Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Z ANTROPOLOGII WIEJSKIEJ.
OBRAZKI I SZKICE.
(Nowa Serya).
Przez
Klemensa Junoszę.
WARSZAWA.
Drukiem Wieku“, Nowy-Świat Nr. 61.
1890.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 18-го Сентября 1889 года.







. . . . . . . . .

Czytelnikowi, który nie zna Biednowoli, muszę powiedzieć parę słów o tej wiosce.
Główną jej właściwością jest to, że się niczem osobliwem nie odznacza, różni się zaś od sąsiedniej Chudowoli i poblizkiej Suchowoli jedynie tylko ilością chałup, oraz gniazd bocianich na stodołach.
Biednowola, jak się zapewne czytelnik domyśla, położona jest w środkowej części Europy, nad rzeczką, która się wcale nie nazywa, w blizkości lasu obciążonego służebnościami, określonemi bliżej w odnośnej tabeli likwidacyjnej, oraz w sąsiedztwie wiatraka, należącego do starego Balzera, z urodzenia niemca, a z powołania młynarza...
Zdaleka ani Biednowola, ani przylegające do niej grunta i łąki nie wyglądają wcale malowniczo, i wątpię czy biegły nawet w swoim kunszcie poeta potrafiłby napisać o niej sonet — gdyby zaś malarz chciał ją uwiecznić na płótnie, potrzebowałby użyć tylko moc farby zielonej we wszelkich odcieniach, nieco mniej szaro-popielatej, i odrobinę białej. Gdyby jeszcze potrafił odtworzyć jasne, gorące promienie słoneczne, rzeczułki bezimiennej wody, i hen, hen, czarną ramę lasów w oddali — to już by był bardzo blizki celu.
Wjeżdża się do Biednowoli przez most, który lepiej jednakże ominąć, gdyż jest zdradny. Wiedzą o tem dobrze mieszkańcy okolicy i przejeżdżają zazwyczaj w bród przez rzekę, co przedstawia jeszcze te dogodności, że się zeschnięte koła wozu namoczą, a zmęczona szkapa zaspokoi pragnienie.
Konie lubią pić wodę z bezimiennej rzeczki, bo czysta jest, zwłaszcza w owym czasie, gdy w niej baby lnu i konopi nie moczą.
Przezroczysta jej wstęga toczy się po piasku żółtym, po zwirku, po kamykach różnobarwnych. Rozciągnęła się po za wioską, po za chałupami, za kościołem, okrążyła cmentarz i dalej płynie przez łąki. Gdzie niegdzie przy brzegach jej tatarak rośnie, sitowie, niezapominajek moc. Nad brzegami tu i owdzie rozsiadły się wierzby i spuszczają złotawe gałązki ku wodzie.
Nad tą rzeczką musimy się dłużej zatrzymać, bo w życiu Biednowoli gra ona pewną rolę.
Przychodzą tu baby i dziewczęta ze wsi z bielizną do prania, i uderzając kijankami, opowiadają sobie nawzajem najświeższe nowiny dnia; przychodzą chłopcy o wiośnie, aby fujarki z wierzbiny robić, w którym to kunszcie głupi Jasiek celuje; przychodzą pastuszkowie bydło poić; przychodzi niekiedy stary Piotr, zawołany rybak, i łowi drobne rybki na wędkę.
Znają dobrze we wsi głupiego Jaśka, znają też i starego Piotra, bo ktoby ich nie znał! Dziwni oba i nie tacy jak wszyscy ludzie we wsi — odmienni. Piotr wie o różnych różnościach co dawno były, a choć do rozmowy nie skory, przecie czasem co nieco można z niego wyciągnąć. Odezwie się, a zawsze tak, że do myślenia da, że człowiek musi dobrze głowy nałamać. Jasiek znów, także dziki, a od ludzi stroniący, niekiedy się odezwie, niby ni w pięć ni w dziewięć, najczęściej ludziom do śmiechu, ale później zawsze się pokaże że nie było wcale z czego się śmiać, i że Jasiek choć głupi, prawdę powiedział.
Piotr nie z Biednowoli rodem był, a nawet niewiadomo zkąd przyszedł tu przed laty.
Podobno z dawnym dziedzicem, aż zkądś z za morza, z niemieckich krajów przyszedł. Póki dawny dziedzic żył, Piotr we dworze służył przy koniach, a po śmierci dziedzica, gdy krewni jego majątek objęli, w służbie już być nie chciał. Na komornem u jednego gospodarza osiadł i żył, a taki był wszystkim ludziom przydatny, taki dla każdego usłużny i dobry, że się wszyscy przyzwyczaili do niego i polubili go.
Ciężarem nikomu nie był, bo na kawałek chleba zapracował, od ludzi żadnych łask nie żądał, owszem często sam biedniejszego poratował i wspomógł.
Choćby głupiego Jaśka....
Cała bo historya o tym chłopcu.
Temu lat dwanaście, albo i więcej, o wiośnie, tak o wiośnie, bo już nad polami świergotały skowronki i świeżo odwalone skiby aż się czerniły ku słońcu, a już nawet i bociany klekotały na stodołach, jednego dnia przywlokła się do wsi kobiecina uboga, zmizerowana, blada, skóra i kości....
Na plecach miała tobołek, a na ręku dziecko małe, co najwyżej roczne, a takie marne i wątłe na zdrowiu jak i ona.
Przyszła tedy, zaraz do pierwszej z brzegu chaty, prosiła żeby jej gospodyni trochę mleka sprzedała i pozwoliła przenocować pod dachem.
Nadszedł i gospodarz sam — żyje po dziś dzień, Jan Stępor, bogaty chłop, na piętnastu morgach osiedziały. Nadszedł z Piotrem.
Zaczęli tedy ową kobiecinę pytać: co za jedna? zkąd? dokąd idzie? co ją do Biednowoli przygnało?
Niewiele co można się było dowiedzieć, bo tak z sił opadła, że ledwie parę słów mogła wymówić. Głowa jej spadała na piersi, oczy przymykały się, jakby z wielkiego niewywczasu, albo z niemocy może.
Dali jej mleka, a raczej dzieciakowi dali, bo ona sama tylko się trochę wody napiła — i gospodarz zaprowadził ją do stodoły.
— Niech się prześpi — rzekł do Piotra, — może nam jutro co powie.
Niezawodnie byłaby co powiedziała, gdyby... mówić mogła, ale gdy rano Piotr z Janem przyszli do niej, leżała na garści słomy jak bezwładna. Dzieciak odtoczył się pod ścianę i wrzeszczał w niebogłosy.
Piotr nachylił się nad chorą, popatrzył jej w oczy i zaraz pomiarkował że z niej nic nie będzie. Oczy miała szeroko otwarte, chudą, pożółkłą ręką skubała na sobie ubranie. Poruszała ustami, jakby chcąc przemówić, ale głosu słychać nie było.
Piotr ukląkł przy niej, nachylił się, a ona widać ostatnim wysiłkiem, uczepiła się chudemi rękami jego kapoty i z wielką trudnością wyszeptała:
— Ratujcie dziecko moje, Jasia, Bóg nagrodzi!
Stępor, trochę dalej stojący, dosłyszeć tego nie mógł, ale Piotr mu zaraz powiedział:
— Janie, przemówiła... żąda żeby ratować jej dziecko, Jasia. Słyszycie: jej dziecko — Jaś.
— Dyć słyszę....
— Ano skoro Jaś, to widać jest chrześciańskie dziecko i chrzczone.
— Co tu robić, Pietrze? — zapytał zafrasowany gospodarz. — Kobiecisko zamrze jak zapisał, nie wiadomo co za jedna, zkąd jest. Kłopot będzie — i z dzieciakiem też.
— Ha! wola Boża... a skoro Janie kochający pod waszym dachem taka się przygoda zdarzyła, tedy....
— No, co tedy? doradźcież mi.
— Nad tą kobieciną śmierć stoi, trzeba by po księdza posłać — a dzieciaka niechby tymczasowie wasza do chałupy wzięła; toć nie psiak jeno ludzkie dziecko i musi głodne, bo się drze.
Poszedł Jan po księdza, a chłopaka swego Maćka po wójta posłał, Piotr zaś wziął płaczące dziecko na rękę.
— Cichaj, cichaj — mówił niosąc niemowlę do izby, — nie bój się... albo ty jeden taki? I o to się nie frasuj. Taki ty dobry będziesz jak i drugi... że zaś sierota jesteś i nikt ci gruntu niezostawi, to też bajki... nie każdy z fortuną się rodzi. Cichaj, mały.
Wszedł Piotr do izby i opowiedział gospodyni co jest.
Janowa była prędka, ale nie zawzięta; więc choć z początku zaraz nagadała co niemiara o karze Boskiej, o nasłaniu, o darmozjadach, znajdach, o krowach co mleka dawać nie chcą, o własnych dzieciach, z których tyle pociechy co i nic — przecież tak gadając i pomstując, przyniosła świeżego mleka w garnuszku.
— Ruszno się, Magda! — zawołała na córkę, — weź mleko i napój tego bachora, co niewiadomo czyj i niewiadomo zkąd.... napój go bo głodny, a odziej go też jaką szmatą, bo widać uziąbł w stodole.
— Toć lato....
— Ale! tobie lato, boś dziewka wielka i przy kominie siedzisz, a takiej kruszynie mogło być zimno we stodole. Nocą wiater chodzi, nie wiesz o tem głupia!
— Cich! cich! — mówiła Magda do dzieciaka, który patrzył na nią wystraszonemi oczami, — nie bój się... toć cię nie zjem, raku zatracony!
Janowa dziecko córce oddawszy, pobiegła do chorej. Zaczęli się ludzie schodzić, bo wiadomość o umierającej nieznajomej wnet się po całej wsi rozniosła.
Nadszedł ksiądz z dziadkiem kościelnym, starym Grzędzikowskim, wójt Sokół, sołtys, przybiegł i kowal prosto z kuźni, zasmolony sadzami, w fartuchu, tak jak stał przy robocie; poschodzili się niektórzy gospodarze — a najwięcej bab, bo te, jak wiadomo, są najciekawsze wszelkich przygód.
Nieznajoma umarła, wymówiwszy jeszcze przed śmiercią parę razy: Jaś, Jaś, moje dziecko — ale więcej nic się nikt od niej nie dowiedział.
Wójt, jak wójt, papierów zaraz jął szukać koło zmarłej — ale nic przy niej nie było, w owym zaś tobołku, który z sobą przyniosła, znaleźli trochę dziecinnego ubrania, kilkanaście złotych w gałganku i książkę do nabożeństwa, a w niej ładny obrazek.
Takie było dziedzictwo głupiego Jaśka.
Miał wójcisko kłopotu dosyć z pochowaniem nieznanej kobiety, bo nawet pisarz, co na wszystko przebiegi różne zna, nie wiedział co robić i do sądowego pisarza chodził po radę, ale że oba byli na taki interes jednakowo mądrzy — więc wójt aż do powiatu musiał jeździć.
Załatwiło się przecież wszystko jak należy — i po trzech dniach, na cmentarzu, pod samym parkanem, przybył świeży grób.
Po pogrzebie zgromadzili się ludzie przed cmentarzem i zaczęli radzić: co z dzieckiem zrobić? czyje ono będzie — kto je ma wziąć?
Kowal powiedział pierwszy:
— Jabym wziął, nawet zaraz bym wziął, żeby chłopak miał choć ze dwanaście lat i mógł już do miecha stanąć, ale po takim drobiazgu to mi nic.
— Pewnie że nic — odezwała się kowalka, — bo swoje dzieci mamy. Pięcioro Pan Jezus dał....
— Jabym też wziął, — mówił sołtys, — wziąłbym do gęsi, ale po takiem maleństwie cóż mi?
Jedni na drugich spoglądali — nie odezwał się nikt.
Może nie jeden miał chęć zaopiekowania się dzieciną, ale... każdemu na przeszkodzie coś było. Ten swoich dzieci miał gromadę, tamten chował sieroty po siostrze, inny znów baby się bał....
— A dzieciak ładny, — odezwała się jakaś dziewczyna.
— Ładny to prawda, — dorzuciła Janowa, — i widzi mi się że nie chłopski, bo delikatny i koszulka na nim cienka, z kupnego płótna.
— Ciekawość!
— Ojciec musi być wielki nicpoń, skoro kobietę z dzieckiem na poniewierkę w świat puścił.
— Kużdy chłop jest taki, a inszy jeszcze gorszy, — odezwała się sołtysowa.
— A kużda kobieta sama nie wie co plecie, — rzekł kowal.
Na to między babami gwar się zrobił.
— Co on nam będzie dogadywał, — mówiły, — do miecha niech sobie idzie, do kuźni! Widzicie go, jaki mądry!
— Cichajcie, na ten przykład, ludzie! — zawołał Grzędzikowski, dziad kościelny, stary ale jeszcze krzepki człowiek, z nosem czerwonym jak burak, — cichajcie! Nie pora się przekomarzać, raz że stoimy przy poświęcanem miejscu, a powtóre, że przecie potrzeba coś, na ten przykład, z onem dzieckiem.
— Niech je Grzędzikowski weźmie.
— Jakbyście wiedzieli że wezmę — tylko niech się na ten przykład odchowa.
— Aha! mądrzyście!
— Niech podrośnie ot tyle, żeby miotłą mógł robić... będzie mi pomagał w kościele zamiatać, nauczę go na ten przykład śpiewać, dzwonić, do mszy służyć i będzie sierotka na chwałę Bożą pracował — i do złego nie dopuszczę go, i jakby co, to zaraz, na ten przykład, po ojcowsku oćwiczę.
— Jużby go Grzędzikowski ćwiczył... a on jeszcze chodzić nie umie.
— To też go trzeba nauczyć.
— Ale kto?
— Kto? kto?
— Niby to bardzo komu ochota brać dziecko!
— A jeszcze niewiadomo czyje!
— Dziecko, na ten przykład, — zawołał Grzędzikowski, — wiadomo czyje jest!
— Gadajcież, gadajcież, skoro wiecie! — zawołały chórem kobiety.
— Mój panie Grzędzikowski, mój złocisty, czyjeż ono? — mówiła sołtysowa, przepychając się między ludźmi ku dziadowi.
— Powiadajcie, Onufry, panie Grzędzikowski powiadajcie, jakeście dobrzy!
— No — gadać, skoro ludzie proszą! — zawołał kowal.
— O ludzie! ludzie! na ten przykład, — rzekł Grzędzikowski, zakładając obie ręce za pas, — nie chwalący się, jak oto służę przy tym kościele naszym, na ten przykład, pochowałem już trzech proboszczów, a jeden między nimi był kanonik nawet. Teraz mamy czwartego już za mojej pamięci ojca duchownego. Tamci, świeć Panie nad ich duszami, uczyli was, przemawiali do was, zrywali sobie piersi — i pomarli, i dzisiejszy nasz ojciec duchowny, na ten przykład, także zerwie sobie piersi i przejdzie do chwały wiekuistej — a wy będziecie zawsze jednakowe głąbie, jako, na ten przykład, łby kapuściane....
— E, — rzekł kowal, — niechno Grzędzikowski tak w kapuście nie ryje, bo jeszcze kto Grzędzikowskiemu nogę przetrąci!
— Mądryś ty, na ten przykład, mój majsterku, ale masz z miechem do czynienia... i twoje słowo jest jako miechowe dmuchanie — wiater pusty.
— Ej! pókim dobry!
— Zaczekaj-no, panie majster. Mądre słowo jest jako perła, ale żeby, na ten przykład, inszemu stworzeniowi...
— Nie przekomarzajcie się Onufry, jeno gadajcie czyj dzieciak? — zawołała sołtysowa.
— Toć powiedziałem... że was księża uczą, i nauczyć nie mogą. Tedy, na ten przykład, dzieciak jest Boski, bo go Bóg miłosierny stworzył.
— To prawda... prawda, — potwierdziły kobiety wzdychając. — Grzędzikowski zawsze mądre słowo powie.
— A skoro dzieciak ów, na ten przykład, z Boskiej woli tu się u nas we wsi znalazł — tedy na tem miejscu powinien, jako stoi w Piśmie, na ten przykład, żyć, rosnąć i roz....
— Powinien! wiadomo że powinien, ale kto go wychowa?
— Według mojego pomiarkowania, na ten przykład, co się na czyim gruncie zdybie, to tego jest. Takie prawo na świecie.... zatem dzieciak się patrzy uczciwemu gospodarzowi Stęporowi Janowi i jego żonie Agacie, którzy go powinni, na ten przykład, w zdrowiu dobrem, uczciwości i błogosławieństwie Bożem wychować.
— Tak Onufry rozsądził? — rzekł Stępor.
— Po sprawiedliwości.
— I, nie prosił was nikt na sędziego....
— Słuchajcie ludzie, — odezwał się milczący dotąd Piotr, — każdy z was ma swoje frasunki i swoje własne dzieci — ja nie mam. Wezmę to dziecko.
— Wy Piotrze!?
— Ja, wezmę z dobrej woli i wychowam.
— Ależ człowieku, — odezwał się kowal, — nie dasz rady. Dziecko małe, a wy nie macie ani swojej chałupy, ani żony, ani nic.
— Bajki to.... nie frasujcie się o mnie, ani o sierotę.
W taki sposób Piotr został opiekunem głupiego Jaśka.
Dziwili się ludzie że tej opieki się podjął i nie mogli zrozumieć w jaki sposób się z niej wywiąże, ale Piotr wiedział co robi. Postanowienie co do zajęcia się losem dziecka powziął w tej samej chwili, kiedy konająca matka wychudłemi rękami uczepiła się jego sukmany i szeptała błagalnie: Jaś, dziecko moje, ratujcie....
Przez trzy dni rozmyślał Piotr jak ostatnią prośbę konającej spełnić, i cały plan opieki dojrzał w jego głowie.
Bez pomocy kobiet nie wychowa się małe dziecko — więc trzeba było tę pomoc przedewszystkiem zapewnić.
Wziął się do tego dość zgrabnie.
Wiedzieć trzeba, że Piotr miał stałe zamieszkanie u Stęporów. Latem sypiał najczęściej na dworze, na pastwisku przy koniach, albo w pustej stodole jeżeli deszcz padał; na zimę robił w stajni zagrodę z desek, i na słomie pod kożuchem bardzo porządne miał spanie.
Ze stołowaniem się kłopotu wielkiego też nie miał, u kogo robił, ten mu dał jeść; prócz tego brał na odrobek zagon pod kartofle i zawsze na zimę przechowywał parę korcy w kopczyku. Czasem rybkę też złapał, ptaka jakiego w sidła ułowił — miał więc wiktu rozmaitego dość.
Teraz przybył mu Jasiek.
Za kilka lat będzie i on mógł sypiać pod gołem niebem, w stodole, albo w stajni, ale póki jeszcze mały pędrak — to trudno.
Zaraz na drugi dzień po pogrzebie nieznajomej, poszedł Piotr do miasta i nakupił różnych różności, aż się żydówka dziwiła, na co mu mogły być takie rzeczy potrzebne. Chusteczkę czerwoną kobiecą na głowę, pierwszą modą, paciorków niebieskich coś pięć sznurków, i lusterko małe, ale bardzo foremne, w blaszanej oprawie, takie co się składa i ma z drutu zawiaski. Prócz tego obarzanków coś dziesięć.
Wróciwszy do wsi, zaraz zaczął Janowej okrutnie basować, a Magdzie przypodchlebiać, dzieciom zaś dał po obarzanku. Potem wyciągnął flaszkę z kieszeni, przepił do Jana, poczęstował Janowę i Magdzie też dał kieliszek. Dziewka wstydziła się okrutnie, ale uproszona, odwróciła się do ściany i wypiła.
Janowej chusteczka bardzo się udała, a Magda niezmiernie się cieszyła z lusterka, a bardziej jeszcze z paciorków, że były niebieskie. Miała ona włosy jak konopie, właśnie więc niebieskie jej pasowało.
Ma się rozumieć, że od tego dnia w chałupie Stępora nie nazywali chłopca znajdą, ale Jasiem, a mleka mu też nie żałowali, bo Piotr to tem to owem w dwójnasób za nie wynagrodził, pomógł w robocie, poczęstował. Można powiedzieć nawet, że za dużo robił, a wszystko tak dla Jasia.
Bywało, jesienią, to nieckę wydłubie z olszyny, żółciutką taką, foremną — to łyżek gruszkowych narobi — i nie takich łajdackich, jak te co na jarmarkach po parę groszy sprzedają, ale porządnych, wielkich, że w każdą można porządną porcyę nabrać. O miotły Janowa też nie miała kłopotu, bo Piotr mioteł narobił, krosna naprawił, międlice, wszystko co było potrzeba. Na zimę drew narąbał, i we wszystkiem tak babie podchlebiał, tak jej dogadzał, że aż Stępor zaczął myśleć, czy czasem dziada złe nie opętało....
Raz nawet, okolicznie, ogródkiem, Stępor wspomniał coś o starym piecu, ale Piotr rozśmiał się z tego — i żyli sobie dalej w zgodzie i przyjaźni.
Można było myśleć, że Piotr wychowańca swego bardzo umiłował, ale dziwne to było miłowanie, bo rzadko kiedy spojrzał na niego. Bawi się dzieciak — to bawi, a płacze — to płacze, Piotrowi wszystko to jedno było.
— Na to jest dzieciak, żeby się darł — mówił nieraz do Magdy, — i ty nie lepsza byłaś, owszem, może nawet głośniej wrzeszczałaś, boś się czuła na swoich śmieciach, przy matce, nie tak jak ten robak....
Na drugą zimę, w zapusty, Magda poszła zamąż i bardzo dobrze poszła, za Mikołaja Skrzypka, gospodarskiego syna, jedynaka — a że jej się samej zrazu w nowej chałupie przykrzyło, więc wzięła Jaśka do siebie. Chłopak już wtedy chodził dobrze i mówił; z psem Burkiem, z kogutem już wojował, i jak wziął kawałek chleba do ręki, to sobie wydrzeć nie dał. Rozumiał już, że co mu dali to jego i że chleb jest do jedzenia, ale nie dla psa, ani dla koguta.
Ani się ludzie obejrzeli jak parę lat zbiegło i Piotr wziął Jaśka do siebie. Dzieciak był już spory, właśnie w sam raz do gęsi, a nawet od biedy i z gadziną by sobie poradził.
Wtenczas opiekunów dla niego znalazło się dużo. Każdy by chciał takiego sierotę wziąć, bo już pożytek z niego mógł być. I sołtys Józef Gwizdał, hardy chłop, bogaty — i kowal i nawet Grzędzikowski ochotę na Jasia mieli — ale Piotr powiedział:
— Zasie! Wtedy jak malutki był nie chcieliście go znać, teraz ja go nie dam. Wziąłem dzieciaka od maleńkości i on jest mój.
— I co wam, Pietrze, po tem? — pytali. — Sami dachu nad głową nie macie.
— Niech was głowa o to nie boli. Dacii nad nami wszystkiemi rozpostarł Bóg wszechmogący, ja was o dach nie proszę.
— Ale co wam po chłopcu?
— To co i wam wszystkim. Ja nie pytam co wam po dzieciach.
— Nam jest co, bo dzieci nasze.
— A ten mój.
Zaciął się dziad i już więcej ani słowa nie chciał powiedzieć. Już taką miał naturę, że do rozmowy wyrywny nie był. Spytają go to powie, albo tak, albo nie, i idzie w swoją drogę, nie przystaje, nie gada. Pochwalony, na wieki, witajcie, bądźcie zdrowi — ot cała z nim rozmowa.
Ale jak się wybrał z Jasiem nad rzekę, albo na łąki, albo w las, wtedy mówił dużo, dużo — a dzieciak tylko oczy wytrzeszczał, a słuchał.
Wychodzili oba, latem, albo jesienią, bywało na cały dzień. Czy to ryby łowić, czy zioła zbierać, albo grzyby w lesie.
Na zioła Piotr osobliwy był znawca. Co roku dużo ich zbierał, suszył na słońcu, w pęczki wiązał i na strychu u Stępora w chałupie przechowywał, i niejednego w przygodzie słabości takiem ziółkiem poratował, za dobre słowo, bo nigdy datku żadnego nie przyjął.
Jasiek włóczył się za Piotrem po zioła, albo łódką z nim jeździł, bo rzeczka za wsią była większa niż przy wjeździe i nawet bystra dosyć — a w takich włóczęgach gawędził starowina z dzieciakiem. O czem? O tym wietrze co wieje, o słońcu co świeci, o ptaszkach śpiewających, ziołach różnych — o tem co im pod oko wpadło.
— A widzisz-no Jasiu tego ptaszka małego, co na kamieniu siadł, nad wodą samą, i tak oto kiwa ogonkiem uciesznie?
— Widzę dziadziu.
— Jakże go nazywają?
— Nie wiem, dziadziu.
— Pliszka. Pamiętaj-że sobie, że taki ptaszek to pliszka — a teraz uważaj dobrze i jak zobaczysz pliszkę to mi pokaż.
Chłopak oczy wytrzeszczył... patrzył bacznie.
— O! o! dziadziu! — zawołał po chwili — jest! jest pliszka! dwie pliszki, trzy pliszki, a czwarta czarna....
— No to wiedz o tem, żeś zełgał, bo czarnej pliszki jeszcze jako żywo nikt nie widział.
— A ta, ta dziaduniu — patrzcie.
— To jest jaskółka. Wstydź się Jasiu, taki wielki chłop jesteś, a jaskółki nie znasz.... toć przecież pod strzechami gniazda mają.
— Dziadziu? — zapytał dzieciak nieśmiało.
— A co?
— Prawda to, że jaskółki na zimę czepiają się pazurkami jedna drugiej i topią się we stawie, a na wiosnę żywe z wody wylatują?
— Nieprawda.
— Kiedy tak sama Magda powiadała.
— O! wielka rzecz. Magda wie tyle co i ty, a ty tyle co i ona, oboje zaś nic nie wiecie. Jaskółki do ciepłych krajów na zimę odlatują, a na wiosnę przylatują napowrót.
— A dziadziu, czy ja kiedy polecę do ciepłych krajów?
— Jak w zimie wleziesz na piec, to będziesz miał ciepłe kraje.
— Ale?!..
— Obaczysz.
— A czy prawda dziadziu, że nietoperz człowiekowi we włosy się wkręca, i jak się wkręci, to już go wyjąć nie ma sposobu?
— Nieprawda — nietoperz to jest mysz.
— A dla czego mysz nie jest nietoperz?
— Bo nie ma skrzydeł.
— Cielę też nie ma skrzydeł, a nazywa się nie mysz, tylko albo jałoszka, albo byczek....
— Ty sam cielę jesteś. Powiadam ci że mysz to jest mysz, a nietoperz to także jakoby mysz, tylko że ze skrzydłami. Mysz jada ziarno, słoninę, chleb — a nietoperz lata po nocy i łapie różne muszki, ćmy i żywi się niemi. Naumyślnie złapię kiedy nietoperza, to go zobaczysz.
— Ja się boję takiego zwierzęcia...
— Nie bój się. Ja sam go sobie położę na głowie i zobaczysz że mi się we włosy nie wkręci.
Chłopak się zamyślił, a po chwili znowuż na Piotra podniósł swoje wielkie czarne oczy, bo śliczne oczy miał ten dzieciak — i rzekł:
— Dziadziu, dziadziu — niech-no dziadzio słuchają.
— Co chcesz Jasiu?
— Czy to prawda, że małe dzieci bocian przynosi?
— Głupi jesteś! Czasem przynosi. Kto ci to powiedział?
— Magda mówiła, że jej dziewuchę przyniósł. Czy Magda nie zełgała?
— Nie. Masz chleb, jedz, boś się dziś też rozgadał na urząd.
Chłopak wziął kawałek chleba i zatopił w nim drobne, bialuteńkie ząbki. Piotr popychał czółno długiem wiosłem i milczał, zadumał się o czemś.
— Dziadziu, — odezwał się chłopak, — słuchajcie-no dziadziu, ja coś wiem.
— Cóż ty wiesz, Jasiu?
— Tę dziewuchę co u Magdy, to bocian zgubił.
— A to dla czego?
— Bo bocian był w lecie, a ona znalazła się w same gody, w mróz....
— I to może być. Co tobie ta dziewucha w głowie?
— Dla czego ona nie umie mówić?
— Bo jeszcze mała.
— A dla czego Walek — niemowa jest duży?
— Bo stary....
— Dziaduś też są starzy?
— Stary, o dobrze już stary, mój Jasiu.
— A dla czego dziaduś nie są niemowa?
— Bo mam, Bogu dziękować, język, raku zatracony!
— A mnie raz niemowa pokazał język....
Piotr udał że nie słyszy; dzieciak się zadumał i miał o czem: dziewucha Magdy nie mówi bo mała, niemowa jest duży bo stary, dziadzio stary a nie jest niemowa bo ma język, a niemowa też pokazał język... Jasiek postanowił powrócić jeszcze do tej kwestyi — i zażądać wyjaśnień... byłby to uczynił, ale tuż koło jego głowy z brzękiem przeleciała mucha. To zwróciło jego ciekawość w inną stronę.
— Dziadziu, — zapytał, — a zkąd się biorą muchy?
— Rozmaicie. Przylatują z lasu, albo za bydłem lecą.
— A zkąd się wzięły w lesie?
— Były tam.
— A gdzie były pierwej niż w lesie?
— Wcale nie były.
— Ale ja się pytam dziadziu, gdzie muchy były wtenczas kiedy ich jeszcze nie było?
— Bardzo ty jesteś ciekawy, mój Jasiu, trzeba będzie cię uczyć...
— A na co uczyć?
— Na to żebyś nie był głupi.
— Dziadzio to się chyba też uczyli, jak byli głupie?
Postanowił Piotr, że tymczasowo uczyć będzie Jasia.... sam.
Ale czego i jak i jak? Oto pytanie, które mu się wbiło w głowę jak klinem.
Nieraz, letnią nocą, leżąc na przyzbie pod chałupą Stępora, dziadowina nie spał, lecz rozmyślał, zapatrzony w gwiazdy mrugające na niebie.
Ileż to razy Jaś zapytywał go o te światełka, co się na wysokościach palą, jak się które nazywa? a ile ich wszystkich? a jak daleko do nich? dlaczego jedne trzymają się nieba jak przylepione, a inne znów, niewiadomo za co i dlaczego, odrywają się i lecą, lecą gdzieś w przepaść, wlokąc za sobą jakby sznurek złocisty?
Dla czego, choć się one odrywają od nieba, nie spadają na ziemię, żeby je można zobaczyć i albo w chałupie zawiesić, albo gdzie na wzgóreczku położyć, żeby świeciły chłopcom jak na nocne pastwisko konie pędzą?
Piotr nie miał się za głupiego; owszem, że się dużo włóczył po świecie, więc widział nie jedno i słyszał wiele od ludzi, a i na pismo ciemny nie był, bo go w młodości jeszcze czytać nauczono — a od biedy toć i list potrafił napisać, choć namęczył się przytem i napocił, jakby trzy fury twardego drzewa porąbał.
Piśmienny tedy Piotr był, i wiedział co się Bogu od ludzi należy i obcy kraj widział, i na ziołach się znał, i wiedział co w wodzie jest, i jak się jaki ptaszek, albo zwierz nazywa, jakie obyczaje i przebiegi ma — to wszystko doskonale, jak najlepiej znał — ale jak dzieciak zaczął o różne dziwne rzeczy pytać, to próżno Piotrzysko głowę łamał, żeby odpowiedź dać.
Dzieciak zaś dziwny był z tą ciekawością swoją, a i uparty przytem.
Choćby i z temi gwiazdami naprzykład. Piotr nie umiał nic powiedzieć, Jaś nie poprzestał na tem, zobaczył że Magda piele w ogrodzie, powlókł się za nią, kucnął w bruździe, niby to jej pomagał i zielsko z pomiędzy marchwi wyrywał, ale w głowie swoje miał i pytał.
Już mu nie chodziło bardzo o te gwiazdy co mocno na wysokościach siedzą, ale o te co się odrywają i lecą, na chwilę smużkę złotą po sobie zostawiają i... i giną.
Wiedział Jaś że dziadzio mądry — ale i Magdę uważał za bardzo rozumną kobietę.
Wydawała mu się nawet dużo mądrzejsza od męża swego Mikołaja, bo takie potrafiła roboty, do których rozumu potrzeba nie mało. Potrafiła chleb upiec, kluski ugotować, obleczenie uszyć, a skoro takie rzeczy umiała, to dla czegoby o gwiazdach nie mogła powiedzieć?
Pyta więc Jaś o te uciekające z nieba, dla czego nie chcą świecić wysoko? czy im tam źle, że spadają? Magda nie taka jak dziadzio — bo dziadzio czasem przemilczy, a ona na każde zapytanie odpowie.
Opowiada też chłopcu, żeby wiedział, że gdy taka gwiazdka z nieba spada i smużką jasną mignie — to na ziemi ktoś umarł i dusza z niego uleciała.
Jasiek już wiedział że każdy człowiek ma duszę, bo i dziadzio mu o tem mu mówił i ksiądz w kościele tak samo nauczał — ale nie wiedział tego, że każda dusza ma gwiazdę swoją....
A przecież Magda tak mówiła.
Czepiał się dzieciak dziadka, zasypywał pytaniami, ciekawy był dowiedzieć się, która jest gwiazdka jego własnej duszy. Zapewne bardzo mała być musi; bo tak sobie wyobrażał że kto duży, to i duszę ma wielką, a czem dusza większa to i gwiazda jej złocista bardziej i świecąca jaśniej.
Takie rozmyślania różne dzieciak ten w głowie swojej miewał — i nie tyle tego świata co go miał przed oczami był ciekawy — ile owego innego, nieznanego, w którym duchy i strachy mieszkają...
Nieraz wieczorem Magda bajki różne lubiła opowiadać, a Jasia wtenczasby nawet kijem nie odpędził — słuchał chciwie i każde najmniejsze słówko zapamiętał, a potem ciągle Piotra o duchy, o strachy, o upiory, o dusze pokutujące pytał, aż nieraz stary gniewał się, że sobie dzieciak głowę takiemi rzeczami zaprząta.
— Ot byś lepiej na ziemię spojrzał, — mówił Piotr, — patrz oto ziółko rośnie, mówiłem ci już jak się zowie — poznajże.
— Wielka rzecz! rozchodnik.
— Pamiętaj-że o tem i....
— Dziadziu... a czy w rozchodniku też jest dusza?
— Nie wiem. Nie ma. Co tobie zawsze tylko dusza w głowie? Przeżegnaj się, bo takie myślenie od złego idzie.
— A złe, to także dusza, prawda dziadziu?
— Pluń — i nie wspominaj. Pójdziemy dziś ryby łowić. Jak złapię z kilkanaście, to pójdę jutro do miasta i kupię ci kaszkiet. Chciałbyś mieć kaszkiet?
— Chciałbym.
— No, to będziesz miał, i jeszcze ci coś kupię.
— A co dziadziu?
— Lamentarz.
— Czy to też do odzienia?
— Nie. Lamentarz jest do uczenia. Książeczka taka widzisz, co w niej litery stoją. Podług tych liter człowiek może na każdej książce umieć czytać — a to dobra rzecz. Widziałeś kiedy książkę?
— Widziałem, w kościele...
— Uczyć się chcesz?
— Chcę, dziaduniu — ale żeby mnie dziaduś nie bił.
— Za co cię mam bić?
— Bo Magda mówiła, że nauka przez bicia nic nie znaczy.
Kupił Piotr elementarz i zaczął Jasia uczyć, pokazując mu drewnianą wskazówką litery, tłomacząc jak się jedne z drugiemi składają.
Chłopak pojętny był i w przeciągu pół roku nauczył się czytać wcale dobrze, tak że już z elementarzem nie miał co robić. Wtenczas zabrał się Piotr do nauki pisania. Odbywała się ona zimową porą, w izbie u Skrzypków. Na stole leżał kawał papieru, polinjowany ciesielskim ołówkiem, ręką Piotra, kałamarz z atramentem, w którym kilkadziesiąt much utopionych było, i pióra wyskubane ze skrzydeł gęsi.
Przy stole pochylony siedział Jaś, a obok niego Piotr, którego pisanie bardzo męczyło. Przy tej czynności Piotr zrzucał z siebie sukmanę, ocierał spocone czoło rękawami zgrzebnej koszuli i oddychał tak ciężko, jakby wielki ciężar na sobie dźwigał.
Przy lekcyi assystowała Magda i jej mąż Mikołaj, oboje niepiśmienni, ale bardzo ciekawi w jaki sposób nauka się odbywa.
— Jasiu, — mówił Piotr, — pochwaliwszy Pana Boga, zaczynaj literę a, która, jak ci tłomaczyłem, podobna jest do kółeczka foremnego, przy którem zaś jest znowuż laseczka, kulasek i zawijasek.
Mikołaj zaraz zaczął się drapać po głowie.
— Kółko, jak kółko, — mówił, — to jeszcze, ale po co on kulasek?
— Aha! — rzekł Piotr, — insza litera ma i po trzy kulasków, a przecie musi być dycht foremna. No probuj Jasiu kółko, tak jak tu stoi w alementarzu. Ztąd zaczynaj. Naprzód cieniuchno, potem grubo i znowu cieniuchno.
— Tak?
— A tak, ma się rozumieć, tylko trochę foremniej.
Jaś przechylił głowę i robiąc najdziwaczniejsze miny ustami, nakreślił żądane kółko.
— Niechże go! — rzekła Magda, — to ci rak śpekulantny, jakie piękne kółko napisał!
— Dycht, pisz maluj obarzanek! — zauważył Mikołaj.
— Nie ma co, sposobny dzieciak, — zakonkludował Piotr, napisz-że teraz Jasiu kulasek i zawijasek. Zrazu grubo i cieniej i bardzo cieniuchno.
— Jest dziadziu.
Piotr wziął do ręki papier i zaczął mu się uważnie przyglądać.
— Patrz-no Mikołajku, — rzekł, — piękna litera?! to je a.
— A juści, — potwierdził Mikołaj, — sprawiedliwy kulas, jabym tak nie potrafił...
— Ani ja też, — dorzuciła Magda. — Zawdy co dzieckowe ręce to nie nasze, narobione, napracowane...
— Juści, — rzekł Mikołaj. — Od sochy a od cepa palce grube, gdzie zaś im do takiej leciuchnej rzeczy jak pióro.
— Napisz teraz Jasiu b.
— Dziadziu, — odezwał się dzieciak.
— A co?
— Jabym chciał napisać jeszcze a, i jeszcze, jeszcze, choć z kopę. Jak już będę dobrze a pisał, to mnie dziadzio b nauczy.
— Jaki to rak przyścipny! — zauważyła Magda.
— Ma racyą, — rzekł Piotr, — niech pisze same a. Tymczasowie my sobie z Mikołajem fajkę zapalimy.
Mikołaj długo o to prosić się nie dał, owszem własnego tytuniu Piotrowi użyczył. Usiedli pod piecem i zaczęli gawędzić. Magda skrobała kartofle, trącając od czasu do czasu kołyskę, w której spała jedynaczka jej córeczka — Kasia.
Jaś tymczasem ćwiczył się w pisaniu litery a. Gdy starsi gawędzili, on wciąż pisał, aż nareszcie nabrał pewnej wprawy.
— No, teraz dziadziu, — rzekł podając papier Piotrowi, — moje a jest krzynkę foremniejsze i nawet podobne do tego co w alementarzu.
Piotr bacznie przypatrzył się pisaniu.
— Nie ma co mówić, — rzekł, — ujdzie. No, chłopcze, napracowałeś się dziś dość, naści kawałek chleba i pójdziemy spać.
— O, co wam tak spieszno? — protestowała Magda, — zostańcie i chłopiec niech zostanie. Zaraz będzie wieczerza, pożywicie się trochę.
Zostawał więc Piotr i Jasiek zostawał; starsi gwarzyli a dzieciak słuchał, a wszystko co usłyszał brał zaraz na uwagę i pamiętał. Co raz w tę małą głowinę wpadło, to już pozostawało w niej na zawsze.
Uczył się Jasiek trochę od Piotra, a trochę od Magdy. Od Piotra czytania, pisania, ziół poznawania, od Magdy bajek rozmaitych. Bawić się z dziećmi nie lubił, mówił mało, nieśmiały był, a jak się odezwał, to tak jakoś dziwnie, jak nie dzieciak — i przez to go właśnie we wsi głupim Jaśkiem przezwali....





Kowal w Biednowoli nazywał się Kusztycki Walenty; siedział w małej chałupce przy kuźni od lat dawnych, za żoną wziął trzy morgi gruntu w sześciu działkach, kuł wozy i pługi, siekiery nastalał, konie podkuwał i dobrze mu się działo. Inny na jego miejscu byłby pieniędzy sporo nazbierał, ale Walenty lubił wypić czasem, o co zawsze z żoną miał sprzeczki.
Co prawda kobieta miała racyę. Gospodarstwo, rzemiosło i inne sposoby do życia mając, można było kabzę nabić rzetelnie, a tymczasem Walenty nie dość że grosza nie schował, jeszcze zawsze od żydów pożyczał i ciągle był im winien.
Przychodzili też żydziska do kuźni jak do swojej.
— Walenty! okujcie mi szkapę. Walenty naprawcie mi wóz! Walenty zróbcie mi kratę do okna. Walenty to, a owo!
Kowal mruczał, klął czasem, ale koniec końców kładł żelazo w ogień i robił co mu kazali — a trzeba i to wiedzieć, że jak był zły, to mu się robota w ręku paliła. Kuł tak, że się iskry jakoby z dachu, podczas pożaru wielkiego, sypały.
Wtenczas trudno było do Kusztyckiego przystąpić, bo nikomu pardonu nie dawał — i zaraz z jakiem niepolitycznem słowem się wyrwał. Żona tylko nie bała się go, i mogła w każdym czasie do niego mówić, gdyż przed nią jedną mores znał.
Właśnie przyjechał do Biednowoli Nuchym Sitko, trochę faktor, trochę kupiec z miasteczka, który od kilku lat Kusztyckiego w kieszeni trzymał.
Było to raniutko, ledwie słońce weszło. Kusztycki kuźnię otworzył i do roboty chciał się zabierać, gdy właśnie Nuchym wasągiem długim nadjechał.
Ujrzawszy gościa, kowal splunął, czapkę na oczy nasadził i udawał, że czegoś szuka pod miechem.
Tymczasem Nuchym wygramolił się z wasąga.
— Dzień dobry, dzień dobry, panie majster, — rzekł. — Od rana bierzecie się do roboty... widać musicie mieć dość do kucia?
— Komu dobry to dobry, a komu nie, to nie, — odpowiedział kowal niechętnie.
— Aj waj, pan Kusztycki już od samego rana taki zły! co to będzie na wieczór?
— Będzie, co Bóg da.
— Ma się rozumieć, że co Bóg da. Niech da! Ja Kusztyckiemu życzę!
— I ja Nuchymowi też życzę.... żeby was na drodze nieszczęście spotkało!
— Tfy! tfy! Co wy panie majster powiadacie! Wczoraj nie była Niedziela, a Kusztycki dziś taki jak po dużem przepiciu. Co Nuchym winien, że Kusztyckiego głowa boli? Niech ona naszych wrogów boli! Za co my mamy sobie kłócić? Słuchajcie-no, panie majster, pewnie wy jesteście taki zły, dlatego że wam się zdaje, że Nuchym Sitko przyjechał upominać się wam o tę małą bagatelkę, co mu jesteście winni?
— A no, prawda...
— Właśnie to jest cała nieprawda. Kusztycki mnie jeszcze nie zna, jaką ja mam delikatną naturę. Kusztycki nie wie jaki Nuchym jest! Takiego żydka w świecie szukać.
— Kto podobnego nie widział, żeby mu oczy....
— Aj waj! zaraz oczy! zaraz oczy! Niech Kusztycki da spokój, niech nie mówi tego co nie potrzeba. Słuchajcie-no, panie Kusztycki, — mówił dalej, pokazując ręką na wóz, — czy wy widzieli kiedy takie pogruchotane koło?
— No, koło... jak koło.
— Kto wam powiedział, że to koło? To cały gałgan jest. Jak ono się trzyma w kupie, to ja sam nie mogę zmiarkować... Ono potrzebuje waszej ręki.
— Oho!
— Potrzebuje, na moje sumienie. Wam panie Kusztycki taka reperacya nie zabawi nawet pół godzinki.
— Najmniej do południa.
— Zaraz do południa. Po co do południa? Niech się Kusztycki ruchnie, ja tymczasem pójdę do Mendlowego zięcia, zmówię pacierze, posiedzę sobie trochę, poczekam...
— Nie bałamućcie sobie czasu napróżno. Koło liche, ale do miasteczka dojdzie, a tam przecież kowali niebrak.
— Aj! co wy powiadacie, panie Kusztycki, gdzie u nas kowale są?
— Jakto gdzie? Jeden zaraz przy moście ma kuźnię, drugi za końskim targiem, trzeci....
— Albo to kowale!
— Przecież.
— Fe! panie Kusztycki, kto wam powiedział że to kowale — to żydy. Oni lubią brać drogo, a robią, fe! jak oni robią, to fuszery! Nie warci u Kusztyckiego przy miechu stać. No, no, nie bałamućcie, zreperujcie mi to głupie koło.
— Żelaza nie mam.
— Wy zawsze tak powiadacie. Nie ma żelaza... a to co jest? nie żelazo; możnaby dwa wozy okuć tem żelazem co w waszej kuźni jest.
— Węgli mi też brakuje.
— Czy chcecie żebym sam poszukał? Ja przecie wiem gdzie wy węgle trzymacie.
— A juści, wy wszystko musicie wiedzieć lepiej niż sam gospodarz — ale i ja też chcę coś wiedzieć.
— Naprzykład? co wy potrzebujecie wiedzieć, panie Kusztycki?
— Ile Nuchym zapłaci za tę reperacyą?
— To bagatelka jest. Pogodzimy się, przecież o taki drobiazg nie pójdziemy do wójta. Myślicie że ja wam wódki nie kupię? Oj, oj, dla czego nie miałbym kupić!
— Co mi tam po waszej wódce? Chcecie mieć wóz zreperowany, to zapłaćcie — a nie, to jedźcie sobie z Bogiem i już.
— I co jeszcze? co jeszcze? Dobrze; ja potrafię i taki interes, potrafię pojechać i potrafię wóz gdzieindziej kazać zreperować. Wielka rzecz! albo to jeden kowal na świecie? Owszem, ja już jadę, tylko proszę was panie Kusztycki oddajcie mi moje pieniądze, bo mi bardzo teraz potrzebne. Mam dużo różnych interesów, jak wiadomo w handlu....
— Zkądże oddam, kiedy nie mam. Może pod jesień...
— Ja nie mogę czekać do jesieni.
— To i cóż będzie?
— Co ma być? Jedno z drugiem całkiem nic; zwyczajnie jak się w takim interesie praktykuje. Ja zaraz zapozwę pana Kusztyckiego do sądu i będę miał wyrok. Jak będę miał wyrok, to go zaniosę do wójta, a wójt jak będzie miał wyrok, przyjdzie do Kusztyckiego z pisarzem i sołtysem, zabierze wszystkie łachy i statki, co są w waszej chałupie, a potem zrobi się licytacya i ja swoje pieniądze odbiorę. Więcej to już nic nie będzie. Bądźcie zdrowi panie Kusztycki, a pilnujcie się, żeby wam kobieta wasza nie powiedziała jakiego przykrego słowa.
Kowal stał we drzwiach kuźni, nie wiedząc co robić, Nuchym, nie patrząc na niego, gramolił się na swój wasąg.
Gdy miał już odjeżdżać, Kusztycki zawołał:
— Nuchymie!
— Co wam trzeba? dajcie mi pokój... ja nie mam czasu.
— Czekajcie-no....
— Po co?
— Możebym się namyślił i zreperował wam to koło, tylko żebyście mnie po sądach nie włóczyli. Jak Bóg da doczekać jesieni, oddam... najrzetelniej, co do jednego grosza.
— Zkąd wy będziecie mogli oddać na jesieni?
— Z pola trochę zbiorę; mam parę wozów na górze, okuję i sprzedam na jarmarku.
— Może, to wszystko może, a mnie pieniędzy trzeba. Wy chcecie żebym ja wam robił grzeczność, a ja od was reperacyi głupiego koła nie mogę się doprosić.
— Toż powiadam że naprawię.
— Naprawicie?
— Ma się rozumieć, tylko nie dokuczajcie mi. Już kiedy ma być grzeczność, to za robotę nie policzę wam nic, ale za żelazo i węgiel musicie mi zwrócić.
— Aj waj, już Kusztycki kręci! a powiadają że tylko żydki kręcą. Ja nawet reperacyi darmo nie żądam, wódki wam kupię. Zresztą jak sobie chcecie....
Kusztycki już nic nie mówił. W jednej chwili zdjął koło z osi, tak, że Nuchym o mało się nie rozbił, wypadając z wasąga.
— Oj! co wy robicie? co wyrabiacie? małoście mnie nie zabili, na moje sumienie!
— No iść, — rzekł groźnie kowal, — nie będę przecie nad waszem kołem całego dnia bałamucił!
Pozbijał z koła żelaztwo, rzucił szuflę węgli na komin, i pochwyciwszy żyda za kołnierz pchnął ku miechowi.
— Co to? co to jest!? — wołał przestraszony, — co wy sobie myślicie?! to rozbój!
— Dymać!
— Co?
— Dymaj żydzie miechem, pókim dobry! Chłopak mój za bydłem poszedł. Dalej!
— No — dla czego sobie pan Kusztycki żartuje z Nuchyma?
Kowal popędliwy w gniew już wpadał. Łypnął oczami, brwi zmarszczył i zawołał:
— Dalej do miecha! nie bałamucić!
— Idźcie wy sobie ze swoim miechem, panie Kusztycki, bardzo was proszę! Czy ja się godziłem do was za czeladnika? Pfe! na sumienie, to bardzo nie ładnie!
— No! dymać! nie gadać!
— Uważajcie-no po mojej osobie, panie Kusztycki, panie majster! co to za gadanie jest? Pfe! ja mam delikatne zdrowie, ja wcale zdrowia nie mam...
Kowal położył rękę na ramieniu Nuchyma. Żyd się obejrzał, jakby szukając pomocy, ale nie było widać nikogo. Tak wcześnie, rano, każdy był przy swojem gospodarstwie zajęty, a kuźnia, jak kuźnia, stała na uboczu.
Nie widząc zkądby ratunek przyjść mógł, a bojąc się kowala, który patrzył z podełba i Bóg wie co mógł mieć w głowie, Nuchym pogodził się z losem. Ujął za drąg od miecha i zaczął nim poruszać, podskakując zabawnie....
— Równo! nie szarpać! — zawołał Kusztycki, kładąc w ogień żelazo.
— Nie pasuje, dalibóg nie pasuje na takiego majstra jak pan Kusztycki, żeby u niego żyd miechem ruchał! Gdzie kto widział taki interes? Na moje sumienie, żeby mnie kto teraz zobaczył, toby pomyślał, że ja jestem cały kowal.
— Albo to wstyd?
— Owszem! za co ma być wstyd? to nawet honor jest, ale nie do każdej osoby każdy honor pasuje. Jeden lubi tak, drugi tak...
— Dymać, dymać, nie gadać! — wołał kowal, zgarniając węgle mokrą szmatą uczepioną na kiju.
— Co chcecie, panie majster? Kazaliście dymać — to ja dymam, żeby nasze wrogi takie życie mieli! Teraz to wy każecie, żebym ja nie gadał! Oj! panie Kusztycki, może już będzie dość tego dymania, bo mnie w boku boli, ja całkiem zdrowie straciłem. Ja już od tego miecha mam ściskanie w sercu!
— Dymać!
— Fe! u was tylko: dymać! dymać! to cała mądrość wasza, dla czego ja na was nie krzyczę: płacić!
— Dość.
— No, Bogu dziękować... ja już pójdę, co ja tu mam robić w kuźni? po co ja mam tu stać? na co mi ten ambaras?
— Weźcie-no ten młot, co przy małem kowadle, — odezwał się Kusztycki.
— Ten wielki młot? na co? kto taki ciężar udźwignie?
— No — żywo! brać kiedy mówię, bo żelazo stygnie, a węgla darmo nie dają.
— Ja nie dam rady... Fe! panie majster, co pan dziś dokazuje?
— Brać, do milion kroć! — krzyknął kowal i ująwszy lewą ręką kleszcze, w których tkwił kawałek rozpalonego do czerwoności żelaza, prawą ujął młot, rzucił go w górę i zręcznie schwytał w powietrzu.
Nuchym cofnął się, sądząc że podrzucony młot na głowę mu spadnie.
— Dalej, jazda! — krzyknął Kusztycki, — bić równo, ja raz, Nuchym dwa; równo powiadam: raz! dwa!
Nuchym zaczął uderzać ciężkim młotem. Niezgrabnie mu to szło, ale kowal patrzył tak złowieszczo, a wyglądał tak strasznie, że biedny Nuchym rad nie rad musiał być posłuszny.
Z takim rozbójnikiem żartów nie ma!
Kusztyckiemu robota paliła się w ręku, więc żyd musiał się żwawo uwijać, żeby mu nadążyć z posługą. Ledwie młot rzucił, musiał miech poruszać, ledwie od miecha odszedł, znów do młota Kusztycki wołał.
Nuchym duchu już w sobie nie czuł.
Bladł, to czerwieniał na przemian, pot zalewał mu oczy, ledwie że mógł oddychać.
— To rozbój jest! — mówił, — to gwałt, na moje sumienie, za taki interes to wy, panie Kusztycki, możecie mieć bardzo paskudną sprawę.
— Dymać! — odpowiedział kowal.
— Dymać! Oj, żeby moje wrogi w środku takie dymanie mieli! Ja już nie mogę. Róbcie sobie co chcecie... ja nie mogę. Ja zdrowia nie mam, to nie dla mnie interes....
Na drodze dały się słyszyć głosy.
Nuchym, ufny w pomoc nachodzących, od miecha odskoczył.
— Dymajcie sobie sami, ja mam już dość! Bogu dziękować idzie cała gromada narodu, to może sobie znajdziecie kogo do miecha (niech jego moje oczy nie widzą!). Tyle chłopów idzie! Dwa, trzy, pięć, ośm! Patrzajcie ośm chłopów i baby też i dzieci. Cała gromada.
— Co znowu?
— Patrzajcie, patrzajcie sami. Tyle ich idzie i konia prowadzą.
— Aha! — rzekł Kusztycki, — wiadoma rzecz, koń chory.
— Zkąd wy, panie Kusztycki, możecie wiedzieć, że ten koń chory jest?
— Bo żeby był zdrów, toby go do mnie nie prowadzili. Wiadomo, że bezemnie we wsi trudnoby ludziom było żyć. Bydlę chore — do Kusztyckiego, koń zasłabnie — do Kusztyckiego; a nieraz jak i na człowieka bieda jaka nastanie, jak na to mówiąc, czy zwichnięcie naciągnąć, czy bolący ząb wyrwać, to tylko jeden doktór na te rzeczy — Kusztycki!
— No, no, Kusztycki na wszystko doktór... a najbardziej na ten paskudny miech! pfe!
Kowal chciał coś odpowiedzieć, ale gromadka ludzi już przed kuźnią stanęła. Na czele jej był człowiek najbardziej zainteresowany wypadkiem, sam właściciel konia, gospodarz Pypeć Wincenty, co mieszkał w trzeciej chałupie od wjazdu.
— Walenty! — rzekł chłop przed samym progiem kuźni, — Walenty ratujcie! Bydlę sprawiedliwe, ciekawe i do jadła jedyne. Pięćdziesiąt trzy ruble i złotych cztery dałem za onego na jarmarku, jak jeden grosz! Ratujcie Walenty, co chcecie zapłacę, wynagrodzę sprawiedliwie i rzetelnie, poczęstunek wam sprawię.
— A cóż temu koniowi? — zapytał Kusztycki.
— Kto go wie? Wieczór zdrów był całkiem i oto z nocy tak go porwało, że jeno się tarzał i stękał.
— Myśleliśmy że już zdechł na amen, — odezwał się Florek, Pypcia syn.
— Możeście go ochwacili?
— Czem? toć wczoraj tylko do południa robił — zaś od południa na pastwisku był... a potem we stajni.
— Wiecie wy co, Wincenty, — odezwał się Nuchym, — wielka szkoda że ten wasz koń nie jest krowa, albo wół....
— E, idźcie wy do psa z waszem gadaniem....
— Zawsze musicie paskudne słowo powiedzieć, a ja przecież wiem co gadać. Żeby wasz koń był krowa, jabym zaraz miał dla niego lekarstwo.
— Ciekawość?
— Kupiłbym go na mięso...
— Ot nie bajałby Nuchym po próżności! — rzekł Kusztycki, — już ja wiem co temu koniowi jest, krew się w nim wzburzyła, trzeba krew puścić.
— Sprawiedliwie Kusztycki mówią, — potwierdził Pypeć, — sprawiedliwie. Krew puścić, to mu zaraz ulży.
Kusztycki energicznie zabrał się do rzeczy, ścisnął koniowi szyję rzemieniem i ciął nożykiem w naprężoną żyłę. Krew buchnęła.
— O ci majster! — zawołał Florek, — jeno dźgnął i zaraz krew!
— Będzie zdrów, — rzekł kowal, ale jednocześnie jakby na zaprzeczenie tej prognozie, koń padł na ziemię i tarzać się zaczął z bólu.
— Moje ludzie, — rzekł Nuchym, — ja idę, ja nie chcę patrzyć na taki interes.
— A to idźcie z Bogiem.
— Słuchajcie-no Wincenty, ja bardzo życzę, żeby wasz koń był zdrowy jak koń, ale pamiętajcie, że jakby jego gorsza słabość spotkała... to ja jestem pierwszy kupiec na skórę. Nie macie się co bać, ja bardzo dobrze zapłacę. Teraz końska skóra jest warta tyle co nic, ale ja będę ryzykował! ja kupię, za gotówkę kupię, na moje sumienie!
— A żebyś ty sobie postronek kupił! — zawołał Pypeć, ale Nuchym już tego komplementu nie słyszał.
Pobiegł on co prędzej ku karczmie, żeby się pożywić i odpocząć po ciężkiej pracy przy miechu i młocie, przy której tyle delikatnego zdrowia stracił.
— Ratujcie, ratujcie, mój Kusztycki, jakoście dobry sąsiad i przyjaciel — ratujcie!
Koń stękał, tarzając się z bólu, kowal przyglądał mu się bacznie.
— Dajcie-no kto szydła... — rzekł, — albo czekać.... mam ja tu w kuźni szydło swoje; temu koniowi nic tylko mu myszy pod gardzielą przeszkadzają.
— Myszy?!
— A ma się wiedzieć — ale bajki to. Nie pierwszy raz z takiemi myszami mam do czynienia... Trzymajcie-no chłopcy konia, żeby nie wierzgał.
Kilku chłopów całym swoim ciężarem powaliło się na nieszczęsne zwierzę, Kusztycki zaś z wielką powagą przystąpił do operacyi, i ostrem szydłem przekłuł gruczoły na szyi konia.
— Widzi mi się, — rzekł ze smutkiem Wincenty, — że i to mu nie wiele pomoże... już chyba onego koniowinę psi zjedzą. Pięćdziesiąt trzy ruble i złotych cztery, jak lodu, dałem za niego, temu dwa lata na świętego Marcina — a wart więcej, sprawiedliwie powiadam wart więcej. Gatunkowe bydlę!
— Nie bójta się Wincenty, — pocieszał kowal, — choćby mu się niewiem co stało, niby waszemu koniowi, to już od „myszów“ będzie miał na zawsze spokój.
— Juści od „myszów“ to prawda — ale mnie się widzi że jego cała słabość to je w nim, we środku.
— Mnie powiedzieć!? Ja zaraz tylko na niego spojrzałem, tom obaczył że ma paskudnika na lewem oku. Nic nie pomoże, trzeba zdjąć.
Znowuż Kusztycki wykonał operacyę, wyciął koniowi tępym kozikiem błonkę z kąta lewego oka. Z bólu koń rzucać się zaczął jak szalony.
— A co! — zawołał z tryumfem kowal, — mówiłem że mu to zaraz ulży. Już ja, nie chwaląc się, znawca na takie rzeczy, pierwszej próby znawca.
— To prawda. Dopiero koń leżał jak martwy, a teraz oto wierzga i łbem trzęsie, że ani do niego przystąpić.
— To jeszcze nie koniec, moi ludzie! — zawołał kowal.
— Nie koniec?
— Jakbyście wiedzieli że nie. Który je doktór dobry, to daje wszyściuchne leki, jakie tylko są. Jedno nie pomoże to drugie, nie drugie to trzecie, nie trzecie to dziesiąte, a skoro już wszystko będzie wypróbowane i nic nie pomoże — to znaczy, że i tak i tak bydlę miało zdechnąć.
— Wiadomo....
— Tedy, biegajcie-no chłopcy i przynieście kołek osowy, tylko żeby gładki był.
— U nas dębowych jest kilka — wtrącił Florek.
— Głupiś ty! Dębowy nie pomoże, tylko osowy... lećże duchem i przynoś — u Łomignata musi być.
Florek pobiegł i niebawem przyniósł wielki kołek osowy, który wedle zdania Kusztyckiego, zastosowany odpowiednio i umiejętnie, miał wywołać cudowne prawie skutki lecznicze.
Położono znów konia na ziemię, ze sześciu chłopów usiadło na nim, żeby ruszać się nie mógł, a sam Kusztycki z Pypciem rozcierali biedne stworzenie owym osobliwym kołkiem.
Skutek przeszedł wszelkie oczekiwania.
Koń, który, jak się później pokazało, zachorował z tego powodu że się najadł otrąb, męczony w okrutny sposób, z pokłutą szyją, zakrwawionem okiem, nie mógł dłużej wytrzymać tych tortur. Zebrał wszystkie siły, wierzgnął nogami raz i drugi, aż chłopi poodskakiwali jak piłki, zerwał się na równe nogi, a uczuwszy że jest wolny, popędził w szalonych skokach w stronę pastwiska.
Kusztycki tryumfował.
— Aha! — zawołał — co?! Widzieliście lekarstwo?! Ho, ho, ile ja już koni wyleczyłem! Insze były jeszcze gorsze, a przecie wylekowało się jakoś...
— Sprawiedliwie, — rzekł Florek, — sprawiedliwie, to jest lekowanie! Dopiero zdawało się że z onego konia nic nie będzie, a tymczasem porwał się i pędzi oto jak wściekły.
— A juści! Ogon zadarł do góry i wyrywa... Patrzcie prosto na pastwisko leci, jak oparzony.
— Biegaj-no Florek, — odezwał się Pypeć, — biegaj na pastwisko za koniem... żeby bestya nie chciała gdzie daleko uciekać w takiej zawziętości...
— Nie bójcie się, — rzekł Kusztycki, — obaczycie że się wnet weźmie do jadła.
— Mój majsterku kochany, mój panie Kusztycki, Bóg że wam zapłać, żeście mnie tak w nieszczęściu mojem poratowali. Muszę wam zapłacić za ono lekarstwo.
— Nie pilno.
— Zarobiliście sprawiedliwie — chodźmyż teraz na poczęstunek.
— Zaraz, zaraz, poczęstunek poczęstunkiem, ale muszę wprzódy ten oto żydowski wozisko zreperować.
— To, jakby Nuchyma wóz?
— A juści tego niedowiarka.
— Dobre i parę złotych zarobić.
— Aha! co ja od niego zarobię, to na palcu upiekę. Z djabłem się takim zarobkiem podzielić!
— Musi was żyd dobrze w garści trzymać.
— Wiadomo... żeby nie trzymał, tobym mu przecie darmo nie robił. Pomóżcie mi, mój Wincenty, jakeście dobrzy — bo muszę tę robotę skończyć.
Pypeć przy miechu stanął, kowal do roboty się wziął.
— Psia kość, — odezwał się chłop wzdychając, — sprawiedliwie ludzie powiadają, że bieda nigdy sama jedna nie przychodzi. Zawdy się za nią inne wloką...
— A cóż to wam takiego?
— Ha, dużoby o tem gadać, mój panie Kusztycki....
— Zawdy widzicie, jak człowiek powie drugiemu — to niby lżej. Cóż wam dolega?
— Jedną biedę widzieliście sami, konisko oto mało się nie zmarnowało, ale, Bogu dziękować, wylekowaliście go.
— Nic mu nie będzie... a druga?
— Oj druga bieda, dużo gorsza i dawniejsza też. Tak, powiadam wam, mój Kusztycki, chodzę jak nie swój, a jak zacznę o niej rozmyślać, to mi we łbie huczy, jakoby u was w miechu.
— Uważam że to jakaś ciężka rzecz?
— Ciężka, moi złoci, ciężka... i co ja sobie chudziak za radę mogę dać? Ja jeden — a ich troje i baba, niby moja kobieta, ich stronę też trzyma.
— To z dziećmi chwestya?
— A z dziećmi. Teraz taki świat, że lada dzieciak chciałby być gospodarzem... przy ojcu, matce siedzieć wstydzą się, jeno zaraz na swoje.
— Aha... miarkuję ja co to jest.
— One też mają swoją hambicyją. Ty, powiadają, ojcze, będziesz miał przy nas kawałek chleba do śmierci, a grunt pomiędzy nas rozdziel. Po co mamy, powiadają, czekać na twoją, niby na ojcową, śmierć... lepiej niech, powiadają, za żywota ojciec między dzieciami zrobią skutek — to, powiadają, i ojciec będą spokojne, i niby znowu dzieci, nie będą waszej, niby ojcowej, śmierci wyglądały...
— Mądre bestyje!
— A juści. Powiadają tak: macie ojciec ukazowych piętnaście morgów, coście na nich jeszcze za pańszczyzny siedzieli, za serwituty dostaliście ojciec, powiadają, morgów cztery, a kupiliście ojciec od Skowronka morgów dwa, co od Maćkowego pola, macie tedy morgów dwadzieścia jeden; podzielicie na troje, podług równości, na kużde po siedem i będziecie se spali spokojnie.
— Aha! — rzekł Kusztycki, uderzając młotem w rozpalone żelazo, — ojciec dzieciom wszystko oddadzą, a sami co będą jedli?
— Ja też mówiłem do nich tak samo.
— A to dobrze, żeście mówili.
— Dobrze, albo i nie dobrze...
— No?
— Zara najstarszy Ignac z gębą na mnie — a to, powiada, ociec co sobie myślą? czy my psi?
— Ciekawość, do czego on zaś miał tu psa przyczepić?
— Ano, niby podług tego, jako że dzieci są sprawiedliwe, dobre, kochające — i że niby, ani ojcu ani matce żadnego od nich przeszkodzenia nie będzie.
— Ignac tak gadał?
— A Ignac... tak samo i Nastka i Florek.
— Co? ten smyk... a toć jemu jeszcze bydło paść.
— Ale! już dwa razy do wojska stawał — teraz żenić się chce i też gospodarzem być.
— Patrzajcież!
— Już on najbardziej gardłuje... a za nim Ignac.
— Nastka nie?
— Onaby nawet i całkiem ani jednego słówka nie rzekła, tylko znowuż według męża. Powiada: tatuniu, dzieci mamy, powiada, mężowska fortuna nie starczy, bieda powiada...
— Juści prawda. Wielkiego smaku tam nie ma.
— Wiadomo, wiadomo, mój panie Kusztycki; nie bardzo mi się z oną Nastką poszykowało. Niewymawiając, jak wychodziła za mąż, niby za Michała, dałem czystemi pieniędzmi sto rubli jak lodu, w całości, w jednym papierku, i krówsko sprawiedliwe, graniaste, swego chowu — i wesele sprawiłem, nie chwalący się, że do dziś dnia ludzie w Biednowoli pamiętają. Cały tydzień weselili się, a samemu Mendlowi za wódkę zapłaciłem siła pieniędzy.
— Pamiętam, pamiętam, — potwierdził Kusztycki, — porządne było wesele, gospodarskie, co się nazywa.
— A dyć. I kobieta moja też, nawarzyła, napiekła różności chleba, placków, mięsiwa. Prosiaka takiego zadusiliśmy, coby za jakie pół roku był wart najbiedniej, najbiedniej, jakie ośm rubli.
— Ojciec dla dziecięcia wszystko zrobi.
— Oj prawda! Taki prosiak! — a przecie nie żałowałem... żeby ludzie nie powiedzieli jako Pypciowa córka ma ladajakie wesele..! a co i z tego, mój Kusztycki! Było trzy tygodnie dobrze, drugie trzy gorzej, a potem.... et, wszystko się na gorsze obróciło... Ona nie gospodyni, on utratny, i między sobą też zawdy coś mają, nawet raz ona jego ukropem oparzyła, a on jej znów oko podbił.
— Żeby jeno na tem był skutek, to bajki.
— I ja tak powiadam. Wiadomo, jako w świętym stanie małżeńskim, oka podbicie, albo ukropem oparzenie osobliwość nie wielka. Powadzą się, niby mąż ze żoną, to się i pogodzą — ale jest tam jeszcze ponoś i gorsze.
— Słyszało się coś, słyszało, — rzekł, kiwają głową Kusztycki.
— A cóżeście słyszeli znowu?
— Niby coś, niby nic, rozmaicie — nie ma co powtarzać.
— Najgorzej że na mnie nastają... o ten grunt. Ojciec, powiadają, starzy, ojcu po pieniądzach, powiadają, nic. Ojciec będą sobie, powiadają, leżeli na piecu, będą sobie fajkę palili.
— Aha!
— Powiadają, ojciec dość się nadźwigali sochy, nałazili za broną. Ojcu odpocznienie się należy. Tak oto Nastka mówi, i jej chłop przytwierdza. Ignac mi przejścia spokojnego nieda, a Florek też doszczekuje. Powiada, co sobie ojciec myśli? mnie powiada żenić się czas, upatrzyłem sobie dziewuchę podług woli i upodobania.
— Już upatrzył?
— A toć upatrzył... z piekła rodem.
— No?
— Wiktę Zawodziankę.
— Ho! ho! Juści co prawda dziewka urodna, ale mnie się widzi, że coś o niej za dużo gadają.
— A gadają. Mnie się widzi, że ona buntuje Florka na mnie, według onego gruntu.
— Et, co tam będziecie słuchali. Powiedzieć: nie dam i już.
— Spokoju nie dają.
— Ha, to obiecywać, obiecywać, a zwłóczyć.
— I tegom ci ja próbował, ale już mnie teraz okrutnie przyparli. W sobotę chcą do regenta jechać. My, powiadają, ojcu zapiszemy utrzymanie do samej śmierci, i matce, dopóki, powiadają, będziecie żyli, damy wam het precz, wszystko, co jeno potrzeba do odzienia i do wiktu.
— I cóż wy na to?
— Ha! taki będę musiał przystać, co mam robić?
— Słuchajcie-no Wincenty, — rzekł kowal, — a macież wy choć trochę groszowiny zależałej?
— Juści, mieć — mam.
— A dużo?
— Zkąd zaś! może będzie jakie sto papierków, a może i nie.
— Tedy, jeżeli oddacie dzieciom grunt, to sobie papierki zaszyjcie dobrze w sukmanę, przydadzą się wam na dziecinnej łasce.
Chłop westchnął.
Robota była skończona, Kusztycki fartuch odpasał, włożył kapotę i rzekł:
— No, mieliśmy iść do karczmy to i chodźmy...
— Ano chodźmy. Sprawiedliwie należy się wam poczęstunek. Nawet sam nie wiem jak wam za onego konia wynagrodzić, żeście go tak zaraz wylekowali.
— Nie wielka to rzecz!
— Dla jednego mała, dla drugiego duża.
— Dla mnie mała. Juści, nie chwaląc się, jestem ja na taki interes pierwszy znawca; jak do mnie chorego konia przyprowadzą, to wszystko w nim durch widzę, jak we szklance.
— Wiadomo... ale, panie Kusztycki, powiedzcie ile wam za oną doradę zapłacić?
— Zwyczajnie od ludzi biorę za puszczenie krwi złoty, za paskudnika złoty i za myszów zakłucie także złoty, ale że do was mam przyjacielstwo, że chcecie dać poczęstunek, a najbardziej że was dzieci oto piłują o grunt — to mi zapłacicie pieniędzmi tylko pięćdziesiąt groszy.
— Ano dobrze, czekajcież, zaraz dam.
Rzekłszy to Pypeć, wydobył z kieszeni woreczek zawiązany sznurkiem i jął odplątywać węzełki.
— Nie pilno, schowajcie, zapłacicie w karczmie.
— Niech będzie i tak. Nawet podobniej będzie porachować tam na stole.
W karczmie, prawie na samym progu, spotkali Nuchyma, który na widok kowala cofnął się.
— No — zapytał, — co się z koniem waszym stało, Wincenty?
— Ho! ho! koń bryka teraz po pastwisku, aż ziemia dudni.
— Nie może być!
— A to idźcie, obaczcie.
— Na co? ja wam wierzę, kiedy bryka, niech sobie bryka, co mi to szkodzi? A jakże tam, panie Kusztycki, mój wóz?
— Wóz gotów, tylko zapłacić i brać.
— Słyszeliście! za moją pracę mam płacić? Co to za mowa jest?
— Za jaką pracę znowu?!
— Nu, może ja nie dymałem tym paskudnym miechem? nie kułem młotem, aż mnie teraz wszystkie kości bolą....
— Nie macie czego narzekać.... taka robota to zabawka.
— Ładna zabawka! ja wcale nie mam chęci do takiej zabawki, bo przy niej można całkiem zdrowie stracić....
— Wiadomo, — wtrącił Pypeć, — żydowski naród jest lekki i do roboty mdły.
— Wincenty powiedział prawdę, na moje sumienie, żydowski naród jest delikatny, nie ma żadnej zdatności do grubej roboty... za to żydowski naród ma kawałek głowy.
— Juści, a najbardziej do kręcenia różnego i szachrajstwa.
— Nie mówcie takie słowo, nie powiadajcie co nieprawda jest, po co macie powtarzać plotki?!
— Ale! plotki... słyszeliście, panie Kusztycki, co Nuchym powiada?
— Toć słyszę — małe dziecko nawet wie że to nieprawda. Żydy kręcą, szachrują, oszukują, cyganią i tylo.
— Moi ludzie, ja was proszę dajcie wy pokój. Wy jesteście znawcy, ale na co innego. Wincenty zna się na gnoju, a Kusztycki jest wielki znawca na miech, albo na starą podkowę — ale o interesach, o takich interesach co do nich głowy potrzeba, to oba tyle wiecie co nic. Po co sobie próżno psuć, za pozwoleniem, gębę? Słuchajcie panie Kusztycki, ja wam zaraz pokażę jak żyd sprawiedliwy jest, słuchajcie: wyście mnie zreperowali wóz?
— Zreperowałem.
— No tak — a ja obiecałem was za to poczęstować. Słowo to jest mur, przynajmniej moje słowo. Joel! daj kwaterkę wódki dla pana Kusztyckiego. Tylko daj co dobrego, pamiętaj.
— Ny, ny — będzie dobra.
— Pijcie na zdrowie panie Kusztycki... ja sprawiedliwy jestem. Wam się należy za waszą pracę. Prawda Wincenty, że każdy człowiek potrzebuje dostać za swoją pracę zapłatę?
— A juści prawda — darmo nikt nie będzie robił. Nawet i dzieciak co do pielenia przychodzi, też darmo nie zechce zielska wyrywać.
— Mądre słowo. Teraz Kusztycki każe dać kwaterkę.
— Niby dla kogo?
— Dla mnie — za moją pracę, za to, że robiłem u was w kuźni przynajmniej dobrą godzinę.
— O cygan! — zawołał Pypeć, — jak to zaraz na swoją stronę obrócił.
— Po żydowsku, — rzekł Kusztycki, spluwając.
— Ny — teraz ja się was potrzebuję zapytać... Wy dwa mądre ludzie, jeden wielki gospodarz, drugi wielki mechanik, złóżcie swoje dwie głowy do kupy — i powiedzcie: dla czego Kusztyckiemu należy się za robotę? a dla czego mnie się nie należy?
— Dlatego, — odrzekł porywczo Kusztycki, — że ja robiłem, a Nuchym nie robił, a skoro ci się zdaje żeś taki majster, to zaraz idę, zbijam z koła wszystko żelaztwo i sam sobie reperuj. Kuźnia otwarta. Zobaczymy.
— Fe! fe! dajcie pokój. Co to, nie wolno sobie żartować?
— A nie wolno... bo z żartów, to czasem bywa świerzbienie ręki.
Nuchym odskoczył.
— Jaki pan Kusztycki jest gwałtownik! to ja jeszcze jak żyję nie widziałem. Sam ogień, a jak się odezwie, to mu z pod wąsów leci siarka i smoła. Pfe! na co taka prędkość? Macie swoją kwaterkę i pijcie. Ja idę po mój wóz.
— Wolna droga.
— Ja wiem... że wolna. Teraz każdemu wolna.
Rzekłszy to Nuchym wyszedł z karczmy, odwiązał szkapę uwiązaną u płota i poszedł po wóz.
Kusztycki z Pypciem raczyli się dalej. Niedługo też zaszumiało im w głowach, zaczęli się wynurzać nawzajem, opowiadać sobie o ciągłych kłopotach i dolegliwościach życia.
Pypeć opowiadał o dzieciach, które mu spokojności nie dają i rozdzielenia gruntu chcą koniecznie, Kusztycki zaś o żonie swojej.
— Dobra kobieta, — mówił, — i gospodyni i matka, ale jak się rozłości, to już sposobu na nią nie ma. Ani w prawo, ani w lewo... a już najbardziej o wódkę. Żebym kapeczkę tylko wypił, zaraz piekło. Całe szczęście że na mnie nie znać jak wypiję... bo głowę mocną mam.
Jakby na potwierdzenie tych słów zatoczył się nieborak aż do rowu.
— To wybój w drodze, — rzekł, — nie widziałem i potknąłem się niespodzianie, ale że nie znać to nie znać. Głowa grunt, nieprawda Wincenty?!
— Toć prawda; jeno najgorzej że teraz żydy taką wódkę mają, że w głowę nic nie idzie, jeno w język, a już najbardziej w nogi. Ja też głowę mam, ale jak wypiję to mi gadać i chodzić nijako. Może Kusztycki mają na tę rzecz jakie lekarstwo?
— Nie ma... nie ma, mój Wincenty; powiadają żeby z pieprzem pić... ale to nie zawsze pomaga.





Na wzgórku po za wsią stał wiatrak. Zupełnie na osobności, w oddaleniu od wszelkich zabudowań wiejskich. Obok wiatraka domeczek był nieduży, czysty, bielony, z ogródkiem, — dalej trochę obórka, stodółka, jak zwyczajnie w maleńkiem gospodarstwie. Całe to obejście ogrodzone było mocnym, wysokim płotem i zaopatrzone bramą, w której zawsze wylegiwał opasły, kasztanowaty pies.
Dom i wiatrak należał do niejakiego Balcera, ma się rozumieć niemca, który przed laty kilkunastoma przywędrował do Biednowoli bardzo chudziutki i cienki i wydzierżawił stary, walący się wiatrak. Z czasem tak się jakoś szwabowi poszykowało, że grunt kupił, wiatrak nowy postawił, domostwo porządne zbudował i sam przytem spasł się okrutnie.
Powiadają ludzie, że każdy młynarz prędko się dorabia, ale mało który tak się dorobił rychło jak Balcer. Różnie to tłómaczono: jedni mówili że miał bardzo szerokie rękawy, drudzy że duże miarki brał... ale, co prawda to nie grzech, i wiatrak miał porządny, jakiego w okolicy nie znaleźć.
Sam Balcer go swoim przemysłem zbudował i całkiem zagraniczną modą urządził. Nie obracał się on do wiatru cały, jak zwyczajne wiatraki, ale śmigi miał osadzone w dachu okrągłym, który można było dowolnie w którąbądź stronę nakręcić.
Na onym wiatraku potrafił Balcer nietylko zwyczajną razówkę dla chłopów mleć, ale i pytlową mąkę robił i kasze rozmaite na sprzedaż do miasta.
Zajazd ludzi do młyna był ciągły, Balcer do dnia wstawał i nieraz do późnej nocy robił, Balcerowa znowuż zabiegała koło domu, trzymała kilka krów, co tydzień różne prowianty woziła do miasta — pieniądze im, jak to powiadają, drzwiami i oknami płynęły.
Ludzie biednowolscy przyzwyczaili się do tego szwaba, bo, co prawda, nie przeszkadzał on nikomu, do cudzego się nie mięszał i nawet, jak mógł, to i uczynny bywał.
Zdaje się że o swoim szwabskim kraju zapomniał, do naszego kościoła chodził, po ludzku, chociaż nie tęgo, mówił — a jego dzieci chyba ani jednego słowa po niemiecku nie znały.
Dzieci tych było troje. Dziewucha najstarsza, Rózia, już ze siedmnaście lat miała, i dwaj chłopcy: jeden Janek, drugi Karol — podrostki.
O Rózię już się i ten i ów przepytywał, wiadomo bo było we wsi, że Balcer bogacz, a chłopi mówili że ćwierciami mierzy pieniądze.
Zamawiali się też za różnemi interesami do młyna, to ekonomowie, to pisarze prowentowi z okolicy — zaglądał nawet i sekretarz biednowolskiego sądu, wystrojony zawsze, wypomadowany elegant, z laseczką, ze szkiełkami na nosie.
Balcer udawał niby że tego nie widzi, ale z wiatraka zerkał przez okienko, zkąd całe domostwo miał przed oczami jak na dłoni.
Czasem zaklął po szwabsku i zęby zacisnął — ale gniewu po sobie względem gości nie pokazywał.
Nieraz gdy jaki elegant w stancyi był, Balcer niespodzianie, w umączonej kapocie wchodził i pytał:
— Co to? jaki interes?
Gość, ma się rozumieć, wywijał się, kręcił, i zmyślał zawsze coś takiego co się młyna tyczyło: to urządzenie chciał obejrzeć, to kaszy kupić, albo dowiedzieć się kiedy może żyto do mielenia przysłać...
Wtedy szwab prowadził gościa do młyna, wodził go po schodkach, wysoko aż do kosza, pokazywał mu pytel — i zawsze w końcu powiadał na pożegnanie:
— Gut, teraz pan jest taki bialy jak aniola....
Pan Damazy Boberkiewicz, sekretarz sądu gminnego, kuzyn daleki pani pisarzowej z kancelaryi wójta, zwany przez tęż panią pisarzową poufale Dyziem, zobaczył raz Balcerównę w kościele, zobaczył i zamyślił się bardzo. Wprawdzie pan Boberkiewicz miał wyższe aspiracye, ale w obec pogłosek o bogactwie Balcera, gotów był z aspiracyj tych zrezygnować. Zawsze gotowizna ma swoje powaby, zwłaszcza jeżeli jest jej dużo.
Panna, wprawdzie bez wielkiej edukacyi i młynarzówna — ale przecież mogłaby w wyższym świecie nabrać poloru. Z kapitałem możnaby wyjechać z okolicy, przenieść się do większego miasta — a tam, ktoby dochodził jak się zwała pani Boberkiewiczowa z domu!
Trzeba było zbliżyć się do Balcera — probować. Ostatecznie, kupić nie kupić, potargować można. Taką powodowany myślą, pan Boberkiewicz wybrał się pewnego dnia po południu do młyna.
Ustrojony był odświętnie w bronzową kurtkę aksamitną, kamizelkę w palmy i krawat jaskrawy. Na głowie miał kapelusik czarny, na nosie nieodstępne binokle.
Wychodząc, przejrzał się w lusterku i przyszedł do przekonania, że mógłby nietylko młynarzównie, ale hrabiance nawet głowę zawrócić.
Gdy skręcił na drożkę wiodącą do wiatraka, stary Balcer dostrzegłszy go, zeszedł na dół. Pan sekretarz szedł wprost do domku młynarskiego — w bramie opasły pies wyszczerzył zęby do niego.
Pan Boberkiewicz próbował poskromić go laseczką, ale to psa jeszcze bardziej rozdrażniło. Rzucił się na przybysza z całą zaciętością, tak że ten, nie widząc innego sposobu ratunku, wdrapał się na wysoki płot i usiadł na żerdzi jak na koniu.
Pies na łapy się wspinał, podskakiwał i szczekał. W takiem oblężeniu przesiedział pan Boberkiewicz z kwadrans, aż wreszcie Balcer przyszedł go poratować i odpędził psa, który warcząc i patrząc z podełba, położył się na swojem zwykłem miejscu przy bramie.
Młynarz do Boberkiewicza się zbliżył.
— Ho! ho! — zawołał, — różny kogut siedzial na moim plocie, aber taki ladny jeszcze nie!
— Ale bo też, żeby takiego psa trzymać....
— Psa? jo, psa potrzebna jest, żeby szczekała na zlodziej.
— Mój panie, przecież ja złodziej nie jestem.
— Ah, pfuj! kto to powiedzial? Pan sekretarz jest pan sekretarz.... Pewnie pan zablądzil, albo chcial drogę skrócić?
— Wcale nie — szedłem naumyślnie do pana.
— Taka honor! Hm...
— No tak; mieszkamy tak blizko, a nie znamy się dobrze.
— Ja spokojna czlowiek, spraw w sądzie nie prowadzić....
— Nie o to idzie, kochany panie Balcer, sąd sądem, a znajomość znajomością.
— Oh!
— Przedewszystkiem muszę zejść z tego płota, bo, co prawda, nie bardzo tu wygodnie siedzieć.
To mówiąc, pan sekretarz zeskoczył z płotu i rękę do Balcera wyciągnął.
— Nie bardzo piękne miałem przywitanie, — rzekł, — ale chętnie puszczam je w niepamięć....
— Ta pies byla niegrzeczna, ja przepraszam.
— Nic to, jak mnie pozna to nie będzie szczekał. Ja do pana przyszedłem z wizytą, panie Balcer...
— Ah, — rzekł niemiec, udając że nie rozumie, — pan chciala zobaczyć moja mlyn?
— Mogę i młyn zobaczyć.
— Bardzo, bardzo proszę... ile razy pan ma do mnie interes, ja zawsze we mlynie jestem.
— W powszedni dzień, zapewne — ale w święto?
— W święto do poludnia ja w kościele — po poludniu mnie nie ma — ja śpi.
— Więc kiedyż pana można widzieć?
— O! tu we mlynie cala tydzień. Proszę pana, bardzo proszę.
Pan sekretarz, rad nie rad, poszedł oglądać urządzenie młyna.
Naturalnie, udawał że go wszystko bardzo zajmuje i przyglądał się szczegółom, o których znaczeniu niemiec opowiadał bardzo szeroko. Podczas tego przeglądu elegancki pan sekretarz nie zauważył, że kilkakrotnie czeladnik Balcera otarł się o niego, podczas gdy się na ciasnych schodach mijali.
Zwiedzanie młyna trwało blizko godzinę, poczem stary Balcer z wielką uprzejmością gościa swego na drożkę wyprowadził.
— Bardzo proszę pan sekretarz, bardzo proszę, — mówił szwab, — ile razy zechce pan sekretarz obejrzeć moja mlyn, ja zawsze z największa chęć....
Boberkiewicz co innego miał na myśli.
— Wiesz pan, kochany panie Balcer, — mówił, — jestem straszliwie zmęczony, ruszać się nie mogę.
— O!
— Odpocząłbym z przyjemnością, choćby parę minut pod dachem.
To mówiąc spoglądał w stronę domostwa Balcera.
— Odpocząłbym, słowo honoru, z gustem bym odpoczął.
— Ja będzie panu sekretarzowi pokazal najkrótszy drożka do domu...
— Znam ja dobrze wszystkie drożki — ale to wszystko jedno; każda mi się długą będzie wydawała, bo czuję że jestem sfatygowany.
— To wracajmy do mlyna.
— Tam piekielny hałas.
— To aber siadajmy tu, na trawa... tu jest chlód, można odpoczywać.
— Zdaje się, że pan ma bardzo porządne mieszkanie, panie Balcer, wszak to pański domek?
— Jo, to jest moja dom.
— Dużo pokoi?
— Jaka pokoja? parę maleńki izdebka. Kto widzial wielki pokoja u maleńki mlynarz?
— Hm... rodzina pańska w dobrem zdrowiu?
— O! jo... dziękuję.
— A córeczka, panna Rozalja?
— Jaki panna Rozalia?
— No — najstarsza pańska córka, panie Balcer.
— Ha! ha! ha! panna Rozalia! co pan sekretarz powiada? to nie jest aber żaden panna Rozalia — tylko Róźka.
— Widziałem ją w kościele. Powinszować, śliczna panienka, bardzo dobrze się prezentuje. Niech mi pan wierzy, panie Balcer. Taki kwiatek nie powinien być chowany w ukryciu. Panna Rozalia może los zrobić, może wyjść za mąż, za człowieka z pięknem imieniem, ze stanowiskiem, z majątkiem, a jeżeli nie z majątkiem, to przynajmniej z odpowiednią, panie dobrodzieju, posadą.
Niemiec, słuchając tej perory, głową kiwał.
— No — jo, — rzekł, — ona pójdzie za mąż; ja będzie dla niej szukać kawaler, aber jeszcze czas.
— Na co pan masz szukać daleko?.. znalazłby się może ktoś i bliżej... może nawet bardzo blizko... może bliżej niż pan sądzisz — znalazłby się ktoś, co proszę pana, nie zważając na nizkie pochodzenie panny....
— Ho! ho! — zawołał śmiejąc się Balcer, — tu nie może być żaden nizki pochodzenie.
— No, widzisz pan....
— Aber, glupstwo jest! male dziecko też wie, że wiatrak na górze stoi i ma wysoki polożenie, wyższy nad caly wieś.
— Zapewne, ale... panna Rozalia!
— Oh, pan sekretarz laskawa jest, Róźka jest prosty dziewucha.
— A nie możnaby złożyć wizyty pańskiej żonie i córce?
— O... dlaczego? ale moja żona jest w obora, a Róźka daje jeść wieprzom, oni nie są ubrany na taki wielki gala...
Widząc Boberkiewicz że się dziś pod dach niegościnnego niemca nie dostanie, postanowił cofnąć się ku domowi. Za wygraną wszelako nie dawał; nie dziś to jutro, nie jutro to pojutrze zacznie bywać i rozkocha w sobie młynareczkę.
Pod tym względem nie miał żadnej wątpliwości.
— No, szanowny panie Balcer, — rzekł, — do widzenia, ja idę już.
— O... moje uszanowanie pan sekretarz — jak pan będzie miala co do mielenia bardzo proszę!
— Przyjdę niedługo — tylko każ pan trzymać na łańcuchu tego psa...
— On wcale nie wychodzić za bramę.
— A jakby kto chciał tam wejść?
— To jest widzi pan sekretarz, znowu co innego. Ach! aber co ja widzę! Pan sekretarz jest caly bialy jak aniola. Pozwól pan, ja trochę będzie oczyścić pański garderoba.
To mówiąc niemiec zaczął oczyszczać zamączonym rękawem aksamitną marynarkę pana sekretarza i ubielił ją jeszcze gruntowniej.
— Do widzenia, do widzenia, kochany pan sekretarz, adieu....
— Do miłego widzenia, — bąknął przez zęby Boberkiewicz i ścieżką pomiędzy zbożem pospieszył ku wsi.
Droga tak mu wypadała, że musiał przechodzić tuż obok domu, w którym się mieściła kancelarya gminna. Na ganku siedziała pani pisarzowa, daleka kuzynka Boberkiewicza. Ubrana była w żółtą kretonową bluzę, w której pełne kształty tej damy wydawały się jeszcze bardziej obfite i imponujące.
Widząc Boberkiewicza, który usiłował przemknąć się niepostrzeżenie, zawołała na niego:
— Panie Dyonizy! panie Dyonizy! Dyziu!
Przystanął.
— Przepraszam, — rzekł, — najmocniej przepraszam kochaną kuzyneczkę, byłem tak zamyślony, że nie spostrzegłem, że kuzynka siedzi na ganku.
— Tak. Dyzio bywa od niejakiego czasu bardzo zamyślony. Tak... tak... Niegdyś, kiedy Dyzio był jeszcze w powiecie, zawsze mówił że w Biednowoli nie będzie się nudził — a teraz Dyzio bywa już zamyślony. Wiem ja wiem, stara przyjaźń się przykrzy, szukamy nowych....
— Ależ, droga kuzynko.
— Proszę, proszę tu bliżej, mam coś do powiedzenia. Na miłość Boską co to jest? gdzie się Dyzio w ten sposób urządził?!
— Co?
— Ależ Dyzio jest zupełnie biały, jakby kto Dyzia w mące utarzał!
— Istotnie... byłem we młynie.
— A Dyzio co tam robił?
— Chciałem się rozmówić o zmielenie pszenicy.
— Tylko bardzo proszę niech Dyzio nie kręci i nie kłamie. Stołujesz się u nas, więc mąki nie potrzebujesz, masz wszystko co ci potrzeba. Ach mój Boże! gotów kto pomyśleć że głód cierpisz!
— Ależ uspokój się najdroższa kuzynko, ktoby śmiał?
— Nie, nie uspokoję się, będę łzami oblewała...
— Więc przyznam się otwarcie. Chciałem zemleć korzec pszenicy, żeby zrobić kochanej kuzynce niespodziankę i zaopatrzyć jej spiżarnię.
— Nie zwiedziesz mnie — to nieprawda!
— Czy mam przysiądz?
— Obejdzie się, ja się dowiem prawdy. Jeżeli Dyzio myśli, że potrafi przedemną co ukryć, to się Dyzio myli.
— Nie mam nic do ukrywania.
— Dobrze, dobrze; pomówimy jeszcze o tem później. Dziś jest coś ważniejszego do obmyślenia. Ja już posyłałam po Dyzia, ja chciałam się z Dyziem widzieć, zasięgnąć jego rady.
— Cóż się stało?
— A cóż się miało stać? Wiadomo przecież Dyziowi że mój mąż jest gamajda i że cała gmina na mojej głowie. Żeby nie ja, to nie wiem coby się tutaj działo.
— Ale co za wypadek jest teraz?
— A jest i duży — ale mój mąż gamajda, jak powiedziałam, a wójt, stary Sokół, poczciwe chłopisko z kościami, ale głupi jak stołowe nogi, możnaby go sprzedać i te pieniądze co za niego przepić, a onby o niczem nie wiedział. Czyż nie prawda Dyziu?
— Zapewne, że prawda — ale do czego kuzynka zmierza?
— Do czego ja zmierzam? Do bardzo ważnych rzeczy... ale zobaczywszy Dyzia w takim stanie... jestem przerażona... i nie mogę zebrać myśli jak się należy...
— Co znowuż?
— Zapewne. Dyzio mnie jeszcze nie zna, Dyzio nie wie jakie ja mam rozstrojone nerwy, jak mnie każda rzecz, coby może kogo innego nic nie obeszła, zaniepokoi i przerazi.
— Wiem ja, że kochana kuzynka jest aniołem dobroci... wiem że....
— Ach Boże! co Dyzio wie? Dyzio nic nie wie.... ja tylko sama mogłabym powiedzieć coś o moich cierpieniach, ja jedna, słowo daję.
— Ale cóż kuzynka miała powiedzieć? Podobno byłem potrzebny do jakiejś ważnej narady. Jestem na rozkazy, słucham... i jeżeli tylko mogę być w czem pomocny...
— Ha! ha! jeżeli mogę w czem być pomocny! Zupełnie Dyzio tak przemawia jak protektor do protegowanej... górnym tonem — ale ja się na tem znam, znam bardzo dobrze...
— Nie rozumiem, co kuzynka powiada.
— Po co chodziłeś do młyna?
— Mówiłem przecież, a chociaż chciałem zrobić kuzynce niespodziankę, jednak....
— To nieprawda. Dyzio tam był z innym zamiarem.
— Ależ zapewniam...
— Nie wierzę, choćbyś mi tysiąc razy przysięgał, nie wierzę! Chciał Dyzio zabrać znajomość z młynarzem i jego córką, najordynaryjniejszą dziewczyną, jaka kiedykolwiek istniała pod słońcem.
— Wcale nie miałem tego zamiaru.
— O znam ja was moi panowie, znam jak złe grosze! Niech będzie koza, byle miała złote rogi. Giniecie, przepadacie za gotówką, za pieniędzmi, a Balcer podobno ma duże pieniądze.
— Przepraszam kuzyneczkę, ale ja jego pieniędzy nie liczyłem; zdaje mi się również że i w gminie nie ma wykazu kapitałów, jakiemi nasz młynarz rozporządza.
— Dyzio się gniewa, a więc oskarża się tem samem. O! doprawdy tego mi jeszcze tylko brakowało!
— Nie rozumiem, co może być powodem gniewu.
— Co? i Dyzio jeszcze pyta?
— Tak... pytam.
— Dyzio?
— No ja, aczkolwiek mógłbym mieć jakieś sympatye...
— Mógłbym! to mi się podoba!
— Powtarzam że mógłbym, a nawet i mam, choć się z tem nie wyjawiam — ale ta, do której wzdychałem, do której, jak powiadam, wzdychałbym i dziś, jest przecież kobieta zamężna...
— Głupstwa Dyzio mówi! ja się nie pytam do kogo Dyzio wzdycha, bo mnie to nic nie obchodzi... za wiele w życiu doznałam goryczy i rozczarowań. Mówić o tem nie chcę, nie potrzebuję, nie myślę....
— Więc o cóż idzie?
— Proszę mi otwarcie powiedzieć, czy Dyzio myśli o tej młynarce na seryo?
— Ja nic nie myślę.
— Chyba do wymagania szczerości mam niejakie prawo, choćby z powodu kuzynostwa tylko.
— Zapewne.
— Więc proszę mi powiedzieć otwarcie, czy się Dyziowi ta głupia młynarzówna podobała?
— Nie... ale gdyby tak było...
— Miałbyś odwagę żenić się z nią?
— Jeżeliby mi się podobała. Przecież trudno, samemi ideałami żyć nie można... dziewczyna ładna, a z takim majątkiem jaki posiada można drwić sobie ze wszystkich ideałów jakie są — i jakie mogą być na świecie.
— Dyzio to mówi na seryo?
— Najzupełniej.
— I Dyzio twierdzi, że miałby odwagę ożenić się z taką prostą dziewczyną, córką młynarza z Biednowoli?
— Dla czegóżby nie?
— No, to pozwól pan sobie powiedzieć, że ja.... że ja.... nie przeżyłabym tego.
— A to z jakiego powodu?
— Z powodu, że Dyzio jest moim kuzynem.
— Cóż to znaczy! zresztą, jeżeli mam prawdę powiedzieć, to nasze kuzynostwo nie jest znów tak blizkie. Gdybyśmy się byli nieco wcześniej poznali, mogłaby kuzynka zostać moją żoną...
— Czy blizkie, czy dalekie kuzynowstwo to wszystko jedno. Ostatecznie nawet wróble na dachu wiedzą, że jesteśmy powinowaci. I tak w mojem biednem życiu jest sama dekadencya...
— Cóż znowu?
— Wyszłam zamąż, jak Dyziowi wiadomo, bardzo źle, prawdę mówiąc zrobiłam mezalians... ale niespodziewałam się że z biegiem czasu będzie jeszcze gorzej. Mąż mój, gamajda zawsze był, jest i będzie, ale w chwili gdy oddawałam mu rękę, miał przynajmniej jakie takie stanowisko. Kancelistą był przecie, w powiatowem mieście mieszkał! Sądziłam że się wyrobi, że będzie awansował. Ślicznie awansował! żeby nie moje starania, to nie miałby dziś nawet kawałka chleba. Ostatecznie, udało mi się wyrobić mu to pisarstwo. Siedzimy kilka lat; przez ten czas, chociaż zawsze czuję żal w sercu, pogodziłam się z losem i z męztwem znoszę moje nieszczęście.
— Nieszczęście?
— A spodziewam się. Cóż Dyzio myśli, że dla kobiety z moją edukacyą i moją aspirancyą, szczęście jest być tu w Biednowoli, w tej norze zakazanej! I czem być? Pisarką! bo przecież mnie tak lada chłop, lada wiejska baba nazywa. Teraz czeka mnie jeszcze piękniejsza przyszłość! Mam zostać kuzynką młynarza! No — tego już za wiele na słabe siły i delikatne nerwy rozstrojonej kobiety!!
Boberkiewicz zaczynał się niecierpliwić.
— Nie wiem czego się kochana kuzynka martwi. Przecież dotychczas nie ożeniłem się z Balcerówną....
— Tak, ale któż mi zaręczy za przyszłość?
— Przyszłość... przyszłość. Co tu o przyszłości mówić, kiedy ja żadnych starań dotychczas nie rozpocząłem, a nawet, jeżeli mam szczerze powiedzieć, nie wiem czybym je miał kiedy rozpoczynać.
— Gdybyż to była prawda!
— W każdym razie, dlaczego myśleć o tem co nie jest. Niech się kochana kuzynka uspokoi i mówmy o czem innem. Żądała kuzynka mej rady.
— Tak... tak. Mój mąż jest gamajda i nie widzi tego na co się zanosi. Możnaby z nim Bóg wie co zrobić, a onby nawet nie wiedział.... a tu, uważam, we wsi aż się kotłuje, chłopi schodzą się i naradzają między sobą.
— Oo?
— Przecież Dyzio powinienby wiedzieć, bo to Dyzia najbliżej obchodzi.
— Nic nie wiem.
— Szczególna rzecz; jacy wy moi panowie jesteście obojętni na wszystko. Sędzia dał się słyszeć, że na dalsze trzy lata nie zostanie, że mu ciężko, że ma swoich kłopotów dosyć.
— Eh! on tylko tak mówi, aby mówić.
— Przypuśćmy, ale z tego mówienia już się wyradza agitacya, a przyzna przecież Dyzio, że za tyle lat cierpień, tyle upokorzeń i prywancyj, należy mi się jakieś wynagrodzenie. Oh! gdyby mego gamajdę zrobiono sędzią, odetchnęłabym nareszcie.
— Postaramy się, kuzyneczko postaramy....
Upojona różowemi nadziejami, pani Domicella zapomniała chwilowo o swoich rozstrojonych nerwach i groźnem widmie koligacyi z młynarzówną.





Zaczynały się sianokosy, a dobre, bo pogoda sprzyjała. Kosiarze posuwali się po łąkach, a za każdym ciągnął się długi pas świeżo ściętej, pachnącej trawy. Niekiedy przystawali, ostrzyli błyszczące kosy i znów cięli, aż do samego wieczora, do zachodu słońca...
Dziewczęta grabiły, śmiejąc się i chichocząc, jak to zawsze u nich we zwyczaju — coraz to która zaśpiewała piosenkę i jakoś wesoło było wszystkim, dobrze. Dalej, na dworskich łąkach już i kilka tęgich stogów stanęło, to znów kopice porozsiadały się rzędem.
Rzeczka mieniła się od zachodzącego słońca, ptaszki śpiewały po krzakach, bocian z długą szyją dążył do gniazda.
Piotr z Jasiem pracowali na łące u Stępora, obadwaj przy grabieniu, gdyż Piotr niedomagał i ciężko mu było kosą robić — a Jaś nie miał jeszcze tyle siły, żeby do kosy mógł stanąć.
Kiedy już wieczór zaszedł i ludzie zabierali się ku domowi, Piotr rzekł do Jasia:
— Niech oni sobie idą... my posiedzimy, a jeżeli ci się jeść chce, to idź i ty, ja spocznę trochę. Idź Jasiu.
— Nie, dziadziu, zostanę z wami, dopóki nie pójdziecie.
— To zostań, dziecko, jak chcesz.
Chłopiec wpatrzył się w Piotra dużemi swemi oczami.
— Dziadziu? — zapytał.
— A co?
— Wam coś dolega...
— Zkąd to wiedzieć możesz?
— Bo dziadzio posmutnieli i blade są. Czy na was jaka niemoc przyszła, dziadziu?
— Oj niemoc, niemoc Pan Jezus dał, mój chłopcze. Od tygodnia jestem w sobie jakby na pół przecięty.
— To czemu dziadzio nie zgotują sobie lekarstwa. Ziół przecie nie braknie — i z łońskiego lata są na górze i świeżych można nazbierać. Jabym sam zgotował, tylko niewiem dobrze jakie zioła są na waszą niemoc pomocne.
— Na moją niemoc Jasiu, żadne już ziele na świecie nie pomoże...
— Dla czego?
— Bom już stary, śmierć idzie, widzę ją.
Dzieciak cofnął się przerażony.
— Gdzie ją widzicie, dziadziu, gdzie jest śmierć? — ja ją odpędzę, nie dam was zabrać, o mój dziadziu kochany!
— Dziecko, dziecko... ty śmierci nie odpędzisz, a ja się jej nie boję. Czego bym się miał bać? Bóg miłosierny! Przyjść kazał na ten świat, człowiek przyszedł; odejść każe, człowiek odejdzie, takie prawo jest. Młode ludzie przychodzą, stare odchodzą, a oto ziemia zawsze jednaka. Usiądę sobie tu na wzgóreczku, odpocznę.
— Czy was co boli?
— Nic — ot tak, nie mogę. Ale nie... Powlokę się ku wsi niedługo — a jutro chyba ty sam do grabienia pójdziesz, ja się nie dźwignę.
— Ale! Ktoby mi tam kazał iść, jak wyście chorzy. Nie odstąpię was, dziadziu.
— Ja sam mogę zostać.
— Choćbyście mnie nawet odpędzali jak psa, to nie pójdę, — rzekł chłopak z płaczem.
— Żałowałbyś mnie, gdybym pomarł?
— Oj, nie mówcie tak strasznie, nie mówcie! Co moje życie bez was? Jakeście mnie wzięli maleńkim od matki i nie dali mi zmarnować się, tak chyba teraz zabierzcie mnie ze sobą.
— Nie bój się Jasiu, nie bój, — rzekł starowina, głaszcząc dzieciaka po głowie. — Nie zginiesz, sieroto, na świecie, nie zostaniesz sam. Bóg będzie nad tobą. Daj-no mi kij, pójdziemy pomaleńku.
Oparł się rękami na kiju, podniósł, ale po chwili siadł znowu.
— Nie mogę, nie mogę, — mówił, — całkiem mi nogi jakby odjęło.
— To siedźcież tu, — rzekł Jasiek i pędem pobiegł ku wsi. Już się ściemniło prawie całkiem, dzieciak biegł przez łąki, parę razy w rów wpadł, ale podnosił się zaraz i biegł dalej, bez pamięci, bez tchu prawie.
Kiedy wpadł do izby Stęporów, Janowa aż krzyknęła z przerażenia:
— Jezus, Marya! co tobie?!
Chłopak na razie słowa nie mógł przemówić.
— Co tobie? co?
— Nieszczęście jakieś, — rzekł Stępor.
— Oj! — wyszeptał chłopak, — zaprzęgajcie duchem do woza... dziadzio tam na łące... leżą.
— Piotr? umarł!
— Nie... zaniemogli, leżą... wstać nie mogą... zaprzęgajcie duchem, zaprzęgajcie...
— Ja już od rana miarkowałam sobie, że dziadowina kruchy, — zauważyła Janowa.
Stępor wybiegł na podwórko, wyprowadził konia ze stajenki i zaprzągł jak mógł najspieszniej.
Jaś uczepił się na tyle wozu — pojechali.
— Cóż się Piotrowi stało, — pytał Stępor dzieciaka, — co za przygoda?
— Chcieli dziadzio do domu iść, nawet już szli — i siedli — powiadają: nie mogę. Powiadają: ty Jasiu idź spać, ja zostanę. Nie chciałem. Mówię: i ja zostanę. Dziadzio powiadają: dobrze. Siedzieliśmy na wzgóreczku, siedzieli. Dziadzio się wsparli na kiju, chcą wstać — ale znów siedli. Powiadają: śmierć idzie. Zląkłem się, ale śmierci nie widziałem, snać dla tego że noc, że ciemno. Zląkłem się, a dziadziowi gorzej. Żebym mocniejszy był, tobym był ich zabrał na plecy i zaniósł, ale gdzie zaś! Nie mam takiej siły. Myślę: polecę do was, po konia. Poleciałem. Oj! jakem się bał. Ciemno, zdawało mi się że śmierć goni za mną. Oj bałem się, ale myślę: to lepiej... ja w nogach chybki, może przed nią ucieknę — a dziadzio będą tymczasem bezpieczne, śmierć za mną goniący o dziadziu zabaczy...
— Oj głupi ty Jasiek, głupi, — rzekł Stępor.
— Ano wiadomo, co głupi to głupi, ale na nogi ścigły, psa bywało doganiałem. Strach mnie pędził... wpadłem w rów, raz, drugi. Myślę: już mnie złapie, ale nie, przyleciałem żywy. Oj poganiajcie konia, poganiajcie!
— Tedy powiadasz, że Piotr gdzie?
— Na wzgóreczku pozostał, co zaraz przy waszej łące, jak one krzaczki, co wiecie, figura niedaleko.
— Wiem, wiem — wio! maleńki.
Za chwilę dojechali do miejsca.
— Pietrze! hej, hej Pietrze, jesteście tam? — zawołał Stępor, zchodząc z wozu.
— Są dziadzio! są! — krzyczał Jasiek, który w oka mgnieniu znalazł się przy starym. — Bywajcie!
Piotr leżał wyciągnięty na trawie; jedną rękę pod głowę podłożył, drugą na piersiach trzymał — oddychał ciężko.
— Dziadziu! dziadziu! — wołał Jasiek, tarmosząc starego za ramię, — dziadziu wstawajcie no, wóz jest, zawieziemy was do chałupy.
— Pietrze, co wam to, Pietrze? — pytał Stępor. — Dźwignijcie się, fura jest.
— Bóg zapłać, — odrzekł Piotr słabym głosem, — Bóg wam zapłać. Cości mi się przytrafiło, nie wiem... zasłabłem na urząd, ale teraz lżej mi krzynkę.
— Probujcie się podnieść.
Z trudnością, przy pomocy Stępora i Jaśka, wgramolił się starowina na wóz. Kiedy go przywieźli przed dom, wybiegła Janowa i Magda ze swojej chałupy zaraz nadeszła, a pomartwili się wszyscy, bo każdy Piotra lubił, za jego spokojność i uczynność dla drugich.
Posadzili go na ławie.
— Ja zaraz, — rzekła Magda, — po Pypciową skoczę, ona znająca kobieta na każdą słabość, to was poratuje.
— Możeby do Kusztyckiego, — odezwał się Stępor, — niechby krew puścił... on też znawca.
— A toć w Biednowoli doktorów nie brak. Joela brat Mośko, ten co we wojsku na felczera się uczył, bańki okrutnie stawia. Jak stary Skrzypek zaniemógł, to mu postawił coś z kopę, aż chłopu krzyż zczerniał jak święta ziemia.
— Gadaj tam, — odezwał się Stępor, — toć zaraz potem Skrzypek pomarł.
— Pomarł, bo miał pomrzeć — a bańki dobre są.
— Jak myślicie Pietrze, względem Kusztyckiego?
— Nie, nie trzeba mi nikogo. Dajcie mi trochę mleka, jeśli macie.
— O la Boga! jeszczeby dla was mleka nie było!
— Mnie już lżej, tylko że siły żadnej nie mam, ale może Bóg miłosierny poratuje. Powlokę się do stodoły, usnę.
— Zostańcie lepiej w izbie.
— A no, jak wasza wola, to zostanę.
Niedługo w chałupie Stęporów światło zagasło, ludzie zasnęli twardo, tylko jeden Jasiek czuwał. Nie mógł on oka zmrużyć, sen od niego uciekał.
Usiadł sobie chłopaczyna na małym stołeczku, i w okno patrzył bacznie; zdawało mu się, że gdyby śmierć przyszła, to onby ją dostrzegł, krzyku narobił — i Piotra uratował.
Choć go przejmował strach, siedział przecież ciągle i wzroku z okna niespuszczał. Przez szybki widać było kawałek nieba i na niem gwiazdki, jasne, świecące...
Drżał dzieciak z obawy, że która z nich spaść może, błysnąć smużką złocistą i zniknąć — i że może to właśnie być Piotra gwiazda.
Przypomniało mu się wszystko co kiedy o takich gwiazdkach słyszał, przypomniały mu się ogniki błędne i próchna w lesie świecące i cały ów świat co niby na świecie jest, a niby go nie ma, co o nim ludzie dużo powiadają, a mało kto go widział....
Bał się dzieciak — jak dzieciak... pacierze odmawiał, Boga prosił, żeby Piotra nie zabierał jeszcze do siebie.
Widać wysłuchana była modlitwa sieroty, bo śmierć nie zajrzała do okna, nie brzęknęła kosą, a gwiazdki mrugały na niebie i ani jedna nie spadła. Miesiąc wszedł ogromny, czerwony, a potem wzbijał się ku górze, coraz mniejszy, bledszy, promienie jego między gałęzie drzew wchodziły, po trawie zroszonej się kładły.
Miesiąc uciekał coraz wyżej, białe chmurki za nim goniły, po wsi koguty zaczęły się drzeć — gwiazdki bladły.
Co to letnia noc! — krótkie jej życie. Gwiazdy mają odpocznienie, bo ledwie że trochę poświecą, pomrugają i oto już na wchodzie zaczyna się coś bielić, złocić, różowić, a potem już jasność wielka idzie, przedsłoneczna, wschodowa.
Wstają ludzie w chacie i Piotr się też przebudził.
— A co to? a jakże wam? — pytają.
— Lepiej, Bogu dzięki, — odpowiada stary, — ale do roboty nie pójdę, bom mdły, siły niemam...
— Nie chodźcie dziadziu, ja was popilnuję, — powiada Jasiek, — może każecie jakich ziół nagotować?
— A no, skoro lepiej to i lepiej, powiadają, to Bogu dziękować — i każde zaraz idzie do swojej roboty, bo czas drogi. Pogoda jest bo jest, ale kto zaręczy za jutro? Zabrali się wszyscy całym domem na łąki, tylko gospodyni sama została żeby jeść ugotować...
Piotr podpierając się kijem, przed dom wyszedł — Jasiek za nim.
— Jasiu, — odezwał się starowina.
— Co chcecie?
— A no, chciałbym ja ci coś powiedzieć. Wczoraj mnie tak nagle słabość oto dotknęła, że myślałem że już koniec mój nastał.
— Przecież wam ulżyło.
— Juści tak. Ulżyło raz, a może drugi raz nie ulży. Duży już jesteś chłopak mój Jasiu, a choć cię ludzie we wsi głupim nazywają, przecie ja wiem, że ty rozum swój masz. Prawda? masz rozum? jakże ci się widzi?
— Mnie się dziadziu widzi że mam, ale skoro ludzie powiadają że nie — to może i nie.
— Niezawszeć to prawda co ludzie powiadają.
— Nie?
— O nie zawsze! Otóż umiesz troszkę czytać, troszkę pisać, nie jesteś Bogu dziękować kaleka i nie wałkoń... to też myślę, że na świecie nie zginiesz. Ale żem ja już, widzisz, stary, że mnie na tym świecie nie długo, chciałbym cię, jeszcze póki żyję oddać w dobre ręce, żebyś na ludzi wyszedł.
— Ja wolę z wami być!
— Co ty wolisz... mój Jasiu, to nic nie znaczy. Jeszcze jesteś mały i musisz drugich słuchać. Pan Bóg ci matkę zabrał, ojciec twój niewiadomo gdzie się obraca, tedy chcąc nie chcąc, musisz dla mnie posłuszeństwo mieć.
— Toć zawsze was słucham, dziadziu.
— Tak powinieneś, moje dziecko. Dość już nachodziliśmy się za ziołami po lasach, dość nazbierali grzybów, trzeba żebyś sobie teraz upatrzył coś takiego, coby ci kawałek chleba dało i poszanowanie ludzkie...
— To mnie dziadzio chcą odpędzić od siebie?
— Nie, chcę tylko żebyś na ludzi wyszedł. Tu we wsi nie będzie ci dobrze, niemasz swojej roli, nie czeka cię żadne dziedzictwo, a nie chcę żebyś za popychadło u ludzi miał być. Obmyśliłem ja już dla ciebie sposób.
Chłopak płakać zaczął.
— Nie płacz, nie płacz, nie wypędzam cię ja ani za góry, ani za wody; będziesz tu bliziutko, a przy święcie, albo wolnym czasem, nikt ci nie zabroni przyjść do mnie, ma się rozumieć póki ja przy życiu.
— I co dziadzio chcą ze mną zrobić?
— Oddam cię do naszego organisty na naukę. Będziesz się uczył nabożnie śpiewać, na organach grać, na książkach czytać, a zimową porą będziesz chodził do szkoły. No, jakże podoba ci się?
Chłopakowi oczy się zaśmiały.
— Oj dziadziu!.. na książkach czytać, na organach grać! Oj dziadziu! chciałbym ja chciał, czy aby tylko potrafię? czy będę się mógł nauczyć? czy pan organista zechce mnie przyjąć?
— Właśnie że zechce, bom już z nim rozmawiał. Powiedział że cię przyjmie na pięć, albo na sześć lat, za naukę i wikt masz mu odsługiwać; abyś tylko był posłuszny, bąków nie zbijał, swojej służby pilnował, organiściny słuchał — czy ci każe krowę na pastwisko wypędzić, czy ziela narwać, czy dziecko pobawić, to wiedz że twoje prawo, bez żadnego skrzywienia, wszystko zrobić.
— Zrobię dziadziu, choćby mi kazali na kościół wyleźć, na sam dach, to wylezę!
— Tego ci nie każą — ale słuch musisz znać.
— Ale, dziadziu, jak ja się zacznę uczyć na organach, to będzie huczało i dudniło.
— A juści że będzie...
— Może się ksiądz rozgniewa i wypędzi mnie.
— Nie bój się, toć wiadomo że organisty nie rosną na drzewach jak gruszki, jeno muszą się z maleńkości grania uczyć, a nie uczą się zaś kiedy nabożeństwo w kościele, tylko wtedy jak kościół pusty i ludzi w nim nie ma. Zresztą, ksiądz już wie o tobie.
— Wie?!
— Sam chodziłem prosić o pozwoleństwo.
— Pozwolił?
— Nawet i pochwalił. Dobrze, powiada, mój Piotrze, że sierotę do takiej nauki oddasz, aby niech chłopak będzie dobry, to i jemu tu nikt krzywdy nie uczyni. Pokłoniłem się księdzu i prosiłem, żeby na ciebie miał oko. Powiedział: dobrze, owszem, niech się aby prędzej mały nauczy do mszy służyć, bo Grzędzikowskiemu, powiada, ręce się trzęsą i często wino rozlewa. Przyobiecałem że się prędko nauczysz — no, a jak się nie nauczysz, to będzie dla mnie wstyd....
— Nie bójcie się dziadziu, cobym się niemiał nauczyć?!
— Ja też tak miarkuję, nazywają cię ludzie głupim, ale mnie się widzi, że to nieprawda.
— Albo ja wiem.
— Ha, obaczymy. Jutro pójdziem do organisty... a teraz skoczno na górę, tam przy ziołach moich węzełek jest, nieduży, niby takie zawinięcie....
— Wiem dziadziu.
— Idź-że i przynieś tu.
Chłopak po chwili powrócił i złożył zawiniątko na kolanach Piotra.
— Wiesz-że ty Jasiu, co w tem jest? — spytał stary.
— Nie wiem.
— To całe dziedzictwo twoje; jakom je wziął, tak oddaję.
— Moje? a zkądby ono moje miało być?
— Po matce twojej zostało. Pieniędzy było trochę, tom dał na mszę za jej duszę, gałganki jakieści jak były tak są — ale ci one na nic, lepiej je oddać Magdzinemu dziecku.
— Oddam, dziadziu, tylko Magda z łąki powróci.
— Oddaj, oddaj, tobie po tem nic, a Magdzie błogo będzie, jako że o jej dziecięciu pamiętasz. Ona też zawsze dla ciebie dobra była...
— Oj że dobra, to dobra; czasem dała mi co prawda po łbie, ażem jasności obaczył — ale krzywdy nigdy od niej nie miałem.
— Tedy, mój Jasiu, — mówił dalej Piotr, — z całego twojego dziedzictwa pozostała jeno ta oto książka nabożna. Piękny statek i oprawny też galanto, ze złotem wyciśnięciem, a we środku obrazki są. Zabierz-że sobie tę książkę, żebyś się miał na czem pomodlić jak w kościele będziesz — a szanuj, a nie zgub, nie utrać, boć to po twojej matce pamiątka. Oto tak, moje dziecko. Zresztą o nic się nie bój. Odziewadło ci siakie takie sprawię, żebyś między narodem, przy kościele będący, grzesznem ciałem nie świecił, żeby ludzie tobą nie pomiatali.
Chłopiec nie słuchał tych obietnic, z ciekawością przewracał karty książki, to znów obrazkom się przyglądał.
— Dziadziu! — zawołał, — dziadziu!
— A co?
— Patrzcie-no, dziadziu, tu coś napisane.
— Gdzie?
— A na książce, na oprawieniu... pisanie jakieści jest.
— Czytaj-że, cóż tam stoi?
Chłopak uważnie przyglądając się niezgrabnym literom, wybąkał powoli te słowa:

„Kochającej pannie, po chrzcie świętym Anieli, po ojcach Szaraczkównie, ten „Ołtarzyk złoty“ ofiaruje Budnik Pankracy, z kochania poczciwego, prefesyi stolarskiej, na wędrówkę idący“.

Piotr aż poczerwieniał na twarzy.
— Jak? jak? czytaj-no jeszcze raz!
Jaś powtórzył, tym razem już prędzej i wprawniej, odczytał jeszcze raz i jeszcze raz, a Piotr za głowę się trzymał.
— Szaraczkówna Aniela! Budnik! — powtarzał, — Aniela.... Aniela....
— Co z wami dziadziu?! — pytał przestraszony dzieciak, nie wiedząc jak ma wzruszenie Piotra rozumieć.
— Mocy Boska! — mówił stary nie zważając na Jasia, — żem ja też pierwej do tej książki nie zajrzał!...
— Co wy mówicie? co wam jest? czemeście się tak przestraszyli?
— „...Kochania prawdziwego, professyi stolarskiej“. Prawda, prawda, do tej on się profesyi sposobił....
— Kto?!
— Proś dziecko pana Jezusa, proś, żeby Piotrowi jeszcze choć parę miesięcy po tym świecie chodzić pozwolił! Proś gorąco!





Przed karczmę zajechały dwa wozy, dobrze znane w całej Biednowoli, bo jeden był Pypcia, drugi jego zięcia. Na jednym siedział Wincenty z babą swoją i Florek, na drugim Nastka Pypciowa córka, z mężem swoim Michałem i Ignac, najstarszy syn Pypcia z żoną.
Wesoło im widać było, bo śpiewali wszyscy aż się echo rozlegało — a musieli i jechać z paradą, bo z koni piana leciała.
Przed karczmą Florek, pierwszym wozem powożący, konia zatrzymał, druga fura też stanęła.
— Florek! — odezwał się Pypeć, — dyć do domu jedź, konia obrządź.
— Nie zmarnieje psia noga, jak sobie tu postoi. Złaźta ociec — i matka też niech złażą.
— Po co?
— Toć widzita że karczma. Ej, Ignac! Nastka, Michałku — dalej, ruchajcie się!
— Może by było dość, — odezwała się Nastka nieśmiało, — niech będzie na tem skutek, co już było.
— Et, nie plotłabyś jeno trzy po trzy, — odezwał się Michał, — je piwo na kadzi, wypić nie zawadzi, a kiedyś dziś została stateczną gospodynią i siadłaś se na siedmiu morgach, jak kokosza na kurczątkach, to się wesel....
— Wesel się! — krzyknął dobrze podcięty Florek, — wesel się z braciami i z ojcami, które jako że odpis regentowski nam dali...
— A juści dałem, bo dałem, — rzekł wzdychając Pypeć!
— O! toć ono pisanie jeszcze nie obeschło dobrze, a ociec już wymawiają: dałem ci dziadku grosz? — dałeś panie! dałem ci dziadku grosz? — dałeś panie....
— Nie szczekaj Ignac, nie szczekaj... nie wymawiam ci ja nic.
— Bo i prawda, — odezwała się Nastka, — jak to powiadają: co z woza spadło, to przepadło i tera już, jak powiadają: nierychło Marychno po śmierci wędrować....
Zięć popchnął Pypcia ku drzwiom karczmy.
— Idźta ociec, — rzekł, — co się macie przekomarzać, właśnie jak ona dziewka, co niby nie chce w taniec iść, a prosi Boga, żeby ją bez gwałt pociągnęli. Idźta skoro was dzieci i familija proszą.
— Idźta, idźta!
W karczmie była tylko młoda żydówka, w peruce z żółtemi wstążkami.
— Brucha! — krzyknął Florek, — a gdzieżeś zapodziała swojego niedowiarka? Gdzie Joel?
— Ja tobie proszę, Florek, ty nie rozpuść gębę tak szeroko.
— Ty! co to ty!? czy ja z tobą kozy pasał? Znaj mores! i wiedz że ja sobie gospodarz jestem na swoim grancie.
— Oj, oj... ja też jestem gospodyni w swojej karczmie... co wy odemnie chcecie?
— Gorzałki chcemy i dość!
— Ny, ny — zaraz....
— Poszukaj Joela, bo tobie nie pilno widać.
— Co ma być pilno? nie pali się.
— Też Joel sobie dobrał żydowicę — jej tak się chce chodzić, jak psu orać.
Joel usłyszał kłótnię i z drugiej izby wybiegł.
— Gaj weg, Bruche! — rzekł do żony, — gaj weg! Nie gniewajcie sobie panowie gospodarze... wszystko zaraz będzie. Moja żona trochę słaba jest, ona delikatna, jej ciężko.
— Wszystkie wy delikatne!..
— Ny, ny. Siła dać? ja myślę że dużo. Chyba z garniec. Wy powinni być dziś wesołe, a nawet lepiej niż na weselu.
— Albo co?
— Już ja wiem co. Wy zrobili dziś dobry interes. Do tej pory stary Pypeć pił sobie na dwadzieścia jeden morgi, teraz wy będziecie pili każdy na siedm morgów. To bardzo dobrze jest, na świecie musi być handel, musi być ruch jak się należy. Stary Pypeć bardzo porządnie zrobił. Prawda panie Florek?
— Juści prawda.
— Ja zawsze prawdę mówię. Kto ma płacić za dzisiejszą wódkę?
— Nie bój się, będzie zapłacone.
— Ja się nie boję, ja wiem że będzie, tylko mam taką naturę, że lubię wiedzieć komu mam się przypomnieć. Ja wam co powiem: ja was mogę pogodzić.
— Nie kłócim się....
— Od wypadku; zróbcie lepiej zaraz zgodę, podług równości. Dostaliście po siedem morgów, postawcie każdy po siedem kwart.
— Dużo...
— Co to dużo?! poproście kogo do kompanii. Wam się widzi że dużo? że trzy razy po siedem kwart to jest cała beczka!.. a to jest całe parade tylko siedem razy po trzy kwarty.
— Ano... niby tak wypada.
— Na moje sumienie, to sprawiedliwe porachowanie jest. No, macie tymczasem garniec... i pijcie na zdrowie.
— Niech Ignac zaczyna.
— Niech Michał.
— Aj waj, — odezwał się Joel, — ja widzę że wy jesteście trudne do początku. Sprawiedliwie nie powinien zaczynać ani Ignac, ani Michał.
— A kto?
— Wiecie wy zkąd się szczupak psuje? on się psuje od głowy. Takim sposobem, powinien zaczynać Wincenty.
— A juści — dobrze żyd gada!
— Żyd nigdy źle nie gada, jak powie jedno słowo, to w niem przynajmniej ze trzy prawdy jest.
— Ciekawość! gdzież te prawdy?
— Pierwsza prawda: co ojciec jest głowa; druga prawda: że ta głowa już bez gruntu jest, to jej się należy pociecha; a trzecia prawda: że ta głowa już nie będzie miała za co pić, to potrzebuje dziś dużo wypić.
— Ej, Joel... jakości ty, psia kość, bardzo dziś dużo doszczekujesz, — rzekł Wincenty.
— O doszczekiwaniu, to wy, panie Wincenty, pogadajcie z waszym psem, bo mnie się zdaje, że to będzie teraz cały wasz inwentarz. Nie szkodzi, ja wam życzę, doczekajcie się z niego przychówku...
— Ej, Judaszu, nie judź!
— Młody a taki pyskaty, — odezwał się jakiś pijany chłop z kąta. — Mendel był dobry żyd i uszanował człowieka i zborgował...
— Ja też to potrafię co Mendel: przynieście kożuch, albo ćwiartkę żyta, będziecie mieli borgowanie ile wam się spodoba.
— Najgorzej mi jałówki czerwonej żal, — mówiła stara Pypciowa wpół z płaczem. — Dobre bydlątko było... odchowane od cielęcia. Teraz podług podziału Ignac ma ją wziąść.
— Nie frasujta się matulu, — rzekł Ignac, — bydlę z familii nie wychodzi, zawsze w naszym rodzie ostanie. Pijcie oto lepiej, a możebyście bułki?
— Mam ci ja tu i chleb.
— Pijcie, pijcie i nie frasujcie się nic.
— Co mam się ta frasować, albo to moje życie długie? Baba w latach to krucha jest, lada co — to już i po niej.
— Skrzypiącego drzewa najdłużej, matulu.
— Ociec! — zawołał Florek, — co ociec tak osowieli? wesołości żadnej między nami nie ma.
— Patrzcie-no ludzie, — rzekł Joel, wskazując na okno. — Patrzcie idzie wielka osoba, Grzędzikowski idzie.
— Prawdziwie.
Dziad wszedł do karczmy, rzucił okiem po zgromadzonych i rzekł:
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki.
— Cóż to zaś, na ten przykład, za wydarzenie, — zapytał — jako cała familia Pypciowa jest tu dzisiaj w zgromadzeniu i przyjacielstwie?
— Z miasta wracamy, od regenta, — ociec nam grunt odpisali.
— Ha! odpisali to odpisali, widać taka była Pypciowa, na ten przykład, wolna i nieprzymuszona wola. Prawda Wincenty?
— Niby, była.
— Bo to widzicie, na ten przykład, różne są wole na świecie: jedna taka, druga insza, a jeszcze trzecia bywa znowuż inaksza. Mogę wam to wszystko dokumentnie, na ten przykład, przetłomaczyć....
— Eh! co tam będziecie tłomaczyli, — zawołał Ignac, — macie oto półkwaterek, przepijcie do ojca, bo się ociec skrzywili jak środa na piątek i taką mankulję mają że ani do nich przystąp.
Grzędzikowski wziął miarkę blaszaną do ręki i przystąpił do Pypcia.
— Wincenty! — zawołał, — Wincenty! słuchajcie-no dobrze i uważajcie sobie, na ten przykład. Nie takie ludzie byli i dziedzictwo swoje między dzieciami podzielali, jako stoi, na ten przykład, choćby na to mówiący i w Piśmie. Noe, co za czasu świata zatopienia, ze zwierzęty czystemi i na ten przykład nieczystemi, z gadziną i inszem robactwem, trzech synów miał — też się z niemi dzielił, a choć jeden gałgan był i z ojca, który na ten przykład krzynkę sobie podpił, przekpiwanie czynił — dla tego i jemu droga zagrodzona nie była... też mógł sobie brać świata ile chciał. Tedy i ty Wicusiu, przyjacielu, mankulji w sobie nie dopuszczaj — jeno pij, a potem się układź spać, jako na ten przykład Noe....
— Sprawiedliwie Grzędzikowski powiadają i nabożnie, zawdy nabożnie! — rzekła z westchnieniem Pypciowa.
— Oj, oj, żebym ja tak zdrów nie był, jak to nabożne gadanie jest! — odezwał się Joel.
Grzędzikowski brwi zmarszczył i rzekł:
— No, już podobniej byłoby koniowi, na ten przykład, o wódce dowodzić, aniżeli tobie, mój panie Joelu, o nabożności.
— Tfy! Co to wy, panie Grzędzikowski, wzięliście nabożność w arendę? czy bez was to już nie wolno człowiekowi nabożnym być? Aj waj! jaki mi rabin!
— Nie potrzeba tu żadnego przyrównania, rabin to rabin, a ja sobie, na ten przykład, ja; a żeby zaś rabin wiedział, ile ty Joelku, na ten przykład, do wódki paskudztwa wszelakiego dosypujesz, toby ci też inaczej nie rzekł, tylko....
— No? co tylko? co to jest tylko?
— Tylko by ci rzekł: jako jesteś cygan pierwszej próby i kręciciel, który że jeszcze po tym świecie chodzi, to tylko, na ten przykład, cud jakiś.
— Ja was proszę, panie Grzędzikowski, nie powiadajcie wy za dużo; co za dużo, to nie zdrowo jest.... ja wam mówię.
— Prawdę kochanku mówisz, co za dużo to niezdrowo, i według tego, na ten przykład, nie przysypuj dużo wapna, bo naród poczciwy może się pochorować, a ty, na ten przykład, Joelku, możesz nieprzymierzając pójść do kozy.
— Panie Onufry!
— Nie, nie, nie pierwszyzna nam żyda widzieć! Był tu przed tobą Mendel, stateczny żyd, twojej Bruchy ojciec — on też różne, na ten przykład, różności do wódki dosypywał, ale ty Joelku za dużo...
— Co to jest? co to za gadanie jest?
— To widzisz, na ten przykład, trafiłeś na znawcę.
— Aj waj, taki znawca! Jak Onufry sobie upije, to Onufry myśli co jest znawca, a Onufry wcale nie jest znawca, tylko Onufry wielki pijak jest.
— Cicho ty niedowiarku!
— Ja nie wiem, kto tu niedowiarek jest? Czy ja co powiadam że wódka dobra jest, czy Onufry co niechce temu wiary dać?
Ignac do rozmowy się wmieszał.
— Panie Onufry! — zawołał, — dajcie mu spokój! Kto tam dojdzie co on sypie i siła czego sypie?.. niech go marności ogarną! Oto lepiej ojca nam rozruchajcie, bo ociec łeb zwiesili i tak siedzą markotne, jakby im, na to mówiący, najpiękniejsza krowa zdechła.
— Oj zdechły! wszystkie zdechły, — jęknął Pypeć, — boć już ani gospodarstwa ja nie mam, ani żadnego lewentarza nie mam, ani chałupy nie mam, ani stodoły nie mam...
— Tak, — powtórzył Grzędzikowski, — ani na ten przykład wołu, ani osła, ani sługi, ani służebnicy, ani żadnej rzeczy.
— Macie wódkę w garncu, — odezwał się Florek.
— A juści, tyle naszego, do was panie Onufry.
— Ha no, kiedy tak, to na ten przykład, owszem. Nie dopuszczajcie sobie mój Wincenty do smutku, bo stoi w Piśmie, jako nie samym, na ten przykład, chlebem człowiek żyje.
— Ale...
— I znowu stoi, jako są, na ten przykład, ptaszkowie powietrzne, które jako nie siejące, ani orzące...
— Zawdy markotno.
— Już się stało... markotno to prawda, ale przynajmniej ta pociecha, że macie na ten przykład dzieci postanowione.
— Dyć postanowione, jeno co Florek...
— Nie frasujta się tatulu, ja też sobie postanowienie duchem zrobię.
— Ożenisz się?
— A juści, czego mam czekać? albo to mi nie czas?
— I pewnie, — wtrącił Grzędzikowski, — ożeni się, to się i odmieni, na ten przykład.
— Albo ja wam zły, co mi odmiany życzycie?
— Zły nie jesteś mój Florciu, aleś zawdy sielma...
— O bywają gorsze, choć i starsze, choć niby to i przy kościele służą.
— To ty niby, na ten przykład, do mnie z gębą wyjechałeś?
— Tak sobie, ni do was, ni nie do was; jeno musi to prawda co powiadają ludzie, że jak w stół uderzyć, to się nożyce odezwą.
— A bardziej w nogi stołowe.
— Ej, panie Onufry, bo możemy się powadzić.
— Wadzi się równy z równym — ale teraz taki czas, że jajko, na ten przykład, chce być mądrzejsze od kury.
Florek, że w gruncie prędki był i zawzięty, podniósł się i prosto ku Grzędzikowskiemu szedł. Pewnie byłaby z tego zła jaka przygoda, bo i Grzędzikowski choć stary do bójki był prędki — gdy przed karczmę zajechała bryczka, a z niej wysiadł Mendel Kwiat, który dawniej w Biednowoli propinacyę trzymał. Teraz Mendel zięciowi karczmę oddał, a sam w miasteczku siedział i różnemi handlami się trudnił. Zbogacony był już, ubierał się porządnie, bryczką jeździł, zboże po dworach kupował.
Gdy wszedł do karczmy, Grzędzikowski zawołał:
— Mendel! Wszelki duch, na ten przykład, Pana Boga chwali!
— Za co nie ma chwalić? — odrzekł Mendel. — Jak się macie Grzędzikowski? jak się macie Wincenty? cała godna kompania?
— Jak się macie? Co was tu do nas przyniosło?
— Interes, bardzo dobry interes. Co człowieka nosi po tym świecie? Zawsze interes.
— Ciekawość co za interes? pewnie do dworu, wy teraz tylko ze dworami interesa robicie, jako że jesteście kupiec wielki, pieniędzy ponoś u was jak lodu.
— Albo to mało się Mendel u nas w Biednowoli dorobił!
— Oj moi kochani ludzie, — rzekł z westchnieniem Mendel. — Co ja się tu u was dorobiłem? Niech moje wrogi wychorują taki dorobek!
— Aha! ale zawdy Mendel teraz pan, — odezwał się Wincenty, — zboże, lasy, het Mendel kupuje, jak na urząd. Z panami Mendel teraz, z dziedzicami handle prowadzi — wielki teraz z Mendla kupiec się zrobił.
— Co wy gadacie?! Ja z każdym handluję z kim można jaki interes zrobić, a nawet, jeżeli chcecie wiedzieć, to ja dziś naumyślnie przyjechałem do Biednowoli po to żeby z chłopami mieć handel.
— Z chłopami?
— Ny, tak.
— Ciekawość co wam teraz chłopy sprzedadzą?
— Jakto co?
— Starego zboża nie ma, nowe jeszcze w polu, choćby chciawszy siana sprzedać, to także trzeba się pierwej na swoje bydlątka obejrzeć.
— Ja wcale nie chcę od was zboża kupić.
— I siana też nie?
— Nie.
— To już niewiem, jaki możecie mieć z chłopami handel.
— A widzicie — przecie ja tu za darmo nie przyjechałem....
— Nie wiem, — rzekł w zamyśleniu Pypeć.
— Słuchajcie-no Wincenty, — rzekł Mendel, brodę gładząc.
— Słucham.
— A jakbym ja od was kupił las?
— Od kogo?
— Jakto od kogo? Od was, od chłopów! od biednowolskich chłopów.
— Czy wam źle w głowie? Przecież w całej Biednowoli żaden chłop kawałka lasu swojego nie ma!
— Ma.
— A ja wam, na ten przykład, powiadam, — odezwał się Grzędzikowski, — że chybaście się tak na waszej bryczce utrzęśli, że wam piąta klepka z głowy wyleciała i zginęła w drodze.
— No, to ja wam radzę, lećcie duchem na drogę i szukajcie.
— A siła Mendel da znaleźnego?
— Ja nic; jeno wy sami będziecie mieli zysk, jak sobie tę zgubioną klepkę w swoją głowę wsadzicie... będziecie mieli choć jednę.
— Ale, co tam, — odezwał się Ignac, — widać że Mendlowi bardzo klepek potrzeba, skoro chce kupować takie lasy, co ich na świecie nie ma.
Mendel ramionami wzruszył.
— Moje kochane ludzie, — rzekł, — ja was bardzo żałuję... że nic nie wiecie o tem co macie, i co możecie sprzedać. Ja was się pytam po dobremu. Słuchajcie-no Wincenty, wy przecie biednowolski gospodarz, sprzedacie mi wasz las?
— Nie mam, nie mam, mój Mendlu, lasu nigdy nie miałem, a co było trochę grunciku, tom podzielił pomiędzy dzieci i teraz jestem sobie leciuchny...
— Ny, ny. Kiedyście tak zrobili, to ja nie mam z wami co gadać. Wasze dzieci mnie las sprzedadzą.
— Zwaryował żyd na czysto!
— Pfe! niech się to słowo na naszych wrogów obróci.
— Tedy gdzież on las?
Mendel do okna się zbliżył.
— Patrzcie, — mówił, wskazując palcem w stronę lasu — patrzcie-no i powiedzcie sami, czy to nie jest las?
— A toć jest, ale nie nasz, tylko dworski.
— Oj waj... gdzie wy macie głowy? gdzie wasze głowy są! Toć wczoraj Wincentego gospodarstwo było Wincentego — a dziś czyje ono jest?
— No — wiadomo, dziś jest dzieci.
— Dziś dzieci! ha?! nikt się temu nie dziwuje?
— Cóż za dziwota?
— Ny — tak samo las. Dziś on nie wasz, jutro może być wasz — a że ja wiem że on będzie wasz, chcę mieć pierwszeństwo do kupna.
— Ciekawość!
— Obaczycie. Wy mnie sprzedacie ten las, bo co chłopom po lesie? Widział kto żeby chłopy las mieli? żeby marnowali tyle gruntu na głupie sosny i chojaki! Po co? na co? Czy takiego chojaka można omłócić?
— Juści że nie.
— A widzicie; jak się las wytnie to się weźmie pieniądze za drzewo. To jest pierwszy interes. Potem pozbiera się wierzchołki i gałęzie na opał. To jest drugi interes. Potem powyjmuje się pieńki, takie smolne, bardzo fajn na drzazgi. To jest trzeci interes — ale te wszystkie trzy interesy, to jeszcze nie jest cały interes — tylko dopiero początek.
— Jaki początek, skoro z lasem koniec?
— Ha! ha! a ziemia?! nie rachujecie ziemi?
— Juści prawda, ziemia....
— Ale jaka ziemia! to nie ziemia, moi kochani gospodarze, to nie ziemia, na moje sumienie, ale nowina, fajn nowina! najlepszy gatunek. Co się na niej nie urodzi?
— Proso.
— Proso! aj proso!.. żebym ja miał takie szczęście jakie proso na nowinie może być. Ha! ha! a jaki owies!
— Wiadomo że na nowinie wszystko będzie.
— Co to gadać, jest interes jak złoto.
— Ma się wiedzieć — aby jeno był las, tymczasem go nie ma.
— Słuchaj-no Florek, — odezwał się Mendel, — chcesz wiedzieć gdzie jest wasz las? Skocz na wieś, zawołaj kilku gospodarzy, to ja wam zaraz pokażę, gdzie biednowolskie chłopy mają las.
Nie długo trzeba było czekać na zaproszonych, Florek biegł od chałupy do chałupy i wołał: — a idźta żywo do karczmy, bo Mendel jakiś las chce od was kupić i naumyślnie po to przyjechał! — a ludzie zaciekawieni, co za las do sprzedania mieć mogą, biegli do karczmy jak na odpust.
Nietylko chłopi gospodarze, ale nawet kobiety, dzieci co starsze, wyruszyły z chałup, gdyż wszystkich zdejmowała ciekawość i chęć dowiedzenia się prawdy o owym lesie, którego nikt jako żywo nie widział, a który przecież Mendel już targuje.
W opinii biednowolskich gospodarzy, Mendel był żyd mądry — i wierzono w to, że napróżno, na wiatr słów tracić nie ma zwyczaju. Skoro więc Mendel o lesie opowiada, to musi prawda w tem być.
Nie ubiegło pół godziny, a karczma była już jak nabita. Cała niemal ludność wiejska zeszła się aby usłyszyć nowinę.
— No, niechże Mendel gada, — odezwał się Gwizdał Józef, sołtys, — nie wieleć ja o las stoję, bo ja swój grunt mam, pieniądze mam, gospodarstwo mam — ale dla ciekawości...
Mendel głos zabrał.
— Moje kochane ludzie, — rzekł, — mieliście pastwisko, dostaliście za nie po cztery morgi... nieprawda?
— Juści tak.
— Macie jeszcze kawałek serwitut na Biedrzeńskim lesie, możecie dziś choćby zrobić zgodę i dostanie każdy gospodarz fajn po dwa morgi lasu, z tego co za mostem.
— O!
— Piękny las, na moje sumienie!
— Nie bardzo, — odezwał się sołtys, — sama prawie tylko brzezina.
— Aj, co wy gadacie? co wy gadacie? po waszemu brzezina to nie drzewo?
— Drzewo drzewu nie równe.
— Ny — chłop chłopu też nie równy, a przecie czy taki czy owaki zawsze chłop.
— Co tu równać!
— Ja też nie równam, ja powiadam tylko tak sobie, dla przykładu. Zresztą co wam do tego czy to brzezina, czy sośnina, ja drzewo kupuję, dam wam zarobek przy wycięciu, przy zwózce, będziecie mieli wódki ile zechcecie — a grunt zostanie przy was. Dwa morgi nowiny, to nie bagatela jest.
— Kiedy on las stoi na mokrem, het na nizinie.
— Juści prawda, — odezwał się Wincenty, — nawet mnie się widzi, że tam kiedyś bagno było.
— Może i było, — rzekł Mendel, — albo ja wiem — może było, ale co z tego? Póki tam stoją drzewa, póki cień jest, to i wilgoć jest, a jak drzewa nie będzie, jak słońce przygrzeje, to i największy wilgoć ucieknie i będzie takie pole, co sam cymes, choćby cebulę sadzić.
— Może i prawda.
— Może? co to jest może? Skoro ja powiadam że prawda — to prawda. Ja dla was zawsze byłem życzliwy, ja wam radzę, ja wam każę, żeby wy ten interes zrobili.
— Ja nie chcę, — odezwał się pijany już Pypeć.
— Nie chcecie?. — rzekł Mendel, — ny, ny, ja się bardzo martwię waszem niechceniem, ja już płaczę!
— Nie chcę i tylo! — powtórzył chłop, uderzając pięścią w stół.
Florek do Pypcia przystąpił.
— A ociec, — rzekł, — jakie mają prawo do naszego lasu? co ojcu chcieć albo nie chcieć? skoro ja zechcę, Ignac i Nastka z Michałem, to sprzedamy, jako jesteśmy gospodarze, a ojcu po tego zasie.
— Tobie zasie!
— Ojcu zasie, bo grunt nie ojcowy tylko nasz. Mamy odpis regentowski na to i nie ojcowa głowa naszym majątkiem będzie rządziła, tylko nasza.
— Prawdziwie Florek mówi, — zawołał Ignac, — żadne kręcicielstwo nie pomoże, co nasze to nasze — a co ojcowe to ojcowe.
— Ja wam lasu nie dawałem!
— Ale... nie dawałem! toć las u ojca w kieszeni nie jest, jeno idzie za gospodarstwem. Serwitut przy gruncie, wolno nam go pomieniać na las, wolno nie pomieniać, to już według naszego pomiarkowania. Jako jesteśmy dziedzice na swojem prawie.
— O dzieci! dzieci! żeby was.... zaraz oto, jenom się odezwał, powyjeżdżaliście het z gębami, przez żadnego pomiarkowania. Toć przecie godziłoby się, choćby na to mówiący ojcowskiego poradzenia, posłuchać.
— Toć nie bronimy ojcu, — rzekła Nastka, — niech ociec radzą; nie mają teraz ociec nic do roboty, to niech siedzą sobie w ciepłości i radzą — a zaś nasza wola będzie słuchać, albo i nie słuchać.
— Taka ty jak i twoi bracia.
— Niech ociec nie dogadują, — odezwał się Florek, — niech ociec lepiej piją, skoro mają co — a do naszych interesów niech się nie wtrącają.
— Najgorszy interes jest, — odezwał się Mendel, — jak się familia kłóci, to już największa zawziętość. Dajcie pokój Wincenty, zrobiliście podział dobrowolnie... Kto wam kazał?
— Zrobiłem, bom był głupi.
— Aj, aj, bardzo starą historyę opowiadacie mój Wincenty. Ja już Bogu dziękować parę kilka lat żyję na świecie i nie słyszałem jeszcze, żeby kto powiedział sam na siebie że jest głupi. Każdy tylko był głupi. Pijak jak wytrzeźwieje powiada że był głupi kiedy pił — taki co zgubi pieniądze mówi że był głupi kiedy nie pilnował. Wincenty powiada że był głupi jak zrobił zapis. Ny, każdy głupi był!.. ale jak był głupi, to mu się zdawało że jest mądry. Aj waj! jaki mądry!
— Tedy prawda, — odezwał się Grzędzikowski, — nawet, na ten przykład, oto i izraelitowie, niby starozakonne żydy na puszczy, byli głupie, jako że manny nie chcieli jeść...
— Macie recht, panie Onufry, bardzo sprawiedliwie powiadacie. Nie chcieli manny jeść i byli głupie, teraz muszą cebulę jeść i są mądre. Co pomoże żałować? było to było, to już przepadło...
— Jakże według onego lasu? — zapytał sołtys.
— Albo ja wiem, — rzekł Mendel, — ja już swoje słowo powiedziałem, ja kupię, ja wam zapłacę dobrze, dobremi pieniędzmi; a wy psujcie sobie teraz głowę, medytujcie zkąd wziąść las. Róbcie układ, nie róbcie układ, wasza wola. Ja mogę kupić drzewo gdzieindziej, albo to mało lasów w okolicy?! Tylko że ja tu między wami tyle lat siedziałem — to chcę wam biednowolskim gospodarzom zarobek dać. Zawsze ja dla was jestem życzliwy.
— Właśnie jak koń dla siana.
— Całkiem nie mądre słowo... i brzydkie nawet. Jakby nie było na świecie koni, to po co miałoby być siano? Pfe! wy bardzo ciężkie głowy macie moi ludzie. Joel! powiedz ty mojemu Michlowi niech on się zbiera, ja już potrzebuję jechać.
— A jakże z onym lasem?
— Namyślcie się; ja nie gwałtuję — jeżeli nie zechcecie to ja na drugi tydzień kupię gdzieindziej. W Zabrzeziu jest taki las! aj jaki tam śliczny las jest, żebym ja takie śliczne życie miał!! a tamtejsze chłopy aż piszczą, żeby im dać zarobek koło obróbki i wywózki. Oni okrutnie chciwe na zarobek!
— Kto nie chciwy?! Każdy chciałby parę groszy zarobić.
— Ny — owszem! ja wam życzę, zaróbcie sobie. Ja wam nawet bardzo dobrze zapłacę.
Rzekłszy to, Mendel wyszedł do drugiej stancyi, córka podała mu jedzenie, Joel usiadł obok przy stoliku.
Zaczęła się między teściem a zięciem rozmowa.
— Reb Mendel, — rzekł nieśmiało Joel po żydowsku, — ja nie mogę rozumieć po co wy chcecie od chłopów kupować las; bo jeżeli to ma być ten las coście pokazywali, to nie warto; tam przecież nie ma ani kawałka towaru, same tylko opałowe drzewo.
Mendel uśmiechnął się i odrzekł:
— Ty, mój kochany Joel, bez obrazy twego honoru, jesteś jeszcze głupi. Nie masz jeszcze takiej głowy jak potrzebuje być dobra, żydowska głowa.
— Alboż co?
— Jeżeli widzisz, że żyd targuje konia, to niech się tobie nie zdaje, że on tylko tego konia ma na myśli. Być może, że jemu nawet ten koń wcale potrzebny nie jest... być może że on nawet tego niepotrzebnego mu wcale konia przepłaci — ale za to kupi co innego za bardzo małe pieniądze i dobrze na tem zarobi...
— No, ja wiem reb Mendel, że wy potraficie mądre słowo powiedzieć.
— Ty jeszcze mało wiesz, mój kochany, bo ty młody jesteś. Do tej pory uczyłeś się Gemary i Miszny — teraz musisz się uczyć trochę żyć.
— Ja myślę, reb Mendel, że ja już cokolwiek rozumiem.
— No, no, do twego szynkarskiego fachu ty rozumiesz; nie chcę cię psuć pochlebstwem, ale muszę przyznać że wcale nieźle znasz twój proceder — ale na szynku świat się nie kończy; są interesa grubsze i lepsze interesa są, tylko trzeba umieć dać im dobry obrót... porządny gang, co się nazywa!
— Pokażcie mnie reb Mendel takie interesa.
— Jesteś ciekawy, mój kochany, to bardzo dobrze, to mnie cieszy — ja jestem z tego kontent; ja chcę żeby moja córka miała szczęście, chcę żebym mógł się zięciem pochwalić.
— No — ja też chcę.
— Otóż widzisz, stary Abram Fingerhut, znasz ty starego Abrama, tego wielkiego bogacza?
— Niech długo żyje. Ktoby nie znał, takiego godnego i nabożnego żyda!?
— Otóż stary Abram chce kupić las w Biedrzanach.
— Niech mu będzie na zdrowie — niech on kupi.
— Właśnie że nie kupi.
— Dla czego nie ma kupić? Czy jemu pieniędzy brakuje?
— Głupi ty jesteś Joel! Abramowi pieniędzy nie brakuje, ale biedrzański szlachcic nie może lasu sprzedać, bo biednowolskie chłopy mają na tym lesie serwitut...
— Nu — to co?
— Aj Joel, wstyd doprawdy. Pfe! ty bardzo ciężkie myślenie masz. Ja biednowolskim chłopom robię wielki smak do lasu, dla tego żeby oni z biedrzańskim szlachcicem zrobili układ; jak oni zrobią układ, to szlachcic będzie mógł sprzedać las — jak szlachcic będzie mógł sprzedać las, to stary Abram las kupi. Czy rozumiesz teraz?
— Rozumiem, tylko tego nie rozumiem co wy, reb Mendel, na tym interesie macie do zarobienia?
— Wcale nie wiele i wcale nie za mało... tak sobie, trochę, aby żyć.
— Naprzykład?
— Szlachcic za zgodę z chłopami mnie coś da... za zgodę z Abramem też coś da, chłopy za zgodę ze szlachcicem dadzą, a Abram za zgodę z szlachcicem, przypuści mnie w czternastej części do spółki. Ten las, co się chłopom za serwitut dostanie, ja kupię za pół darmo, i ciebie przypuszczę w siódmej części do zarobku, a za obróbkę i wywózkę drzewa ja będę chłopom dawał kwitki do ciebie, to cały ich zarobek zostanie w karczmie, a ty mi dasz od tego interesu pięć procent. No? czy teraz już otworzyłem ci głowę? czy już rozumiesz dobrze o co chodzi... hę?
— Reb Mendel! — zawołał zachwycony Joel, — reb Mendel! na moje sumienie! wy jesteście mądry człowiek, daj wam Boże życie do sto dwadzieścia lat!
Mendel odjechał do miasteczka, chłopi porozchodzili się do domów, marząc o zyskach z lasu, tylko Wincenty Pypeć nie spieszył do chałupy.
Stanął przed karczmą, popatrzył na gwiazdy, ziewnął kilkakrotnie, wstrząsnął się, jakby go dreszcz przejmował, i rzekł:
— Do chałupy nie pójdę... nie! Nijako w cudzej chałupie spać, a może jeszcze i przykre słowo usłyszeć od dzieci... Nie! Bóg miłosierny dał ciepło, układę się tedy gdzie stoję — a po dniu może mi Kusztycki jaką radę dobrą doradzi...
Rzekłszy to, stary chłop wyciągnął się na wznak na ziemi, ręce pod głowę położył i usnął.





Już się ludzie mocno koło żniw krzątali, już nawet prawie wszystko żyto było zżęte i na inne zboża przychodziła kolej; po całych dniach rwetes był wielki — ale też za to z wieczora, jak się już słońce dobrze za las schowało, a baby kolacyę zdążyły ugotować, zaraz każdy, czy duży, czy mały, aby tylko podjadłszy nieco — kładł się spać i spał jak zabity.
Choćby psy niewiem jak szczekały, nie obudził się nikt, bo po spracowaniu sen bywa twardy.
To też zapadła w sen cała Biednowola, w żadnem oknie światełka, z żadnego komina dymu, nawet i Joel w karczmie nie świecił, bo nie było dla kogo, a na przejezdnych widać nie wiele rachował.
Księżyc po niebie płynął powoli, spokojnie, rosa się szkliła na trawach. Tu i owdzie pies szczeknął, drugi mu się odezwał i znów cicho — spokojnie... jak w nocy.
Na wzgórzu, wiatrak Balcera śmigami machał, widać że sobie niemiec roboty na całą noc założył...
Koło balcerowego domostwa w ogródku było jak w lesie, tak się ślicznie konopie rozrosły, taka fasola na tyczkach, takie słoneczniki wielkie, taka kukurydza na podziw!
Snać dobra gospodyni koło tego ogródka chodziła, wielkie sobie z niego zyski obiecywała, takie wszystko było pokaźne i dorodne — ale ludzie są zazdrośni; jeden na drugiego dybie, jeden drugiemu psoci...
Nie brak szkodników.
I teraz oto, skrada się jakiś między zbożami jak cień, to wychyli głowę, to schowa, to znów wyścibi, nareszcie przemknął się przez zżęte pólko, przepełznął rowem, dostał się za płot i wpadł w konopie bez śladu.
Tłusty pies, co zawsze w bramie jak na urząd leżał, podniósł łeb, zaczął węszyć, szczeknął raz i drugi, nareszcie widać zmiarkował coś... i powoli, nie spiesząc, wszedł w ogród.
Po chwili wyskoczył ztamtąd, pod sam wiatrak przypadł i zaczął ujadać tak, jakby cała gromada zbójców się zbliżała.
Balcer z młyna wyszedł, za nim dwóch młynarczyków.
— Tu aber ktoś jest, — mówił szwab.
— Pewnie że jest, — odpowiedział młynarczyk, — pies próżno nie będzie ujadał.
— Weźno aber Wojtek dobry kij i ty Fritz auch. Poszukajcie w ogrodzie... to pewnie jaka zlodzieja jest!
— Ho! ho! — zawołał Wojtek, — niezawodnie przez ogrody się dobiera, żeby do stajni trafić. Szelmy złodzieje, już oni dawno sobie na pańskiego konia, panie majster, zęby ostrzą.
— Sza Wojtek, cicho... nie daj poznać temu zlodzieja, że my słyszymy, idź od pola, jak on będzie chcial umykać, to ty jego cap!
— A juści! już ja jego capnę, że wszystkie gnaty będą w nim trzeszczały.
— Pst. Ruhig... du aber Fritz...
— O pan majster coś ta do Fryca po swojemu gada — a ja nie rozumiem, ja też chce wiedzieć, gdzie kto z której strony ma być... żebym sobie miarkował co robić.
— Jo, Wojtek masz recht. Ja mówilem żeby Fritz ze mną szla; aber to nie jest dobry...
— I mnie się widzi że nie.
— Ja sama pójdzie od stajni, ty Wojtka od pola, a Fritz będzie pilnowal od gościniec. Który zlapie będzie robil krzyk, dwa drugie przyleci i zlodzieja nasza!
— Dobrze panie majster! zje on djabła wpierw nim się nam wymknie.
— Gut, gut, Wojtka, można bić, aber kość nie lamać, bo to kryminal jest.
— Dla niego, ale nie dla nas.
— Kastor, hier! — odezwał się Balcer i pogłaskawszy psa, zaczął się powoli skradać ku ogrodowi.
Frytz i Wojtek pobiegli na swoje stanowiska, starając się jednak nie robić najmniejszego szmeru.
Tłusty pies, jakby rozumiał taktykę swego pana, szedł powoli, nie szczekając, oglądał się tylko i kręcił ogonem.
Na niebie ukazała się większa chmura i zasłoniła księżyc, zrobiło się zupełnie ciemno, jakby na szczęście dla osaczonego złodzieja, czy kogoś co się do domostwa Balcera podkradał.
Zdawało się młynarzowi, który najbliżej domu miał swój posterunek, że drzwi od ogrodu skrzypnęły i że jakaś postać, sylwetka, cień ledwie dostrzeżony, wymknął się i zniknął w kukurydzy.
Niemiec oddech w sobie zatrzymał. Zdawało mu się że w skroniach, w uszach uderzają mu jakieś młoty, że dokoła siebie słyszy szum i turkot jakby siedmiu wiatraków.
Potarł ręką czoło.
— Das ist aber unmöglich! — szepnął. — Jo, um Gottes-willen, unmöglich!...
Zatrzymał oddech w sobie, nasłuchiwał.
Zdawało mu się, prawie pewny był nawet, że liście kukurydzy wydają szelest, jak gdyby się kto pomiędzy niemi szybko przesuwał, że słyszy szept, że prawie może odróżnić pojedyncze, oderwane wyrazy:
— Panie! niech pan ucieka. Pies... z młyna zdaje mi się wyszli...
Balcer nie mógł zdać sobie sprawy czy to ludzki głos, czy szmer liści drzew... czy szelest kukurydzy, którą wiatr porusza.
Stanął i słuchał jeszcze.
Tymczasem, do owej chmurki, co niespodzianie, znienacka zasłoniła księżyc, przyłączyła się druga, do drugiej trzecia... w powietrzu było parno, duszno, wiatr się zerwał.
Nagle błysnęło.
Przy tem świetle nagłem, szybkiem, olśniewającem, Balcer ujrzał różową spódniczkę Rózi, tuż między ogrodem, a drzwiami domu.
— Donner-wetter! — mruknął przez zęby.
Jakby na potwierdzenie tego zaklęcia ozwał się głuchy, przeciągły ryk grzmotu.
Za grzmotem znów mignęła błyskawica jedna, druga, trzecia — i całe niebo było w ogniu, ogłuszający łoskot zdawał się wstrząsać ziemią.
Jednocześnie deszcz jął lać jak z cebra.
— Ho! ho! — mruknął Wojtek przez zęby, — wiedzie się złodziejowi! w taki czas najlepiej konie kraść, ale niech sprobuje....
Cień, ostrzeżony przez młynarzównę, zabierał się do odwrotu — tą samą drogą, którą przyszedł. Ryk grzmotów i ulewa sprzyjały ucieczce, głusząc szelest liści kukurydzowych.
Wymknął się. Przesadził przez płot i uciekać zaczął przez zagony na oślep — i byłby może uciekł, ale Wojtek miał wzrok koci, a słuch zajęczy — spostrzegł go.
Nadomiar błyskawica przyszła mu w pomoc i oświetliła na chwilę całą okolicę wiatraka złoto-seledynową jasnością.
— Łapaj! trzymaj! — wrzasnął Wojtek, puszczając się za uciekającym.
Na ten krzyk Fritz nadbiegł i rozpoczęła się gonitwa. Uciekający pod wpływem trwogi widocznie tracił przytomność umysłu, gdyż biegł nie wprost przed siebie, lecz jakby po łuku i zamiast się oddalać, zbliżał się powtórnie do zabudowań Balcera.
Stary młynarz, dość otyły i ciężki, sapał jak miech i krzyczał:
— Trzymaj!... trzymaj tego galgan!
Kto wie, czyby pogoń nie była się pomyślnie dla uciekającego skończyła, czy nie byłby się wymknął z rąk młynarczyków, gdyby nie pies. Ten gonił milczkiem i znienacka rzucił się na swoją ofiarę.
Uciekający krzyknął przeraźliwie i rozpoczęła się walka. Widocznie człowiek miał w ręku kij, czy szpicrutę, bo słychać było od czasu do czasu bolesne skomlenie psa, a potem nowe, jeszcze bardziej zażarte, wścieklejsze ujadanie.
Dopóki napastowany stał na miejscu i bronił się — pies nie mógł go atakować zębami; natomiast gdy uciekać chciał, pies rzucał się śmiało i zmuszał człowieka, żeby stał na miejscu.
To zatrzymanie zbiega zapewniło zwycięztwo młynarczykom.
Dopadli do wrzekomego złodzieja i rzucili się na niego z całą zawziętością.
Słychać było przekleństwa, krzyki, szamotanie się; nareszcie wszyscy padli na ziemię. Zwyciężony i zwycięzcy tarzali się w błocie — zadając sobie razy wzajemnie.
Balcer sapiąc pospieszał na plac boju.
— Ach! — wołał, — trzymajcie mocno! Wojtka, Fritz trzymaj... trzymaj lotra!
— Trzymam, — odezwał się Wojtek, — trzymam, choć mi ze dwie garście włosów ze łba wydarł.
— Łotry! gałgany!... — jęczał jeniec — do kryminału pójdziecie!
— Tyś już tam nieraz musiał bywać, złodzieju, co do cudzych stajni się dobierasz!
— Trzymaj! trzymaj dobrze! Bierz-no Frytz rzemień, ręce mu zwiąż z tyłu, a mocno.
— Panie Balcer, panie Balcer! każ tym łajdakom, niech mnie puszczą.
— O nein! Nie puść go Wojtek, nie puść Fritz, prowadzić do domu.
— Ja nie chcę!
— Poprosić delikatnie; można i trącić, aber kość nie lamać... dziury w glowa nie robić.
— Panie Balcer, zmiłuj się pan! ja nie jestem złodziej, ja jestem....
— Pfuj! Kto ty jesteś mój czlowieku, to powiesz do pana wójta, ja nie jestem wójta.... ty byleś w ogroda, ty chcial ukraść mój koń.
— Panie Balcer! panie Balcer! miej-że pan litość nareszcie.
Pan Balcer nie chciał słuchać, poszedł naprzód i oddalił się znacznie od młynarczyków, którzy nie mogli pospieszać, prowadząc szarpiącego i szamocącego się zbiega.
Deszcz nie ustawał, lał ciągle, bez przerwy, zdawało się że nad Biednowolą oberwała się chmura.
Balcer wszedł do stancyi, zapalił świecę, żonie i dzieciom do drugiej izby kazał wyjść i czekał na przyprowadzenie delikwenta.
Był bardzo zachmurzony i poważny, jak sędzia, który ma wydać ciężki wyrok.
Po chwili Fritz i Wojtek wepchnęli do izby człowieka w stanie godnym pożałowania. Przemokły do nitki, powalany błotem, z twarzą zapuchniętą i zakrwawioną, z rękami związanemi w tyle — stanął przed Balcerem dygocząc z przestrachu.
— Ty galgan, po co chodzil do stajnia? — zapytał Balcer.
— Ja wcale nie chodziłem do stajni!
— Ah! ty w ogrodzie byla?! tobie co tam podobal? groch tobie podobal?!
— Niech mi pan nie mówi „ty“ — pan dobrze wiesz kto ja jestem.
— Jo, jo, ja wiem, ty zlodziej jest. Wojtek zaprzęgaj koń, odwieźcie tego kawalera do wójt. Związać, pilnować, bo taki galgan może będzie chciala uciekać.
— Panie Balcer! ja panu wszystko powiem. Każ pan odejść tym łajdakom.
— Ej, stulisz ty gębę?! — krzyknął Wojtek.
— Panie Balcer, czyż pan mnie nie poznaje? Czy pan nie widzi, że to omyłka! Na Boga żywego! każ pan im odejść, porozumiemy się w dwóch słowach!
— Aha! On chce zostać z panem sam, bo może co złego myśli.
— Panie Balcer! jeżeli w Boga wierzysz, — jęczał delikwent, — dość już tego.
— No, no, idź Wojtek i ty Fritz także. Odejdzcie, aber jak ja zawolam, żebyście zaraz przyszli.
— Ho, będziemy, będziemy, panie, na każdą chwilę.
Gdy chłopcy wyszli, Balcer zapytał swego więźnia:
— Co chcesz?
— Czyż mnie pan nie poznaje, czyż pan nie wie kto jestem?
— Nie, ja nie mam żaden znajomość ze zlodziejami.
— Zrozumiej-że pan nareszcie, że to jest nieporozumienie, omyłka, której padłem ofiarą. Przechodziłem tędy, poprostu, nic więcej, bez żadnych zamiarów; tymczasem pies mi poszarpał ubranie, pańscy ludzie mnie pobili — z tego może być kryminalna sprawa. Słowo honoru daję!
— Nie znam ja złodziejski honoru...
— Wszakżeż ja nie jestem złodziej, ale sekretarz, Boberkiewicz.
Balcer udał niezmierne zdziwienie.
— Pan sekretarz? — rzekł, — pan sekretarz?! Aber ty się wstydź galganie kompromitować taki porządny pan sekretarz.
— Przypatrz mi się pan, przypomnij sobie, przecie mnie znasz!
— To caly awantura jest! Ten zakrwawiony, ten zablocony, ten spuchnięty — to pan sekretarz jest?!
— Rozwiąż mi pan ręce i pozwól wydobyć chustkę, żebym mógł twarz obetrzeć przynajmniej.
Balcer spełnił to żądanie.
Boberkiewicz obtarł zabłoconą i zakrwawioną twarz — Balcer udając nadzwyczajne zadziwienie, ręce rozkrzyżował.
— Herr Jezus! Pan sekretarz! pan sekretarz jest! Czy ja się spodziewał? Ach! jej!
— Nie udawaj pan, żeś mnie dopiero teraz poznał. Wiedziałeś bardzo dobrze kto jestem, gdym prosił żebyś mnie kazał puścić tym zbójom.
— To nie był aber żadne zbóje, tylko moje chlopcy, dobre mlynarze oba.
— Żeby z piekła nie wyjrzeli łotry! ja im pokażę, co to jest napadać na spokojnych ludzi... ja ich do kryminału zapakuję, tak że już świata Bożego nie zobaczą.
— O!...
— To nie o! nie o! mój panie, ale czyn zbrodniczy, niegodziwy, do którego i pan rękę przyłożyłeś!
— Przepraszam pan sekretarz, — rzekł z największym spokojem niemiec, — aber ja do pana ręka nie przykladalem... moje chlopaki chyba....
— Jeszcze żarty pan sobie ze mnie stroisz?! Co się panu zdaje! w co ufasz szwabie jeden? w swoje pieniądze może? Żebyś miał dziesięć takich wiatraków jak masz i dziesięć razy tyle gotówki co masz, to się z moich rąk nie wydobędziesz, ja się potrafię zemścić! Ja was w kozi róg zapędzę!
— Gdzie nas pan sekretarz chcial zapędzić?
— Zobaczysz! Przekonasz się, — krzyczał Boberkiewicz, ośmielony spokojem niemca, — zobaczysz łajdaku... nie wyjrzysz z kryminału!
— I co więcej?
— Co więcej! Dość ci będzie tego co cię spotka. Poczekaj, u nóg mi się będziesz włóczył, jak pies...
Zmęczony szarpaniem się, bójką i gniewem, pan sekretarz umilkł i zaczął chodzić po izbie wielkiemi krokami.
Młynarz przysunął mu ławkę.
— Niech pan sekretarz siada, — rzekł.
— Aha, teraz prosisz siedzieć! Wiedziałem że się pan upokorzysz, że zechcesz robić zemną układy, ale ja będę twardy jak mur! niewzruszony będę!... Nie daruję!
— Czy pan sekretarz już przestala gniewać?
Boberkiewicz spojrzał uważnie na młynarza. Nagle przyszła mu myśl, żeby wyzyskać okoliczności i ubić interes odrazu.
— No, cóż tam, — rzekł, — nie łatwo przestać się gniewać gdy się jest ciężko pokrzywdzonym, tak jak ja, przez pana i przez pańskich ludzi. Jednak, jeżeli... to jest jeżeli....
— Co pan chce mówić?
— Jeżeli zaproponuje pan układ, na warunkach któreby pogodzić mogły interesa obudwóch stron, jeżeli będę widział z pańskiej strony dobre chęci... bo wiesz pan przecie że rozmaicie bywa... Można mieć nieporozumienie, można się posprzeczać, ale w rezultacie... No... ja słucham pańskich propozycyj, panie Balcer.
— Ja nie rozumiem....
— Mówię wyraźnie, że chcę usłyszyć co mi pan proponuje...
— Ah! jo — no gut, gut, zaraz się pan dowie.
To rzekłszy, Balcer, zbliżył się do drzwi, zamknął je na dwa spusty i schował klucz do kieszeni, poczem stanąwszy przed Boberkiewiczem, rzekł:
— Pan do tej pory gniewal, aber teraz moja kolej jest... teraz ja będę na ciebie gniewal, ty galgan! ty lotr! ty! ty....
Pan sekretarz zerwał się z ławki.
— Siedzial, — mruknął groźnie Balcer, — siedzial ty! sluchal! Stary Balcer mieć w ręku dobry moc, a ręki nie będzie żalowal.
— Co pan! co? co to jest?
— Ja powiem co jest... ty do ogród nie chodzil, ty konia kraść nie chcial, ale ty co innego chcial! Chciał balamucić ten glupi Róźka — ja na to nie pozwolić. Nie! nigdy. Róźka nie potrzebować takiego pana, Róźka jest dla Fritz, albo dla Wojtek, dla mlynarza jest!
— Panie Balcer, ja w najuczciwszych zamiarach, ja ożeniłbym się....
— Idź precz galgan! a jak raz jeszcze będziesz pokazywal tu swoja persona, to obaczysz jak my tobie mlynarski bal sprawimy. Proszę iść precz, ja nie chcę znać taki lajdak. Precz!
To mówiąc Balcer otworzył drzwi, ujął Boberkiewicza za kołnierz i pchnął go na dziedziniec.
Deszcz już ustał, chmury przerzedziły się, księżyc świecił. Boberkiewicz uciekał jak zmyty, pragnął co prędzej znaleźć się w domu, osuszyć się, obmyć z błota i ze krwi, odpocząć.
Gdy wybiegł z dziedzińca, Frytz i Wojtek zastąpili mu drogę.
— Panie sekretarzu, wielmożny sekretarzu, — odezwali się, zdejmując pokornie czapki.
— Odejdźcie gałgany! czego chcecie?
— Panie sekretarzu, — odezwał się Wojtek, skrobiąc się po głowie, — należałoby się nam na wódkę, naganialiśmy się, napracowali rzetelnie....
— Mnie ręce bolą, — odezwał się Frytz.
— A mnie pan sekretarz ze dwie garście włosów z głowy wyrwał, — dorzucił Wojtek.
— Idźcie precz!
— Ha no, jak iść to iść. Skoro pana majster puścił i złodziejstwo darował, to my do pana nie mamy prawa, ale będziemy po całej wsi rozpowiadali, niech ludzie wiedzą...
— Tak, niech wiedzą, wszystko powiemy.
Pan sekretarz wydobył portmonetkę z kieszeni.
— No, niech was licho, macie tu kilka rubli, ale trzymajcie język za zębami. Miałem od was już dość krzywdy.
— Ha! kto panu kazał łazić w nocy po cudzem? Czasem taka sztuka bywa zdradna.
Boberkiewicz nie słuchał już co Wojtek mówił. Poszedł ku domowi, a raczej pobiegł jak mógł najprędzej, przez błoto, przez kałuże, co się na środku drogi od deszczu wielkiego potworzyły.
— Ha! ha! — zawołał Wojtek do Frytza, — będzie on teraz pamiętał nasz młyn.
— Prawda — spytlowaliśmy go rzetelnie!
— Tyś miarkował sobie odrazu, że to on?
— Ale, wiedziałem ja dobrze. W niedzielę, przed kościołem obiecywał jej, że którego wieczora pod dom przyjdzie.
— Ciekawość, co stary teraz zrobi?
— Chodźmy ku chałupie... posłuchajmy.
Obaj chłopcy zbliżyli się pod samo okno. Z wnętrza mieszkania dochodził wrzask, w którym można było rozróżnić basowy głos zagniewanego Balcera, płacz młynarzowej i jęki Rózi.
— Aha, — rzekł Frytz, — dobrze jej tak, dobrze, niech się z elegantami nie znajomi.
— Ma się rozumieć, — odpowiedział Wojtek, — Balcer w swojem prawie jest, żeby jej tylko zanadto nie skatował w zawziętości.
— Nie bój się, nie będzie jej nic.
Po jakimś czasie krzyki ustały, światło w stancyi zgasło, zrobiła się zupełna cisza. Balcer poszedł do młyna i najspokojniej, jak gdyby nic nie zaszło, wziął się do roboty. Frytz spał, Wojtek pilnował kosza.
Wiatr był mały, wielkie śmigi obracały się powoli, ale bezustanku, do samego rana.
Pomimo, że Wojtek i Frytz obiecali zachować o wypadku dyskretne milczenie, jednak zanim słońce wzbiło się po nad las, tajemnica Boberkiewicza stała się własnością całej Biednowoli, niby wspólne pastwisko, lub serwitut na biedrzańskim lesie.
Opowiadano sobie nawzajem przygodę nocną z rozmaitemi komentarzami, waryantami i waryantami do waryantów. Rozmawiali o tem chłopi na polu, baby przy studniach, nawet dzieci biegające po drodze.
Wieść jak na skrzydłach przyfrunęła także i do kancelaryi gminnej.
Z początku pani Kobzikowska wierzyć jej nie chciała, zagroziła nawet słudze swej, że ją na całe życie w wiezieniu osadzi, jeżeli będzie powtarzała podobne niedorzeczności — ale sama uspokoić się nie mogła.
Nie śmiała pytać o szczegóły i zresztą nie było kogo pytać — nawet męża w domu nie było, gdyż pojechał z wójtem do powiatu.
Na szczęście pięknej pani Domicelli, przywlókł się do kancelaryi Grzędzikowski z jakiemś zleceniem od proboszcza. Ujrzawszy starego, sama pobiegła mu drzwi otworzyć.
— Niech będzie pochwalony, — rzekł dziad kłaniając się aż do ziemi, — niech będzie pochwalony, dzień dobry pani, na ten przykład.
— Jak się macie mój Onufry, cóż was tu do kancelaryi przypędziło?
— Ksiądz, na ten przykład, karteczkę jakąś przysłał — ale podobno pana pisarza jakoby nie ma.
— Nie ma, ale to nic nie szkodzi, ja przecież jestem, to załatwię. Gdzieżbym mogła pozwolić, żeby nasz ksiądz proboszcz miał czekać. Siądźcie sobie mój Onufry, ja wiem gdzie papiery są, poszukam.
— Bóg zapłać.
— Albo poczekajcie-no. Nigdy nie przychodzicie do nas, ani po kolędzie, ani tak — to źle, moglibyście czasem co dostać.
— Ha! jeżeli na ten przykład, łaska pani... Ja wiem, że pani pisarka jest, na ten przykład, jako matka kochająca, rada człowiekowi ubogiemu co nieco uświadczyć, ale nie mam zaś, na ten przykład, śmiałości.
— Przecież ja jestem taka popularna, może nawet zanadto popularna. Oto macie papier i kłaniajcie się księdzu proboszczowi... ale zaczekajcie-no jeszcze. Dam wam kieliszek wódki.
— Jeżeli, na ten przykład, łaska, to i owszem, bo nawet bez urazy godności i honoru, we środku na ten przykład ciągle mnie ssie....
Pani Kobzikowska przyniosła potężny kielich gorzały. Dziad wypił, usta rękawem obtarł i zabierał się do odejścia.
— Ale! ale! — zawołała, niby to przypominając sobie coś, — mój Onufry kochany, podobno coś się stało dziś w nocy, jakieś niepokoje.
— W nocy?
— Tak dziś w nocy... o tej godzinie podobno kiedy największa burza szalała.
— Była, o! była na ten przykład burza, jakby na ten przykład, wszystkie upusty niebieskie otworzyły się i jeszcze teraz po rowach, na ten przykład, woda stoi.
— Właśnie podczas burzy, koło wiatraka....
Grzędzikowski stuknął się palcem w czoło.
— A! — rzekł, — ja myślałem że pani o tem wie.
— Nic nie wiem... właśnie że nic, zkądżeby? Przecież ja tu biedna sierota siedzę jak zamurowana. Powiedzcież tedy mój Onufry.
— Ha! insze młodziki są, proszę pani, na ten przykład, jak nieprzykładając psi, że dziw mi nawet na takiego człowieka, jak oto nasz pan sekretarz z sądu, żeby chodził po nocy tam gdzie nie trzeba.
— Więc to pan sekretarz!
— Przecie. Poszedł sobie, na ten przykład, nocą do młynarzowego ogródka...
— Po co?
— Albo ja wiem. Zresztą pani pisarka, jako niby, na ten przykład, stateczna pani i chyba też nie dzisiejsza, może sobie sama pomiarkowanie zrobić. Tymczasem, że jako pies młynarski, a wiadomo co to za pies, na kluskach wypasiony!... począł szczekać, Balcer posłyszał, wyleciał ze swemi chłopakami i jako miarkowali sobie że złodziej, zbili, zmordowali jak nieboskie stworzenie i zaraz się po całej wsi obniosło... na ten przykład.
— I to wszystko prawda co mówicie?
— Jako żem wódkę z łaski pani wypił — tak prawda, rzetelna, prawdziwa prawda...
— Co się dzieje! co się dzieje! Jacy to teraz ludzie rozzuchwaleni!
— Święta prawda; że zuchwałe, to zuchwałe proszę pani. Jak można, żeby się zaś dzisiejszego dnia po złodziejsku do domu podkradać, na ten przykład... toć to zgroza... i grzech na ten przykład i obraza boska.
W godzinę później pani Domicella poszła odwiedzić cierpiącego kuzynka. Za nią służąca niosła w koszyku garnuszki z pożywieniem i flaszeczki z domowemi lekarstwami.
Dyzio był niezmiernie zażenowany.
— Dowiedziałam się, że kuzynek jest cierpiący, — rzekła pani Kobzikowska, — i przyszłam go odwiedzić. Każda kobieta potrafi być siostrą miłosierdzia. Cóż to Dyziowi jest?
— Zęby mnie bolą.
— Zęby?
— Nie tylko, ale głowa także i krzyż. Chciałem wejść na strych, noga mi się potknęła, upadłem i potłukłem się.... nawet bardzo się potłukłem. Ledwie żyję.
— Moja Jagusiu, — rzekła pani Domicella do służącej — rozpal ogień i przygrzej to co przyniosłam.
Jagusia zabrawszy koszyk, odeszła do kuchni. Wtenczas pani Domicella zbliżywszy się do cierpiącego, spojrzała mu wprost w oczy i szepnęła:
— Dyzio bezczelnie kłamie.
— Ależ słowo daję.
— Kłamie Dyzio! Już cała wieś wie o wszystkiem, jutro będzie wiedziała cała okolica. Jesteś ośmieszony, skompromitowany, zgubiony. Myślisz że cię żałuję? Ani trochę. Po coś tam chodził?
— Chciałem się przejść.
— Ha! ha! ładny spacer! po nocy i podczas burzy... i ładne miejsce do spaceru... ogródek Balcera!
— Gdy wychodziłem nie było burzy, a przez ogródek przeszedłem sądząc, że sobie drogę skrócę.
— Nie broń się, bo to nie ma sensu. Nikt ci nie uwierzy. Ja wiem że to przejście zdrowiem przypłacę, bo cały świat wie że jesteś moim kuzynem... ja cię nie żałuję, boś nie wart mojej sympatyi — ale przyszłam cię ratować. Co myślisz zrobić z sobą?
— Albo ja wiem... nie mam pojęcia, nie zastanawiałem się.
— Przecież tu w Biednowoli pozostać nie możesz.
— A gdzież się podzieję?
— Otóż właśnie w tem rzecz, że trzeba się gdzieś podziać, trzeba ztąd zniknąć i niepokazywać się tu więcej. Ach! jacy wy wszyscy gamajdy! umiecie źle robić i broić — a w razie wypadku tracicie głowy zupełnie.
Boberkiewicz nie wiedział co ma odpowiedzieć. Przestępował z nogi na nogę... czerwienił się.
— Czy ja się mogłam spodziewać, że Dyzio takie szaleństwo, takie głupstwo popełni! Co cię tam ciągnęło? czy chęć chwilowej zabawki, czy widoki na pieniądze Balcera, dla których gotów już byłeś zrobić mezalians? Co? przyznaj się.
— Ja... proszę kuzynki... ja nie taję... ja chciałem porozumieć się z młynarzówną, chciałem się z nią ożenić.
— Dobrze tak Dyziowi, szkoda że Dyzia jeszcze lepiej nie zbili! Bardzo dobrze. Cóż milczysz, tłomacz się, mów! Czyś ją kochał przynajmniej, czy tylko dla posagu?
— Ja... no przyznam się... ona mi się podobała?
— Po tem co mi mówiłeś, pamiętasz?
— Kuzynka przecież....
— Ach, ty niegodziwcze! wypłacił ci Balcer posag! ty gamajdo!.. z moim mężem mógłbyś w parze chodzić. Nie; dość już tego, znać cię nie chcę! dam ci ostateczną radę, a potem idź sobie, odjeżdżaj i zapomnij, że istniała kiedyś na świecie istota, która żyła tylko sercem, która....
— Kuzynko!
— Nie ma już kuzynki! Skończyło się wszystko. Od tej pory Dyzio jest dla mnie obcy. Posyłaj pan natychmiast podanie, żeby przysłali zastępcę, a panu dali urlop dla poratowania zdrowia. Jak pan urlop otrzymasz, uciekaj ztąd, wyjeżdżaj w nocy... staraj się o tranzlokacyę i tu nie wracaj więcej. To moje ostatnie słowo, żegnam pana.
— Kuzynko! czyż mi nie dasz nawet dobrego słowa na drogę?
— Nie! wszystko przebaczę, młynarzówny nigdy! Kto ma tak ordynarny gust, nie może żyć w przyjaźni z kobietą wyższych polotów i salonowych aspirancyj! Żegnam pana.
Wyszła powoli i majestatycznie, a przez drogę mówiła sama do siebie półgłosem:
— Pod nieszczęśliwą gwiazdą przyszłam na świat. Wszystko mnie zawodzi. Mąż gamajda... ten łotr! a tytuł! tytuł! pani pisarka chłopska! Myślałam że przynajmniej sędziną będę... ale i to mnie pewnie zawiedzie. Pisarka! chłopska pisarka!... i nic więcej... i tak już może do końca życia...





Przed samym wieczorem do kuźni Kusztyckiego przyszedł, a raczej przywlókł się, stary Pypeć. Nie osobliwie trzymał się na nogach, a językiem ledwie obracał.
Kusztycki pilną miał robotę, kuł zawzięcie, a co chwila krzyczał na chłopca, który przy miechu stał:
— Równo! gamoniu, nie szarp, węgli nie psuj, bo ich na drodze nie znajdziesz!
— Niech będzie pochwalony, — rzekł Pypeć, stając na progu, — jak się macie panie Kusztycki?
— Na wieki...
— Przyszedłem oto do was... psia wełna... jako że przyjaciela lepszego, psia noga... który jeno na świecie jest...
— Gdzieżeście bywali?
— Joel, psia wełna, mnie trzymał do samego wieczora.
— Widać to... napiliście się krzynkę.
— To i cóż... — i zaczął śpiewać ochrypłym, drżącym głosem:

Nikogój się nie boję
Bom się upił za swoje;
Mam sukmanę w zastawie
Nocleg w karczmie na ławie...

— Ej Wincenty, — odezwał się Kusztycki, — po prawdzie wam powiem, szanujcie wy się lepiej... już i tak po wsi o was niepięknie gadają.
— To i co? niech sobie gadają. Wolno psu i na figurę szczekać, ale ukąsić zasie, a jakby mnie kto przestęp drogi zrobił, to go, psia wełna...
— Dajcie pokój. Toć ja wam pić nie bronię i sam czasem wypiję, tylko jak powiadają ludzie, co za dużo to nie zdrowo.
— Sprawiedliwie powiadacie, sprawiedliwie. Nie zdrowo, psia wełna, bo niezdrowo... we środku coś mnie piecze, niby ogień, a we łbie huczy jakby, psia noga, cztery kute wozy jechało... a chodzi za mną...
— Cóż to za wami chodzi?
— Dwóch chodzi, zawdy we dwóch se kompaniją trzymają, psia wełna.
— Aleć kto?
— Albo ja wiem.
— Toć musieliście ich widzieć?
— Gdzie zaś... nie taki on, psia wełna, żeby go człowiek oczami ujrzał, jeno dogaduje, dogaduje w samo ucho; jeden w jedno, drugi zaraz w drugie.
Kusztycki rzucił młot na ziemię i usiadł na kowadle.
— Ciekawość, — spytał, — co też oni wam powiadają?
— A dyć. Jeden chodzi psia wełna, powiada: Wincenty, byłeś se gospodarzem jak ludzie, nie świeciłeś po wsi ślepiami powiada — to i nie świeć. Weź kija, a dobrego, dzieci spierz, psia wełna, rzetelnie, niech ci twoją ordynaryją oddadzą, na komorne gdzie pójdź, póki mogący rób, nie łaź po lekkości, nie bądź, psia wełna, jako ten badyl w polu, z którego ni człowiekowi pociechy, ni bydlęciu pożytku. Nie pij tyle, co nie potrzeba... A czasem to nawet grzeczny jest, psia wełna, prosi i powiada: Wicusiu, toć ty był z dziada pradziada chłop, gospodarskie dziecko, powiada, sprawiedliwy chłop... jako się patrzy... pamiętaj to sobie.
— To on dobrze powiada, — rzekł Kusztycki, — bardzo dobrze.
— Juści, ale i drugi też ma swoje pomiarkowanie i swój rozum. Jak tylko tamten swoje skończy, on zara zaczyna, a czasem to nawet, psia noga, i czekać nie chce, jeno się z tamtym przekomarza: Aha! powiada, rób, pracuj skoroś głupi. Toć, powiada, i wół pracuje, a przecie go żydy zarzną na mięso, toć i koń pracuje — i psi go zjedzą na błoniu. Małoś to się sochy nadźwigał, małoś za broną nalatał, małoś trawy nakosił, albo oto zboża, psia wełna, urznął! Póki byłeś, powiada, gospodarz, to nie dziw — ale teraz lekki człowiek jesteś, na co ci? Idź do Joela, Joel gorzałkę ma, Joel obwarzanki ma, Joel śledzie ma, Joel szczery żyd jest. Idź, powiada, Wicusiu, używaj se, jak pies w studni.
— Oj! szczery ci on, szczery, — rzekł z westchnieniem Kusztycki.
— Po sprawiedliwości, mój panie Kusztycki, mogę to powiedzieć, że żyd naprawdę szczery. On do mnie, psia wełna, tak wczoraj pięknie przemówił, żem mało nie płakał. Tak, psia wełna, przemówił!
— A cóż on wam takiego powiedział?
— A juści. Pięknie powiedział, nie jak starozakonny żyd, ale lepiej niż syn rodzony.
— No, no, gadajcież!
— A powiada: Wincenty, wam nie pasuje, powiada psia wełna, żebyście się mieli poniewierać. Wam, powiada, ja dam spanie, czy w karczmie, czy w stajni, czy gdzie, powiada, sami sobie upodobacie i będziecie se, powiada psia noga, żyli jak pan, w najlepszej wygodności i w honorze; że wam powiada i wody nikt nie zamąci, i marnego słowa nie powie — i wódki będziecie mieli, powiada, ile zechcecie. Szczery żyd, sprawiedliwie szczery.
— I co więcej?
— Szczery, o! sprawiedliwie szczery! Wy, powiada, Wincenty, będziecie sobie żyli jak pan, w wygodności, w ciepłości, w spokoju... cała karczma, powiada, wasza. Czy zechcecie się położyć w tym rogu, czy w tamtym, czy choćby i na stole, przeszkody żadnej nie znajdziecie, nikt wam nie zabroni.
— A cóż wy jemu macie płacić za tę łaskę?
— Nic, wcale nic — jednego grosika nie żąda i jeszcze oto, psia wełna, wódki obiecuje.
— Dziw doprawdy — dziw wielki!
— Tylko, powiada, czasem, nawet nie codzień, powiada: Wincenty urąbie mi trochę drew, albo, na to mówiący, konia Wincenty napoi....
— Aha! albo w piecu napali, albo w siabas będzie Wincenty świeczki gasił. Na dobry koniec wam przyszło. Tfy! z taką robotą! Toć wstyd na gospodarza, żeby się już tak zmizerował i na poniewierkę poszedł. Co wam za niewola?
— A... kiedy Joel o piecu i o świeczkach nic nie wspominał.
— Jak skoro on was tylko do swojej służby zapędzi, to musicie robić wszystko co wam każe. Oj Wincenty! Wincenty... co wam też w głowie?! Pozbyliście się gospodarstwa, ale przecież macie jakieś opatrzenie od dzieci.
— A juści... obietnicę mam, nawet i w akcie stoi.
— Skoro stoi, to nie darujcie swego, duście, podawajcie do sądu.
— Nie bardzo ono jakoś pasuje, żeby się z dzieciami oto rodzonemi prawować.
— Tak, a im to pasuje ojca krzywdzić?
— Wola ich...
— A posłuchaliście też mnie, jako wam radę dawałem jeszcze przed zapisem.
— Niby jaką radę?
— Żebyście sobie zaszyli w sukmanę trochę groszowiny, od wszelkiego wypadku.
— Zaszyłem, a jakże, mój kochany panie Kusztycki, zaszyłem rzetelnie, na moc, co najgrubszą nicią jaka jeno była w chałupie.
— No — toście przynajmniej dobrze zrobili, to jedno chociaż.
— Kiedy, oto, psia wełna, jużem dwa razy odpruwał.
— I wydaliście wszystko... utopiliście het u kochanego Joela? Co, przyznajcie się, toć wam przecie głowy nie urwę.
— Jeszcze mam cościć ze sześć czerwonych papierków.
— Oj Wincenty! Wincenty... i z takiemi pieniędzmi, z ordynaryą co wam się od dzieci należy, chcecie do żyda w służbę iść, w karczmie pod ławą sypiać, w piecach palić. Tfy! czy was licho jakie opętało, czy was z rozumu kto obrał! I grzech i wstyd i śmiech. Toć popatrzcie choćby na starego Piotra. Nigdy żadnego gospodarstwa nie miał, a przecie żył i żyje poczciwie ze swojej pracy i oto jeszcze sierotkę wziął... a wy!
— Eh, co mi tam Kusztycki będzie Piotrem oczy wykłuwał. Piotr to Piotr — a ja to ja. On, psia wełna, przybłęda, niewiadomo ztąd, a ja biednowolski chłop, prawowity, rodzony, z maleńkości tu jestem, od ojców i dziadków biednowolski.
— I co z tego, kiedy wam na taki koniec oto przychodzi.
— Mój Kusztycki, proszę was pókim dobry, psia wełna... nie dogadujcie, bo jak mnie przyjdzie markotność, to możecie dostać po łbie... jak nic!
— Ha! ha! Nie probujcie wy się ze mną na moc, bo jakbym was pchnął tylko, tobyście się zwalili jak kłoda.
— Sprobujcie!
— Ej Wincenty, zwady ja z wami nie szukam, po dobroci do was przemawiam i po przyjacielstwie. Wolna wola słuchać, wolna nie słuchać, a ja jeszcze raz wam mówię, że zamiast do Joela na służbę iść, lepiej sakwy sobie uszyjcie, i żółwiową skorupę do garści wziąwszy — pod kościołem usiądźcie chleba prosić. Będziecie przynajmniej nabożne pieśni śpiewali i pacierze mówili. Zawsze to już porządniej niż w karczmie pod ławą mieszkać. Powiadacie że coś chodzi za wami, dogaduje, judzi, — to się przeżegnajcie, albo do kościoła pójdźcie na mszę świętą, zmówcie pacierz do Przemienienia Pańskiego, żeby się wam odmiana jaka uczyniła....
Pypeć westchnął.
— Pięknie, pięknie Kusztycki powiada i nabożnie, właśnie jak w kościele.
— Właśnie że powiadam tak, jak według serca mego szczerości, a przyjacielstwa dla was, należało powiedzieć. Odpędźcie wy, Wincenty, złe pomyślenia od siebie i posłuchajcie dobrego słowa.
— Hm... jabym i posłuchał... ale nijako mi i nie bardzo pasuje.
— Niby, według czego?
— A choćby oto, jak powiadacie do jakiego chłopa na pokomorne pójść. Jakżeć ja, skoro jeszcze niedawno ja sobie oto, psia wełna, taki sam gospodarz był, jako i on... a teraz mam u niego w komornem siedzieć?
— No to co? Byliście gospodarz, a swojej fortuny nie zmarnowaliście, jeno oddali dzieciom. Oddaliście, bo taka była wasza wola.
— Zawdy to nijako człowiekowi...
— Skoro wam się tak niepodoba, to jeszcze oto możecie, choćby gdzie i we dworze obowiązku poszukać.
— A juści! żebym ja, psia wełna, na stare lata miał słuchać ekonomów i karbowych! Nie, mój panie Kusztycki, tego nie zrobię.
— To pójdźcie na komorne do drugiej wsi, kiedy w Biednowoli wam tak markotno.
Pypeć nic nie odpowiedział na to. Zwiesił głowę i milczał. Nagle jak gdyby przypomniał sobie coś, podniósł się i rzekł:
— No, kochany panie Kusztycki, bądźcie zdrowi. Mnie pilno.
— Dokądże wam taki nagły interes?
— Niedaleko.
— Ale przecie?
— Joelowi chciałem parę słów rzec... o jednym interesie, co dla mnie dużo znaczący jest.
— A toż przecie dopiero od Joela wracacie!
— Wracam ja, psia wełna, bo wracam, ale znów się do niego powracam, bo mam z nim dużo do gadania.
— Ciekawość!
— On powiedział, że mi taki sposób dobry doradzi, że dzieci mnie het ordynaryję oddadzą i wszystko co się należy oddadzą, że nie będę potrzebował, psia wełna, na ten przykład nawet gęby do nich otworzyć, jeno mi wszystko będzie przyniesione do ręki. Powiedział że takiego mi adwokata sprowadzi, takiego machennika co jak jedno słowo powie, to cały sąd słucha i nie tylko, psia wełna, nasz chłopski sąd biednowolski, ale i największy nawet sąd, taki co choćby w samej Warszawie.
— Przecie mówiliście dopiero co, że wam jako ojcu nie pasuje z rodzonemi dziećmi po sądach się włóczyć.
— Mnie nie pasuje — ale adwokatowi co innego. On od tego jest żeby po sądach chodził.
— Cóż to za adwokat?
— Nie widziałem ja go na swoje oczy. Joel powiada że adwokat, to i adwokat... No — bądźcie zdrowi, ja idę.
— Et, lepiej do jutra zostawcie. Od rana będziecie mieli spokojniejszą głowę, to będziecie mogli wszystko jako lepiej rozkalkulować.
— Kiedy właśnie on adwokat dziś ma tu być. Mówił Joel, że tylko patrzeć jak przyjedzie.
— Umyślnie, według waszego interesu?
— Nie. Mnie się widzi, że on według owego lasu, coś za biedrzański serwitut mają gospodarze dostać... i co mają go zaraz Mendlowi sprzedać. Według tego oni sobie adwokata sprowadzają.
— Mogliby przecie i sami.
— Ale! tak wam się widzi, mój panie Kusztycki, a zawsze co adwokacka głowa — to nie chłopska!..
— Jak tam sobie uważacie wreszcie, mój Wincenty, według woli waszej i ochoty. Ja wam tylko powiem, że ani adwokat wam nie potrzebny, ani Joel. Lasu do sprzedania nie macie, a posiedzialność możecie sobie znaleźć wszędzie, gdziebyście sobie upodobali, niekoniecznie w tem marnem karczmisku. Wreszcie róbcie sobie jak wam się podoba...
— I pewnie, — odpowiedział Pypeć, — tak zrobię, jak będę uważał... a wy, panie Kusztycki, choć niby powiadacie że jesteście dla mnie taki życzliwy — po prawdzie, psia wełna, jeno mnie poniewieracie, jak nieprzymierzając burą sukę.
— Ale...
— Et! dalibyście, psia wełna, pokój! Rozum ja swój mam, cudzych mi nie potrzeba. Przepiję to swoje, a czy będę spał tu, czy tam, niech was o to głowa nie boli... do waszej kuźni spać nie przyjdę.
— Nie wypędziłbym.
— O wa! jaki to z Kusztyckiego pan! nie broniłby! powiada... ale ciekawość, ktoby się chciał ukłaść w takiem miejscu.
To mówiąc Pypeć, wyszedł na drogę i nie bardzo pewnym krokiem podążył w stronę karczmy.
Był tam już i wójt i sołtys i kilkunastu gospodarzy. Wszystkim chodziło o ów las biedrzański. Drzewo nieosobliwe tam wprawdzie, ale Mendel powiedział, że je zaraz kupi, a cztery morgi pola każdemu przybędzie. Cztery morgi! Nie bagatela to.
Zanim się stary Pypeć do karczmy przywlókł, już dyskusya była bardzo ożywiona, tem bardziej że kierował nią Mendel, który tylko co z „adwokatem“ nadjechał.
— Mnie ta nie pilno, — mówił sołtys, — taki ja dobry bez lasu, jak i z lasem.
— Oj waj! — potwierdził Mendel, — wiadoma rzecz. Co wam brakuje? Macie pieniędzy moc.
— A juści że mam.
— No — to się nie spieszcie. Na co wam ten gwałt? Komu pieniędzy trzeba temu pilno, to zrobi układ i dostanie swoje cztery morgi lasu. Jak tylko będzie zgoda podpisana, ja zaraz dam każdemu zadatek. Teraz się gospodarzom grosz przyda.
— Wiadomo że się przyda, — rzekł wójt.
— A drugą cześć, — ciągnął dalej Mendel, — to ja zapłacę wiecie kiedy?
— No?
— Drugą część ja wam dam na bez rok... o tej porze kiedy starego zboża i starych kartofli już wcale nie będzie — a nowe zboże i nowe kartofle jeszcze wcale nie będą.
— Na przednówku?
— Pfe! nie powiedzcie takie brzydkie słowo. Co to jest na przednówku? Kto w Biednowoli będzie widział przednówek? On wszędzie będzie, ale tu wcale nie będzie.
— A to jakim prawem?!
— Zkąd?
— Aj, moi ludzie, co wy się pytacie! Powiedzcie sami. Przednówek wtedy jest gdy chłop nie ma pieniędzy, prawda?
— Dyć prawda.
— A skoro ja wam deklaruję dać pieniędzy — to zkąd się weźmie przednówek? Porachujcie teraz co wy zarobicie koło drzewa! Będziecie rąbali, obrabiali, co się nie da obrobić, to pochlastacie na sążnie. A furmanki! Jabym chciał to mieć na dobry procent w swoim majątku, co wy za same furmanki zarobicie! Wielkie pieniądze możecie zarobić. Ja już nie dzisiejszy jestem, ja dużo różnych handlów i spekulacyi w mojem życiu widziałem, ale nie wiem czy jest dla chłopów lepsza robota jak koło lasu. Żebym ja tak miał....
— Co tu gadać, — odezwał się wójt, — juścić zarobek jest, aby jeno sprzężaj mieć dobry.
— Ma się rozumieć. Kto ma parę koni i dobry wóz, a choćby tylko jednego konia... to już mu dobrze. Pamiętacie jak w Zarębowie Abram las kupił?
— Pamiętamy. Wychlastał het, kilkanaście włók, do jednego patyka.
— Co wy powiadacie wychlastał! To śmiech jest: Abram wychlastał! Kto widział żeby Abram miał kiedy w ręku kawałek siekiery? Nie. On tego nie robił, tylko zarębowskie chłopy. Oni chlastali, oni za to brali pieniądze, oni mieli wielki zarobek.
— No, to prawda.
— A czy tylko same chłopy? Każdy zarabiał, nawet koń, nawet woły zarabiały. Oj las! to jest taka rzecz, co przy niej może dużo, dużo ludzi żyć, tylko potrzeba takiego żyda, żeby miał głowę i pieniądze do kupienia.
— Nie tak głowę, jak pieniądze — odezwał się sołtys, — za pieniądze wszystko można kupić.
— Ny, ny, — odezwał się Mendel z przekąsem, — można kupić! Wy też Józefie pieniądze macie, a dla czego nie kupujecie las?
— Bo nie chcę.
— A jakbyście chcieli?
— Tobym kupił.
— No — i cobyście z nim robili? Ha? zwozilibyście belki pod stodołę, zapchali cały strych hołoblami, kołkami, zasypalibyście całe obejście drzewem, żeby was samych widać nie było. Prawda?
— Cobym zrobił, to zrobił, to moja głowa.
— Ja wiem... możebyście sprzedali drzewo w Gdańsku?
— Może.
— A wiecie wy gdzie ten Gdańsk jest? którędy się do niego jedzie? przez jaką wieś? ile chleba trzeba brać na drogę? A wiecie wy kto w Gdańsku siedzi? niemcy siedzą, a jak wy się z nimi będziecie rozmawiali?
— Jak? jak mi się spodoba... a wy Mendlu nie przekpiwajcie, bo ja sobie w kaszę dmuchać nie dam. Ja swój grunt mam, pieniądze mam...
— Miejcie sobie, kto wam zabiera? Nie przeszkadzajcie nam gadać. Panie wójcie, ja myślę, że możemy zaczynać. Chodźmy do drugiej stancyi.
— A no chodźmy. Józef może sobie siedzieć i tu.
— Pójdę z wami.
— Po co? wy niechcecie robić zamianę.
— Skoro ja nie chcę, to i cała wieś nie zechce.
— Aj waj! zkąd wy się wzięli, ha? Jak wy nie zechcecie jeść chleba, to cała wieś też nie będzie chleba jeść? a jak wam się podoba uciąć sobie palec, to cała wieś to samo ma zrobić?
— Chleb chlebem — a las lasem. Ja chcę mieć swój serwitut jako i miałem.
— Kto wam broni? miejcie go!
— Ja żadnego układu podpisywać nie będę!
— Nie podpisujcie!
— A skoro ja nie podpiszę — to inni też nie będą mieli prawa. Ja żadnego lasu nie żądam, jakem zaś w biedrzańszczyznę jeździł za zbieraniną, jakem po lesie bydło pasł, tak i będę, i insze gospodarze też będą.
— Ja was proszę, mój Józefie, pamiętajcie wy o tem że macie tylko jedną gębę.
— To i co!
— No — to gadajcie sami za siebie, inni też mają rozum na swoją potrzebę.
— I ja też mam.
— Daj wam Boże na zdrowie. Trzymajcie sobie wasz rozum; aj waj! takie mecye trzeba dobrze chować, żeby ono czasem nie zwietrzało.
— Ej Mendlu, bo zobaczysz że ja ciebie jeszcze kiedy zmendluję!
— Bardzo dobrze; tymczasem potrzebujemy pogadać z chłopami o lesie, a że wy nie chcecie sprzedać waszego lasu, niechcecie nawet wcale mieć lasu — to wy nam wcale niepotrzebni. Idźcie wy sobie do swego gospodarstwa.
— Nie chcę!
— To siedźcie tu w karczmie, a nie pchajcie się do drugiej izby.
— Nie chcę!
— Jak nie chcecie, to idźcie na dziedziniec. Ładna pogoda jest, możecie sobie spacerować.
— Głupi ty Mendlu.
— Ja wiem — wy, Józefie, jesteście bardzo mądry człowiek, tylko z wami stała się taka omyłka, że zamiast kawałek głowy, to macie na plecach worek piasku.
— Nie dogaduj żydzie, ej! nie dogaduj, póki dobry jestem. A skoro o układzie i o lesie mowa, skoro wszystkie gospodarze mają radzić, to i ja będę.
— Na co? kiedy wy nie chcecie układu, nie chcecie znać ani lasu, ani nawet pieniędzy, wy nic nie chcecie.
— Może i chcę.
— Aj waj! morze to bardzo szerokie i bardzo głębokie jest; może to jest całe morze!
— Kupić nie kupić, potargować wolno.
— Macie recht. Chodźcie do drugiej izby. Tylko podług mego pomiarkowania, to dziś z tego układu wielka pociecha nie będzie.
— Dla czego?
— Oj, z naszymi chłopami to ciężki interes jest. Oni naprzód zaczną sobie drapać głowę, potem będzie jeden na drugiego patrzył, potem będą słuchali co kto powie, potem będą robić wielką radę ze swojemi babami, a potem... potem to oni pójdą spać. To taki jest z chłopami interes. Oj, ja ich znam, żebym ja tyle szczęścia widział, ile ja już chłopów widział.
— Niechno się Mendel nie boi, skoro chłopi obaczą że interes dobry jest, to się zmiarkują prędko.
— No, no.
— Obaczycie.
— Obaczymy, ale nie bałamućcie już, chodźmy.
Weszli do drugiej izby, gdzie przy stole założonym papierami, siedział pan „adwokat“.
Był to chudy, mizerny żydek z rudawą bródką, w niebieskich okularach na nosie. Zagłębiony w czytanie jakiejś książki, którą „kodeksem“ nazywał, wcale nie patrzył na zgromadzonych.
Mendel wyrwał go z zadumy.
— Ny, panie adwokacie, — rzekł, — panowie biednowolskie gospodarze czekają.
— Ja też czekam, — odpowiedział pan adwokat.
— Na co pan czekasz?
— Na pierwszy paragraf; ja potrzebuję wiedzieć co mnie z tego interesu przyjdzie?
— To prawda, — rzekł Mendel; — hej panowie gospodarze, pan adwokat potrzebuje wiedzieć paragraf pierwszy, co jemu z tego interesu przyjdzie?
— Niby jak? — zapytał sołtys.
— Jak? co to za kwestya? Czy wy znacie pierwszy paragraf od francuzkiego kodeksu?
— Jakiż to tam paragraf?
— Niech pan adwokat sam przeczyta.
Żydek poprawił okulary, odkrząknął i wpatrując się w książkę rzekł:
— „Pierwsze statje: adwokat. Kto chce dzieło, ma płacić adwokat“. Rozumiecie co to znaczy? To znaczy że bez adwokat nie może być sprawa, bez pieniędzy nie może być adwokat.
— Słuchajcie-no ludzie, — odezwał się Stępor Jan, — co on nam opowiada o sprawie? Gdzie tu jaka sprawa?
— Nu — a jak?
— Sprawa, na moje chłopskie pomiarkowanie, wtedy jest, jak się kto z kim wadzi i jak się niby ciągają po sądach, a my tu żadnej zwady nie mamy. Skoro biedrzański dziedzic chce nam las dać, a my zaś chcemy go z serwitutu wypuścić, to sprawy w tem żadnej nie ma.
— Oj waj, — odezwał się żydek w okularach, — na wasze chłopskie miarkowanie to nie jest sprawa, na moje jest sprawa, dla tego że sprawy dubeltowe są: — jedne kłócące, drugie godzące... a każda jest sprawa.
— Pan adwokat ma racyę, — rzekł Mendel, — w kodeksie to jak w aptece, jedna maść może być boląca, druga może być gojąca, i sprawy tak samo. Co wy myślicie że bez pana adwokata potraficie co zrobić? Mnie się zdaje że nie. Wy powinniście pana adwokata posłuchać, on dużą grzeczność zrobił, on tu przyjechał do Biednowoli, choć wcale nie czasowy jest.
— Ha, — odezwał się Stępor, — jak przyjechał tak niech sobie odjedzie, my jego nie prosili żeby przyjeżdżał.
— A juści, — dorzucił sołtys, — nie zapraszał go tu nikt.
— Niech jedzie! niech jedzie! — zawołali inni chłopi.
Mendel za głowę się chwycił.
— Aj waj, moi ludzie, co wy dziś wyrabiacie?! Czy takim sposobem można zrobić z wami interes?
— Wy mnie zapłacicie za furmankę do Biednowoli, za furmankę od Biednowoli po pocztowej taksie; za dwadzieścia cztery godzin bałamuctwa, po rublu za godzinę, a prócz tego musicie mi powrócić wszystkie moje koszty, co ja w drodze wydałem na żywność, i wszystkie straty, jakie ja miałem przez to że opuściłem inne bardzo ważne, bardzo gwałtowne sprawy.
— Prawda, — dodał Mendel, — prawda, wy będziecie musieli to wszystko co sobie....
— Ale! — rzekł Stępor, — kto go tu sprowadzał niech mu płaci, my nie sprowadzali, nie prosili żeby do nas przyjeżdżał.
— A juści nie takie my głupie, — rzekł sołtys. — Mendel go sprowadził, niech mu Mendel płaci.
— Aj waj! wy nie głupie! To jest cała kimedya! Wy powiadacie że adwokat niepotrzebny, a kto wam zgodę z dziedzicem napisze?
— Ta może i sam dziedzic napisać, a my podpiszemy jako że jest prawda.
— Oj, Janie, Janie, co wy też gadacie?! Albo dziedzic potrafi tak dobrze napisać, żeby w tem pisaniu były kodeksowe artykuły?
— Niech wam dziedzic pisze, — wtrącił rudy żydek, — niech on wam pisze. Będziecie mieli smak! On napisze, że wyście się podjęli robić pańszczyznę, a jak wy podpiszecie, to już nie będzie na to apelacyi, będzie przepadło! Stracicie całkiem swoje grunta i jeszcze będziecie musieli zapłacić kosztów i procentów i stemplów. Samych stemplów natrafi po jakie piętnaście rubli od chałupy.
— Gospodarze, ojcowie! — zawołał pijany Pypeć, — mnie się widzi że ten adwokat, psia wełna, dobrze gada, że będziemy het płacili przez końca; zawdy on, psia noga, jest w takim interesie potrzebny...
— Ej, Wincenty, — rzekł Stępor, — nie bałamućcie ludzi po próżności, skoroście na to nie znawca. Mnie możecie wiarę dać, bo ja na takie rzeczy próbant. Żydy chcą cyganić, ale my się nie damy.
— Nie damy! — zawołał Maciej Łomignat, — nie potrzebujemy żadnych adwokatów. Znam ja tego Nuchymka, jak łysego konia. Dość się napłaciłem przez niego. Po sądach mnie wodził, jak cygan niedźwiedzia po świecie. Cygan to, pierwszej próby oszukaniec!
— Jam mam świadki, — zawołał Nuchymek, — ja was do sądu zaprowadzę teraz naprawdę. Co wy mnie macie zrobić obelgę!... Ludzie! słyszeliście jakie na mnie Łomignat paskudne słowo powiedział?
— Ja głuchy całkiem, — rzekł Pypeć.
— A możebyście wypili półkwaterek wódki?
— Oj, oj...
— Nu — to wy na wódkę nie głuchy, a na świadka głuchość macie?! Ja i was pociągnę, żebyście wiedzieli jak trzeba ludzi szanować.
— Wódka do ucha nie idzie, jeno do grzdyki.
Stępor podniósł się z ławy i zbliżył się do Nuchymka.
— Ty sobie, panie adwokacie, czy jak cię tam zwać, zabierz swój papier i swoje kodeksy i zkąd przyszedłeś tam sobie idź. My sobie damy radę i sami.
— Nu, nu, zobaczymy, — rzekł Nuchymek. — Przekonamy się, kto zapłaci za moją fatygę.
— Ha, skoro nie chcesz, wola twoja, to my idziemy. Chodźmy ludzie, nie mamy co tu robić.
— Fe, fe! — zawołał Mendel, — dla czego wy Stęporze jesteście taki zawzięty? Jak adwokat pojedzie, to kto zgodę napisze?
— Żyliśmy tyle lat bez zgody, to możemy żyć i dalej — a jak będzie nasza wola, żeby zgodę zrobić, to i sami zrobimy.
— Czekajcie, nie bądźcie taki prędki, pogadamy. No, kupić nie kupić, potargować można, w handlu nie ma gniewu. Czy wy nie chcecie mnie sprzedać lasu?
— Dlaczego? Sprzedać możemy — tylko bez żadnych adwokatów.
— A kto zgodę z dziedzicem napisze? kto napisze?
— To już nasza w tem głowa.
Mendel szepnął parę słów do Nuchymka i wyprowadził go z izby. Chłopi zostali sami.
— Wiecie wy Janie, — rzekł wójt, — możeby to i lepiej było żeby on napisał. Powiadają, że to żydziak bystry, kuty na wszystkie cztery nogi.
— Niech sobie będzie, a ja wam powiadam, że bez niego się obejdzie.
— Ha, juści obejść się może, ale kto napisze?
— Ej wójcie, wójcie, i w mendalu chodzicie i pieczęć macie za cholewą i niby w kancelaryi siadujecie i o taką rzecz was głowa boli! Nie macie to pisarza?
— A juści jest Kobzikowski.
— No, to kogo macie szukać? Jest Kobzikowski niech pisze Kobzikowski, lepiej jemu co nieco dać za fatygę, niźli się z takimi oto kręcicielami zadawać, co i zedrą z człowieka siódmą skórę, i tak napiszą, żeby potem różnym sprawom końca nie było.
— Ha! skoro tak powiadacie, to możeby i poprosić Kobzikowskiego.
— Pewnie, — odezwał się sołtys, — toć on chłopski pisarz jest, nie kto inny mu płaci jeno my gospodarze, dajemy na niego rzetelnie od morga, siła na kogo wypadnie — a skoroć on chłopski pisarz... to niech dla chłopów pisze.
— Dziś, — rzekł Stępor, — już późno, jutro się zejdźmy w kancelaryi, pogadajmy jako co ma być i dwóch niech idzie do Biedrzan; zechce dziedzic to dobrze, a nie zechce to też nie będziemy płakali.
— Co nie ma zechcieć, — odezwał się Łomignat, — zechce, zechce.
— A no, zobaczymy.
Chłopi rozmawiali jeszcze jakiś czas, i już się mieli do domów rozchodzić, gdy do izby wpadł Mendel, rozpromieniony, wesoły, wymachujący rękami.
— Aj waj! — zawołał, — tyle już rzeczy na świecie widziałem, ale takiej jeszcze nie. Na moje sumienie! To nie człowiek jest, to parowa maszyna jest! prawdziwa parowa maszyna! Aj! co to za głowa! Co za głowa!
— Ale co?
— Mówię wam, żeby to nie przymnie było, żebym na to swojemi oczami nie patrzył — to wcale wiary bym nie dał! Przez ten czas, co wy się tu przekomarzacie, to pan adwokat... aj waj! pan adwokat, (on to na moją prośbę zrobił), wziął kawałek pióra do ręki i odrazu napisał całą kombinacyę! Choćby zaraz podpisywać, całkiem gotowa jest.
— Ho, ho! — odezwał się wójt, — pewnie przywiózł ze sobą.
— Na moje własne oczy, — rzekł Mendel, — widziałem, jak pisał. Aj! to było pisanie, to złota ręka jest, wierzcie mi!
— Ciekawość co on tam, psia wełna, napisał? — rzekł Pypeć.
— Dla nas to jedno, — odezwał się Stępor, — bo nam z onego pisania nic. Jak będzie potrzeba pisać, to my sobie znajdziemy pisarza. Chodźcie chłopcy.
— Czekajcie, czekajcie, — krzyczał Mendel, zastępując chłopom drogę odedrzwi, — czekajcie! Ja nie rozumiem co się z wami dzieje? Kto was zbuntował? Ha, to Jan pierwszy buntownik jest, pierwszy przewódca! Aj, Janie, dajcie wy pokój. Z takim procederem nie zajedziecie daleko... i możecie całą wieś zgubić. Tu jest taki interes, taki duży interes co po całe cztery morgi na gospodarza przychodzi, a wy chcecie to załatwić waszym rozumem, waszą głową. Na taką dużą rzecz, trzeba kilka głów i dobrego doradcy, dobrego adwokata, żeby potem jakiej kwestyi nie było.
— Co ma być? Dobrze się zrobi.
— Posłuchajcie, pan adwokat przeczyta. Niech przeczyta, przynajmniej dowiecie się jak ten interes wygląda.
— Mogę przeczytać, — rzekł poprawiając okulary Nuchymek.
— Ha, chcecie to czytajcie, nie chcecie to nie...
Żydek wziął papier do ręki i czytać zaczął:
„Stojało, tu jest dziura...
— Co on gada?
— Wy głupie, trzeba napisać kiedy stojało, tego dnia, czy tamtego dnia, a że niewiadomo kiedy to się zrobi, to tu jest zostawione miejsce, żeby można było napisać — „my niżej podpisałsze sobie krześcianie od Biednowole odkazujem pana biedrzańskiego dziedzica serwitut, które jest w lesie leżanina przez siekiere i bidło jedna fura tygodniowo w pore zimowe, jedna fura na dwa tygodnie w pore latowe, i co się należy do pastwisko i wszystkie pretensyów tak drewnianych jak bidlęcych, odkazujemy do pana biedrzańskiego dziedzica który ma dać lasu każdemu gospodarzowi biednowolskiemu który jest stojący w tabele, samego lasu morgów... dziura...
— A idź ty sobie do grzecha z takiem pisaniem! My nie chcemy żadnych dziurów, jeno morgów sprawiedliwych, według tego jak omentra pomierzy i jak będzie wykopcowane, żeby każdy se miał po równości, według podziału — rzekł Stępor.
— Nu, to się wpisze, to będzie wpisane.
— Nie chcemy! nie chcemy! — krzyknęli chłopi. — Poradzim sobie sami. Chodźmy do domu.
Hurmem ruszyli się chłopi i wyszli z karczmy, w której został tylko, prócz gospodarza, Mendel i Nuchymek.
— Co będzie? — zapytał ten ostatni.
— Tfy! — odrzekł Mendel, spluwając, — ładny czas, jak można się dorobić przy takiem głupiem bydle!?





Biednowolski kościołek stał na wzgórzu, otoczony wieńcem starych lip. Zdaleka ścian widać nie było, tylko zieleń gęstą, zwartą, ponad którą wystrzelał spadzisty dach czerwony i wieżyczka lekka, wysmukła, z kulą złoconą na wierzchu, która służyła za podstawę również pozłacanemu krzyżowi.
Kościółek murowany był, a zbudowano go, jak księgi świadczą, dawno, bardzo dawno. Pod sklepieniami dolnemi spoczywają wielkie trumny dębowe, a w nich zmurszałe, w proch rozsypujące się kości, na których gdzieniegdzie szczątków złotogłowia i litych pasów dopatrzyć można.
To fundatorowie kościoła snem wiekuistym uśpieni.
W zakrystyi kilka portretów wisi w ramach złoconych niegdyś, teraz poczerniałych zupełnie. To fundatorów portrety. Z trudnością można rozróżnić na nich zbroję stalową, od skór rysich opadających z ramion — ale oblicza groźne patrzą jeszcze wyraźnie, marsowato...
Obok rycerzy niewiasty w strojach półzakonnych, półświeckich, także dziwnie surowe i zadumane.
Kto je malował?
Bóg wie. Na podpisach kilkowierszowych, wielkiemi literami odznaczających się, ale już miejscami przez niszczący ząb czasu zgryzionych, wyczytać można datę: A. D. MLCCXXV; owdzie znów: Illustrissimus... comes... Nałęcz, tam palatinus, owdzie palatini uxor, filia... Bartholomeus, Dorotha, a na wszystkich de Biednovola. Początek ośmnastego stulecia, stare dzieje... stare portrety...
Kto je malował? Może wioch jaki wędrowny, co z paletą, z pędzlami i farb skrzynką od dworu do dworu wędrował, może zakonnik jaki, braciszek, co pod suknią klasztorną ukrył na zawsze i imię swe prawdziwe i nazwisko, kto dojdzie, i na co to komu wiedzieć?
Więcej w tych portretach było chęci dobrych niż talentu... Twarze płaskie, jakby z papieru wycięte i przylepione na płótnie, nie miały wypukłości, ani życia, rysunkowi samemu możnaby także wiele zarzucić, ale któżby się teraz o starzyznę spierał!
Wisiały te portrety, to i wisiały sobie od anno Domini MLCC... Czasem, przed Wielkanocą, gdy Grzędzikowski w zakrystyi porządek robił, a dobry humor miał, to je okurzył — gdy zaś podpił sobie i w demokratycznem usposobieniu ducha był, to nie ruszył ich wcale.
— Niech tam szlachta pajęczyną zarośnie, — mruczał, — jako że z niej, na ten przykład, siła złego na świecie powstało!..
Szafy w onej zakrystyi były dębowe, fundamentalne, rzeźbione. Snać taki stolarz je robił, co w Gdańsku, przy niemieckich majstrach się uczył, bo różne staromodne ozdoby wyrzeźbił i takie kształty samym szafom nadał, że zdaleka niby gotyckie kapliczki wyglądały. Nie szafy to były, ale jakoby budynki z wieżyczkami na spiczastych łukach wspartemi i drzwi miały nie takie, jako drzwi zwyczajne bywają, proste, równe, do winkla w każdym rogu, — tylko dwoiste, pół ścięte, ku górze spiczaste.
W głównej szafie, na środkowych drzwiach, głowę Chrystusa w koronie cierniowej wyrzezał, na bocznych świętego Piotra i Pawła umieścił, pierwszego z kluczami, drugiego z mieczem, jak się patrzy... a obudwóch w rameczkach ostrych, łukowych, co się nad ich głowami misternie w zygzak wiązały i u wierzchu samego zakończone były krzyżykiem.
Majster to musiał być nie lada ten stolarz, bo i ławki kolatorskie i te co w głębi kościoła stoją — i konfesyonały, wszystko precz jedną modą zmajstrował i wyrzezał, z czystego dębu, ze zdrowych czterocalowych balików, na moc, że dzisiejsi niby — majstry fuszerzy nie wiedzieliby nawet z której strony do takiej roboty przystąpić.
Ale nad szafy, nad konfesyonały, nad ławki, nad balaski rzezane, co prezbiteryum od nawy oddzielały — udała mu się ambona. Powiadają ludzie we wsi, że to była ostatnia jego robota, że tak się nad nią zmocował, tak wysilił, tyle nietylko rąk, ale podobno i duszy do niej dołożył — że jak skończył ją, to zaniemógł ciężko i duch z niego, nieboraka, uleciał.
Podobno tego majstra ciało pod kościołem spoczywa, ale dziś proszek już z niego tylko.
Światowi ludzie, co dużo po jarmarkach jeżdżą, sami powiadają, że takiej ambony foremnej na dziesięć mil w koło Biednowoli nie znajdzie i widać to prawda być musi, bo nad podziw ta biednowolska ambona wspaniała! Schodki do niej w murze są, w filarze co arkadę na sobie utrzymuje — a sama ambona, też z dębu, przyczepiona jest do filaru, niby gniazdko jaskółcze. A leciuchna, a smukła, a sama kształtem jak kapliczka, z takiemiż jak u szaf łukowatemi liniami, a daszek nad nią z wieżyczkami zgrabniutkiemi, wśród których posążek Zbawiciela z barankiem na ramionach, a krzyżem w ręku, rzeźbiony....
Było w tym kościele ołtarzy pięć; wielki jeden, a cztery boczne, jako się najczęściej po kościołach praktykuje. Wszystko odmalowane, odzłocone widać niedawno, bo wyglądały jak nowe, chociaż tyle lat co i kościół liczyły.
Wielki ołtarz najwspanialej wyglądał. Miał sześć filarów białych, ze złoceniami u gzemsów, między filarami cztery posągi świętych — a w głębi wielki obraz Zwiastowania, poczerniały już nieco, zniszczony, ale parafianie nie pomienialiby go na najnowszy.
Wielkie świece woskowe w wysokich cynowych lichtarzach i kwiaty dopełniały stroju ołtarza.
Boczne o wiele skromniejsze, ale także piękne były ołtarze. Z lewej strony, w bocznej nawie, stała chrzcielnica, z blachy miedzianej, bardzo misternym sposobem wykuta. Kwiaty na niej były dziwne, i głowy zwierząt osobliwych, jakich nigdy nikt na świecie nie widział, a cała miała kształt wielkiego kielicha, takiego co na posadzce stojąc, brzegiem rosłemu chłopu do piersi dostawał.
Nad chrzcielnicą była pokrywa także miedziana i misternym sposobem wykuta, również w liście i różne głowy zwierzęce ozdobna, a na wierzchu jej była figurka Jana Świętego Chrzciciela, który w skórze wielbłądziej chadzał i drogi Pańskie prostował, a zapowiadał przyjście Tego, Któremu, jak mówił, niegodzien był rzemienia u obuwia rozwiązać.
Pokrywa podnosiła się na łańcuszkach miedzianych, a cała chrzcielnica ogrodzona była galeryjką dębową, rzeźbioną.
Przy ławkach było dużo chorągwi i sztandarów, nowszych i starszych i bardzo pięknych i nieosobliwych, wedle zamożności i upodobania fundatorów, a przy samych drzwiach chorągiew czarna, żałobna, z obrazem kościotrupa z kosą wśród płomiennych, czerwonych języków.
Do tej chorągwi najtrudniej było się przyzwyczaić Jasiowi.
Ile razy na nią spojrzał, zawsze przypominała mu ona ową śmierć niewidzialną, co wtenczas, w porze sianokosów, po Piotra przyszła, tę śmierć co goniła go po łące rosą pokrytej, po rowach pełnych wody... po polach. Ile razy Jaś spojrzał na tę chorągiew, tyle razy przypominały mu się wszystkie opowiadania Magdy o duchach, które chodzą nocami, o topielcach, upiorach strasznych, co z brzękiem łańcuchów i jękami boleści, trawione ogniem wewnętrznym, ukazują się ludziom w nocnej porze, żebrząc modlitwy, jałmużny, dobrego uczynku, któryby ulżył ich mękom.
Bał się Jaś tej chorągwi żałobnej, a bardziej może jeszcze bał się katafalka i trumny, co w prawej nawie bocznej, przy drzwiach samych stały. Przerażał go widok tych schodków czarnych, z obwódkami białemi, tych piszczeli na krzyż złożonych i głów trupich, bez oczu, z obnażonemi zębami... a najbardziej lękał się pustej trumny.
Nieraz Grzędzikowski, gdy mu Jaś przy sprzątaniu pomagał w kościele, mówił:
— Głupiś ty, na ten przykład, mój Jasiu, i bać się nie masz czego. Śmierć po świecie chodząca, na ten przykład, nie pyta i miecie jako, nieprzymierzając, miotła, moje dziecko. Czego się bać? Dziś, czy jutro, czy za dwadzieścia, pięćdziesiąt lat, jak komu Bóg miłosierny, na ten przykład, przeznaczył — przyjdzie ona, że ani się człowiek spodzieje. I żebyś ty, kochanku, na ten przykład, sto wsi miał, żebyś w atłasie chodził, na puchu sypiał i samą słoninę jadł — nie wykręcisz się od niej wykrętem, ani wywiniesz wywinięciem, jeno pójdziesz w dół robaku, jako i ten, co na ten przykład, pod kościołem siedzi, jeżowym kijem się od psów ogania, a w żółwiową skorupę grosze zbiera. A na te schodki oczów nie wytrzeszczaj i nie bój się ich, bo to tylko, na ten przykład, ludzka parada i honor. Będziesz bogaty to cię wysadzą na sześć stopni, będziesz biedniejszy położą cię na czterech, a jeszcze biedniejszy to na dwóch — ale czy na jednym, czy na dwunastu, już ci to wszystko wraz, mój bracie, bo już ty nic znaczyć nie będziesz, tylko tyle co ten oto proch i ziemia, z których, na ten przykład, wzięty jesteś.
Tak Grzędzikowski tłómaczył Jasiowi równość wszystkich ludzi w obliczu śmierci, oraz przedstawiał mu i śmierć samą, jako pospolite, bardzo zwykłe zjawisko; ale pomimo tego, chłopiec na chorągiew żałobną i na schodki owe czarne zawsze nie bez obawy spoglądał.
Ku wieczorowi się miało, słońce chyliło się na zachód, czerwone, i przez okna kościelne rzucało snopy blasków na wielki ołtarz, na figury świętych, na złocone gzemsy filarów. Ślizgały się te blaski po ramach obrazów, po lichtarzach, po świeczniku kryształowym w środkowej nawie wiszącym, kładły się na posadzce kamiennej, wydeptanej, wyklęczanej przez ludzi.
Jaś siedział na chórze, przy organach i w granie się wprawiał — a widać zdatny był do tego, bo owo granie było równe, spokojne, właśnie jakby nie mały chłopczyna grał, ale sam organista.
Zapatrzony w nuty, które już nauczył się rozumieć, zasłuchany w poważne dźwięki — Jaś nie zauważył, że przez drzwi od zakrystyi wszedł proboszcz i usiadł w ławce przy ołtarzu. Nie spostrzegła też wejścia księdza i babina kalikująca Jasiowi — i chłopiec grał, nie wiedząc że ma pilnego słuchacza.
Ksiądz oparł głowę na dłoniach i może modlił się, może w medytacyę zapadł — a Jaś wciąż grał, i zeszła na tem godzina czasu, może i więcej. Podczas tego słoneczne jasności powoli, w miarę jak słońce obniżało się, uciekały z podłogi, pięły się coraz wyżej po ołtarzu, po ścianie, aż mignęły na najwyższym krzyżu ołtarz wielki zdobiącym i... znikły.
W kościele zaczęło robić się szaro. W dzwonnicy Grzędzikowski na „Anioł Pański“ dzwonił. Mrok zajmował już kąty świątyni, rozściełał się pomiędzy filarami, wychylał z za konfesyonałów, zajmował wnętrza ławek, objął schodki żałobne i trumnę pustą, co w prawej nawie przy drzwiach stały.
Jaś złożywszy nuty, wyprawiwszy babinę co miechy od organów poruszała, brzęcząc kluczami, przeszedł przez kościół i ku drzwiom zakrystyi się zbliżając, oko w oko spotkał się z proboszczem.
— Jak się masz Jasiu, — odezwał się ksiądz.
— Upadam do nóg księdza kanonika, — odrzekł Jaś, całując go w rękę, — nie wiedziałem że ksiądz kanonik w kościele, może potrzeba w czem usłużyć?
— Nie, nic nie trzeba. Naumyślnie oto przyszedłem i siedziałem tu w ławce z godzinkę, aby się przekonać jak grasz, jakie też postępy zrobiłeś.
Jaś poczerwieniał na twarzy ze wstydu.
— Ja, proszę księdza kanonika, — mówił, — chciałbym, bardzo bym chciał... ale to trudna rzecz. Pan Wawrzeńcewicz powiada, że najmniej dziesięć lat trzeba się uczyć, żeby grać po ludzku. Staram się... chcę...
— No, no, nie odrazu Kraków zbudowano. Pamiętaj zawsze o tem i nigdy nie zrażaj się trudnościami. Słyszałem, słyszałem... wcale nieźle moje dziecko, wcale nieźle... słuch masz, przy pracy możesz się wyrobić — ale pamiętaj Jasiu, przy pracy! koniecznie przy pracy. Praca, moje dziecko, wszystko przemoże, nawet smutek, grzech nawet. Jesteś sierota, biedna twoja matka odumarła cię kiedyś był niemowlęciem, może to ona wyprosiła ci u Boga tę łaskę, że nauka ci łatwo przychodzi. Módl się za matkę. Godzien rano i wieczorem westchnij za jej duszę, to obowiązek dziecka...
— Modlę się, księże kanoniku.
— To dobrze, moje dziecko, tak trzeba, tak się należy. A jakżeż tam z nauką?
— Do szkoły pójdę od Wszystkich Świętych, jak już bydło przestanie chodzić na paszę, tymczasem pan Wawrzeńcewicz pokazuje mi trochę łaciny. Pieśni kościelnych sporo umiem.
— Wiem, wiem i do mszy świętej służysz nawet dobrze, bardzo dobrze. Ano, da Bóg będzie jeszcze z ciebie pociecha. Piotr poczciwina ucieszy się, jak mu o tem doniosę.
— O mój dziadzio kochany! gdzie on się teraz obraca? — zawołał Jaś na wpół z płaczem.
— Chodź ze mną; pójdziesz na plebanię, to się dowiesz. Mam wiadomości od Piotra.
Uszczęśliwiony chłopak nie posiadał się z radości — taki szczęśliwy dzień miał dzisiaj. Ksiądz go pochwalił, pracę jego ocenił, od Piotra wiadomość jest! Byłby skakał i śpiewał z uciechy, ale nie wypadało przy duchownej osobie figlów wyrabiać.
Zamknął kościół, wziął klucze i poszedł ku plebanii powoli.
Ksiądz oczekiwał na niego na ganku, obrosłym dzikiem winem, którego liście gęste czerwieniały już, jak zwykle na jesieni. Ksiądz biednowolski był to staruszek suchy, zawiędły, niedużego wzrostu. Długie białe włosy spadały mu prawie na ramiona, a z pod brwi groźnie najeżonych, krzaczastych, patrzyły oczy niebieskie, takie dziwnie dobre i łagodne, jakby wyglądająca przez nie dusza cały świat umiłowała i objąć go pragnęła.
Niepokaźny człowieczek, ale duch wielki — i prawdziwie wielki, bo kilka tysięcy dusz swojej parafii w uczciwości i bojaźni Bożej utrzymywał, nauką łagodną, wyrozumiałością, przykładem dobrym. Ubogiego wsparł, błądzącego na drogę dobrą naprowadził, smutnego pocieszył — i chluby z tego żadnej nie szukał, nie wynosił się nad innych, nie pysznił...
Owszem, nieraz czy z małym, czy ze starym pogwarzył, pożartował, pośmiał się, i nawet wesołości ani tańców za złe nie miał, byle... tylko były po trzeźwemu, po ludzku.
Zbliżył się Jaś do księdza i pokornie przy progu stanął.
— Chodź-że tu bliżej, — odezwał się kanonik, — chodź, proszę cię. Bardzoż ci smutno bez Piotra?
— Oj smutno, smutno, proszę księdza kanonika... jak dziadzio w świat poszli to już mi się zdaje, że broń Boże umarli, że już całkiem sierotą zostałem.
— Nie bój się, żyje stary Piotr i zdrów jest — właśnie dziś list od niego odebrałem. Pisał do mnie.
— Oj, księże kanoniku, cóż dziadzio pisali? gdzie są?!
— Daleko ztąd. Za Wisłą, za Warszawą...
— Mój Boże i po co oni tam na kraj świata pojechali?
— Ha, wypadło mu tak... interesa miał jakieś, bez przyczyny nie pojechał.
— A wrócą oni choć kiedy?
— Wróci, wróci; właśnie pisze, że jeszcze interesu nie załatwił, ale że ku wiośnie, przy Boskiej pomocy, stanie z powrotem w Biednowoli.
— Ku wiośnie... — rzekł chłopak z westchnieniem.
— Doczekasz, mój kochany, ani się obejrzysz jak przy pracy i nauce czas ci szybko uleci, jak na skrzydłach. Czy nie potrzebujesz ty czego, Jasiu?
Chłopak wielkie oczy zrobił.
— Ja?
— No tak. Może ci braknie co do ubrania, może ci się buciny podarły?
— Odzienia mam dość, proszę księdza kanonika... ale buty pod zimę toby się przydały.
— No — to też powiedz Wawrzeńcewiczowi, żeby jak będzie jechał do miasteczka wziął cię ze sobą i żeby Kręcielski szewc zrobił ci buty porządne, juchtowe, na miarę. Ja zapłacę... tylko mi tandety żadnej nie kupować, bo pieniędzy szkoda! Nie dziękuj mi, nie. Ja nie ze swoich płacę, tylko z tych co Piotr odjeżdżając na twoje potrzeby u mnie złożył. Poczciwego człowieka za opiekuna Bóg ci zesłał, mój Jasiu.
— Oj, że dobry to dobry... — odezwał się Jaś z westchnieniem.
— Staraj się też odwdzięczyć Piotrowi, mój chłopcze...
— Chciałbym ja, ale cóż mogę?
— Bądź dobrym, pilnym, przykładaj się do pracy — a kto wie, może gdy stary Piotr będzie chory i niedołężny... a ty już potrafisz zapracować na kawałek chleba, kto wie, powtarzam, czy wtedy nie odwdzięczysz staremu? Tak, moje dziecko, powinno być przynajmniej.
— I tak będzie, — szepnął Jaś, — aby tylko Bóg miłosierny dopomógł i dał moc.
— Bóg, mój Jasiu, daje zawsze moc tym, którzy chcą iść drogą uczciwości i pracy. No, idź teraz na wieś, masz czas wolny, możesz sobie trochę wypocząć, lub pobiegać — należy ci się to.
— Idę już, księże kanoniku.
— A dokąd pójdziesz?
— Do Stęporów wstąpię, do Magdy też zajrzę. Do kogóżbym poszedł, jak nie do nich?
To rzekłszy, Jaś pobiegł ku wsi — ksiądz sam na ganku został. Nie długo mu ludzie dali siedzieć w samotności, to ten, to ów przyszedł. Jednemu trzeba było rady, drugiemu pomocy, a na plebanii ludzie to zawsze znajdowali. Wreszcie gdy się już noc zrobiła, przyjechał chłop z trzeciej wsi, prostym wozem, w drabinach, do chorego prosić. Ksiądz ubrał się do drogi, poszedł do kościoła, wziął Wiatyk i natychmiast pojechał.
Grzędzikowski zamykając kościół, po odjeździe księdza, niezadowolony, mruczał do siebie:
— Pilno im, na ten przykład, po nocy! Mało mieli dnia, żeby konie przysłać. Źle na ten przykład kanonik robi, że lada kogo słucha. Niedługo, na ten przykład, będą go z łóżka wyciągali.
Zamiast pójść prosto do domu, wyjrzał dziad za ogrodzenie kościelne i popatrzył na drogę, co ku wsi i karczmie prowadziła.
— Świeci się u Joela, — mówił spluwając, — juści że się świeci. Bo i nie co... taki śpekulant zbiera pieniądze i w dzień i w nocy. Do niego, na ten przykład, jak do młyna, każdy jedzie, każdy idzie, a kto przyjdzie, albo przyjedzie, zawdy mało wiele groszowiny zostawi.
Monologując w ten sposób, z oczyma utkwionemi w karczmę w której się jasno świeciło, nie zauważył dziadowina że ktoś nadchodzi. Dopiero silne trącenie w łokieć wyrwało go z zadumy.
Obejrzał się.
— Ah! to wy, Wincenty, — zawołał, — tak podeszliście na ten przykład cicho, nawet „pochwalony“ nie rzekłszy.
Pypeć wziął się pod boki i ochrypłym głosem zaśpiewał:

„Niechże będzie pochwalony!
„Czapka biała, wierzch zielony...

— Tfy! — zawołał spluwając dziad, — nad grobem oto stoicie na ten przykład, i takie śpiewanie was się trzyma! Przeżegnajcie się Wincenty, co z wami się dzieje?
— Widzisz go, — krzyknął Pypeć, — widzisz go jaki mądry! Co ty sobie, psia wełna, myślisz dziadu jeden?! On mi będzie kazanie gadał! Czy ty kanonik?! Co? Twoje prawo, psia wełna, kościół zamiatać, a nie gospodarzy statecznych rozumu uczyć.
— Idźcie Wincenty w swoją drogę, idźcie sobie na ten przykład spokojnie, nie zaczepiajcie ludzi.
— Właśnie chciałem cię zaczepić po dobroci, żebyś ze mną, psia wełna, do karczmy poszedł, ale że ty dziadowskie pokolenie... zawdy chciałbyś wyżej pluć niż masz gębę.
— Gęba, na ten przykład, na dwa użytki jest... do gadania, na ten przykład, swoją drogą, a zaś do picia swoją drogą — a jak insza gęba powie nieprzystojne słowo, to ją pasuje zatkać, a bardziej jeszcze przy kościele....
— Przy kościele? — zapytał zdumiony Pypeć.
— A to ślepi jesteście! nie widzicie że oto o dwadzieścia kroków kościół — i czapkę, na ten przykład, na łbie macie jak nieprzymierzając... żyd!
Pypeć westchnął.
— Kościół, — mówił, jakby przebudzony ze snu, — kościół... a juści prawda... stoi tu kościół. Boże miłosierny! ślepy ja? czy co?
Zdjął czapkę, ukląkł i z całej mocy bił się w piersi.
— Jezusie Nazareński! przebacz mnie grzesznemu, jako żem domu Twego nie widział.
— Bo i pewnie, — mruknął dziad, — teraz was i w niedzielę na sumie nie uświeci.
— Będę chodził, — bełkotał pijany chłop, — będę chodził. Nie powiedzą święci Pańscy i aniołowie w niebie, że Pypeć Wincenty poganin, jeno że pijak; a że pijak, psia wełna, to pijak... nie ma co gadać.
— Hm, — mruknął Grzędzikowski. — Juścić pijaństwo to grzech śmiertelny, ale że Pan Jezus, choćby na ten przykład łotrowi na krzyżu pijaństwo odpuścił, to i wam odpuści.
— Sprawiedliwie przemawiacie Onufry, bardzo sprawiedliwie. Podnieście, pomóżcie mi wstać, bo mi łamane bóle w nogi powłaziły, i oto, psia wełna, o swojej mocy nie stanę.
— A juści, wiem ci i ja, że, na ten przykład, złe po świecie chodzi i przygoda może się choćby i na równej drodze trafić. Tedy, choć na ten przykład dyfamowaliście mnie dziadowskiem pokoleniem — przecie was poratuję i podniosę. Ale żeście ciężkie to ciężkie, jak na ten przykład, kloc!
To rzekłszy Grzędzikowski dźwignął chłopa i pomógł mu wstać.
— Oj, — rzekł Pypeć, — ciężki ja... to prawda... ale nie w sobie. Tak oto nibyć ja taki jako i insze ludzie, jeno we łbie ciężar mi siedzi, psia wełna, taki że za dobry kamień zaważy: siedzi, gniecie, psia noga, że wytrzymania niema.
— I boli?
— Boli, boli, mój Onuferku kochający, i jak boli! a dudni, a huczy jako we czterech młynach przed gody. Jeszcze jak oto półkwaterek gorzaliny wypiję, to mi na jakie dwa pacierze ulży, a potem znowu i znowu... żebym się oto nieraz, psia wełna, we staw, albo w rzekę, albo w jezioro wpakował. Raz kozie śmierć!
— Głupieście wy, mój Wincenty, i właśnie pleciecie, na ten przykład, trzy po trzy, co się jedno drugiego kupy nie trzyma. W jezioro, albo w rzekę! a potem, na ten przykład, co?
— Boże miłosierny! — jęczał dalej chłop, — ni ja chałupy, psia wełna, ni ja gruntu, ni bydlęcia, ni psa! Teraz właśnie gospodarze o las targ prowadzą i będą mieli po cztery morgi, a ja co? Ja nic. Toć oto i sukmanina mi się obdarta, żeby się jej nawet, psia wełna, rak nie czepił, i buty pić wołają, tak się porozdziawiały szkaradnie, i obleczenie na mnie czarne jak święta ziemia i kaszkiet, żeby go nawet wrona na gniazdo nie chciała. Wszystko, psia wełna, zmarniało, nie ma nic, jakoby po spaleniu... a we łbie dudni i dudni....
Usiadł przy drodze, nogi w rów spuścił, czapkę z głowy zdjął i umilkł.
Nocny wietrzyk chłodził mu czoło, poruszał włosy długie, potargane, niestrzyżone oddawna.
— Onufry, — odezwał się po chwili, — Onufry, był ja kiedy gospodarz, czy nie?
— A cóż to nie pamiętacie?!
— Byłem gospodarz stateczny, psia wełna, i obsiedziały... mogłem żyć śpiewający, psia wełna! W gromadzie Pypcia Wincentego znali i uszanowanie mu dawali, sołtysem byłem przez trzy roki... a gruntu miałem dowodnego szmat i łąki kawałek i całe obejście i bydełko i szkapy dwie, co biednie rachując, po jakie sto rubli były warte. A odzienia w komorze moc, a słoniny z połeć, a mąki, a kaszy, różności po beczkach, a pieniędzy, psia wełna, papierkami nieraz i po sto rubli, zaś dziesiątkami i srebrem ze trzy kwarty, albo i więcej. Chłop byłem, psia wełna, taki, coby mnie za parę tysięcy nie kupił, biednowolski z rodu, z dziada pradziada, psia wełna! A dziś... co ja dziś? wiecheć stary, plewa... strach na wróble. Małe dzieci we wsi palcami mnie wytykają, że już raz ażem grudą ziemi na nie, psia wełna, musiał rzucać....
Znowuż umilkł. Głowę w rękach ukrył i zdawało się Grzędzikowskiemu że płacze.
— Wincenty, — odezwał się dziad, — Wincenty, słuchajcie-no.
— Co chcecie?
— Mnie was żal.
— Nie mam już czem, psia wełna, żałości ludzkiej opłacać. Insze mnie żałowali, a ja com miał trochę groszowiny zaszytej w sukmanie, tom wypruwał i wypruwał het wszystko, że ledwie mi jeszcze jeden czerwony papierek pozostał...
— Nie przymawiam ja się do waszej, na ten przykład, zapłaty, ani do waszego poczęstunku, a skoro moja wola będzie to i sam potrafię wam zafundować, że na ten przykład na swoich nogach do domu nie wrócicie, ale radę wam chcę dać, po przyjacielstwie, po życzliwości...
— Ej co mi tam rada!.. toć i Kusztycki, psia wełna, doradzał, a teraz właśnie nie chce mnie znać, wielki pan, psia wełna, od żydowskich koni kucia!... Mówił żebym dzieci prawował, żebym do kogo na komorne szedł, albo choćby i za parobka się do dworu godził! Gdzie mnie tam po sądach teraz... już głowy nie mam całkiem, ani sposobu żadnego. Jeszcze by mnie pobili. Oni młodzi, ja stary, — oni mocne, ja dobrze że na nogach stoję, i to ledwie. Wielka rzecz starego zmordować. Pomaca kłonicą po czapce to i skutek...
— Niekoniecznie trzeba ich, na ten przykład, po sądach wodzić — można inaczej, po dobroci, pięknem przemówieniem na ten przykład.
— Któż ma do nich pięknie przemawiać?
— A choćby duchowna osoba, na ten przykład kanonik. Poproście go, pokłońcie się mu, on was na ten przykład wysłucha, zawoła ich do siebie, wytłomaczy co jako, na ten przykład, jest we czwartem przykazaniu. Obaczycie, zaraz dzieci insze dla was będą.
— Ale!...
— Sprobujcie. Toć do kanonika przystęp macie kiedy byście sobie upodobali, na ten przykład.
— Jakże ja mu się w takiej, psia wełna, obdartości mogę pokazać?
— Bajki! nie patrzy on na łachman, jeno na człowieka. Cóż pójdziecie? Ja mogę, na ten przykład, choćby jutro rano też wspomnieć o waszej biedzie.
— Obaczę, obaczę psia wełna, do jutra, tymczasem u Joela jeszcze się świeci, chodźcie wypijem po kapce, teraz pod noc chłodno... i dobrze chłodno...
Grzędzikowski nie dał się długo prosić — poszli. W karczmie siedział tylko Joel — postawił wódkę na stole, a sam zakrył oczy rękami i udawał że śpi. Grzędzikowski z Pypciem rozmawiali swobodnie i w miarę ilości wypitych kieliszków coraz głośniej. Wynurzali sobie nawzajem uczucia przyjaźni i braterstwa, całowali się, płakali z rozczulenia.
Już była północ, kiedy dziad karczmę opuścił. Szedł krokiem niepewnym, śpiewając, ale szedł — Pypeć został.
Joel rzekł do niego:
— Ny ny, Wincenty, zrobiliście dobry interes. Fajn interes wyście zrobili Wincenty!
— Co? — wybełkotał chłop z trudnością.
— Pójdziecie jutro do księdza...
— Pójdę.
— Idźcie, ja wam radzę. On wam da dobre lekarstwo na wszystkie wasze zmartwienia, da wam doskonałe lekarstwo... prawdziwe księdzowskie lekarstwo!
— Lekarstwo?
— Jedno tylko... oni więcej w swojej aptece nie mają. A wiecie, co on wam da za lekarstwo? On wam każe pić wodę! On powie, że cała wasza bieda jest od wódki, on wam każe wyprzysiądz się wódki i pić samą wodę! Owszem, wy jego posłuchajcie, ja wam radzę! Wódka kosztuje, trzeba za nią pieniędzmi płacić — a woda jest darmo w studni, a na mokry rok to i w każdym rowie. Można pić, choćby pięć garncy na dzień. Tanie lekarstwo, żebym ja tak tanie życie miał...
Powiedziawszy to, żyd wziął butelkę, nalał wódki w szklanny kieliszek i znowuż przystąpił do Pypcia.
— Słuchajcie-no Wincenty. Ksiądz wam będzie prócz tego mówił, że w wódce siedzi djabeł. Przypatrzcie się dobrze, może go zobaczycie... a jak zobaczycie, to powiedzcie mi jak ten paskudnik wygląda... bo ja go jeszcze w wódce nigdy nie spotkałem, choć już parę lat tym towarem handluję.
Chłop podniósł się cokolwiek, oparł się o stół z rękami, i wpatrywał się w kieliszek wzrokiem błędnym, w którym malowała się i niepewność i trwoga, a Joel trzymał napełnione szkło wprost światła lampki i uśmiechał się tryumfująco, złośliwie.
Po krótkiem wahaniu się, Pypeć wyciągnął rękę, wziął kieliszek, wychylił go duszkiem — i powalił się jak długi na ławę.
Niebawem światło w karczmie zagasło, i tylko gwiazdki z wysokości przyświecały Biednowoli uśpionej.





Cicho toczy się woda w onej rzeczułce, co na skraju Biednowoli pod samą prawie wsią przepływa i przez łąki się wijąc, gdzieś w oddali, w ścianie ciemnego boru ginie.
Cicho płyną wody rzeczułki i nie całują już kwiatków nadbrzeżnych, bo ich nie ma; tylko sitowie pożółkłe trącają, zeschłe, poczerniałe liście na falach swoich unoszą.
Jesień już późna.
Bydlę nie ma co uszczypnąć na pastwisku i wypędzane bywa więcej dla ruchu niż dla pożywienia, konia na łące nie ujrzy, tylko niewybredne chłopskie owieczki, kołtuniaste i kudłate, mogą jeszcze coś znaleźć na ugorach i rżyskach.
Pusto dokoła i cicho. Po drodze wozy nie turkoczą, bo błoto gęste wszelki ruch tamuje, na polach pieśni nie słychać, bo już nawet i babie lato dawno z wiatrami uciekło — ani bociana, ani jaskółki, ani ptaszków śpiewających nie ujrzysz. Pusto, głucho... wszystko odleciało gdzieś, uciekło, za dziesiąte góry, za siódme morza, tam gdzie lepiej, cieplej, weselej...
Wróble tylko i wrony tuliły się koło zabudowań, a nad polami w powietrzu ważyły się chyżolotne jastrzębie, upatrując kuropatw, lub choćby tylko marnej myszy, na ciężkie czasy...
Wielkie sokory przydrożne ogołocone z liści gałązkami szumiały, gruszki dzikie na miedzach jeżyły się kolcami, a rosochate, dziurawe wierzby nad wodami wyglądały niby kościotrupy. Tylko bór sosnowy, zawsze młody, zawsze zielony, pysznił się igiełkami swemi.
W polu cisza wielka była, bo się już ludzie oborali, obsiali i robota wszelka ustała, tylko w stodołach rozlegał się łoskot cepów, młócono na gwałt — bo żydzi za pszenicą a żytem jak oparzeni latali, a o owies domagali się tak, jakby lada dzień wielkie wojska miały nadejść.
W stodołach rozlegał się łoskot cepów, ale w kuźni u Kusztyckiego huk był większy jeszcze. Od rana do nocy tłukły ciężkie młoty w kowadła, a z rozpalonego żelaza iskry niby z ognistych pieców leciały. Kusztycki choć sprawny majster i można powiedzieć pierwszy na okolicę robotnik, rady sobie dać nie mógł, więc też aż o trzy mile drogi, z miasteczka czeladnika sprowadził, i we dwóch tłukli jak na urząd.
Jak Biednowola Biednowolą nigdy jeszcze tyle roboty, w kuźni nie było. Wszyscy gospodarze wozy kuli jak na wielką drogę, ten i ów kazał siekierę nastalać — a wszystko według owego lasu, co go mieli za serwitut dostać i co już na niego wzięli zadatek od Jankla.
Kusztycki ogromne pieniądze zbijał.
— No, panie majster, — mówił do niego Łomignat Maciej, — jak skoro teraz nie wyleziecie z żydowskich pazurów, to już chyba nie wyleziecie nigdy.
— Ha, może przy pomocy Boskiej wylezę, — odrzekł kowal, nie odrywając się wcale od roboty, bo już taką naturę majsterską miał, że jak co zaczął to z ręki nie wypuścił póki nie skończył, — możeć wylezę.
— Byłem ci i ja u nich w garści, — mówił dalej chłop — ale mnie poczciwy nasz ławnik Dmuchała z onej niewoli wyprowadził.
— Kto?
— Dmuchała.
— Ten z Ogrodzina! co ma okulary na nosie?
— Ten sam, mój panie Kusztycki, ten sam, niech mu Bóg miłosierny na dzieciach i na wnukach wynagrodzi.
— Et, co wy powiadacie Macieju, toć Dmuchała znany na całą okolicę kutwa i skąpiec.
— Ale!
— Powiadam wam, że ma węża w kieszeni, dokumentnie mogę to powiedzieć.
— To źle, panie Kusztycki, powiadacie. Dmuchała człowiek dobry i miłosierny jest. Mnie z ciężkiej biedy wydźwignął, żeby nie on tobym pewnie dziś chodził po wsi biedny i sponiewierany, jakoby nasz Pypeć Wincenty.
— Może to być, że dla was Dmuchała dobry, dla kogo inszego nie.
— No?
— Choćby i ze mną nie bardzo po dobremu wyszedł. Kazał sobie wóz nowy okuć. Zrobiłem porządnie, jak się należy, jak powinien być gospodarski wóz okuty, na moc. Tymczasem, jak do zapłaty przyszło... ani rusz — małom się z nim nie pobił.
— Nie chciał wam zapłacić?
— Chcieć to on chciał, ale targował się o każdy grosz gorzej niż żyd — aż mi obrzydło gadanie z nim i przekomarzanie się.
— Ale skutek pewnie taki był że zapłacił?
— Juści zapłacił.
— A widzicie, że się targował, nie dziwota, bo nie lubi on grosza napróżno wyrzucać, ale że nie ukrzywdził was to też pewno. Wiecie, panie Kusztycki, co ludzie po wsiach mówią.
— A cóż?
— No, stary sędzia nie chce już dłużej sędzią być. Powiada że czasu nie ma, że mu już owe sądy bardzo ciężą na głowie i chce się zrzec.
— Ha! jak chce, to jego wola...
— Wiadomo, że jego wola. Przymusu na to nie ma. Ludzie zaś po wsiach powiadają, że jak skoro co do czego przyjdzie, że wypadnie nowego sędziego wybierać, to wszyscy będą krzyczeli za Dmuchałą.
— Ho! ho! bardzo spanoszeje on na takim urzędzie, nie zechce z ludźmi gadać.
— Dla czego? albo to jemu pierwszyzna sprawy sądzić? Przecież on ławnik, a ile razy sędzia zasłabnie, to on właśnie cały sąd prowadzi.
— No — i jak wam się zdaje, wybraliby go?
— Mnie się widzi, że wszyscy będą krzyczeli jak jeden chłop za nim, nietylko z naszej gminy, ale i z drugich. Nie ma co gadać, on sprawiedliwy człowiek, krzywdy niczyjej nie pragnący... A zaś skoroby Dmuchała sędzią został, to na ławnika jedni chcą Balcera... a drudzy znów za Stęporem Janem.
— To Jan będzie takim sposobem.
— Według czego sobie pan Kusztycki tak miarkuje?
— Według Balcera profesyi, który jest rzemieślnik dobry.
— Oj pewnie że dobry. Takiego młynarza jak on daleko szukać.
— Widzicie tedy że moja prawda, bo skoro on dobry młynarz, to już mu pierwsza rzecz w głowie młyn. Balcer na ławnikowski honor nie złakomi się, bo co mu potem? Będzie wolał sam pytlować, niż słuchać jak baby przed sądem językami pytlują. Ma swoje obrachowanie. Stęporowi co innego, on gospodarz bogaty, zawsze prędzej może czas znaleźć i chociażby dwa razy na tydzień do sądu chodził, to go nie zuboży.
Łomignat chciał coś odpowiedzieć, lecz w tejże chwili rozległy się poważne dźwięki dzwonu.
— Co to? — zapytał kowal, — na co dzwonią?
— Nie wiem — toć nie święto, i nie na południe. Chyba kto umarł.
— Nie było słychać, żeby kto chory był w Biednowoli.
— Może z innej wsi.
— Może. Wieczny odpoczynek racz dać Panie, jemu, czy jej. Mrą teraz ludzie na urząd.
— Prawda, że jakoś mrą... w Biedrzanach w zeszłym tygodniu chłop umarł. Stary już był, to prawda, sam nie pamiętał ile miał lat... ale trzymał się jeszcze dobrze.
— Joel leci ze wsi, — rzekł Kusztycki, spoglądając na drogę. — Spytamy go, on pewnikiem wie co się stało.
— Joel! Hej Joel! — zawołał Łomignat, — niech-no Joel tu przyjdzie.
— Po co?
— Ano, ze wsi idziecie, coś się tam stało podobno.
— Co się miało stać? — odezwał się żyd niechętnie.
— Komu to dzwonią?
— Ja się na tem nie znam. Dzwonią to dzwonią. Czy ja się was pytam na co u nas trąbią w bóżnicy? To nie wasz interes, a tamto nie mój interes. Nie ma sobie czem głowy zawracać!
— Jakości Joel nie bardzo dziś rozmowny, — rzekł Kusztycki, — musiała go zła mucha ukąsić.
— Niech moich wrogów wąż ukąsi, — odpowiedział żyd. Ja nie mogę być rozmowny, bo pytacie mnie o takie interesa, co wcale nie są moje interesa. Idźcie do starego Grzędzikowskiego, niech on wam powie.
— Et, Joel nie rozumie o co my pytamy. Zdawało nam się że ktoś umarł we wsi, i myśleliśmy że Joel wie kto.
— Ny — wiem.
— Któż umarł?
— Oj waj, kto miał umrzeć? Całkiem nie wielka osoba. Dziura w niebie nie zrobi się od tego.
— Ale kto?
— Ny kto? Stara Pypciowa sobie umarła.
— Toć wczoraj ją widziałem na własne oczy, — rzekł Łomignat, — szła przez wieś!
— Co w tem osobliwego?! Póki żyła to szła o swojej mocy, skoro nie żyje to nie chodzi o swojej mocy. To bardzo prosty interes jest.
— Chyba nagle umarła.
— Albo ja wiem? Co wy mnie pytacie? Czy wy sędzia? Ja nie rozumiem. Zkąd ja mam wiedzieć, czy ona umarła nagle, czy nie nagle? Ja pilnuję karczmy, pilnuję swoich interesów, ale nie starych bab. Co mi do tego?
— O! nie wolno się pytać, czy co? Musi Joel boi się czegoś.
— Tfy! co wy gadacie, kogo ja się potrzebuję bać? wcale nikogo. Czy stara Pypciowa była moja żona, czy siostra? Umarła to umarła, mnie nawet nie potrzeba o tem wiedzieć. Ja mam dosyć na głowie i bez Pypciowej; ja mam jednego Pypcia dosyć...
— O pewnie, — rzekł Kusztycki, — jak Joel wyciągnął z chłopa co tylko było można wyciągnąć, to teraz Joelowi starego Pypcia dosyć. Prawda? Nie ma już Pypeć za co pić, to dla was nic nie wart.
— On nigdy nie był dla mnie co wart!... nie przepił tak dużo jak myślicie, bo nie miał co przepić, a choćby i przepił, to co mnie do tego: nie przepije on, to przepije drugi, dziesiąty. Czy wy myślicie sobie, że ja patrzę na osobę? wcale nie; ja tylko patrzę na pieniądze. Nawet, powiem wam prawdę, że jak tylko czasem przez miłosierdzie na osobę spojrzę, to już mam duże straty.
— Straty! — zawołał Kusztycki, — a to ciekawość naprawdę na czem wy możecie mieć straty? Cały świat traci, a szynkarz zawsze zarabia. Do niego każdy przyjdzie.
— Oj, oj, każdy! co to za gadanie każdy! Żeby wszyscy do karczmy przychodzili, wszyscy pili, no, to jeszcze byłoby pół biedy, ale tak cały interes śmiechu wart, nie opłaci się siedzieć.
— To dla czego Joel siedzi?
— Siedzę, bo chociaż kawałek dachu nad głową jest, a z ogrodu trochę kartofli dla dzieci.
— Ho! ho! a Pypeć dobrze u was ze sto rubli przepił w ostatnim czasie, sam Pypeć.
— Dajcie mi pokój z waszym Pypciem! ja mu już tydzień czasu kredytuję, a skoro chcę od niego roboty, to nie mam nic! Jemu się wcale niechce robić, onby tylko pił i pił, a jak się już dobrze napije toby leżał i spał. Ja nie mam żadnej pociechy z niego. To cały gałgan jest!
— Widzicie, teraz to gałgan, a jak miał za co pić to nie był gałgan.
— Niech go djabli wezmą, — rzekł Joel spluwając.
— Słuchajcie-no, panie Joel, — odezwał się Łomignat — ta kobieta z głowy mi wyjść nie może, toć ją wczoraj na własne oczy widziałem chodzącą.
— Ny — ja was dziś chodzącego widzę, a jutro... kto może zaręczyć co będzie jutro?
— W mocy Boga wszystko, ale zawszeć mi to bardzo dziwno...
— Skoro wam dziwno, to idźcie na wieś, pytajcie się ludzi, dowiadujcie się. Kto wam przeszkadza? Tylko mnie nie zawracajcie tem głowy. Dajcie mi pokój. Bądźcie zdrowi — ja idę do domu.
Po odejściu Joela, Kusztycki na Łomignata spojrzał i rzekł:
— Juści wy macie racyę Macieju, ta kobieta chyba swoją śmiercią nie umarła, to nie sposób.
— Nikogo ja nie posądzam, — odpowiedział chłop, — ale mi dziwno, że dziwno, to dziwno. Jakże! wczoraj, mówię wam, sam ją widziałem. Nie przyglądałem się bardzo, bo cóż mi tam! idzie sobie babina to i idzie. Nawet dość prędko szła i zdaje mi się że coś niosła, ale nie pamiętam co.
— Dziwno, doprawdy dziwno....
— Dowiemy się od ludzi, jakby co złego było to się nie ukryje. Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Kobiecina od dzieci nic dobrego nie miała. Toć przecie po sąsiedzku wiadomo. Dawniej, skoro sobie sama gospodynią była, to owszem pochlebiali jej, dogadzali, ale później jak na dziecinną łaskę poszła, to już na nią niebogę, jak na burą sukę.
— Słyszałem ja to coś...
— Mnie mówiła moja kobieta, a wiadomo że baby to między sobą zawsze poufałość mają, mówiła moja, że nieboszczka aż płakała przed nią na swój los. Powiada, zanic mnie dzieci nie mają, jestem u nich oto jak popychadło. A to niech matka tu idą, a to niech matka to zrobią — a żadne nie zapytało czy aby matka nie głodna? czy kawałka chleba nie łaknie? Po drugie, też mówiła, że według Wincentego zmartwienie wielkie ma... i prawdziwie, sami wiecie że miała.
— I nie małe.
— Spodziewać się!... od onego podziału, jak skoro tylko powrócili do domu, zaraz do niego coś złego przystąpiło. Do chałupy mało kiedy przychodził, jakby sromając się tego, że ze statecznego gospodarza tak oto nie wiadomo na co się wykierował. Widać gruntu mu było żal, a jeszcze jak przyszło do onego lasu, do czterech morgów, do których żadnego prawa już nie miał, tak sobie to przypuścił do serca, że zaczął pić na urząd, z karczmy prawie że nie wychodził, obdarł się jak dziad, skołtuniał, zarósł na gębie, aż patrzeć żal. Widać i z tego nieboszczka zmartwienie miała duże... i może ono jej się do śmierci przyczyniło.
— Mnie się widzi że i pożywienia dobrego przy dzieciach nie miała... ale patrzcie-no, oto i Pypeć się wlecze od karczmy, musiał mu Joel powiedzieć.
— Nie bardzo mu jakoś pilno.
— Ale, jakże pospieszy, kiedy ledwie idzie, taki pijany.
— Chodźcie do kuźni Macieju, — rzekł kowal, — przymkniemy trochę drzwi.
— Zimno wam?
— Nie — ale patrzeć nie chcę na Wincentego, bo mi żal, zmarnował się nieborak na szczęt.
— Jak Biednowola Biednowolą, jeszcze takiego zatraceńca w niej nie było i chyba nie będzie.
— Ha! sam tego chciał, ja mu radziłem po dobremu, po ludzku, ale co to pomoże! Sprawiedliwie ludzie powiadają, jak Pan Bóg chce kogo ukarać to mu rozum odbierze. Nie ma już dla niego żadnego poratowania, zginie kiedy marnie w rowie przy drodze, albo u swego kochanego Joelka pod ławą.
— Źle, źle, mój panie Kusztycki, źle się dzieje!
— Wyjrzyjcie-no, czy przeszedł już Wincenty?
Łomignat przez uchylone drzwi wyjrzał i rzekł:
— Juścić powlókł się jak nie na swoich nogach ku wsi.
— No, niech sobie idzie z Bogiem, a my bierzmy się do roboty, trzeba z waszym wozem skutek zrobić, bo jeszcze dużo innych jest, to do reperacyi, to do całkowitego okucia z nowości. Trzeba się okrutnie zwijać, żeby wydążyć...
— Ano, skoro tak powiadacie, bierzmy się.
Stuknęły młoty, sypały się iskry, miech sapał, a pod wieczór wóz Łomignata gotów już był, choćby do najcięższej drogi. Kusztycki, który lubił elegancko robotę wykończyć, każdą sztukę okucia jeszcze na gorąco, zanim zastygła, smarował, nie żałując kosztu, szewcką smołą, która rozpuszczona na gorącem żelazie błyszczała jak lakier. Kiedy już wszystko było gotowe, Łomignat sięgnął do kalety, a Kusztycki wydobył kredę z kieszeni i na drzwiach kuźni rachunek wypisywał.
Nie ma co mówić, pisał sprawiedliwie: ile wyszło walcówki, ile kratówki, ile szynowego żelaza, ile na tradynki, ryfki, mutry, śruby — wszystko jak się należy po majstersku, że funta nie dodał, funta nie ujął. Prócz tego policzył sobie za węgiel i za swoją robotę, jako że przecież człowiek nie pracuje ani dla zabawy, ani dla honoru, tylko według tego żeby kawałek chleba miał... jak się patrzy.
Skoro to wszystko Kusztycki obliczył, zrobił się, ma się rozumieć rachunek spory. Łomignat, jak to jest w chłopskim obyczaju, bo wiadomo że każdy chłop ma węża w kieszeni, za łeb się złapał.
— Oj, oj, oj, majsterku! panie Kusztycki! — wołał, — a toć siódmą skórę ze mnie zedrzeć chcecie!
Kusztycki brwi namarszczył.
— Dużo wam?
— Oj, juści co dużo, to dużo... woza bym się wolał wyrzec.
— Może źle okuty?
— Co ma być źle, okuty toć on okuty, sprawiedliwie, porządnie, na urząd, bo wiadomo że jak Kusztycki co zrobi to i choćby w samej Warszawie majstry tak nie potrafią, ale co drogo, to drogo...
— Co dobrego zawdy drogo...
— Opuście co, mój panie Kusztycki, mój kochany, już ja wam w dubelt odsłużę.
— Nic. U mnie jedno słowo. Nie dwa, ani pięć, tylko jedno. Skoro chcieliście się targować i przekomarzać, to trza było do miasta wóz zaprowadzić; niechby wam żyd okuł.
— Kiedy wasze kucie lepsze.
— To płaćcie.
— Panie Kusztycki! majsterku, dyć nawet i pieniędzy kole siebie nie mam.
— To bajki, mój Macieju, sprawiedliwemu gospodarzowi można poczekać. Ile macie tyle mi dacie, a resztę po jarmarku, abyście mi dycht, akuratnie zapłacili.
Długo jeszcze Łomignat targował się z kowalem, nareszcie stuknęli się po rękach i zrobili zgodę, jako na uczciwych gospodarzy przystoi.
Ściemniało się....
Kusztycki czeladnikowi kazał kuźnię zamknąć i na kolacyę iść, a sam z Łomignatem udał się na wieś.
Przed chałupą niegdy Pypcia, w której teraz dzieci rządziły, stała gromadka ludzi. Grzędzikowski między niemi rej wodził.
— Jako, na ten przykład, — mówił, — nic nie będzie przez pomiarkowania i miary, przyszedłem oto z łokciem przymierzyć jaki nieboszcze dołek wykopać... Maleńki dołek, jako, na ten przykład, dla kurczęcia... trumienka krótka, na ten przykład... widać babinę skurczyło, na ten przykład, po śmierci.
— Co wy tam pleciecie! — zawołał Florek, syn nieboszczki, — byli małe za żywota, są małe i po śmierci.
— Głupiś ty, na ten przykład, Florciu, żebyś tyle praktyki miał co ja, tobyś nie plótł trzy po trzy...
— Ale!
— Mówię ci żeś głupi, mój braciszku. Trzeba ci oto wiedzieć, czego swoim rozumem nie pomiarkujesz, że śmierć bywa, na ten przykład, trojaka.
— Et, gadacie! jaka ci tam trojaka śmierć!?
— Jakbyś, na ten przykład, wiedział. Nie wsadziłeś ty niedorostku tyle korcy kartofli w ziemię, ile ja nieboszczyków na poświęcanem miejscu zakopałem — i to wiadoma rzecz jest o onej trojakości...
— Gadajcież Onufry, — odezwała się jakaś babina z gromady, — toć, Bogu dziękować, stara jestem, wnuki odchowałam, a jeszcze o onej trojakości nie zdarzyło się mi słyszeć.
Onufry w boki się podparł, tabaki zażył, i wielkim głosem tak przemówił:
— Słuchajcie ludzie, żebyście byli wiedzące. Jest trzy śmierci, na ten przykład. Jedna tedy ciągnąca, że choć za żywota maleńki człowiek był, to się po śmierci wydłuży, wyciągnie, a prawie wypięknieje, że zda się jakoby urósł — i na obliczności pogodny się stał — i to jest śmierć sprawiedliwa, na ten przykład z woli Boskiej; jako ze starości oto, albo z jakiej choroby nawiedzenia, że człowiek przytomnie na ten przykład, przy Sakramentach Świętych, końca swego oczekuje — i umiera...
— Oh! — westchnęła babina, — zawdy Onufry jak co powiadają to nabożnie, że się człowiekowi grzesznemu na płacz zbiera. Daj nam Boże miłosierny taką śmierć ciągnącą.
— Amen, — odpowiedział Onufry, i dalej perorę swoją ciągnął. — Insza zasię śmierć, — mówił, — będzie pęczniejąca, że człowiek umarły zgrubieje niepomiernie i stanie się rozdęty jako bania, która takowa śmierć, na ten przykład, bywa z kary Bożej, dla tych co byli opiłe i obżarte i porażone bez to są nagle, o czem się śpiewa, na ten przykład, w suplikacyjach: od nagłej i niespodziewanej śmierci. Ona śmierć pęczniejąca nie chodzi jako prosta śmierć i nie szuka człowieka w chałupie, ale oto zaskakuje go, czy na rozstajnych drogach, czy w rowie, czy choćby, na to mówiący, w karczmie, że nie wie dnia ani godziny ten, na którego dopust Boży schodzi. Paskudna śmierć, na ten przykład...
Ludzie zbili się w gromadkę i słuchali opowiadania dziada z trwogą. Kusztycki i Łomignat również słuchali.
Ten ostatni odezwał się:
— Straszne powiadacie rzeczy, mój Onufry... bardzo straszne.
— Nie na tem skutek, moi ludzie, bo oprócz tych dwóch śmierci, o których wam oto powiadałem, jest i trzecia: kuląca, na ten przykład. Ta zaś skoro na człowieka przyjdzie, to go precz pokuli i pokurczy, że z wielkiego stanie się mały i jakby połamany... a nie przychodzi takowa śmierć z czego innego, tylko na ten przykład, z ludzkiej niegodziwości najczęściej; ze złego ziela zadania, z uroku paskudnego, albo z głodem na ten przykład przymorzenia. Takową oto śmierć, moi kochani ludzie, zesłał Bóg miłosierny nieboszcze, Panie odpuść jej grzechy, Magdalenie, po mężu Pypciowej...
Między ludźmi szmer się zaczął robić — Florek, który przemówienia Grzędzikowskiego słuchał, zaczerwienił się z gniewu i krzyknął:
— Ej Onufry, nie bądźcie wy bardzo mądrzy i nie plećcie oto trzy po trzy, bo możecie dostać po łbie czem twardem i przesadzone będziecie przez płot... tak, że gnatów wszystkich nie pozbieracie!
— Nie odgaduj-no, na ten przykład, nie odgaduj! Skoro dobrzy ludzie chcieli o śmierci powiedzenie usłyszyć, to usłyszeli — a ty przeciwko starszemu, na ten przykład, nie szczekaj.
— Ja wam zaraz szczeknę!.. — zawołał chłopak, przyskakując do dziada, ale ludzie go odepchnęli, że aż się zatoczył.
— Cicho, cicho! — zawołał Kusztycki, — sołtys idzie.
Przez tłum przepychał się Józef Gwizdał, sołtys biednowolski, a za nim dwaj chłopi z wielkiemi pałkami w rękach.
— Ustąpcie się, które tu jesteście! — zawołał sołtys, — ustąpcie, bo ja tu nie z ciekawości, jeno z potrzeby.
— Kogo wam trzeba? — zapytała Nastka, córka Pypcia.
— Twojej matki, — odrzekł.
— A dyć matka już nie żyją, nie dostaniecie od niej nic, choćbyście nawet dziesięć egzekucyi chcieli robić.
Sołtys nie zważał na to co Nastka mówi, zapytał tylko:
— Gdzie nieboszczka?
— Co wam do niej? Pacierz chcecie zmówić, to mówcie.
— Pacierz pacierzem, jako że za umarłych zawdy się modlić należy — a wy chłopcy chodźta. Jako jesteście wartowniki, więc będziecie stali przy zmarłej i pilnowali, żeby leżała jak leży i żeby jej nikt nie ruszał, dopóki inszego przykazania nie będzie. Rozumiecie?
— Toć... rozumiemy... żeby nikt nie ruszał, ani synowie, ani córka.
— A wam co do córki i co wam do matki! — wołała zaperzona Nastka. — Chrześcijańskiego pogrzebu nie chcecie dopuścić, jeno stawiacie warty, jak nad wisielcem, albo topielcem jakim? Żeby nad wami kiedy wartę postawili!
— Cichaj Nastka, cichaj, — mówił sołtys powoli, — i z gębą nie wyjeżdżaj jak ze ślepą kobyłą na jarmark... bo pójdziesz kozę doić, jak niepyszna.
— Co wy tu za naczelnik, żebyście porządnym kobietom kozami odgrażali? Ja taka gospodyni na swoich śmieciach, jak wy na swoich, a jak będziecie się rozpanoszali, to wam przepowiem kosiorem, albo łopatą, jak ludzi szanować!
— Odstąp... pókim dobry. Mnie ani do ciebie, ani do nieboszczki, nic, ja jestem sobie obsiedziały, gospodarstwo swoje mam, pieniądze mam... a że takie stoi prawo...
— Jakie prawo?!
— Takie, że skoro kto nagle umrze, to trzeba wartę koło niego postawić i wójtowi dać znać. Ja tego prawa nie robiłem, ale skoro jestem sołtys, to wartę stawiam i na tem skutek.
— Matka nie umarli nagle, chorowali ze trzy niedziele.
— Nieprawda, bo widziałem ją wczoraj chodzącą, na swoje własne oczy widziałem.
— Prawdę sołtys powiada, — odezwał się Łomignat, — chodziła wczoraj; ludzie widzieli, mogą świadczyć.
— O! — zawołała Nastka, — pewnie! Może jeszcze powiecie, że ja ją zabiłam, co?
— Czegom nie widział swojemi oczami, tego nie powiadam.
— Ale pomyślenie macie.
— Co mi do tego... od pomyślenia są sędzie, niech sobie pomyślają na kogo chcą... jak pomyślą na ciebie, a każą cię do kozy wsadzić — to cię wsadzę, do powiatu odesłać — dam wartowników i odeszlę — zresztą nie mam tu tymczasem nic do roboty...
— O! Jezu miłosierny! — zaczęła zawodzić Nastka, — teraz wszyscy na nas! Jeszcze nas za zbójców podadzą. A czy to my źli byli dla nieboszczki? czy nie dogadzaliśmy jej? nie podchlebiali, co sama chciała jeść to jadła, co chciała pić to piła...
W tej chwili wyszedł z chałupy stary Pypeć. Oczy miał jak błędne, zataczał się.
Usłyszawszy ostatnie słowa córki, podniósł rękę do góry, ruszał przez chwilę ustami i rzekł:
— Ty Nastka, psia wełna, łżesz — ona nic nie piła!
Rozepchnął ludzi łokciami i powoli powlókł się ku karczmie.....
Kusztycki, Łomignat i Grzędzikowski poszli razem.
— Cóż wy na to, Onufry? — zapytał Łomignat dziada.
— Albo ja wiem.
— Ale, jak wam się widzi, podług waszego pomiarkowania?
— Hm... Złość ludzka, na ten przykład, jako wam wiadomo, wielka jest — zasie znów i człowiek mizerny, a bardziej jeszcze baba... też, na ten przykład, jako naczynie kruche... tedy... na ten przykład....
— I cóż tedy? — zapytał złośliwie Kusztycki.
— Tedy nic innego, na ten przykład, tylko: albo nieboszczkę dzieci zamorzyły — albo tak oto zmarła bez kruchość — swoją śmiercią.
— No, toście prawdziwie mądrze powiedzieli!
— Ha, powiedziałem, na ten przykład, prawdę; bo albo jedno, albo drugie — trzeciego w tem być nie może.
Po wsi snuły się gromadki ludzi, kobiety zatrzymywały się przed chałupami, koło studzien, i nie było innej rozmowy, tylko o nieboszcze, o sołtysie, wartownikach, o dzieciach złych, o sędziach i doktorach, co pewnikiem do Biednowoli zjadą i biedną Pypciową na drobne kawałeczki pokrają.
Już i wieczór zapadł i ściemniło się całkiem, a gawędy nie ustawały, bo juści taki wypadek na wsi to niepowszednia rzecz. W pamięci najstarszych mieszkańców Biednowoli nie ma, żeby się taka zła przygoda we wsi kiedy stać miała.
Sołtys Józef Gwizdał wybrał się do wójta. Nie lubił go, urzędu i honorów mu zazdrościł i sam wójtem chciał być, ale politykował, obojętnego udawał.
Chałupa wójta była na zewnątrz porządniejsza od innych, a w środku także niczego urządzona. Był w niej piec kaflowy, obrazów świętych moc, a nawet kanapka wyplatana i stolik okrągły, czerwoną serwetą okryty.
Już się wójt do snu zabierał, gdy sołtys do chałupy wszedł.
— Niech będzie pochwalony, — rzekł w progu.
— Na wieki. Witajcie Józefie, siadajcie!
— Nie czasowy ja — i nie na siedzenie tu przyszedłem, jeno po interesie, jako w urzędzie.
— A co się stało? przygoda jaka? nieszczęście?
— Nie wiecie? a toć wy przecie wójt... wasza powinność wiedzieć wszystko co się w gminie dzieje, a wy oto nie wiecie co w dziesiątej chałupie słychać... ale co mi do tego? ja swoje zrobiłem.
— Ej Józefie, toć wiecie chyba że i wójt wszystko wiedzący nie jest — jak co obaczy, lub co usłyszy to wie — a jak nie, to nie... Dziś jeździłem do lasu, dopiero co powróciłem, to i zkąd mam wiedzieć?
— Pypciowa stara pomarła.
— A, toć wiem, chłopak mi powiadał. Umarła, to umarła — toć i my wszyscy pomrzemy, mój Józefie... cóż w tem za osobliwość?
— Wójt z was bo wójt, wójtowską głowę macie — a ja zaś podług mego pomiarkowania wykalkulowałem sobie, że to jest osobliwość i postawiłem przy nieboszcze wartę, jako wam o tem powiadam — a teraz bądźcie zdrowi i róbcie dalej co chcecie. Mnie więcej do tego nic... a co mi tam? swoje zrobiłem i dość, a zresztą ja swojego patrzę, gospodarstwo mam, pieniądze mam...
— Czekajcie-no Józefie, — rzekł zaniepokojony wójt, — czekajcie, co wy za posądzenie macie? Powiedzcie-no.
— Ha, co ja za posądzenie mam mieć? Zmarła nagle i tylo, gadają że ją dzieci głodem zamorzyły i tylo... postawiłem tedy wartę i tylo...
— Muszę ja się duchem odziać i iść do pisarza.
Sołtys się ironicznie rozśmiał.
— Ma się rozumieć, — rzekł, — ma się rozumieć, zawdy co dwie głowiny, choć i ladajakie, to dwie... Bądźcie zdrowi.
Wójt włożył sukmanę, podpasał się szerokim rzemieniem i poszedł szybko do kancelaryi.
Drzwi były zamknięte, w oknach ciemno, musiał mocno kołatać. Nareszcie z otwartego lufcika wychyliła się głowa i piskliwy głos zapytał:
— Co to jest? Pożar, czy rozbój, czy koniec świata? kto się tak dobija!
— To ja — wójt. Niechno pani pisarka duchem pana Kobzikowskiego obudzi, bo je pilny interes.
— Możecie jutro przyjść, nie budzić ludzi po nocy. Doprawdy zwaryować można w tej kochanej Biednowoli, ani jednego wolnego momentu, ani chwili odetchnienia...
— To też niech pani jeno swego męża obudzi — a sama niech sobie pani wypoczywa, choćby do południa.
— Jakżeż go obudzę nieszczęśliwa, kiedy wyjechał.
— O! to niedobrze. Daleko pojechał, nie wie pani?
— Do miasta, powinien już był od trzech godzin wrócić... tymczasem dotąd go niema. Bóg wie gdzie i z kim się zabałamucił... gamajda. Co tak pilnego macie wójcie?
— Widzi pani, jest chwestya.
— No, no... jaka kwestya?
— Pypciowej się zmarło.
— Wiem.
— Sołtys się sam rozrządził, wartowników postawił, powiada że nagła śmierć, że posądzenie mają.
— Czemuż mi wójt odrazu tego nie mówił?
— Chciałem się z pani mężem poradzić, co robić.
— Boże kochany! z moim mężem! Także znaleźliście człowieka do rady!
— A jakżeż będzie? do kogo mam iść?
— Niby to nie wiecie, że ta cała wasza gmina na mojej głowie, że żeby nie ja, to wójt nie wychodziłby z kozy... a mój gamajda byłby od świętej pamięci bez posady.
— Dyć wiadomo, że pani pisarka ma edukacyją.
— Zaczekajcież przed kancelaryą. Ogarnę się trochę, bo jestem w negliżu.
— Toć mnie do pani alkierza nie trzeba, jeno do kancelaryi.
— Czekajcież — światło zapalę i otworzę wam.
Niezadługo zakopcona lampka rozproszyła ciemności kancelaryi, klucz zgrzytnął we drzwiach i pani Domicela w żółtej bluzie, z głową owiniętą kraciastą chusteczką, wpuściła wójta do stancyi.
— Siadajcież — ja tymczasem napiszę raport.
— Ha! skoro pani mówi że trza laportu, to niech pani pisze. Ja niby mógłbym i sam... ale głowy nie mam i nie naskrobałbym do rana...
— Eh, co wy tam potraficie, mój wójcie!
— Zwyczajnie jako chłop...
— I mój mąż nie lepszy. Pisze prędko to prawda, ale sensu w tem niewiele. Raport trzeba wysłać choćby zaraz, żeby raniuteczko był w powiecie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Święta prawda... a wie pani pisarka, co jabym se jeszcze miarkował?
— No?
— A to, widzi pani pisarka, skoro ludzie powiadają o trucicielstwie, to może wypadałoby zebrać ze dwudziestu chłopów z postronkami, pójść na wieś i het, precz wszystkich Pypciowych familijantów w kij powiązać i zamknąć ich oto do kozy...
— Nie, nie można.
— Niby według czego?
— Miałabym dużo zachodu; najprzód, że w kozie trzymam teraz kaczki i w nocy nie mogłabym ich przepędzać — a po drugie, że nie ma racyi aresztować Pypciów. Wierzcie mi, ja prawo dobrze znam.
— Skoro są sielmy, truciciele i morderce...
— Któż wam powiedział że są...
— Ludzie posądzają.
— Ludzie! cóż tam ludzie? To nie jest dowód...
— Zawdy, widzi pani, dymu bez ognia niema.
— Oj wójcie! wójcie! w coby się ta wasza gmina obróciła, gdyby mnie tutaj nie było? Robilibyście głupstwa jedne po drugich, skandal za skandalem...
— Nie rozumiem ja co pani pisarka powiada, jaki tam skandal? Pierwszy raz słyszę takie paskudne przezwisko...
— Wytłómaczę wam. Pypciów młodych, ani córki, ani zięcia nieboszczki nie możecie aresztować, ani wiązać.
— A jak się co wykryje — a oni zaś, na to mówiący, uciekną... to kto będzie za nich odpowiadał? Czy to pani nie wiadomo co to jest wójtem być, to już najmarniejszy los. Spali się chałupa — ciągną wójta, utopi się kto — wójta, woda z rzeki wyleje, też wójta — tak że człowiek sam nie wie co zkąd na niego spadnie.
Pani Domicella uśmiechnęła się.
— Eh, mój wójcie, — rzekła, — nie taki djabeł straszny jak go malują, tylko trzeba rozum mieć i wiedzieć jak sobie radzić.
— Dyć niby ja to na swoją chłopską potrzebę rozum mam, zaorzę i zasieję porządnie, koło konia, czy koło bydlęcia chodzić potrafię, ale jak przyjdzie do owych różnakich laportów a kodeksów i różnych różności, to mi się zaraz wszystko we łbie zmąci, że prawdziwie nie mogę pomiarkować co robić... choćby oto i dziś z tą nieboszczką Pypciową.
— Raport już macie gotów, podpiszcie tylko i zaraz poślijcie, nie uważając że noc, żeby jutro rano w powiecie był.
— A z Pypciami?
— Dajcie im pokój i idźcie spać. Nie uciekną przecież od gospodarstwa i od dzieci. Niech tam sędzia się z nimi rozprawia, a wy wójcie się w to nie mieszajcie, bo będą się na was potem mścili. Chałupę wam podpalą, albo jeszcze gorszą jaką krzywdę wyrządzą. Szczególniej Florek... mnie się zdaje, że on mógłby zabić człowieka... i to by mu nic a nic nie znaczyło...
— Sprawiedliwie pani pisarka powiada... juści Florek gałgan pierwszej próby i z oczów mu dobrze nie patrzy. Niech ich tam psi zjedzą z całą familiją! Posłucham się pani pisarki, jako że mi po dobroci radzi.
— Ja wam zawsze dobrze radzę i prawdę powiedziawszy, nie kto inny tylko ja jestem cała wasza opieka. Teraz podpiszcie raport.
— Ano dobrze, jeno niechno pani pisarka przeczyta co w nim stoi.
— Stoi mój wójcie tak: że, zważywszy iż Pypciowa wczoraj po wsi chodziła, zważywszy że była zdrowa — zważywszy że umarła — zważywszy że śmierć była nagła — zważywszy że po wsi rozmaicie ludzie gadają, kazaliście sołtysowi postawić wartę.
— To je nieprawda. Ja jemu nic nie przykazywał, tylko on swoim rozumem się porządził.
— Wójcie, wójcie! — rzekła z wymówką pani Domicella, — więc jakże: sołtys zarządził, a wójt siedział za piecem?
— W lesie byłem.
— Wstydźcie się! Coby naczelnik pomyślał o was? Zawsze trzeba dać poznać po sobie że się czemś jest, dla tego też napisałam, żeście nakazali sołtysowi pod najsurowszą odpowiedzialnością.
— Ale nie!
— Powinniście byli nakazać i dla tego tak napisałam. Niech naczelnik wie, że w Biednowoli wójt nie malowany, ale prawdziwy wójt... jak się należy...
— I łgarz!
— To trudno, w polityce trzeba czasem skłamać. Nie mówcie już nic, tylko podpisujcie.
— A cóż tam o Pypciowej familii stoi?
— Nic nie stoi, na cóż?
— Ja myślałem, że skoro ludzie różne posądki mają, to trzeba było napisać co, na kogo i jak.
— Nie potrzeba — podpisujcie i zaraz trzeba posłać.
— Ha, skoro pani tak powiada...
— A naturalnie że powiadam, inaczej przecież być nie może. Nie znacie się na rzeczy.
— Eh, niech pani pisarka nie gada, że się nie znam, bo właśnie znawca jestem, i za dzisiejszy laport to święcie przyniósłbym pani pisarce porządnego koguta, jeno mnie przed moją kobietą wstyd...
— A cóż waszej kobiecie do tego?
— Juścić śmiałaby się ze mnie, że jako, chociaż niby wójt jestem, a przecie w kancelaryi muszę rebochy dawać.
— Chłopski rozum... — rzekła pani Domicella, wzruszywszy ramionami, — skąpstwo, szkaradne skąpstwo i więcej nic. A może wy myślicie, że ja dbam o waszego koguta?! Trzymajcie go sobie... Jeżeli co zrobiłam, to z dobrego serca. Podpisujcie raport i idźcie — mnie się chce spać. Co się tyczy koguta, dla was to może majątek... dla mnie nie. Mogę poprzestać na kluskach, nie potrzebuję kur zjadać, chociaż jestem cierpiąca i doktorzy mi to zalecają.
— No, ja ta znów nie jestem taki... jak dać... mogę i dać.
— Nie potrzeba. Wiem jaki z was kutwa.
— Ja kutwa?!
— Cała wieś o tem gada. Jesteście człowiek porządny, gospodarz dobry, wreszcie wójt, ale przytem sknera i liczykrupa jakiego świat nie widział.
— Co mnie pani pisarka dyfamuje?! Ja też mam swój ambit, w moim rodzie liczykrupów nie było.
— Nie znam ja waszego rodu. Niedawno tu jestem.
— Może pani pisarka nie zna, ale cała Biednowola zna, jako nasz ród tu siedzi Bóg wie od jakich czasów i wszystko w nim chłopy szczere byli.
— Zapewne... zapewne.
— A jeno; tak pani pisarka gada, jakby wiary moim słowom nie chciała dać, a ja pokażę swoją sztukę i jutro skoro świt, nietylko koguta, ale i kurkę pani pisarce przyniosę, żeby pani pisarka wiedziała jako nie jestem liczykrupa. Tera laport podpiszą, niech jeno pani pokaże w którem miejscu.
— Ot tu, u spodu.
Wójt zasiadł przy stole i, sapiąc, z trudnością podpisał swoje nazwisko. Pani Domicella włożyła papier w kopertę, zaadresowała zamaszyście i oddając wójtowi, rzekła:
— Poślijcież to zaraz, albo raniuteczko do dnia, i idźcie spać.
— Dobranoc pani pisarce. Niech będzie pochwalony.
— Na wieki... ale wiecie co, żebyście się sami nie fatygowali, to ja jutro przyślę swoją dziewczynę po przyobiecane kury. Nie wypada jakoś, żebyście wy wójt, mieli po wsi drób roznosić.
— Juści prawda. Pani pisarka ma zawdy swoje polityczne racyje.
— Ma się rozumieć... bez tego cóżbym znaczyła na świecie?!
Wójt poszedł do domu, pani Domicella została sami w kancelaryi. Ponieważ nie mogła spać, więc dla zabicia czasu zaczęła czytać księgę cyrkularzy — ta jednak lektura prędko jej się sprzykrzyła, wzięła więc natomiast „Tajemnice dworu Madryckiego“ i pochłaniała je karta za kartą, po raz dwudziesty zapewne, stwierdzając tę niezaprzeczoną prawdę, że co prawdziwie piękne i wzniosłe, to się nigdy nie sprzykrzy.
Gdy nadjechał małżonek, przyjęła go obojętnie i z pewną wyniosłością.
— Ja duszko byłem... — zaczął się usprawiedliwiać.
— Nie potrzebuję wiedzieć gdzie pan byłeś. Wystarcza mi pewność, że ja nigdy nie opuszczam domu. Żyję tu, jak zakonnica w klasztorze, pilnuję porządku w gminie, staram się o kawałek chleba...
— Moja duszko...
— Nie jestem wcale twoją duszką i nie pragnę tego zaszczytu. Wielki mi honor być duszą takiego gamajdy!
— Ale...
— Daj pokój. Jeżeli jesteś głodny, to w szafie znajdziesz co do zjedzenia, chociaż jestem aż nadto pewna, że jadłeś już różne smakołyki.
— Jak cię kocham Domciu...
— Nie wierzę i niepotrzebuję słuchać. Idę spać. Jutro raniutko poślij dziewczynę na wieś, żeby, przyniosła koguta i kurę.
— Zrobiłaś jaki interes?
— Ja zawsze dbam o dom...
— Do kógóż mam posłać?
— Do wójta.
— Co? do kogo?!
— Tak, tak, gamajdo, do wójta. Ha! ha! ty od najgłupszej baby ze wsi nie potrafisz dwóch motków lnu wydobyć — a mnie sam wójt musi dawać podarunki. Dobranoc panu.
Rzekłszy to, pani Domicella wyszła, pozostawiając samego Kobzikowskiego w kancelaryi. Ten spojrzał za odchodzącą i rzekł z westchnieniem:
— Genialna kobieta! słowo honoru genialna... Od swego własnego wójta łapówkę dostać potrafi!... Genialna kobieta!... szkoda tylko że taka nieprzystępna i zagniewana zawsze. Słusznie mi ludzie radzili, żebym się z arystokratką nie żenił....





Biedna stara Pypciowa, stała się dla całej Biednowoli bohaterką chwili. Za życia nie wiele kto na nią zważał, po śmierci zaś była przedmiotem szczególnej troskliwości i pieczołowitości.
Kiedy już zawarła powieki na zawsze, kiedy skończyła życie i znaleźli ją skurczoną na garstce słomy w zięciowskiej obórce, wtenczas wszyscy bez wyjątku, i chłopi i baby i starzy i młodzi, zaczęli się nią zajmować, dopytywać, badać, czy nie cierpiała głodu, nie doznawała złego obejścia, czy jej jakiego ziela nie zadano...
Sołtys postawił wartę nad jej zwłokami, wójt miał zamiar całą rodzinę podejrzaną w kij związać, pani Domicella wystosowała raport... a mąż ze zmartwienia i żalu spił się tak, że utracił zupełnie przytomność i leżał bezwładny jak drewno.
Nie ma się co dziwić tym wymownym objawom sympatyi, budzącej się wówczas, gdy już się człowiekowi na nic nie przyda... Na całym świecie podobno tak się dzieje.
Na drugi dzień przyjechał urzędnik z powiatu, sędzia śledczy i doktór powiatowy z felczerem — poschodzili się strażnicy, wójt i sołtys.
Przeniesiono nieboszczkę do stodoły, pokrajano jak się należy, według wszelkich form. Doktór nie znalazł śladów gwałtownej śmierci, ani otrucia i zaopiniował że babina musiała umrzeć, ponieważ była już niemłoda, wypracowana, licho żywiona. Opisał to bardzo wymownie w protokóle, a sędzia kazał zwłoki pochować.
Familia Pypciów tryumfowała, a wójt podziwiał w duchu mądrość pani pisarki, która ostrzegła go tak rozumnie, żeby podejrzanych w kij nie wiązać i do kozy nie zamykać.
Miałżeby się teraz z pyszna!...
Aczkolwiek śledztwo oczyściło Pypciów z zarzutu i nie znaleziono żadnych poszlak przeciwko nim świadczących, jednak opinia wiejska stanowczo się przeciw nim oświadczała. Ludzie nie ukrywali swej ku nim niechęci i widocznie musieli się dość głośno odzywać, kiedy aż Joel postanowił wdać się w tę sprawę.
Sam przyszedł, wywołał Florka na dziedziniec i konferować z nim zaczął.
— Słuchaj-no Florek, panie Florek — ja tobie coś powiem...
— No?
— Jest duży interes. Ludzie po wsi o was nie pięknie gadają.
— Co mają zaś gadać?
— Według matki. Ja wiem, że to jest nieprawda. Bardzo dobrze wiem, ale... po co oni mają gadać?
— Ha! przecież nie mogę komu gęby zaszyć... gadają to niech gadają.
— Ty Florek, nie mów takie słowo. Ludzkie gadanie czasem bywa szkodliwe... a co się tyczy gęby — wiadomo że nie można jej zaszyć, ale jest inny sposób...
— Jaki?
— Dobry sposób. Zalać gębę, to nie będzie gadała.
— Zalać... hm... zalać, — mruczał Florek, — wiadomać to rzecz, że zalana gęba nie taka szkodząca jak sucha, ale....
— Już pan Florek swoim chłopskim rozumem potrzebuje szukać ale! Aj waj! co to jest, jaka wasza delikatność, jaka wasza głowa?! Tfy! mnie się zdaje, że gdyby we wsi nie było kawałek jednego żydka z głową, toby wszystkie gospodarze bardzo prędko zginęli, oni by nie wiedzieli która chałupa do kogo należy.
— Niech-no Joel nie gada. Może stare chłopy są głupie, ale my młodzi to ho! ho! My mamy rozum!
— Aj waj! jaki wy macie rozum! Ja sam to powiadam: stare chłopy są głupie, a młode z rozumem... chociaż ja Florkowi prawdę powiem, że ja wolę mieć ze starymi chłopami interesa...
— Wiadomo... juści stare łacniej dadzą się okpić. Nie to co my! hę?!
— Ja przyświadczam. Całkiem oni nie to co wy. Oni głupie, jak powiedzą słowo to dla mnie dość — od was, mądrych chłopów, od młodych chłopów, ja potrzebuję zawsze kawałek papieru.
— Bo myśmy mądre.
— Bądźcie sobie mądre — ale słuchajno Florek... przepraszam, słuchajno panie Florek, my mówili o tej gębie co ma być zalana, prawdziwie nawet o tych gębach, co potrzebują być zalane. Ja naumyślnie przyszedłem żeby Florkowi powiedzieć.
— Oj, co też Joel gada!? Cóż to? ja mam wziąść flaszkę i chodzić od chałupy do chałupy — po kolei każdą gębę zalewać. Albo ja chcę? Gadają to i gadają, niech sobie gadają! Do kryminału mnie za ich gadanie nie wsadzą. Toż ani ja, ani brat, ani siostra, ani siostry mąż matki nie zabili, a nawet i nie bili. Ot, powiedziało się czasem jakie złe słowo, to i co? Przy gospodarstwie trzeba krzyknąć, bo inaczej i ładu niema. A ojciec to mało na nas nakrzyczał, jak jeszcze na swojem był? a przecież porośliśmy na ludzi...
— Aj, mój panie Florku, ja to wiem, ja to wszystko wiem, ale zawsze lepiej, żeby oni nie gadali. Powiadają mądre ludzie tak: o kim dobrze mówią — temu dobrze, o kim źle mówią — temu już nie tak dobrze, a o kim wcale nie mówią — temu jest najlepiej. Przecież Florek, przepraszam bardzo, pan Florek, pan Florek jest kawaler...
— A juści.
— No, to pan Florek potrzebuje sobie ożenić.
— Ma się rozumieć, że potrzebuję.
— Spodziewam się, co jest wart gospodarz bez gospodyni? akurat tyle co bankocetel bez numeru. Niby jest rubel a nie rubel, niby pieniądz a nie pieniądz.
— Toć prawda.
— Pan Florek potrzebuje sobie ożenić i nie byle jak ożenić. Trzeba, żeby panna młoda miała choć kilka morgów gruntu.
— Mniej niż pięć, już najbiedniej pięć, nie wezmę, a skoroby miała dziesięć, albo i piętnaście to i owszem. Koniec końców, od pięciu nie odstąpię, żeby ona złota była sama i perłami nadziewana, to nie chcę.
— Ja wiem, a prócz tego pewnie pan Florek chce, żeby ona miała i krowę.
— Najbiedniej dwie... a po długim targu wziąłbym jedną krowę, a przy niej jałówczynę, albo byczka...
— Pewnie i pieniędzy pan Florek także żąda?
— Wiele to nie, ale zawdy choćby ze dwieście rubli muszą na stół położyć. Stare, dawne chłopy głupie byli, żenili się z dziewkami bez grosza, bez majątku — ale my już zmądrzeli, umiemy dobrze rachować!
— Prawda, ale dla czego pan Florek nie porachował tego, że jak o Florku będą ludzie gadali, jak na Florka będą posądzenia, to żadna bogata dziewka za Florka nie pójdzie, chyba taka dziadówka, co nie ma ani ojca, ani matki, ani fortuny, ani nawet kawałka chleba.
— Hm... albo ja wiem?
— Niechno pan Florek dobrze sobie w głowie rozważy, któraby to dziewka bogata chciała iść za takiego, na którego różne, nie w złą godzinę powiedzieć, posądzenia są? za takiego co o nim ludzie dużo gadają? Niech pan Florek sobie dobrze rozważy i mnie powie. Ja tymczasem zapalę sobie fajkę, poczekam.
Florek zerwał się z pieńka, na którym siedział.
— Co to rozważać — wiadomo że z takiego gadania może być przeszkoda. Ja mam upatrzoną dziewuchę w drugiej wsi.
— To jeszcze gorzej! w drugiej wsi, to już całkiem paskudnie. Jeszcze w Biednowoli, na miejscu, pół biedy, tu się wszyscy znają — ale w drugiej wsi!.. Dla czego Florek szuka sobie żony w drugiej wsi?
— Bo mi się tak podoba!
— Podoba się, ja wiem, ale najgorzej z tem gadaniem. Zanim ono do drugiej wsi dojdzie, — to dziesięć razy takie urośnie.
— To może być.
— Nietylko może być — ale tak jest. Tak naprawdę jest. Pamięta Florek temu dwa lata jak się sołtysowa jałówka przebiła na płocie, to w drugiej wsi gadali, że sołtys swoją żonę przebił nożem! No co o was mogą powiedzieć? Trzeba zalać gęby, bez żadnego gadania trzeba.
— A juści trzeba, — rzekł ponuro Florek.
— Poprosić ludzi po pogrzebie, postawić kilka garncy... niech sobie podpiją.
— Eh! — mruknął niechętnie Florek, — u was mój Joelu na wszystko jedna rada: aby wam tylko z parę garncy wódki utargować.
— No, no, — jak się podoba! Ja nie namawiam, ja nie każę, wolna wola słuchać, wolna nie słuchać. Co mnie do tego? Dużo mnie obchodzi, czy się Florek ożeni, czy nie ożeni! Czy będzie miał kobietę bogatą, czy dostanie taką żonę, co za cały majątek dostanie starą miotłę? Bądźcie zdrowi, mnie czas iść, na co ja mam tu siedzieć — po co? Kto mi da za to siedzenie trzy grosze?..
Joel rzekłszy to, ku odejściu się zabrał.
— Joel! — zawołał Florek.
— Ny?..
— Tak, czy siak... niech tam parę garncy będzie naszykowane.
— Do woli fundatorów, parę beczek nawet, — odpowiedział obojętnie żyd, i odszedł w swoją stronę.
Nie łatwo było sprosić do karczmy gromadę po pogrzebie starej Pypciowej, pomimo że „familija“ bardzo szczerze zapraszała. Był to pogrzeb nie taki jak wszystkie pogrzeby. Jakiś dziwny, opaczny. Nieboszczka pokrajana, opisana na wszystkie boki, dzieci nie płaczące, mąż jak na wpół głupi... Ksiądz słowo powiedział nad grobem, ale też nie takie jako zazwyczaj na pogrzebach mówi, bo więcej tam było o czwartem przykazaniu, o poszanowaniu rodziców, aniżeli o śmierci.
Ludzie wzdychali, spoglądali jedni na drugich, a kiedy Grzędzikowski grób zasypał, zaczęli się rozchodzić powarzeni i smutni...
Napróżno Florek zapraszał, jedni wymawiali się brakiem czasu, drudzy wcale nie odpowiadali. Sołtys odpowiedział jak zwykle:
— A mnie co?! ja swój grunt mam, pieniądze mam... dajcie mi święty pokój.
Niezawodnie byłaby stypa do skutku nie przyszła, gdyby nie Grzędzikowski.
On się wdał.
— Słuchajcie-no, na ten przykład, ludzie, — rzekł do idących obok niego chłopów, — tak nie można.
— Niby jak?
— Ano, skoro na ten przykład syn prosi, żebyście wstąpili na poczęstunek, to trzeba iść...
— Nie mamy ochoty.
— Nie żądniśmy jego poczęstunku.
— Wielka rzecz, — odezwał się Łomignat, — jak zechcemy to i sami możemy sobie poczęstunek zrobić. Może nie prawda, Onufry?
— Na jedno prawda — a na drugie nie.
— Ale!
— Czekajcie — zaraz wam to przetłomaczę, na ten przykład. Jeżeliby na ten przykład, Florek, w jakim innym czasie was prosił, wolno wam iść albo nie iść, według waszego pomiarkowania — ale skoro, oddawszy, na ten przykład, przysługę nieboszcze, prosi was którzyście byli obecni chrześcijańskim obyczajem — to tak jest, jakby nie on prosił sam, ale właśnie ta dusza zmarła, za którą mówiliście, na ten przykład „wieczny odpoczynek“ — a skoro dusza zmarła prosi... to się odmawiać, na ten przykład, nie godzi.
— Może i prawda, — rzekł Łomignat.
— Tak, tak i powiadam wam ludzie: nie bałamućcie jeno chodźcie, skoro was proszą.
— A no, kumie, możebyśmy i poszli?
— Chodźmy, chodźmy, — odezwało się kilku.
Po niejakim czasie ze dwudziestu chłopów i kilkanaście bab znalazło się w karczmie.
Florek rolę gospodarza odgrywał — nalewał wódkę, zachęcał do picia.
Stary Pypeć, zarośnięty jak dziad, obdarty, siedział przy stole, głowę na rękach oparł i płakał.
Grzędzikowski zbliżył się do niego.
— I czegóż wy, mój Wincenty, tak lamentujecie? — zapytał.
— Et, psia wełna... zmarło się oto kobiecie...
— Każdemu, mój Wincenty, na ten przykład się zemrze i lamentować nie ma czego. Wola Boska! Jej dziś, nam jutro — a wszyscy ludzie powinni być zawsze gotowi jakoby do drogi, na ten przykład. Napijcie się z nami.
— Piło się.
— Można jeszcze.
— Wiadomo że można... ale co się kobiecie zmarło, to zmarło...
— Niech spoczywa z Bogiem. Wstydźcie się tak płakać jak małe dziecko.
— Wiem ja dla czego płaczę.
— Za kobietą?
— E, niekoniecznie; zmarła to i zmarła — niech z Bogiem spoczywa.
— Ano — tedy o cóż?
— O co? Nikt do mnie nie przyjdzie, psia wełna, nikt nie powie po dobremu: słuchaj, Wincenty, naraję ci dziewuchę młodą, bogatą — żeń się.
— Oszalał dziad!
— Takie wdowieckie prawo — ale dla mnie... dla mnie jakoś nic nie ma na tym świecie...
— Nie frasujcie się Wincenty, — odezwał się Joel, — jeszcze i dla was znajdzie się fajn kobietka...
— Oj, — odezwała się jakaś kobieta, — chyba Joel Wincentemu jaką żydowicę nastręczy...
— Już ja wiem co jemu nastręczyć.
— Niedoczekanie twoje, psia wełna, — rzekł Pypeć, — niedoczekanie, żebyś ty, niedowiarku, gospodarzom sprawiedliwym żony miał raić. Ty swego pilnuj, psia wełna, żebyś za dużo wody nie dolewał i dubeltową kredką na szafie nie zapisywał i żebyś, psia wełna, nijakiego pieprzu, ani inszego ziela, albo wapna nie dosypywał... bo cię śmierć nagła, psia wełna, utłucze, że nie będziesz wiedział kiedy i jak...
Żyd splunął — obruszył się i byłby w każdym innym razie za drzwi starego wyrzucił, ale dziś musiał politykować. Dziś dla niego Pypeć miał znaczenie, jako pierwsza osoba na stypie.
— No, no, panie Wincenty, — rzekł łagodnie, — nie gniewajcie się. Nie chcecie żebym wam żonę raił, to nie będę. Czy ja was przyniewalam? Aj waj, jaką ja mam teraz okowitę! Jeszcze w naszej wsi takiej okowity nie było. Niech Grzędzikowski osądzi — on jest znawca! Ja wiem jaki to znawca! Sprobujcie-no panie Onufry.
Dziad namawiać się niedał. Łyknął haust potężny, splunął i ocierając twarz szorstkim rękawem kapoty, rzekł:
— Co prawda, to na ten przykład, prawda. Jest nasienie które wschodzi i jest insze niewschodzące, a ta wódka jest z nasienia wschodzącego, na ten przykład, ze żyta.
— O! macie recht, zaraz poznaliście że to z żyta! — zawołał Joel, — to znawca! ja sam myślałem, co ona z kartofli.
— Ale! z żyta, z żyta, wiadoma rzecz.
— Poczem tak Grzędzikowski miarkuje? — zapytał Florek.
— Ha, sposób mam. Wypiło się już trochę onej gorzaliny w życiu...
— Wieś by zalał... — odezwał się sołtys złośliwie.
— Pewnie, — odrzekł Grzędzikowski, — nawet i miasto głupiemi głowami brukowane — nietylko wieś.
— Widzi mi się, dziadu, — rzekł sołtys, — że wy sobie ze mnie pokpiwacie, pamiętajcie, że wasza rzecz dzwonów pilnować.
— Ma się wiedzieć na ten przykład... jeden dzwoni we dzwon Panu Bogu na chwałę, drugi dzwoni w blaszkę djabłu na pociechę.
— Już wy sobie za dużo pozwoleństwa dajecie.
— A tak... do żony po pozwoleństwo nie chodzę.
— Cichajcie, cichajcie, — odezwał się Jan Stępor, — dajcie spokój. Lepiej oto, skoro tu jesteśmy, o biedrzańskim lesie pogadać.
— Co tu gadać, — odrzekł Łomignat, — skorośmy podpisali biednowolskie gospodarze i skoro biedrzański dziedzic podpisał, godnie, sprawiedliwie, bez żadnej sprzeczki — to i skutek.
— Jeszcze niema papierów z komisyi.
— To i przyjdą.
— Lepiej żeby nie przychodziły, — odezwał się Florek.
— A to dla czego?
— Bo... boście... gospodarze nie tęgi interes zrobili.
— Niby jak? — zapytał Stępor.
— Ha, podług mego rozumu, za małoście wzięli. Skoro szlachcic, wiele się nie targowawszy, dał po cztery... to jakbyście go dobrze przydusili, to jak amen w pacierzu, byłby dał po ośm.
— Tak? a coby się jemu zostało?
— Hę! o to was głowa boli? o to macie frasunek?! Bajki, djabli by go nie wzięli; zawdy on będzie panem, z lasem, czy bez lasu.
— Mądry ty chcesz być mój Florku, — rzekł Stępor, — żebyś tylko kiedy nie przemądrował.
— Nie bójcie się — przy waszych rządach na wsi, nie bardzo tu można zmądrzeć.
— Gadaj-no po ludzku... co to znaczy: przy waszych rządach? jakież tu rządy we wsi są, mój Florku? Któż tu rządca według twego pomiarkowania?
— Ha! albo ich mało?
— Ale gdzie? kto?
— I wy rządca i insi też rządcami chcą być...
— Nie rządzę ja tu niczem i nie wiem gdzie ci drudzy rządziciele są.
— O Janie! co tu dużo gadać. Jak skoro we wsi jaka kwestya, albo potrzeba, albo co takiego, to sami starzy gospodarze gadają, sami radzą — a jak uradzą, to akurat tak jak z onym lasem...
— Sami starzy?
— A juści, sami swoim rozumem rządzą, a młodszych do głosu niedopuszczają. Powiadają: „tak padło i tak będzie“.
— Widzisz jakoś zełgał, — rzekł Stępor, — przecież ty młodszy od nas? Tak czy nie?
— No juścić że młodszy.
— I już ze trzy pacierze gadasz, a my starzy gospodarze siedzimy i słuchamy. Nikt ci gęby nie zamurował.
— Ja też jeszcze wszystkiego nie powiedziałem — choć niby to słuchacie.
— Ano, gadaj, gadaj. Powiedz wszystko co jeno wiesz. Obaczymy jaki z ciebie mądrala!
— Co nie mam gadać? Powiem. Myślicie, że się was boję? Po prawdzie to i czas już powiedzieć. Strasznie wy w swój rozum dufacie, starzy gospodarze i nami młodymi zanadto pomiatacie. Tymczasem my też swoje pomiarkowanie mamy i lepsze od waszego.
— Oho!
— A ma się wiedzieć, jako że dziś inszy czas jest i inszego obrotu trzeba w każdym interesie... a nie po dawnemu, po dziadowsku.
— Florek! — odezwał się stary Pypeć, który piąte przez dziesiąte zaledwie coś z tej perory rozumiał, — Florek, ty, psia wełna, nie doszczekuj za dużo...
— Et, siedzielibyście ociec cicho, skoro wam ciepło i skoro macie co w grzdykę lać. Nie wasza głowa na to, żebyście zmiarkowali co ja myślę.
— Ho! ho! — wtrącił Grzędzikowski, — a to ci, na ten przykład, jajko chce dziś mądrzejsze być od kury!
— Cichajcie, cichajcie, — rzekł Stępor, zapalając fajkę, skoroć się taki mędrzec między nami znalazł, to godzi się posłuchać. Dajcie mu się wygadać.
— Dobrze niech gada! niech gada! — zawołali chłopi.
Florek wychylił cały półkwaterek na kuraż.
— Ano, to powiem. Wszystkoście w garść zabrali. Wójt stary, sołtys stary, ławnicy w sądzie same grzyby... i co jest? po jakiemu jest? W gminie ładu żadnego, sołtysa możnaby ukraść i nie obudziłby się...
— A ty cyganie! — zawołał oburzony sołtys.
— Cichajcie! cichajcie! — rzekł Jan, — dać mu się wygadać — niech gada.
— A skoro przyjdzie do jakiego interesu, — ciągnął dalej Florek, — to zawdy musi być zmarnowany. Kto wam kazał brać po cztery morgi za serwitut, kiedy można było wziąść ośm, albo i dziesięć? Niedojdy oto jesteście i tylo. Żeby tak na nas młodych, to mybyśmy wiedzieli jak koło tego pochodzić.
— I jakżebyś chodził? — zapytał Jan.
— Naprzód: żadnej zgody! — a szkodę w lesie robiłbym codzień, chlastałbym jak we swojem, albo jeszcze i lepiej niżeli we swojem. Jednej nocy bym wywiózł chojaka, drugiej dęba, trzeciej dwa chojaki, ażby się dziedzicowi naprzykrzyło i dałby tyle morgów ilebyśmy tylko zażądali. A wy?! co wy... pójdziecie po to, żeby kłaniać się do ziemi i gnieść czapki w garści, a żaden z was nawet się ostro nie odezwie — gęby otworzyć nie potrafi. Ho! ho! jakby na mnie przyszło wiedziałbym ja co gadać, musiałby szlachcic dać to co chcę!
— A jakby niedał?
— Niechby sprobował. Miałby takie bobrowanie po lesie, żeby mu bokiem całe gospodarstwo wylazło.
— A cóż ty myślisz, że w lesie nie ma gajowych?
— Ho! wielka mi rzecz gajowy! Jak gajowy ma rozum to nocami po lesie nie chodzi, a jak głupi i miesza się w nieswoje rzeczy, to na niego też może sposób być.
— Jakiż to sposób?
— A kołkiem po łbie, albo i siekierą — i skutek.
— A sąd?
— Co sąd? trzeba tak robić żeby nikt nie widział, to nie ma się czego bać.
— A sumienie?
— Et, wy tam zawsze z sumieniem! a sami pewnie wolelibyście mieć ze cztery, albo i z pięć włók gruntu, niż kilkanaście morgów.
— Słuchaj-no Florek, — rzekł po namyśle Stępor, — prawdę powiedziałeś, że ty dobrą głowę masz... ale takich głów na świecie nie brak, dość ich po kryminałach siedzi.
— Ja nie siedziałem i siedzieć nie będę.
— Nie zarzekaj się, na ten przykład, Florciu, — odezwał się Grzędzikowski, — nie zarzekaj, jako że człowiek nie wie ani dnia, ani godziny. Może ci jeszcze przyjść na taki koniec, robaczku.
— Głupi stary! — krzyknął Florek.
— Bez obrazy Boskiej, na ten przykład, mogę ci dać dobrą radę: jeżeli starym nie chcesz być, tedy się za młodu, na ten przykład... powieś.
— Sami się powieście!
— No, no, — rzekł sołtys, — osobliwy teraz świat. Widzę, że ty Florku chciałbyś żeby nie głowa była do rady, tylko noga.
— On taki mądry, widzicie Józefie, — dorzucił Jan.
— Wiadomo... aż mu matka z tej mądrości zmarła, — rzekł Łomignat.
— Chodźmy ztąd, — odezwał się Stępor. — Skoro nam ten smyk dogaduje, niechże my tego nie słuchamy.
— Chodźmy! chodźmy! — odezwało się kilka głosów.
— Nie potrzebujemy znać jego poczęstunku!
— Niech sobie pije sam!
Florek chciał się tłómaczyć i usprawiedliwiać — ale nie słuchano go. Karczma w jednej chwili opustoszała, nawet Grzędzikowski, który miał wielką ochotę zostać, poszedł jednak za gromadą.
— Ny, co panie Florek? — zapytał Joel.
— A niech ich marności ogarną!
— No, no... Ja nie wiem, czy teraz który zechce Florkowi córkę za żonę dać... To będzie trudny interes do zrobienia. Pfe! Florek chciał im gęby zalać — a swojej nie potrafił dobrze zamknąć. Co to za polityka jest?! Pfe!





Budziła się ziemia ze snu zimowego. Słońce przygrzewało, śniegi stopniały, zazieleniły się łąki i pola, drzewa puściły pączki. Biała brzezina pokryła się zielonemi listkami, z wierzby już można było fujarkę wykręcić — i kwiatuszki drobne, wiosenne, wychylały się z pomiędzy trawy.
Wesoło świergotało ptastwo. Szare skowronki ważyły się w powietrzu, jaskółki uganiały się nad wodami, bociany już do gniazd swoich przyleciały z klekotem.
Po polach chłopi orali, a za każdym pługiem wrony szły, pędraki ze świeżej roli zbierając — po pastwiskach i lasach bydło klekotkami dzwoniło, a czarne chłopskie owieczki szczypały młodą trawkę na ugorach.
Rzeczka biednowolska płynęła żwawiej i raźniej, gdyż ją wiosenne wody zasiliły, i srebrna jej fala migotała połyskliwie ku słońcu. Głębia była taka, że nawet most trzeba było zreperować, gdyż w bród trudno się było przeprawiać — koła się całkiem w wodę chowały.
Już się ku wieczorowi miało, gdy na drodze od miasta ukazał się starowina nieduży, przygarbiony trochę i szedł powoli, podpierając się tęgim kijem sękatym.
Widać że podróżny człowiek był i że zdaleka szedł, bo przez ramię miał przewieszoną sakwę zgrzebną, pakowną, dobrze naładowaną, a po butach i kapocie znać było że kawał drogi przewędrował.
Biała broda jaśniała zdaleka, długie siwe włosy spadały mu aż na plecy.
Szedł niezbyt pośpiesznie, ale krokiem równym, jednostajnym, jak człowiek dużego chodzenia zwyczajny. Poły od sukmany w tył poodwijał i końce ich za pas pozatykał, dla lekkości.
Gdy przyszedł do figury, co przy drodze, już blizko Biednowoli stała, zdjął czapkę, ukląkł, pomodlił się trochę, a potem wziął znowuż kij do ręki i prosto powlókł się ku wsi.
Właśnie Jan Stępor przy samej drodze pole swoje orał, i wyrzucał bruzdę aż do drogi, gdy podróżny nadszedł.
Jan ciekawy co za zagraniczny człowiek do Biednowoli idzie, przystanął i patrzył — tymczasem ten obcy poczciwem słowem go przywitał.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki, — odrzekł Stępor.
— Panie Boże dopomóż.
— Panie Boże zapłać.
Już Jan ujął za sochę i krzyknął na woły, żeby znowuż w pole odwrócić, gdy ten obcy powiada:
— Odpocznijcie sobie trochę, Janie.
— A wy dziadku zkąd wiecie, że mnie Janem zowią?
— Ha! widać że wiem, skoro tak powiedziałem.
— Ciekawość! a zkądże wy dziadku?
— Ja ze świata — ale na was wstyd, że starych znajomych oto nie poznajecie.
Jan zostawił sochę na polu, przeskoczył przez rów i przypatrzywszy się dobrze podróżnemu, zawołał:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! toć Piotr!
— A Piotr, Piotr, tylko widać dużom się musiał odmienić, skoro wy Janie nie mogliście mnie poznać.
— Aleć bo wam broda zarosła jak dziadowi, i po drugie rychtyk wprost słońca stoicie, że cały blask na was idzie. Ano, mój Piotrze, moi kochani, jakże się macie? gdzieście wędrowali przez te czasy, co się z wami robiło?
Przywitali się poczciwie, a Piotr rzekł:
— Wędrowałem ja daleko. Byłem nawet w Warszawie i za Warszawą i na Jasnej górze... myślałem że już was oczy moje nie zobaczą, aliści Pan Bóg miłosierny doprowadził mnie jakoś do Biednowoli, we zdrowiu.
— A my tęsknili za wami, wspominaliśmy często.
— Bóg zapłać.
— I moja kobieta i Magda i dzieci — a już najbardziej ten oto wasz sierotka Jaś.
— Pamiętałem i ja o wszystkich i dla każdego pamiątka się znajdzie w tej torbie. Jakżeż, zdrowi u was wszyscy?
— Zdrowi, Bogu dziękować.
— A Jaś?
— Ho, ho, mój Pietrze, lepsze wy mieli oczy niż cała wieś! Wszyscy tego chłopca głupim Jaśkiem nazywali, a on pokazał co umie.
— Zwojował co? — zapytał Piotr z przestrachem.
— Gdzie zaś! owszem, właśnie że porządny chłopak i kiedyś będzie z niego pierwszy organista. On i teraz już gra pięknie. Jak raz organista zaniemógł, to Jaś przez całą Sumę grał i śpiewał, aż się ludzie wydziwić nie mogli, jako że taki nieduży chłopczyna — a u kanonika Jaś oczko w głowie, i nie dziwota... Chłopak sprawny, posłuszny, i do mszy posłuży, i w kościele porządek zrobi i śpiewać umie po łacinie jak stary. Bardzo go kanonik lubi, bardzo.
— Pocieszyliście mnie Janie, dobrą powiedzieliście mi nowinę.
— Wy zawsze Piotrze za tym znajdkiem.
— Nie znajdek ci on, nie, tylko nieszczęśliwych rodziców dziecko. Właśnie według tego puściłem się w świat i ważyłem się na taką drogę, żeby Jasiowego ojca odnaleźć.
— I znaleźliście?
— Nie łacno mi to było. Dużo świata przeszedłem... dróg przedeptałem. Opowiem wam jak będziemy w chałupie... teraz pilno mi do wsi, chciałbym Jasia zobaczyć i księdzu podziękować, jako że opiekę nad nim miał.
— Wiecie co, — rzekł Jan, — już słonko siadło, prawie że wieczór — wyprzęgnę ja woliny, to i pójdziemy razem.
Tak też zrobił, woły wyprzągł, a sochę na polu zostawił — i poszli za wołami powoli.
— Toście i w Częstochowie byli? — spytał Jan.
— Byłem, byłem — a jakże, cały tydzień tam przesiedziałem.
— Powiadają ludzie że piękne miasto — a już najbardziej kościół. Kraków podobno ztamtąd widać?
— Nie znacie?
— Zkąd, mój Piotrze. Nie bywałem ja w życiu mojem w takich odległościach, jeno się czasem do miasta, a raz do gubernii zajrzało. Wiadomo że chłop a grzyb to jedno, gdzie się urodzi tam i ginie... chyba że go do wojska wezmą i za siódme morze zapędzą.
— No, do Częstochowy moglibyście się wybrać — nie taki to koszt, a jeszcze wam, co jesteście nie biedny gospodarz. Siądziecie sobie na maszynę, jeno gwiźnie i tak poleci, że koło was lasy i wioski będą się jeno migały. Warto Janie, warto...
— Wiem ja, ale jakby co do czego przyszło, toby i baba też chciała i jej byłoby markotno... gdybym ją do takiego świętego miejsca nie zabrał.
— To i co? zabrać babę, niech jedzie. Przecież i babie łaska Najświętszej Panienki potrzebna.
— Wiadomo!
— Co się macie namyślać? — po siewie, zabierzcie się; na Zielone Świątki odpust duży, chmary narodu idą — jedźcie, albo to was nie stać, alboście to biedak jaki, Panie odpuść. Gospodarz z was znaczny, po pieniądze do żyda nie pójdziecie — ofiarować się i jechać. W życiu swojem takich cudów i takich krajów nie zobaczycie i takiego narodu, co Bóg wie zkąd przychodzi... A wszystko porządnie, w kompaniach, z chorągwiami, a insze kompanie nawet i księży swoich mają.
— Mój Pietrze kochany, — rzekł Stępor, — powiadajcie też co o onej Częstochowie. Tyle lat oto człowiek żyje na świecie i cięgiem słyszy o tem świętem miejscu — i ludzie opowiadają co byli — a byli od nas różni ludzie — a przecie zawdy człowiek ciekawy.
— Mój Janie kochany, do powiadania tu bardzo dużo, i choćby człowiek rok gadał, jeszczeby nie opowiedział wszystkiego.
— Przecież!
— Ha... powiem wam tedy... że zdaleka jeszcze od naszych stron idąc, przy pogodnym dniu na sześć, siedem mil drogi już kościół częstochowski widać, bo się idzie precz po wzgórkowatym gruncie. Dopiero wyszedłeś na wzgórze, już oto widzi ci się, że masz Jasnogórski kościół i klasztor tuż przed sobą — aliści droga idzie dołkiem i znów nic nie widzisz i znów dostajesz się na górę i znów na dół, a ten kościół to ci widzialny — to nie.
— Cudeńka powiadacie, mój Piotrze.
— Prawdę mówię mój Janie i właśnie to miejsce Częstochową się nazywa — bo się chowa często, dopiero je widzieć i już nie i znowuż widzieć i tak ciągle...
— Dla tego?
— A jakbyście wiedzieli.
— Miasto pewnie piękne?
— Miasto jak miasto, tak sobie średnie. Domostw sporo i wszystko precz murowane z cegły, same kamienice; żydów aż czarno... jak zwyczajnie w mieście — a obraźników, kramarzy moc...
— Kościół w mieście?
— Jest jeden i w mieście, ale ten do którego ludzie chodzą kompaniami, to już krzynkę za miastem stoi, na górze co się Jasną nazywa — a przez to, czy powiecie częstochowski czy jasnogórski kościół — to będzie wszystko jedno, bo wiadomo o którym mowa. Kościół wielki, a dokoła niego gmachy klasztorne, a wszystko za wałami, na górze. Forteca to była straszna, szwedy dużo kul i prochu na nią popsuli, a przecie dobyć nie mogli. Kościół wielki, jakiego w naszych stronach nie zobaczy; wieża na nim wysokości wielkiej. Z niej to Kraków widać przy dniu pogodnym. W klasztorze księża Paulini siedzą, zakonnicy...
— A obraz w wielkim ołtarzu?
— Nie, mój Janie, obraz w osobnej kaplicy. Strach wejść, strach spojrzeć, jeno by człowiek w proch upadł i jęczał, a płakał, a modlił się, jak one wielkie pokutniki, co całe życie na umartwieniach strawili.
— Oj Pietrze kochany, takeście mi dopowiedzieli, że niech co chce będzie, zabieram babę i Magdę, i jedziem na Zielone Świątki. Ofiarowałbym się nawet i na piechotę, ale żem nie czasowy, pojedziemy na onej maszynie... choć i strach.
— Dobrze mówicie Janie, w takiem miejscu być warto. Biedaki o żebranym chlebie chodzą, a cóż wam, gospodarzowi znacznemu? Wam bajki!
— Pojadę.
— Skoro będziecie, skoro już obaczycie i kościół i obraz, to zajrzycie jeno do skarbca.
— A cóż to za skarbiec?
— Oczy was zabolą, mój Janie, tyle tam bogactwa! Od królów, od panów wielkich, od różnego narodu, przez tyle lat zbierało się i uzbierało, złota, pereł, kamieni drogich, ornatów, kielichów, lichtarzy. Aż was oczy rozbolą od blasku i jasności.
Piotr opowiadał cuda o jasnogórskim kościele i klasztorze, Jan słuchał z największą uwagą i tak zbliżyli się do wsi.
— Mój Janie, — odezwał się Piotr, — mam ja tu dla was i dla dziatek waszych medaliki i obrazki — zaraz dam, jak jeno do chałupy przyjdę, ale proszę was pchnijcie kogo do organisty po Jasia.
— Mała rzecz, parobek przeleci... ale... patrzcie-no, kto to od nas tak pędzi przez wieś, aż kurz za nim leci... ano, nikt to inny, tylko właśnie wasz Jaś.
— A zkądżeby?
— Pewnie do nas przyszedł i zmiarkował, że wy idziecie. Przebiegły to chłopak, wszystkiego się domyśli.
Istotnie Jaś, który był u Stęporów przed domem, najpierw poznał woły, co i nie trudno mu przyszło, bo obadwa Janowe woliska były czarne, łyse, a łby miały jak latarnie, przy wołach poznał i Stępora, a obaczywszy obok niego dziadka z siwą brodą, ani wątpił że to Piotr.
Chłopak domyślił się, przeczuł, że to jego opiekun, jego najukochańszy dziaduś nadchodzi. Puścił się więc ku niemu pędem strzały, a kiedy dobiegł, chwycił jego pomarszczone, opalone dłonie i całować je zaczął.
Mówić nie mógł, bo zmęczenie i wzruszenie tamowały mu oddech.
Widząc to przywitanie serdeczne, stary Stępor szepnął:
— Dziw doprawdy, rodzony syn takby ojca nie witał.
I Piotr był bardzo wzruszony...
— Niech cię Bóg błogosławi, mój Jasiu, — mówił, — za to że szanujesz i kochasz starego...
— O moi złoci! moi kochani... — szeptał chłopak drżącym, urywanym głosem, już ja was nie puszczę, nie dam wam iść w świat, nie pozwolę, choćbyście nie wiem jak chcieli...
Stępor uśmiechnął się.
— A co ty za prawo masz nad Piotrem? — zapytał, — jakim sposobem możesz mu pozwolić, albo i nie pozwolić? Jak zechce, tak uczyni...
— Nie, już dziaduś nie pójdą. Na progu się położę, u sukmany uczepię się jak rak i nie puszczę. Już niedługo mój dziadziu, niedługo... obaczycie...
— Cóż obaczę?
— Jeszcze tylko parę lat, wyuczę się dobrze na organistę i będziemy sobie oba gdzie przy kościele mieszkali. Dziadzio nic nie będą robili, będą mieli wygodę swoją i wikt u mnie.
— Ale! — odezwał się z powątpiewaniem Stępor.
— A to niech Jan spytają samego kanonika... on przyświadczy.
— Ho! ho! jakoś ty mój Jasiu za dużo sobie ufasz...
— Bogu tylko ufam i jego łasce — tak mnie właśnie kanonik nauczał i powiedział, żebym się jeno przykładał usilnie do roboty, a Pan Bóg będzie we wszystkiem błogosławił... O mój dziadziu, dziadziu kochany, jak to dobrze żeście wy przyśli! Mnie tak smutno było bez was, żem chodził jak nie swój i smutny. Ciągle spoglądałem na drogę, czy was nie widać.
— Ano, przyszedłem przy Boskiej pomocy...
— I nie pójdziecie już więcej?
— Nie mam po co, co miałem zrobić tam zrobił, o czem ci jutro wszystko opowiem dokumentnie. Czy ty możesz prosić organisty, żeby cię na jakie dwa dni zwolnił?
— Dla czego nie? Święta nie ma, aż w Niedzielę.
— Jutro rano pójdę z tobą do kanonika, bo dziś już późno, nie chcę go po nocy niepokoić. Jutro zaś jak doczekamy, po mszy świętej.
— O ósmej, dziadziu, będzie wotywa przed Matką Boską — ławnik Dmuchała zamówił. Obaczy dziadzio, będę służył do mszy — albo nie! poproszę organisty żeby mi grać pozwolił. Grzędzikowski posłuży...
— To ja ci chyba będę kalikował, — rzekł z uśmiechem Piotr.
— Ej nie... jest od tego stara Jędrzejowa, co po proszonem chodzi — a dziadzio będą sobie klęczeli przed ołtarzem. Po wotywie zaśpiewam „Witaj Królowo!“ bo to msza za dusze zmarłe, tylko nie w czarnym ornacie, bo widzą dziadzio, nie w każdy dzień czarny ornat brać można i właśnie jutro nie można...
— A zkądże ty wiesz takie rzeczy?
— Uczę się dziadziu. Organista powie to i owo, kanonik też trochę i zawsze wiem jakie aparaty naszykować. Sam wyjmuję z szafy co potrzeba.
Piotr uśmiechnął się i brodę pogładził.
— Dobrze, moje dziecko, — rzekł. — Obaczymy jutro — a po mszy świętej pójdę do kanonika i poproszę żebyś był na dwa dni zwolniony...
— Na co? — zapytał Stępor.
— Woda teraz duża, — odpowiedział Piotr, — trzebaby rybek nałapać.
Chłopak aż w górę podskoczył z radości.
— Aj! to dobrze! to dobrze! popłyniemy het czołenkiem jak dawniej, het, aż do krośnieńskich stawów.
— A bezemnie często chodziłeś na ryby? — spytał Piotr.
— Przynosił czasem drobiazg, — odpowiedział Stępor.
— Et dziadziu, co to za ryby! na wędkę czasem się parę okońków złapało... albo, tak oto, garścią wybrało się z nor kopkę raków dla kanonika.
— Sprobujemy jutro z siatką.
— Dziadziu, teraz można i na bębenek i na podrywkę... woda duża.
— A zobaczymy.
Tak rozmawiając doszli do chaty Stępora. Po drodze zatrzymywali ich ludzie, każdy kto Piotra zobaczył witał go dobrem słowem, dopytywał dokąd chodził, gdzie bywał — bo wszyscy starego lubili. Ledwie, że się mogli dostać do chaty. Tu kobiety powitały Piotra z wielką radością. Janowa wnet wymknęła się do komory, żeby co najlepszego na wieczerzę wybrać, przybiegła też i Magda z chłopcem na ręku, a mała dziewuszka za fartuch się jej trzymała.
— A witajcie! a jakże się macie? a gdzieście bywali?
Starowina odpowiadać nie nadążył, aż Jan, jako trochę prędki był chłop, nogą przytupnął i krzyknął:
— Ej baby! jeno wam się języki obracają niby kamienie w żarnach, a Piotrzysko właśnie o suchej gębie tyli sztuk drogi przylecieli. Ruchajcie-no się jedna z drugą... nagotujcie co jeść, a dobrego, bo gość kochany — i pchnijcie chłopaka po flaszkę gorzaliny do karczmy... Żywo!
— Nie wydziwiałbyś oto Janie, — rzekła Janowa, — choć ty gospodarz, ale ja też gospodyni — i wiem jak trzeba gościa przyjąć i jakiego gościa. Nie wtrącaj się lepiej do garnków, bo nie twój rozum na to, a jak nie posłuchasz i będziesz koło warzy chodził, to możesz sobie nos oparzyć i jeszcze kopyścią po łbie dostać...
— No, no, nie dogaduj — jeno, skoro się chwalisz żeś taka gospodyni, to daj co porządnego do jedzenia, a żywo, bo Piotr pewnie głodni.
— A toć jabym dla Piotra najlepszej rzeczy nie pożałowała, choćby kurę nawet wypadło zarznąć, w mleku ją ugotować i jajecznicą nadziać...
— Nie żądny ja, moja Janowa, takich luśtyków, co bądź dacie, będzie mi smakowało, jako wiem dokumentnie, że szczerem sercem ofiarowane.
— Oj co szczerem to szczerem, toście prawdziwie powiedzieli mój Piotrze, — rzekła Janowa, — jeno że na kurę długo czekać... ale ja wam wnet co innego sporządzę.
Pobiegła do komory, przyniosła jaj, kiełbasy, i zaczęła smażyć. Magda tymczasem wzięła się do obierania kartofli, boć smakołyk smakołykiem, dobry jest dla uciechy — ale zawsze do pełności trzeba kartoflami dołożyć...
Niedługo poczekawszy, wszystko było gotowe. Janowa stół nakryła czystą płachtą, postawiła na nim miski i dla każdej osoby łyżkę drewnianą, gruszkową, Piotrowej roboty — i zaraz zasiedli do jedzenia.
Przeżegnawszy się, jedli powoli, nie spiesząc i nie rozmawiając wcale, bo rozmowa przy jedzeniu przeszkadza. Przynajmniej z pół godziny bez przerwy ruszali szczękami, aż wszystko jadło co do okruszyny zniknęło ze stołu — a nie było to łatwo, bo Janowa nie na żarty naszykowała pożywienia.
Przecie jakoś poradzili...
— Bóg zapłać wam, moi kochani, — rzekł Piotr, wstając od stołu.
— Niech będzie na zdrowie.
— Teraz, — odezwał się starowina, — ja torbę otworzę; znajdzie się w niej dla każdego pamiątka i gościniec ze świętego miejsca.
Dziesięć głów pochyliło się z ciekawością nad stołem, a Piotr, jak gdyby pragnąc umyślnie tę ciekawość na większą próbę wystawić, rozwiązywał sznurki od sakwy powoli i niezdarnie.
— Aj, Piotrze, — rzekła Janowa, — jakości wam się ręce trzęsą; pozwólcie, może ja prędzej one supełki rozwiążę.
— Ja rozwiążę! — zawołała Magda.
— Dziadziu, pozwólcie-no, ja mam cieńsze palce, mnie będzie łacniej, — rzekł Jaś.
— Czekajcie-no, czekajcie, — mówił Piotr, — węzłów tych nikt nie potrafi odwiązać, tylko ja sam, według tego jako je własnemi rękami zawiązałem na moc.
I biedził się stary dalej, probując grubemi palcami węzły rozplatać.
— Ej! Piotrze, — zawołał Jan, — warto wam się tak męczyć, dla marnego sznurka — chlasnąć cygankiem i już!
To rzekłszy odczepił od pasa kozik na długim, cienkim rzemyku i Piotrowi go podał.
Piotr rozciął sznurek, sięgnął aż na samo dno torby i wydobył z niej nieduży, ale śliczności, obrazek Matki Bożej Częstochowskiej, w złoconych ramach, taki wspaniały, że aż jasności biły od niego.
— Oto, — rzekł stary, — to gościniec dla was kochany Janie, i dla was Janowo. Miałem u was w chałupie przez tyle lat przytułek i Jaś sierotka pod waszym dachem się wychował, przyjmijcie więc odemnie ten obrazek poświęcany i ze świętego miejsca pochodzący i niech będzie on zawsze przed oczami waszemi.
Stępor na obraz patrzył, wąsami ruszał, znać było że się wzruszył.
— Bóg zapłać, kochany Pietrze, — szepnął, — Bóg zapłać! — a Stęporka całkiem się roztkliwiła, dała chłopcu w kark raz i drugi i krzyknęła:
— A szukaj-że duchem gwoździa! a wbijże go zaraz w ścianę, aby mocno — jakże można, aby taki znaczny obraz leżał na stole, koło misek! Oj Piotrze, Piotrze, żebyście mi byli korali bicz przywieźli, to nie byłabym wam tak wdzięczna jako za ten obraz święty... Będę przed nim co sobota światło świeciła i modliła się za was.
Piotr nic nie odrzekł i wydobył drugi obrazek taki sam, tylko trochę mniejszy, ale też wspaniały.
— To dla ciebie młoda gosposiu, — rzekł do Magdy, — zawieś go sobie w izbie, niech ci się szczęści, niech ci się dziatki chowają.
Magda aż krzyknęła z podziwu, obaczywszy takie śliczności.
— A poświęcany? — spytała.
— Ot, pytasz! Poświęcany, poświęcany na Jasnej Górze... a jakże... wszystko tu poświęcane, od obrazu, od szkaplerza, od najmniejszego medalika, nic tu nie masz coby poświęcane nie było.
I zaczął Piotr rozdawać, nie przepuszczając i nie zapominając nikogo, medaliki, krzyżyki, obrazki — a Jasiowi zaś dał książkę grubą, taką jak organistom potrzebna, z łacińskiemi pieśniami, ze wszystkiem, w pięknej, dychtownej oprawie.
Uciechy i radości i podziękowań nie opowiedzieć i nie opisać... a jak się dopiero zaczęły rozpytywania o Jasnę Górę, o kościół, o obraz, o skarby jakie tam są — jak Piotr opowiadać zaczął... to się nikt nie spostrzegł nawet, że lampka dogasała.
Dopiero gdy kur na grzędzie w sieni załomotał skrzydłami i zapiał raz i drugi, ludzie spostrzegli się że to północ być musi.
I sprawiedliwie północ była.
Na niebie gwiazdy się pokazywały... bladziuchne, pozłocone, mrugające wesoło, jak gdyby z uśpioną ziemią przekomarzać się chciały...
— O la Boga, dyć to północ! — zawołał Jan.
— O! wielka rzecz północ, jak jest czego słuchać toby się Bóg wie dokąd siedziało i słuchało... — odezwała się Janowa.
— Prawda, prawda; babska ciekawość jest jako beczka bez dna i jako dziurawy wóz nienapchana, — rzekł Stępor.
— A ty możeś nie słuchał, nie wytrzeszczyłeś to ślepiów, że ci mało z głowy nie wylazły? Widzicie go, komu będzie przymawiał, a sam bardziej ciekawy niż trzy baby!
— Nie przekomarzajcie się, — rzekł Piotr, — jest ciekawość i ciekawość, a jedna drugiej nie równa. Ciekawość do słuchania o świętych miejscach nie grzech jest, ale owszem zasługa u Boga. Pojedziecie kiedy — to sami przekonacie się dowodnie, jako jest czego być ciekawym... ale teraz, późno już, dobranoc wam Janowo i wam Janie, i całej kompanii — a my z Jasiem po dawnemu do stodółki, i prześpiemy się na słomie.
— Pójdę i ja z wami, — rzekł Jan.
— Ano to chodźcie, raźniej będzie w kupie.
Wkrótce usnęli wszyscy snem mocnym i spali dopóki ich jasne wiosenne słońce nie przebudziło. Najdłużej spał Piotr, bo długa droga, a bardziej jeszcze niewygody w drodze zmęczyły go mocno. Nie bajki to w takich latach wędrówki długie podejmować, tem bardziej apostolskim obyczajem — piechotą.
Gdy się dziadowina obudził, już w stodole nikogo nie było. Obejrzał się, jakby zbierając myśli i przypominając sobie gdzie jest.
Wtem doleciał go dźwięk sygnaturki.
— Aha, — rzekł do siebie stary, — Jaś woła, — trzeba iść.
Zerwał się co żywo, umył twarz zimną wodą, przygładził brodę i ku kościołowi pospieszył.
Przyszedł na sam czas, bo właśnie msza miała wychodzić. Kiedy klęczał i modlił się, przybiegł do niego Jaś i szepnął mu do ucha:
— Dziadziu, ja będę grał! — a powiedział to z taką radością i tryumfem, jak gdyby zawojował świat cały.
Szepnąwszy te słowa staremu, pobiegł na chór. Zaraz też i ksiądz ze mszą wyszedł, poprzedzony przez Grzędzikowskiego, który niósł mszał.
Zaczęło się nabożeństwo. Nie wiele ludzi było w kościele, dźwięki organów rozlegały się poważnie.
Piotr nie mógł się modlić, cała jego uwaga zwrócona była na grę i śpiew Jasia. Stary zachwycał się każdą nutą i szczęśliwym się czuł, że pociechy takiej ze swego sierotki doczekał.
Gdy się nabożeństwo skończyło, pospieszył na schody które na chór wiodły i spotkawszy schodzącego Jasia, pochwycił go w objęcia, uściskał i rzekł ze łzami w oczach:
— Niech Cię Bóg błogosławi, moje dziecko, rośnij na chwałę Jego i na pożytek ludziom!.. a teraz, — dodał po chwili, — chodźmy do kanonika.
Zatrzymali się chwilkę przed plebanią, nie chcąc księdzu przeszkadzać przy śniadaniu, ale on dostrzegł ich przez okno i zawołał:
— Chodźcież tu Piotrze!... czekam na was... a i ty mały organisto chodź także.
Weszli nieśmiało i zatrzymali się przy drzwiach.
— No chodźcież bliżej, — rzekł ksiądz, — chodźcie. Spocznij sobie Piotrze, siadaj — a ty Jasiu powiedz w kuchni, żeby dwie szklanki herbaty przynieśli. Cóż staruszku, jakże ci się podróż powiodła?
— Jako tako, księże kanoniku, ale naprzód muszę podziękować za opiekę nad Jasiem. Mało mi serce nie wyskoczyło z radości gdy słuchałem jego grania.
— Nie mnie dziękuj, — rzekł ksiądz, — ja się do tego niczem nie przyczyniłem.
— Zawszeć opieka łaskawa, dobre słowo, troskliwość...
— Nie na wieleby się to wszystko przydało, gdyby chłopak był ladaco. Tu się trafiło na dobry grunt, a zatem spodziewać się trzeba i zbioru dobrego, jeżeli, ma się rozumieć, wytrwa i nie popsuje się.
— Nie spodziewam się.
— Ha! i ja się nie spodziewam, ale bywa rozmaicie, mój Piotrze. Dotychczas wszelako kontent z niego jestem, bardzo kontent. Chęć wielka, zdolności, pilność, posłuszeństwo — wszystko za nim przemawia.
— Dobrych to rodziców dziecko, księże kanoniku.
— Ach, więc doszedłeś prawdy, znalazłeś jego ojca? Mówże mój kochany, proszę, a wierz mi nie z próżnej ciekawości pytam, ale... przyzwyczaiłem się do tego bębna... polubiłem go i dla tego los jego interesuje mnie. Opowiedz-że tedy Piotrze jak prawdy doszedłeś, czego się dowiedziałeś?
— Nie łatwo to było... oj nie łatwo, ale jakoś Pan Bóg dopomógł.
— Gdzież ten ojciec jest?
— Nie ma go już, księże kanoniku, — rzekł Piotr, smutnie kiwając głową.
— Jakto nie ma?
— Umarł trzynaście lat temu.
— Umarł?... Hm, w takim razie, toś właściwie nic nie znalazł.
— Prawda... ale chociaż nazwisko chłopiec mieć będzie, nikt go już znajdkiem nie nazwie, ani dziadowskim pasierbem.
— Tak, pod tym względem masz słuszność — ale mój Piotrze, niech ci się nie zdaje, że to tak łatwo komu nazwisko przywrócić, trzeba dowodów... papierów.
— Mam, księże kanoniku; mam wszystko co potrzeba... metryki jak się należy.
To rzekłszy sięgnął w zanadrze i wydobył owinięty w chustkę gruby plik papierów.
— Oto, — rzekł, — proszę księdza kanonika, wszystko co potrzeba, wszystkie papiery. Nie moim głupim, chłopskim rozumem rządziłem się ja, ale prosiłem o radę ludzi wiedzących i mądrych, i ci powiedzieli mi co potrzeba, żeby dziecko praw swoich doszło...
Ksiądz włożył okulary i przeglądał dowody.
— Ha, — rzekł po chwili milczenia, — prawda... z temi papierami w ręku będzie można coś wskórać. Powinszować ci Piotrze energii, umiałeś brać się do rzeczy.
— Żałuję żem tego wcześniej nie zrobił... ale cóż? owa książka dopiero w ostatnim czasie w rękę mi wpadła.
— Jaka książka?
— A w tobołku, co po nieboszcze został — była książka. Nie zaglądałem do niej, myśląc sobie, że oddam ją Jasiowi jak się czytać nauczy. Tak też i zrobiłem... Gdy chłopiec po raz pierwszy wziął ją do ręki, odrazu przeczytał napis, po którym, jak kłębka po nitce, prawdy doszedłem. Na książce było napisane: jako ofiarowana jest Anieli Szaraczkównie, ofiarował ją zaś Budnik Pankracy profesyi stolarskiej. Budnik Pankracy! Dopiero mi się we łbie rozświeciło — toż ten Pankracy Budnik, pomyślałem, to akuratnie będzie po mojej siostrze syn.
— Po siostrze?
— Akuratnie tak, bo miałem ja siostrę — i to wiem dokumentnie, że za Budnika za mąż poszła, że miała synka Pankracego. Aleć z tą siostrą tyleśmy się znali tylko, co w młodości. Mną los rzucał po świecie; było się to tu, to tam, a siostra pozostała niby na swoich śmieciach, zamąż wyszła. Czasem miewałem od niej wiadomości, czasem powiadam, boć, jak księdzu kanonikowi wiadomo, w naszym prostym stanie listów nie pisują często, tem bardziej że i siostra moja nie była piśmienna — tylko musiał za nią kto inny litery stawiać. Tedy, póki listy przychodziły, tom wiedział że przy życiu jest, a jak przychodzić przestały, to pomyślałem sobie: pewnie kobiecisko zmarło... Westchnąłem za jej duszę, zmówiłem pacierz i na tem koniec. Tymczasem oto taki wypadek. Jak tylko przeczytał Jaś ten napis, zaraz zmiarkowałem, że to nie inszy Budnik jeno mojej siostry syn, że Jaś nie obce dziecko, ale prawdziwy mój wnuczek, raczej mojej siostry wnuczek. Oj! nie damo mnie coś do tego dziecka ciągnęło — żem je odrazu polubił jakby własne.
— Dziwne zrządzenie...
— Dziwne juści ono, bo dziwne. Umyśliłem sobie w swoje strony iść — het za Warszawę, gdzie od dziecka nie byłem, wypytać o onych Budników, czy żyją? co się z niemi dzieje? Poszedłem. Wlokłem się piechotą, pomaleńku, odewsi do wsi, jak dziad. Bywało cały tydzień precz idę, a tak miarkuję żeby na Niedzielę do kościelnej wsi, albo do miasteczka trafić... I ma się rozumieć, jak trafię to nie idę już, ale wypoczywam cały dzień. Pana Boga chwalę, a w Poniedziałek skoro świt, znów w drogę. I tak oto przy Boskiej pomocy zawlokłem się do mojej wsi...
— I cóż?
— A źle, księże kanoniku. Wsi nie poznałem, wierzyć trudno, żeby miała być ta sama. Nibyć chałupy podobne, ale ludzi swoich nie znaleźć. Przecież znalazł się chłop jeden, Michał po imieniu, Gnat z przezwiska, stary chłop, ale pamięci dobrej. Zgadaliśmy się, przypomniał sobie, jako razem zemną gęsi pasał — i zaczął mi o naszych familijantach rozpowiadać. Budnik nieboszczyk zmizerował się, zmarniał, po śmierci żony krzynkę napijał — i niedługo potem zmarł, a zaś Pankracy syn, stolarz dobry, na roboty chadzał — najwięcej przy budowie kościołów robił, bo zdatny był majster na podziw i co zrobił to znawcy odchwalić się nie mogli. Pytam ja onego chłopa, czy był żonaty Pankracy? Nie mógł mi zrazu powiedzieć. Coś mu się ochapiało, że ludzie gadali... ale, powiada, ludzkie gadanie! jednem uchem wleci drugiem wyleci, a w głowie nie postanie...
— Tu się więc ślad urwał?
— I ja tak myślałem... ale chłop powiada: nie frasujcie się Pietrze, rozpytam ja między babami, oneć to wszystkie plotki znają.
— Zapewne...
— Zaczął od swojej. Szkaradną kobietę miał, sucha jak ta wierzba co złe w niej siedzi, skąpa... a jak bywało gębę rozpuści, to uciekać choćby za dziesiątą wieś. Na gorzałkę była łasa. Tedy kupiłem gorzałki we flaszce i weszliśmy do tego chłopa do chałupy. Z miejsca mało cośmy oba po łbach nie wzięli, bo baba gości nie lubiła — ale wypiwszy raz, drugi i trzeci, udobruchała się przecie.
— No?
— Zapytałem okolicznie... tłomaczyłem jako swojak jestem, jakom po świecie wędrował i przyszedłem na starość dawne kąty obaczyć... dość że się babie język rozwiązał. Powiedziała że Budnik Pankracy ożenił się z Szaraczkówną Anielą, gajowego córką, i że wyniósł się z nią do miasteczka, aż za Płock. Ucieszyłem się z tej wiadomości i pytam, gdzie ślub brali? powiada baba że w Osinach, o trzy mile daleko. Nazajutrz skoro świt powlokłem się do Osin, do księdza.
— Ha, tam był ojciec Marcin, dawny zakonnik, franciszkanin. Czy też żyje jeszcze?
— Żyje, żyje, księże kanoniku, staruszek co prawda, ale rzeźki, jeszczeby młodego przeskoczył.
— Znam go, wysoki, szczupły.
— Właśnie ten sam, na pierwsze spojrzenie zda się ostry, ale jak przemówi... to zaraz poznać że bardzo łagodny człowiek. Poszedłem wprost do niego na plebanię i opowiedziałem mu moją przygodę. Wysłuchał i zaczął szukać w księgach.
— Akt w księgach znaleźć łatwo.
— Nie bardzo. Naprzewracał się ów proboszcz niemało ksiąg, aż nareszcie trafił na tę co potrzeba. Akuratnie, powiada: jest... Budnik Pankracy, stolarz, Szaraczkówna Aniela panna, córka gajowego, przy ojcu. Ucieszyłem się, że choć coś... coś mam. Ksiądz kazał mi się zatrzymać i mówi: skoro ci o dziecko chodzi, weź od wszelkiego wypadku wypis. Za parę godzin był papier gotów, pokłoniłem się księdzu, podziękowałem i poszedłem dalej. Kawał drogi do onego miasteczka za Płockiem...
— No — i jakże?
— Doszło się jakoś, ale z dopytaniem trudniejsza rzecz. Wiadomo że w miasteczku inszego narodu nie ma, tylko co żydzi i łyki. Żydzi jak ich pytałem, zaraz zaczęli między sobą szwargotać... a na co? a po co? jaki ja interes mam? — a łyki znów bardzo nie bardzo nawet gadać ze mną chcieli, przecie jakoś wyszperałem, przewiedziałem się. Powiadają był taki stolarz, żonę miał młodą i tu im dziecko przyszło na świat. Niby Jaś...
— A rodzice?
— Dobadałem tyle tylko, że on, niby Pankracy, z pozłotnikami do współki, poszedł do nowego kościoła ołtarze stawiać, był tam na robocie coś z kwartał, aliści mu się zła przygoda stała, bo spadł z rusztowania i potłukł się szkaradnie, że go aż podobno do szpitala zawieźli prawie bez duszy. Jak skoro do niej, niby do żony, przyszło pismo, że takie nieszczęście na jej męża, tedy nie myśląc wiele, zostawiła swoje biedne gospodarstwo na Boskiej opiece i zabrawszy dziecko na ręce, poleciała nieboga do męża. Widać, jak ja sobie teraz miarkuję, zapomniała jak się ta kościelna wieś zwała, czy przekręciła tę nazwę, czy może w żałości i frasunku tak jej już się całkiem w głowie zmąciło, dość że szła bez pamięci, aż do Biednowoli naszej zaszła i tu jej się zmarło...
— Bardzo to prawdopodobne...
— I nie inaczej, księże kanoniku, tylko tak. Przecie ona książka nabożna to znak najlepszy. Któżby nosił jej książkę? Tedy, niedługo popasałem już w onem miasteczku. Wyjąłem metrykę Jasia i poszedłem dalej.
— I dokądżeś poszedł człowiecze? Szukać tej wsi, co niewiadomo gdzie jest i niewiedzieć jak się nazywa? co?
— Nie, poszedłem szukać mego siostrzeńca, Jasia ojca. Nowy kościół pod Częstochową, majster spadł z rusztowania przy budowie. Dość mi tego było — Częstochowa wiadomo gdzie jest, nowych kościołów nie stawiają co dzień, a wypadek taki, jak oto z Pankracym, też mogą mieć ludzie w pamięci. Ufałem, że mi Pan Bóg dopomoże i że trafię. No — ot i trafiło się. Biedny Pankracy — pamiętają go tamtejsi ludzie — spadł prawie z pod samego sufitu na posadzkę kamienną... rozbił się na szczęt. Wzięli go nieboraka do szpitala do Częstochowy — i tam, z tydzień przeleżawszy, pomarł... Oto widzi ksiądz kanonik — tylem wskórał. Dowiedziałem się że Jaś nie znajdek, ale biedny sierotka, bez ojca i matki — a przytem i że mój wnuczek po siostrze.
W tej chwili Jaś wszedł, a za nim służąca wniosła herbatę na tacy.
— Napijże się mój Piotrze, — rzekł ksiądz, — i ty Jasiu, i ciesz się z dziadkiem.
— O, ja wczoraj tak się uradowałem!
— A wiesz-że ty, że Piotr to twój prawdziwy dziadek?
Chłopak zrobił wielkie oczy.
— Powtarzam ci, że Piotr jest naprawdę twoim dziadkiem.
— Ale... przecież oni zawsze dziadkiem mi byli i tak się kazali nazywać, to ja myślę, że i do tej pory byli prawdziwy...
— Nie rozumiesz. Piotr po to chodził po świecie, żeby odnaleźć, a raczej żeby dowiedzieć się czego o twoich rodzicach.
— Matusia tu w Biednowoli umarła...
— I ojciec także umarł.
— Nie znałem nigdy ojca.
— Ba! niewiadomo było nawet jak na cię wołać. Wiedzże teraz, że się nazywasz Jan Budnik.
— Budnik?
— Czemuż się dziwisz? Tak się nazywał twój ojciec, więc i ty także. Za dusze rodziców módl się, a Piotra uważaj za swego dziadka i opiekuna, szanuj go, kochaj, a jak na człowieka wyrośniesz, pamiętaj o jego starości. On ciebie, gdy niemowlęciem byłeś przygarnął, on opiekę ci dał... więc też odpłać mu te trudy, gdy wiek go zmoże....
Wiadomość o rodzicach nie bardzo chłopca zajęła, nie cieszył się też szczególnie i z tego, że Piotr jest jego rzeczywistym dziadkiem. Cóż za różnica? wszak i dotychczas dziadkiem był... i zawsze dobrym jednakowo.
Pogawędziwszy jeszcze trochę, Piotr do odejścia się zabrał i prosił księdza, aby na jakie trzy dni Jasia od zajęć uwolnił.
— Dobrze, dobrze, — odrzekł kanonik, — nacieszcie się razem, niech sobie chłopak odpocznie...
We dwie godziny później, już Piotr z Jasiem płynęli po rzece.
Jasno świeciło słońce wiosenne, ptaszki uganiały się w powietrzu, pokrzykiwali oracze na woły.
Piotr spytał chłopca:
— Powiedz mi, mój Jasiu, czy ty się teraz boisz jak dawniej.
Chłopiec oczy opuścił.
— Ej, nie... — rzekł, — ale czasem bywa straszno.
— Czego?
— Albo ja wiem. Nie wiem sam — lękam się, ale nie zawsze. Przecież strachów na świecie niema...
— Nie ma, nie ma Jasiu, nawet sobie do głowy podobnego nic nie dopuszczaj, toć ty przecież, Bogu dziękować, chłopiec duży — i jesteś sobie już tak dobrze, jak na swoim chlebie.
— Nie bardzo na swoim, ale poczekawszy jeszcze z parę lat, to się będzie jakoś zarabiało. Eh! co tam, — dodał, — co ma być to będzie, tymczasem dobrze mi jest na świecie, nie mam czego narzekać. Miałem zmartwienie póki was nie było, ale skoroście przyśli szczęśliwie, to już mnie o nic teraz głowa nie boli...
Cały dzień Jaś z Piotrem przepędzili na wodzie. Ryb nałapali sporo i pod wieczór płynęli ku domowi. Jaś czółno popychał, a Piotr opowiadał o nieboszcze Anieli Szaraczkównie, o Budniku Pankracym, o swoich przygodach w podróży, o wsiach i miastach przez jakie przechodził, a już najwięcej o Częstochowie, która jak wiadomo taka jest, że żeby trzy lata o niej opowiadać, to jeszcze nie opowiedziałoby się wszystkiego.
Słońce zachodziło, ciepły wietrzyk wiosenny trącał listki wierzbiny, co nad brzegami rosła, marszczył powierzchnię wody... Dziad gawędził, a dzieciak słuchał — chwilami przestawał wiosłować, i wtedy czółenko płynęło samo powoli, niby owa gawęda, co się z głowy Piotrowej snuła i w słowach nieuczonych aż do głębi duszy chłopca trafiała.
Temu dziecku i starcowi temu było dobrze razem. Rozumieli się pomimo różnicy wieku i zawsze mieli o czem mówić.
Już się ściemniało, gdy z obfitym połowem do domostwa Stępora wrócili....





Przed kuźnią Kusztyckiego zjawił się Balcer. Kowal spojrzał na niego z ukosa.
— Ho! ho! — rzekł, — pan Balcer! osobliwość! rzadki gość...
— Rzadki aber dobry, — odpowiedział młynarz. — Jak da roboty to duży roboty, a jak zaplaci to dobrze zaplaci! Ja bardzo lubić pan Kusztycki, bo pan Kusztycki dobry majster i ja ja aber nie zly majster, my dwa dobry majster... ha! ha!
— Ale! Balcer lepszy majster, bo sobie majątek zmajstrował, a ja kuję oto, kuję i jakoś nie mogę nic wykuć. Może, może na święty Michał z żydowskich kieszeni wylezę...
— Śmial z tego pan Kusztycki! Święty Michal nie tak daleko, będzie nowe zboże do mielenia, a nowe wozy do kucia... a skoro pan Kusztycki będzie od żydów wylazil, to do pana Kusztyckiego kufer sam pieniądz będzie wlazil... Ha! ha!.. śmial pan Kusztycki. My powinni dziś trochę maly pohulanka zrobić...
— A to niby z jakiej okazyi?
— Tak sobie, bez żadny okazya. My dwa majstry! Balcer bialy majster, pan Kusztycki czarny majster, aber dwa dobry przyjaciela. Chodźmy na maly pohulanka!
Kusztycki wpatrzył się w niemca bystremi oczami...
— Ho! ho! — rzekł, — nie jest to bez przyczyny. Pan Balcer musiał dziś albo co dobrego zjeść, albo pieniądze znaleść, albo też co dobrego wypić?
— Znalazl co dobrego! to prawda jest. Słuchaj pan Kusztycki, — rzekł zniżając głos, — ja was chcial jutro zabrać w drogę.
— A to po co?
— Trzeba zobaczyć na miejscu, duży robota jest. Ja wziąść ten duży mlyn, nie wiatrak, aber wodny mlyn w Wólce. Stara grat, aber my zrobić z niego nowy cacko. Pan Kusztycki będzie mial najmniej za sto rubli robota! ha!
— Dobrze, dobrze, dziękuję — ale na cóż panu Balcerowi drugi młyn? alboż to mało macie roboty przy wiatraku po całych dniach i nocach?
— No ja... to prawda, aber ja chcę wydać ten mój głupi Róźka, za Frytz...
— Za młynarczyka waszego?
— Jak on będzie mial młyn, to nie będzie już mój mlynarczyk, aber wlasny mlynarz i Róźki mąż.
— To prawda.
— Tak. No pan Kusztycki, nie balamucić. Chodźmy na maly pohulanka, na noc ja kazać zaprzęgać para szkapy, weźmiemy Frytz i pojedziemy do Wólka. Zobaczymy co tam potrzeba, pan Kusztycki brać miara na żelaztwo, a my z Frytzem nowe koła na warsztat — za dwa miesiąc będzie taka mlyn jak amerykańska. Chodźmy.
— Dobrze, — rzekł Kusztycki, odpasał fartuch i poszedł z Balcerem do karczmy...
Tam zastali Joela i jego teścia Mendla, który włócząc się za różnemi interesami po okolicy, wstąpił do Biednowoli na popas...
Zobaczywszy Balcera, Mendel skrzywił się i spojrzał na niego niechętnie.
— Dzień dobry, panie Mendel, — rzekł młynarz.
— Niech on będzie dobry...
— Cóż to Mendel taki dziś zły? — zapytał Kusztycki, — czy wam się jaka zła przygoda stała?
— Ja się Kusztyckiego nie pytam dla czego Kusztycki jest czarny jak cygan? bo wiem że Kusztycki jest kowal, a po co się mnie Kusztycki pyta dla czego ja jestem zły, kiedy Kusztycki wie że ja jestem kupiec. Co to za pytanie? kiedy wiadomo, że kowal czarny od sadzy, a kupiec zły od zmartwienia...
— A mlynarz aber bialy od mąka... — wtrącił Balcer.
— Ja wiem, oj, ja wiem, że pan Balcer chciałby być dwa razy bielszy od mąki! Pan Balcer chciałby zaarendować wszystkie młyny na całym świecie, ażeby nikt nie był młynarz — tylko jeden Balcer. Powiadają że żydy chciwe, mnie się zdaje, że niemiecki naród jest jeszcze chciwszy... jeszcze pazerniejszy, wszystko chciałby zabrać... zjeść sam. Ja nie wiem, po co wy tu przyjeżdżacie od waszego Berlina, chleb ludziom odbierać.
— Aber po co wy tu przyjechali — od wasz Palestina? Po co was tyle jest?
— Mój panie Balcer, — odrzekł Mendel, — wasz Bismark jest mądry człowiek, on ma głowę — ale wy proste niemcy, zwyczajni kartoflarze, wcale nie jesteście Bismarki. Nie znacie się nawet na bardzo prostych interesach... Wy pytacie, po co my żydy przyszli z Palestyny? Ha! ha! toż nawet mały bachur wie, że nie ma na świecie kraju, żeby w nim żydów nie było. Pan Bóg tak dał. Bez żydów nie było nic i nie będzie nic — a bez niemców wszystko może być.
Balcer zaczerwienił się.
— Aber, — rzekł, — ten młyn co w Wólce, to będzie dobry bez żydów.
— Niech się pan Balcer tak bardzo nie cieszy, bo jeszcze niewiadomo czy jest z czego, czy nie ma z czego?
— Będziemy zobaczyli...
— Oj, oj! Mir werden zeen, mir werden kiken. Rożne się na świecie przytrafunki przytrafiają.
— Naprzykład? — zapytał Kusztycki, — dla czego Balcerowi ma się przytrafunek jaki zdarzyć?
— Jak kto źle robi, to nie może się za to spodziewać od Pana Boga nagrody... a Balcer bardzo nie pięknie zrobił z tym młynem w Wólce... Balcer ukrzywdził biednego człowieka, z żoną, z dziećmi, z zięciami, z wnukami, z całą gromadą.
— Cóż to za człowiek? — zapytał Kusztycki.
— Czy wam nie wiadomo? Berek Pistolet, mój szwagier. On siedział w Wólce we młynie sześć lat, on byłby na siódmy rok został, on się starał, on pracował, żeby na kawałek chleba zarobić...
— Mnie się zdaje, panie Mendlu, — wtrącił kowal, — że Berek więcej wódki w tym młynie przeszynkował, aniżeli mąki...
— Oj waj! Wódki? co to jest wódki!? Dlaczego on nie miał szynkować wódki? Czy wam kto dziwuje się, że jesteście kowal? czy każe wam robić zegarek, albo szklankę? Pfe! dalibóg pfe! Ten Berek żył sobie spokojnie, miał co jeść, z dzieciami, z zięciami, z wnuczkami. Siedział sześć lat we młynie, byłby został na drugie sześć lat, już nawet chciał zadatek do dworu nieść, — tymczasem znalazł się pan Balcer, aj waj! cały wielki młynarz! Mało jemu swojego wiatraka, mało jemu swoich tysiąców, on potrzebował jeszcze Berkowego młyna!
— Aber co Mendel chce? Czy to mnie nie wolno kupić mlyna — jak mi się będzie podobal! to aber glupstwo jest. Ja waszego Berka nie podchodzil, arendy jemu nie lapal, ja kupil mlyn, placil dobra pieniądz mlyn i moja jest.
— Nie trzeba się tak bardzo cieszyć, bywa czasem wypadek. Młyn może woda zabrać... ogień spalić.
— Na woda grobla jest, na spalić jest fajerkasa.
— No, no...
— Ej panie Mendlu, — odezwał się Kusztycki, — juściż wam nie potrzeba przekomarzać się. Balcer kupił sobie młyn, bo widać tak mu według pomiarkowania jego wypadało — a waszego Berka licho przez to nie porwie. Znajdzie on sobie sposób do życia, bo żydzisko obrotny i pieniędzy podobno trochę ma.
— Rachowaliście?
— Nie rachowałem, ale ludzie wiedzą. Zresztą który to żyd pieniędzy niema.
Mendel splunął ze złości, nałożył fajkę, wziął z komina węgielek, zapalił ją i zatknąwszy ręce za pas, zaczął chodzić po karczmie.
Kusztycki z Balcerem raczyli się tymczasem, przerywając libacyę wybuchami śmiechu.
Mendel nachodziwszy się dość po izbie, usiadł przy stole i z Joelem rozmawiać zaczął półgłosem.
Musieli coś o niemcach mówić, gdyż młynarz zaczerwienił się po same uszy i zerwał się z ławy.
— Pan majster! — zawołał na Kusztyckiego, — te galgany żydy na nas gadają... ja rozumiem. Trzeba im aber dobry pytlowanie zrobić.
Kusztycki nie dał się o to długo prosić, zwłaszcza że popędliwy był z natury. Zawinął rękawy, plunął w garść i stanął w tak groźnej pozycyi, że Joel natychmiast uciekł do drugiej stancyi, a Mendel przezornie cofnął się za kratkę okalającą stół z wódkami.
Widząc że niemiec, cięty dobrze, gotów jest zrobić awanturę, i że kowal także od tego nie jest, Mendel usiłował załagodzić sprawę...
— To pfe! panowie majstrowie, to bardzo nieporządnie jest... robić awanturę, nie spodziewałem się na was wcale.
— To czego dogadujesz?
— Czy to nie wolno gadać? czy nie wolno żartować? Fe! dalibóg — żyd od tego jest żeby gadał, ale panowie takie fabrykanty! takie majstry!.. Aj waj! jeden kowal, drugi młynarz, a oba chcą być rozbójniki! nie spodziewałem się tego. Zkąd taka złość? dla czego? Ja wam co powiem. Pan Balcer zrobił dobry interes, a zdaje mi się, że i pan Kusztycki też. No — to trzeba się napić. Ja będę fundował, ja postawię co, tylko nie kłóćmy się — po co się mamy kłócić? Niech będzie zgoda. Siojn?
— Ja nie chcial Mendlowy sznaps... ja mam aber swoja.
— Jaki pan Balcer zawzięty. Niedość że Berka z młyna wypędził — jeszcze sobie gniewa...
— Bo Mendel gadal co niepotrzebna jest. Mendel gadal na nas... a my gdzie przyjdziemy to robimy budowanie, wy robicie niszczenie, pustka robicie.
— Czekaj-no pan...
— Nie mam czas. Chodźmy panie Kusztycki — czas nam jechać...
— Żeby wam ręce i nogi pokręciło!.. — mruknął Mendel.
Gdy Balcer z Kusztyckim wyszli, Joel głowę z alkierza wychylił, a widząc że niebezpieczeństwo minęło, wszedł do stancyi.
— Aj! rebe Mendel, — rzekł do swego teścia, — jeszcze się wszystko serce we mnie trzęsie od tych zbójów. To gałgany są... chamy, grubiany... całkiem paskudni ludzie! Ja wam się dziwię rebe Mendel, że wy ryzykowaliście swoje zdrowie i pozostali z tymi zbójami. Oni wam mogli, broń Boże, krzywdę zrobić.
Mendel westchnął.
— Mój kochany Joel, — odrzekł, — ty jesteś z przeproszeniem twojego honoru głupi. Dopiero jak ci broda posiwieje, nabierzesz doświadczenia i dowiesz się że taki cham co krzyczy i co się do bicia porywa (oby go djabli żywcem porwali) nie jest jeszcze najgorszy gatunek chama.
— A gdzie wy widzicie gorszy?
— Czekaj — ja tobie wytłomaczę. Ty jesteś mój zięć, ty powinieneś być mądry i moich wnuczków masz uczyć rozumu (niech się w zdrowiu chowają), więc ja potrzebuję otworzyć ci głowę i rozczyścić twój mózg, ażebyś wiedział to co dziś żyd na wsi potrzebuje wiedzieć, jeżeli chce jeść kawałek chleba ze swoją żoną i dziećmi. Ty mnie słuchaj, Joel.
— Ja was zawsze słucham, rebe Mendel, bo wy jesteście człowiek rozumny i bogacz i macie wielką praktykę w handlu, obyście go jeszcze sto dwadzieścia lat prowadzili.
— Więc słuchaj i uważaj. Dawniej było na wsi całkiem dobrze. Nie wielki trzeba było mieć rozum i nie wielkie pieniądze, żeby się majątku prędko dorobić. Chłop krzyczał jak cham, pił jak dwa chamy, a płacił jak pięć chamów — a żydek siedział sobie spokojnie, robił kredą na szafie rachunki i po trochu zbierał pieniądze. Aj, Joel! Joel, ty już nie będziesz widział takich pieniędzy, jakie dawniej wiejskie żydy po karczmach zbierali, to były pieniądze! to majątki były! Teraz czas się psuje, robi się brzydki, paskudny. Żeby nasze wrogi jeszcze gorszy mieli. Teraz chłopy zrobili się mądrzejsze, do karczmy mało przychodzą, sami chcą rachować i jeszcze grymaszą, a to im wódka za gorzka, a to za słaba! (żeby oni słabość dostali!) — sami nie wiedzą czego chcą. Joel! ja tobie powiadam, że świat się psuje...
— To jest prawda, rebe Mendel, to wielka prawda. Teraz chłopy takie mądre, że jak któremu potrzeba parę garncy wódki na chrzciny albo na wesele (żeby oni z djabłem wesele mieli), to sobie sprowadza z gorzelni! Słyszeliście żeby chłop sprowadzał wódkę z gorzelni, a gdzie my jesteśmy? od czego my jesteśmy?
— Joel! ja tobie powiedziałem już, że się świat psuje, a teraz słuchaj dalej, jaki będzie gang moich myśli. Całkiem prosty! nie będzie w nim żadnego zakrzywienia. Dawniej, kiedy jeszcze na świecie był porządek, i wszystko jak się należy, żyd siedział sobie w karczmie spokojnie i sami chłopi szli do karczmy. Dziś, kiedy wszystko jest na wywrót i cały kot chodzi naprzód ogonem zamiast głową, chłopi siedzą, a żydek musi się kręcić (oby naszych wrogów kołtun pokręcił!). Chłop nie idzie do karczmy, a chociaż przychodzi to już nie z takim impetem jak dawniej. Wypije trochę i zaraz zabiera się w swoją stronę. Co to jest? Przy takiej głupiej procedurze, trzeba żeby karczma do chłopa chodziła. Ty się nie śmiej Joel, ja ci prawdę powiadam, żebym tak szczęśliwy rok miał! Jeżeli chcesz mieć pieniądze, a dla czego nie miałbyś chcieć — to chodź po wsi i twoja żona niech chodzi i twoje dzieci gdy podrosną niech także po wsi chodzą. Jak masz duszę w sobie, tak powinieneś mieć ciągle flaszkę przy sobie. Ty ich częstuj, ty od nich nie bierz pieniędzy, nie żądaj — bierz towar. Wszystko bierz, jajko, kurę, len, konopie, nawet stare gałgany. Nie ma na świecie takiej szmaty, takiego wióra, śmiecia nawet coby nie miał wartości. Wszystko można sprzedać i wszystko przehandlować. Ty zajrzyj do chłopa do chałupy, do stodoły, do obory, ty wiedz o wszystkiem co on ma, ty miarkuj czego on potrzebuje, ty wiedz za co chłop babę bije, albo baba chłopa, ty wymierz każde chłopskie gardło. Jeżeli chłop lubi wlać w swój gardziel (żeby jemu tam smoły naleli!) kwaterkę, to ty go przyzwyczaj żeby lubił wlać półkwarty, później kwartę. Jeżeli baba nie umie pić, to ją nauczyć, jeżeli który chłop jest wyprzysięgnięty od wódki, ty miej dla niego arak, albo wino... wiesz jakie wino?
— Za co ja nie mam wiedzieć?
— Spodziewam się, że nie potrzebuję cię uczyć jak masz przyprawiać wódkę wapnem, tabaką, tureckim pieprzem. Twój dziadek (niech ma wieczny raj) i twój ojciec (niech długo żyje) oba byli godni szynkarze i nabożni ludzie. Przy nich ty powinieneś się był nauczyć.
— Ny — albo ja nie umiem? Umiem, mój tate na taki interes to jest cały aptekarz!
— I ja tak myślę, ale powiadam ci, że jeżeli chcesz żyć, to nie siedź w karczmie, i nie czekaj na tych kilku pijaków, którzy codzień przychodzą. Taki zawsze trafi do karczmy — ty się o niego nie kłopocz, szukaj takiego co nie chodzi... ucz go, pokaż mu drogę. Trzymaj piwo bawarskie, to jest dobry interes, chłopi zaczynają teraz piwo pić. Nie żałuj poczęstować którego kawałkiem śledzia, żeby miał większą chęć do picia... i pamiętaj że taki chłop co przysięgał że wódki pić nie będzie, nie wyprzysięgał się od piwa. Dolewaj do piwa okowity, to będzie jeszcze lepiej szło. Ty obrabiaj chłopów, a twoja żona niech prowadzi handle z babami... twoje dzieci (oby się zdrowo chowały!) niech handlują z chłopskiemi dziećmi, niech też mają swoją praktykę.
— Rebe Mendel... wy bardzo dobre słowo powiadacie; ja już sam o tem myślałem; ja waszej rady posłucham. Ja jutro raniutko puszczę moją żonę po wsi między baby. Wy dobrze powiadacie, rebe Mendel.
— Ja ci jeszcze wszystkiego nie powiedziałem...
— Jakto? co wy jeszcze możecie o tym interesie powiedzieć?
— Ha! ha! to coś słyszał, to jest dopiero początek.
— Ja wiem że wy macie złotą głowę (obyście mieli długie życie).
— Joel! ja potrzebuję znaleść tobie wspólnika.
— Na co mnie wspólnik? — ja sam nie robię dobrego geszeftu!
— Ze wspólnikiem będziesz robił lepsze.
— Ale gdzie ja go mam podziać? Tu przy karczmie jedna izba jest i ciasna, sami wiecie jak ciasna.
— Kto ci powiedział, że wspólnik potrzebuje z tobą w karczmie siedzieć?
— A gdzie?
— Na drugim końcu wsi niech siedzi, u chłopa w chałupie i niech utrzymuje potajemny szynk. Ty niby nic nie wiesz...
— Jak to nie wiem? Rebe Mendel, z przeproszeniem waszego honoru, ja nie rozumiem, w co wy każecie mnie włazić? Ja mam karczmę, ta karczma wcale nie tęgo idzie, ja jestem sam, wy chcecie wsadzić do wsi długiego żyda, wy chcecie zrobić drugi szynk. Co z tego będzie? Za co ja mam się z kim dzielić?
— Spodziewałem się po tobie lepszego rozumu, ale skoro go nie masz, to bądź przynajmniej cierpliwy. Czekaj aż ci głowę otworzę.
— Ja czekam.
— Ty niby nic nie wiesz — tymczasem przychodzi chłop powiada ci, że tamten żyd wódkę sprzedaje. Ty krzyczysz, robisz gwałt, przeklinasz wszystkiemi słabościami (oby się na naszych wrogów obróciło), robisz z nim awanturę, grozisz że będziesz skarżył, denuncyował. Ty jego przeklinasz, on ciebie przeklina, a interes macie do współki. Nie szkodzi, jeżeli spotkawszy się na ulicy zrobicie między sobą wojnę. Nie szkodzi jeżeli ty jemu albo on tobie podrze kapotę, albo oberwie kawałek pejsa. We współce to czasem potrzebne. Ty się z nim pobij, twoja żona niech pobije jego żonę, a zawsze na ulicy, przy świadkach, skarżcie się do sądu.
— Za co ja mam sobie życie zatruć?
— Cicho ty bądź, ja ciebie proszę. Wy się kłóćcie, wy się przeklinajcie, a baby będą latały z językami do ciebie i do tamtego, będą miały o czem gadać, a przy dużem gadaniu będą też piły. Ty u siebie dawaj wódkę słabą, a tamten niech daje mocną. Chłopy zaraz się zwiedzą i z samej ciekawości polecą do tamtego. Ty niby się bardzo zmartwisz, kupisz fałszywe miarki...
Joel uśmiechnął się.
— No, no, jak masz to jeszcze lepiej... będziesz dawał fałszowane miary i spuścisz cenę. Chłopy znowu będą mieli o czem gadać... a że oni bardzo skąpe są, to przez skąpstwo będą pili dużo taniej wódki... a ty im wytłomaczysz, ile na tem zarobią. (Niech nasze wrogi mają taki zysk!) Będziecie ciągle z tą wódką nowe figle robili — a przekonasz się jaki będzie ruch. W innych interesach to samo, jeżeli chłop będzie potrzebował pieniędzy, albo jeżeli będzie miał do sprzedania ćwiartkę zboża, czy korzec kartofli, każdy z was ma się starać, psuć niby drugiemu handel. Tamten niech weźmie od chłopa piętnaście groszy mniej procentu niż ty chciałeś, ty daj chłopu za ćwierć zboża dziesiątkę drożej niż tamten żyd dawał. Każdy chłopski interes powinien przejść i przez twoje ręce i przez ręce twojego wspólnika... a przeklinajcie się przytem! te przekleństwa nie obrócą się na was, gdyż na prawdę to nie będą przekleństwa, tylko sposób prowadzenia interesu. Niech chłopi wiedzą że we wsi są dwa żydki, że można od jednego robić apelacyę do drugiego... Wasze kobiety także powinny się między sobą drzeć. Niech czasem jedna drugiej gębę podrapie. Jeżeli trafi ci się kupić czasem co takiego, co wiesz....
— Wiem, wiem, taki towar, co o nim powiadają że kradziony trochę jest.
— Tak... to w nocy odnieść go na przechowanie do twego wspólnika. Komu przyjdzie do głowy że ty masz współkę z wrogiem, którego ciągle przeklinasz!? Słuchaj Joel dobrze i pamiętaj że jeżeli będziesz wszystko robił według tego sposobu, to jeszcze możesz mieć kawałek chleba na świecie....
— Ny, ny: owszem, teraz ja rozumiem wasze mądre słowo, ja was proszę reb Mendel, poszukajcie wy mnie kawałek wspólnika i sami zróbcie między nami ugodę.
— Obym ja tak ładne życie miał, jak ty będziesz miał jeszcze w przyszłym tygodniu wspólnika, i to dobrego, żydka z wielką głową, takiego mechanika, co nietylko z głupiego chłopa, ale nawet z kamienia potrafi pieniędzy wydostać. Ja już dawno o tem myślałem, bo widzę że ty Joel, jesteś trochę ciężki.
— Za co ja mam być ciężki? dla czego wy o mnie tak źle trzymacie?
— Mam przyczyny. Kupiłem od chłopów las, oni mieli robotę przy obróbce i przy wywózce, oni brali zapłatę gotowizną... prawda?
— Tak, oni brali.
— A gdzie są te pieniądze?
— Zkąd ja mam wiedzieć gdzie chłop podziewa swoje pieniądze?.. może w ziemię zakopuje... ja nie wiem.
— Te pieniądze powinny być wszystkie u ciebie.
— Co ja mam zrobić? Jeżeli chłop nie ma chęci przyjść do karczmy, ja go za łeb nie wezmę, i spodziewam się reb Mendel, że nie będziecie mi doradzali żebym się miał z tymi grubijanami próbować na siłę. Mnie się zdaje że to nie byłby dobry interes.
— Nawet całkiem paskudna spekulacya... ale przecie są inne sposoby. Ja ci zaręczam, że gdybyś miał mądrego wspólnika, to ani jeden grosz z tego co chłopi zarobili nie ominąłby waszych kieszeni...
Joel westchnął.
— Aj Joel! Joel! — rzekł Mendel, — ja tobie nie robię wymówek, ja nie powiadam przykrego słowa, bo rozumiem, że jesteś młody i że z czasem nabierzesz rozumu... ale pamiętaj o tem, proszę cię, że dziś bardzo paskudny czas i że żyd musi sobie bardzo psuć głowę, jeżeli chce żyć na świecie.
— To prawda... prawda.
— Ja myślę, że niedługo będzie koniec świata.
— Przecie świat ma stać do sześciu tysięcy lat.
— Już nie wiele brakuje. Tymczasem psuje się wszystko, coraz gorzej jest, coraz gorzej. Dobrze powiedział jeden rabin, jeden wielki rabin... bardzo dobrze.
— A co on powiedział?
— Oj! ja przytem byłem... ja to słyszałem. Jeszcze mam w uszach to słowo.
— Jakie słowo? powiedźcie i mnie to słowo. Niech wiem.
— Byliśmy tam u rabina na jesienne święta. Przyjechało parę kilka tysięcy nabożnych chassydów, porządni ludzie, sam cymes, sam kwiat, same wielkie nabożniki! Ja miałem szczęście, docisnąłem się do samego rebe. Aj! osoba... widziałem jak on jadł, widziałem jak on pił. Oj! jak on jadł i jak on pił! Wiadomo, co połknął kawałek ryby, to ginęło dziesięć tysięcy złych duchów... co wypił szklankę wina, to ich przepadło drugie tyle. Potem, on zapalił fajkę... ty wiesz co to znaczy, jak rebe fajkę pali?
— Bogu dziękować jestem też kawałek chassyd i nie potrzeba mnie uczyć nabożności...
— Wiadomo... Aj Joel, ale jak ten rebe fajkę palił! Jak on ten dym puszczał, z jakim impetem, z jaką siłą! Ja mogę przysięgać, że on wtedy najmniej ośmnaście razy po ośmnaście tysięcy złych duchów wdmuchnął na samo dno piekła. On się zmocował, on był bardzo czerwony, a potem oparł się na stole i cokolwiek drzemał. Potrzebował wypoczynku. Ktoby nie potrzebował spoczynku po tak ciężkiej pracy... My staliśmy cicho... tak cicho, że można było słyszeć jak mucha leci. Nareszcie rebe otworzył oczy — i kazał sobie nalać szklankę wina. Wypił i znów przymknął oczy i tak było powtórzone trzy razy. Miarkowaliśmy że będzie coś mówił, bo smakował i cmokał ustami bardzo głośno... Przecież jego słowo każde słodkie jak miód... „Żydki, powiedział rebe, co wy chcecie wiedzieć?“ Jeden znaczny kupiec z pod Lublina zaraz zawołał: „Rebe! my chcemy wiedzieć po czemu będzie okowita w zimie?“ Rebe wzruszył ramionami i nie powiedział nic... myśmy śmieli się, a kupiec bardzo się zawstydził i odszedł. Drugi żyd, też bogacz, co propinacyę w Zamojszczyznie trzymał, pytał: „Rebe, czy mój starszy syn będzie w wojsku?“ Rebe też wzruszył ramionami, a myśmy się dziwili że znaczny i bogaty żyd, a przecie taki cham i grubian.
— W czem on był grubian?
— Nie rozumiesz tego. Przecież Rebe tylko co kolacyę zjadł i tylko co wino pił i jeszcze nawet nie odpoczął dobrze... nie odsapnął, a ten mu mówi o wojsku! Kto słyszał takie grubijaństwo?! Rebe, po jedzeniu, mógł się broń Boże przestraszyć, mógł dostać kolki, słabości, niech się na naszych wrogów obróci. Wypchnęliśmy tego żyda za drzwi, niech idzie na ulicę, kiedy taki cham. Jak się uciszyło, zapytał trzeci żyd, stary, siwy, zapytał delikatnie: „Rebe! obyście żyli jeszcze sto dwadzieścia lat, ja was nie pytam co ze mną będzie, ani co z mojemi interesami będzie, ale ja was proszę, spojrzyjcie w górę i zobaczcie tam, co będzie z nami wszystkimi?...“ Rebe nie ruszał wcale ramionami, tylko myślał... bardzo długo myślał i rzekł: „Dobrze będzie mądremu między głupimi, i dobrze delikatnej głowie wśród chamów“. Myśmy otworzyli gęby słysząc takie słowo... a stary żyd zapytał: „A co będzie jak chamska głowa stanie się delikatną?!“ Rebe po namyśle odrzekł: „Będzie wtedy chleb drogi i trudny (oby oczy nasze nie widziały tych czasów)“. Joel rozumiesz ty co to znaczy?
— Oj! rozumiem, rozumiem!
— Kiedy rozumiesz, to staraj się mieć zawsze delikatną głowę, żyć pomiędzy chamami i nie dopuścić żeby ich głowy zrobiły się delikatne.
— Dobrze powiadacie, reb Mendel, a teraz nim odjedziecie posilcie się trochę, trafiło mi się dziś kupić kawałek ładnej rybki.
— Dziękuję... dla czego nie miałbym się posilić? Za parę dni przyślę ci wspólnika, dobrego wspólnika. Nie ma on wiele pieniędzy, ale ma głowę i szczęście do handlu. Albo nie, ja ci go nie przyślę. Nie trzeba, żeby go tu w karczmie widzieli. Ty przyjedź do ranie, do miasteczka... tam się cały interes ułoży. A pamiętaj żebyś go przeklinał i żebyś kłócił się z nim.
— Oj, oj, ja to potrafię.
Pogawędziwszy jeszcze trochę, posiliwszy się, Mendel odjechał do miasteczka na swoim długim wasągu i rozmyślał przez drogę o różnych interesach, najwięcej zaś o chłopach, którzy psują się, psują coraz bardziej.
Trudne życie z tymi chamami!





Stary Pypeć na psy zeszedł. Joel nie mając z niego pożytku, bo się dziadowi nic robić nie chciało, wypędził go z karczmy — do dzieci dziad iść nie chciał, a i nie zapraszały go one bardzo — więc tułał się po wsi, a gdy wiosna nadeszła, to po polach i lasach. Ludzie z nim nie wdawali się, a i on też ludzi unikał, bo widać czuł swój upadek i wstydził się go — zdziczał też całkiem. Jeżeli niekiedy dostał od dzieci kilka złotych na rachunek ordynaryi — to zaraz do karczmy szedł i nie wychodził z niej, aż wszystko do ostatka przepił. Wtedy Joel wołał do pomocy żydziaka, którego sobie do posługi był przyjął i we troje, przy pomocy Bruchy, wywłóczyli dziada za próg karczmy, na drogę. Nieraz całą noc przeleżał tak na zimnie, z gołą głową, bo czapkę przy szamotaniu się z żydami zgubił.
Nie wiadomo czem żył, bo prawie nic nie jadał prócz chleba, wódką się tylko zalewał bez miary.
Widywano go jak błąkał się po polach, po lesie, wymachiwał rękami, mówił do drzew... do bydła co się na polu pasło — jak nawiedzony, albo ten co mu się rozum całkiem pomieszał.
Czasem widywano go, jak stał w kępie olszyny i perował do drzew:
— Słuchajcie, psia wełna, ludzie! gospodarze! gromada! które jesteście tu w kupie! przyszliście oto, psia wełna, żeby gadać wedle sialwarku, i wedle składki na szkołę. A na co wam, psia kość, sialwark? Ha... ludzie chodzili złemi drogami, i złemi drogami chodzą i będą chodzili, jako i sam ksiądz powiadał w kościele, i cała wasza szkoła też, na to mówiący, psia wełna, niucha tabaki nie warta. Byliśta głupie, jesteście głupie i będziecie głupie, psia wełna, na wieki wieków Amen... a wy ludzie, gospodarze, gromada, zróbcie lepiej taką uchwałę... żeby temu kto gruntu niema, dali grunt, i kto wołów, ani koni nie ma, żeby mu dali koni i wołów, jak się patrzy sprawiedliwie, żeby naród, psia wełna, po lekkości nie chodził, jeno żeby obsiedziały był, na gospodarstwie swojem kużdy. Oj! oj!... źle psu przez ogona, źle chłopu przez gruntu... a dyć Boże miłosierny! tyla ziemi na świecie jest, tyla łąk, psia wełna, borów, lasów, wody... wszyscy ludzie mają po kawałeczku, jeno Pypeć, psia wełna, Wincenty nie ma nic, nie ma! nie ma! Cóż stoicie jak słupy i nie gadacie nic? hę? Mój Józefie! mój sołtysie kochany, psia wełna, — mówił obejmując rękami grubą olszynę, — toć przemów, odezwij się, nie bądź taki hardy, jako jesteś... Ha, nie gadasz!? nie gadasz? A żeby cię pokręciło! żeby cię nagła śmierć... poczekaj ja ci sprawię wesele — będziesz ty pamiętał Wincentego Pypcia, jako jest jeszcze mocny w garści!..
To mówiąc zaczął łomotać kijem w drzewo, uderzał tak mocno, że aż kij na drobne kawałeczki połamał — poczem sam zmęczony, wyczerpany z sił, padł na ziemię.
— Oj, psia wełna, — jęczał, — oj nie wytrzymam ja chyba. W piersiach pali, jakby żaru kto w nie nasypał, we łbie, huczy, świszcze, klekocze... w plecach kole. Joel, psia duszo, przyjdź tu, ruchaj się, postaw bańki. Ha! zapomniałem... ty nie cyrulik... ty tylko Joel. No, natocz blaszkę kiedyś Joel. Nie chcesz psia wełna! pytasz kto zapłaci? Ja zapłacę! ja, Pypeć, psia wełna, Wincenty, gospodarz biednowolski i sprawiedliwy... Pytasz gdzie moje gospodarstwo... Co to? nie znasz niedowiarku! moje gospodarstwo het jak widzisz, wskroś, co tylko widzisz, to moje. Lasy moje, pola moje, łąki moje. Wódki tyle nie masz cyganie jeden, ile z takiego majątku wypić można...
I długo, długo tak perorował leżąc, aż Grzędzikowski, który przypadkiem przechodził tamtędy, przerwał mu:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! a toć to wy na ten przykład Wincenty. O mało żem na was nie nadeptał!
— Depczą ludzie, Joel depcze, depczcie i wy...
— Co wy tu robicie? Z kim rozmawiacie?
— Leżę sobie i rozmawiam z całą kompaniją.
— Z drzewami chyba... Wstydźcie się oto, na ten przykład, żeby do drzewiny przemawiać, która nieżyjąca jest i duszy nie ma!
— A toście tęgo zełgali, bo właśnie że w drzewinie kużdej dusza jest i siedzi psia wełna w samem rdzeniu.
— Już wy mnie na ten przykład, nie douczajcie. Ja zęby zjadłem przy kościele i od maleńkości służąc, to się na duszach znam.
— Znawca, psia wełna, dziad. Skoroście taki mądry, to powiedzcie czy ja mam duszę, czy nie?
— I macie, na ten przykład, i nie macie... a bardziej nie macie, niźli macie... bo jakeście przyszli, na ten przykład, na świat, to wam dana była dusza do was należąca — a teraz nie macie, boście ją, na ten przykład, djabłu zaarendowali, a może i zaprzedali całkiem. Pamiętacie Wincenty, parę lat temu wieczór, jako wam mówiłem i radziłem, żebyście choć czasem do kościoła zajrzeli...
— A juści, będę ci chodził do kościoła, w takiej sukmanie obdartej.
— Pan Jezus, na ten przykład, na odzienie nie patrzy.
— Może i nie patrzy, ale ludzie, psia wełna, ludzie wytrzeszczają ślepie i zaraz biorą człowieka na języki. Śmieją się.
— To niech się śmieją. Wy na to nie pytajcie.
Pypeć podniósł się, oparł o drzewo i patrzył na dziada błędnemi oczami.
— Ja wam jeszcze i teraz powtarzam, — rzekł Grzędzikowski, — jako na ten przykład, czas się opamiętać... bo ani się obejrzycie, jak was złe porwie jak swoje. Pójdźcie do wody umyjcie się, pójdźcie do córki, niech wam da czyste obleczenie i niech weźmie nożyce i obetnie wam, na ten przykład kołtuny, żebyście byli podobni do ludzi. Przeżegnajcie się, pacierz zmówcie, do kościoła pójdźcie, to was złe odstąpi... nie będzie miało mocy nad wami, nie będzie was wodziło po polach, ani po lasach. Tfy! na ten przykład, Wincenty, takeście się dali opętać, że już nawet z drzewami rozmawiacie, a podobno i z bydłem. Słuchajcie mnie, jako wam dobrze życzę.
— I co mam robić?
— Ha! choćby sakwy sobie uszyć, żółwiową skorupkę do garści wziąć i przed kościołem siadać.
— Na dziady? tu w Biednowoli?
— A jeżeli wam tu, na ten przykład, wstyd, tedy idźcie do drugiej parafii.
— Na dziady, na dziady, — powtarzał Pypeć bezmyślnie, — niedoczekanie twoje psia wełna, sam ty dziad jesteś... i drugich dziadami chcesz robić... Hej! Onufry! posłuchajcie-no Onufry...
— A co?
— Wy zkąd tu przyszli?
— Chodziłem na kolonie, do jednego człowieka.
— A teraz dokąd idziecie?
— Teraz, dokądżeby? do domu.
— Skoro tak, to idźcie se do djabła psia wełna i porządnym gospodarzom drogi nie przestępujcie, bo dostaniecie po łbie, aż wam się jasności pokażą.
— Tak?
— A tak...
— Skoro tedy tak, to ja sobie, na ten przykład — idę, a was niech Pan Bóg ratuje, skoro dobre ludzkie słowo nie ma do was przystępu.
Pypeć powlókł się do lasu i zniknął w zaroślach, Onufry zaś skierował się ku domowi.
— Straszny dziad, na ten przykład, — mówił do siebie półgłosem, — całkiem zatracony, już jemu ani dobre słowo, ani rada nie pomoże. Przepadł chłopisko na amen... a był swego czasu na ten przykład gospodarz, chłop na ten przykład, jak się patrzy... Złe go opętało, nic jeno złe. Żebym ja się księdza nie bał, to sprobowałbym jeszcze do starej Walencichy na ten przykład... która znająca kobieta jest na wszystko i odczynić i zamówić i okadzić potrafi... ale boję się. Gdyby się ksiądz dowiedział, dałby mi duchu... Powiada on, na ten przykład, że nie chrześcijańska to i niekatolicka rzecz w zamówienie i odczynienie wierzyć... Juści prawda, bo prawda, ale jeżeli uroku, na ten przykład nie odczynić... to urok, na ten przykład będzie i zguba człowiekowi pewna... At! cóż mi tam! Nie brat mi on, nie swat, ani nie żona... cóż się mam za nim rozbijać, kiedy nawet dobrego słowa nie da. Niech go Bóg miłosierny poratuje....
Pypeć szedł w las, coraz dalej i dalej; zatrzymał się nad bagnem; żaby przestraszone odgłosem jego kroków skakały z brzegu i kryły się w mętnej, prawie czarnej wodzie.
— Ziaba, psia wełna, — mówił półgłosem Pypeć, — bojące stworzenie. Ziaba! niech ją psi zjedzą. Szedł sobie zając i markotny był psia wełna i płakał... płakał... a juści tak, bo go mankulia zdjęła jako marny jest zajęcowy los. Żadne stworzenie nie boi się zająca, a on się psia wełna boi kużdego stworzenia. Aż przyszedł zajęczysko nad rzekę, według tego zmartwienia i tak sobie gadał: Utopię się psia wełna i skutek! Na mnie człowiek, na mnie pies, i lis i wilk i jastrząb i sowa. Utopię się... Chce buchnąć się w wodę... a tu ziaby kic! kic! plusk! plusk... ze strachu przed onym zającem. Hardość go wielka wzięła, że i jego się boją — i już się nie topił. Chodził po lesie, łeb zadarł, wąsami ruszał, i precz ziaby straszył nad bagnami... aż trafili go psi i zjedli w onej hardości... Joel! cyganie ty! Daj gorzałki. Płaciłem ci dość, teraz możesz dać i bez pieniędzy....
Poszedł dalej, zapomniał o zającu, o Joelu, o wszystkiem, szedł z rękami wyciągniętemi naprzód, jak człowiek który w ciemności drogi szuka. A jeszcze ciemno nie było, szarzało dopiero w lesie.
Znów się zatrzymał, siły go opadły, usiadł pod drzewem.
— Było, było, — mówił, — morgów dwadzieścia i jeden, a znowu cztery morgi lasu co za serwitut, a przykupiłbym z pięć, toby się zebrała cała włóka. Cała włóka, psia wełna. Pypeć pan! pan Pypeć, bogacz Pypeć... Jeno we łbie huczy a huczy... a tamten psia wełna dogaduje, doradza, precz gada: masz ty Wincenty postronek? masz Wincenty postronek? Dyć mam, opasany nim jestem... a on znów dogaduje: a widziałeś ty ten dąbek przy drodze, koło biedrzańskiej granicy? dobry dąbek? — A dobry, co ma zaś niedobry być. Dąbek, na słupek samo prawie... Dąbek! at! czy dąbek, czy grusza jeden skutek... Trzeba iść do onego dąbka... Oj, nieszczęście moje, nieszczęście; w piersiach ogień, we łbie huk. Przed oczami raz jasności, raz ciemność... jakieści robaki i zwierzęta fruwają w powietrzu... jakieści muchy po drzewach łażą. Zasłonię oczy, a przecie widzę to plugastwo, tańcuje ono koło mnie, chodzi, skacze...
Przy drożce granicznej krzyż stał — blask księżyca padał na niego.
Pypeć patrzył długo... patrzył osłupiałym wzrokiem, nareszcie płaczem wybuchnął i na kolana padł.
— Chryste Jezu zmiłuj się nademną! — zawołał. — Boże miłosierny, byłem gospodarzem na swojem dziedzictwie, a dziś poniewieram się oto... i chodzę bez pamięci... jako błędny. Pijak ci byłem psia wełna, bo pijak, ale przecie żyję. Zmiłuj się nademną. Grzech na swoje życie dybać... ale on woła, woła, powiada: chodź, chodź, nie będziesz miał huku we łbie, nie będziesz miał ognia w piersiach, nie będą cię dzieci palcami pokazywały. Oj, Jezu ratuj, ratuj, bo mnie ciągnie, ciągnie za łeb, prowadzi, prowadzi... Snać taki mój los marny, taka dola zatracona — Onufry powiada: do kościoła idź... a pocóż ja tam pójdę, kiej nawet pacierza zmówić nie potrafię... Ja „Ojcze nasz“, a on powiada: chodź, mani na różne głosy, świszcze, gra, śpiewa, zwierzęta ze skrzydłami pokazuje... O ratuj Jezu, ratuj!
Padł twarzą na ziemię, jęczał, bił się w piersi, a potem nagle zerwał się na równe nogi, krzyknął przeraźliwym głosem i pobiegł dalej w zarośla.
Nad ranem, gdy dzień się już robił, dało się słyszeć skrzypienie wozu. To Joel powracał z Biedrzan, dokąd jeździł po kupno okowity. Furmanka była wynajęta w Biednowoli od chłopa, co się Mucha nazywał. Powoził parobek Muchy Jacek, a właściwie nie powoził, bo spał, zwiesiwszy głowę na piersi i Joel także spał, a konie wlokły się noga za nogą powoli, gdyż ciężar był duży, a droga piaszczysta.
Przy samej granicy biedrzańskiej szkapiny przystanęły — i głodne, zaczęły skubać trawkę, — wóz nad samym rowem pochylił się.
— Jacek! Jacek! — zawołał przebudziwszy się Joel.
— A co?
— Czego ty gałganie stoisz?
— A nie widzisz to żydzie, że ja przecież nie stoję.
— Jakto nie stoisz?
— Przecie siedzę na wozie — jeno konie stanęły.
— Bierz się na prawo, bo wylecimy do rowu.
— Ha! jak wylecimy, to wylecimy, nie do nieba, jeno do ziemi.
— Ty głupi jesteś! jak się kufka rozbije, to kto mi za okowitę zapłaci?
Jacek ściągnął lejce, uderzył konie batem, i wóz, skrzypiąc, potoczył się po drodze.
— Jacek!
— Co?
— Jakie ty masz głupie przyzwyczajenie, żeby w drodze spać?
— O! przyzwyczajenie! widzicie go! to tylko żydy przyzwyczajone są spać na furze; zaś człowiek jeno się krzynkę zdrzemie.
— Żydy! żydy! u was wszystko żydy! Co się stanie to żydy. Wy niedługo będziecie gadali, że jak koń ogonem rucha, to także żydzi winni.
— Bo i pewnie....
Joel nie odpowiedział, gdyż uwaga jego zwrócona była na co innego, zdawało mu się, że po za krzakami, pod dębem, stoi jakiś człowiek. Stoi ciągle nieruchomo, w jednakowej pozycyi, jak gdyby coś niedobrego zamierzał.
Joel się zląkł, zdawało mu się że jakiś rozbójnik czatuje, aby napaść z nienacka, ograbić biednego żydka z gotówki i zabrać mu cały transport okowity. Kto wie? może nawet jest w zmowie z Jackiem? Teraz takie czasy, że można się wszystkiego spodziewać. Jacek zawsze patrzy ponuro, a jak się odezwie to jak prawdziwy zbójca.
Joel myśli jakby uratować życie — to jest pierwszy interes, drugi interes jakby uratować kilkadziesiąt rubli, jakie ma przy sobie — trzeci, w jaki sposób ocalić okowitę. Zdaje mu się jednak, że wszystkie te trzy interesa w ogóle nie są pewne. Wolałby ich nie znać.
Tymczasem wóz zbliża się ku owemu człowiekowi....
— Jacek! Jacek! — odzywa się Joel, — słuchaj-no panie Jacek, mój kochany Jacek.
— Cóż ci się tak na kochanie zebrało?
— Co się miało zbierać? fe! Było uzbierane — ja was zawsze bardzo lubię — ja zawsze dla was życzliwy. Pamiętacie jak wam przeszłego roku dałem półkwaterek wódki na kredyt?
— Ale wzięliście nową czapkę na zastaw...
— Wielki interes! Przecież ja wam tę czapkę oddałem.
— Ja za półkwaterek też oddałem...
— Jacek! mój panie Jacek... proszę was, czy wy nie wiecie, czego ten człowiek chce?
— Jaki człowiek?
— Nie widzicie? wy Jacku, nie widzicie tego człowieka?
— Gdzie?
— Przecież on stoi niedaleko... tam... patrzcie za krzakami.... mnie się zdaje że on coś niedobrego myśli.
Jacek spojrzał na krzaki.
— Juści prawda! Stoi on niby, ale jakoś cudacznie... ludzie tak nie stoją zwyczajnie. Coś w tem za sztuka jest... trzeba obaczyć?
— Po co wy pójdziecie zobaczyć?
— Bom ciekaw.
— Po co wy Jacku jesteście ciekawi? Nie, nie chodźcie. Ja was proszę nie chodźcie.
— Pójdę.
— A ja się tu sam zostanę? ja się boję... i wy Jacku nie chodźcie, niewiadomo co za człowiek, może to jaki zbrodniarz? może broń Boże zbój? jeszcze wam krzywdę zrobi.
— Albo ta ja nie mam pięści? Niechby sprobował!
— Prawda, wy macie pięści, wy jesteście mocarz. No, ale kiedy koniecznie chcecie iść, to ja też pójdę za wami. Ja nie chcę zostać przy furze, albo ja wiem, może tu koło drogi za krzakami jest więcej takich. Ja się boję.
Poszli. Jacek naprzód, za nim Joel przerażony i drżący. Minęli krzaczki i ujrzeli owego strasznego człowieka.
— O la Boga, — zawołał Jacek, — patrzcie-no Joel toć wisielec! To nasz chłop biednowolski, Pypeć Wincenty.
— Aj waj! co ten stary gałgan zrobił? Co on zrobił?
— Toć widzi Joel... powiesił się... To ci los dopiero! żeby samemu sobie życie odbierać...
— Jacek! — zawołał Joel, widząc że parobek dotyka ręką Pypcia, — Jacek! ty jego nie rusz! nie rusz jego, ja ciebie bardzo proszę.
— Patrzę, może jeszcze żyje.
— Czy ty Jacek chcesz mieć kryminalną sprawę?! czy nie wiesz, że takiego człowieka nie wolno ruszać, że to wielka odpowiedzialność jest.
— Zimny już, — rzekł Jacek, — musiał się snać z wieczora, albo w nocy powiesić.
— Jacku, słuchajcie Jacku, my jedźmy, co my tu mamy stać? na co mamy czekać? Aj waj! pfe! niech moje wrogi mają taki widok. Fe, ja już jestem chory! ja nie będę mógł jeść, ani spać... Po co on się powiesił, czy nie mógł sobie żyć spokojnie? Kto jemu bronił żyć? Albo mu to było źle? albo nie miał u mnie kredytu, ile tylko sam chciał?
— Oj pewnie... żyłby on jeszcze dotąd, żeby do was nie chodził i w waszem karczmisku nie przesiadywał. Żyłby niezawodnie.
— Pfe! — zawołał Joel spluwając, — gdzie sprawiedliwość jest? Wy powiecie zapewne, że ja go powiesiłem!
— Juści że nie co...
— Jacek! ja was proszę, nie powtarzajcie wy takie paskudne słowo i pamiętajcie, że za fałsz mógłbym was skarżyć do sądu.
— Toć nie do ludzi powiadam... jeno do ciebie cyganie, w same oczy... Będzie teraz ten Pypeć po śmierci, co noc do ciebie przychodził.
— Słuchajcie Jacku... Jedźcie wy pomaleńku z okowitą do domu, ja polecę naprzód piechotą. Już dzień jest dobry... wolę sobie sam iść, niż słuchać wasze gadanie.
— A to niech sobie Joel idzie... jeszcze lepiej, będzie koniskom lżej.
W pół godziny później już Joel był we wsi i opowiedział ludziom, co widział.





Śmierć starego Pypcia sprowadziła znowuż do wsi komisyę. Przyjechał sędzia i doktór, pokrajali dziada, opisali go i wrócili do miasta. Zwłoki samobójcy pochowano na piaszczystym wzgórku, za cmentarzem. Ludzie, w nocy zwłaszcza, omijają to miejsce, bo podobno jakieś się upiory na niem pokazują.
Dzieci Pypcia straciły we wsi mir całkiem, ludzie zaczęli od nich stronić, a Florkowi, pomimo że aż do dziesiątej wsi zabiegał, nie udało się znaleźć dziewuchy, która chciałaby zostać jego żoną. Sprzedał też swoją część i powędrował daleko. Podobno do złodziei przystał i broi, dopóki go do kryminału nie wsadzą.
Do wsi sprowadził się drugi żyd Szymsio. Toczy on z Joelem ciągle zawzięte walki, przeklinają się nawzajem, skaczą sobie do oczu, raz stoczyli z sobą w samym środku wsi bój tak straszny, że aż ich wodą musiano oblewać, żeby się puścili. Wyniknęła z tego powodu wielka sprawa, do której z jednej i drugiej strony po kilkunastu świadków stawało. Sprawa z powodu wzajemności obelg skończyła się na niczem, ale ciekawość we wsi obudziła wielką, wszyscy z upragnieniem oczekiwali na rezultat — i ma się rozumieć oczekiwali bądźto u Joela, bądź u Symchy, według tego, ku któremu z nich się czyje sympatye skłaniały.
— Ten łajdak, ten gałgan, — mówił Joel do swoich stronników, — on będzie w kryminale siedział, żeby jego (rozumie się kryminał) czarny rok spotkał! Wy myślicie, że on jest żyd, prawdziwy, sprawiedliwy żyd, jak żydy bywają? Nie wierzcie temu, on jest cygan! on cały szelma jest!
Szymsio zaś mówił do swoich:
— W co ten Joel tak dufa?! Może w to że jest Mendla zięć, i że Mendel bogaty jest. Aj waj! co wy takiego gadania słuchacie, Mendel wcale nie jest bogaty, co miał to już dawno stracił przez różne głupie spekulacye. On jest wielki ryzykant, a teraz nie ma nawet tyle, żeby Joelowi dać na zapłacenie raty z karczmy. Tego szelmę Joela, tego rozbójnika, co mi przestęp drogi zrobił, co mnie podrapał i pokąsał wsadzę do kryminału — a ja wezmę karczmę na siebie. Obaczycie moi kochani ludzie, co to będzie! Dopiero zobaczycie że żyd żydowi nie równy, że jest pomiędzy nimi duża dyferencya! Aj waj! i jaka dyferencya! U mnie będzie zawsze wódka pierwszy gatunek! fajn wódka, taka wódka jak ja rozumiem! U mnie każdy chłop będzie miał kredyt, ja nie będę darł takiego procentu jak Joel, ja będę dla każdego usłużny... tylko niech tamten ztąd wylezie... ale spodziewam się że na to długo nie poczekamy, bo taki gałgan, jak on jest gałgan, zaplącze się w jaką kryminalną sprawę i pójdzie do aresztanckie roty, co się jemu już dawno należy....
Kłócili się z sobą Joel i Symcha, kłóciły się i wymyślały sobie ich żony, a nawet małe bachury Joela i Symchy rzucały jedne na drugich patykami i błotem, żeby stwierdzić antypatye swych ojców.
W miasteczku obaj wrogowie zjeżdżali się — w mieszkaniu Mendla robili obrachunek, dzielili się zyskami — i znowuż, powróciwszy do wsi, toczyli na nowo boje.
Wojna każda w ogóle jest ciekawa — to też i żydowska wojna w Biednowoli była niezmiernie zajmującem widowiskiem, tem się zaś od zwykłych wojen różniła, że nie strony walczące, ale neutralna strona ponosiła koszta i ciężary wojenne.
Joel, przekonawszy się że od czasu przyjęcia wspólnika, obroty finansowe powiększyły się w trójnasób, podziwiał mądrość swego teścia i nieraz mówił do niego:
— Aj rebe Mendel, rebe Mendel, wy macie złotą głowę, ona jest warta cały majątek! Z waszej porady ja robię dobre interesa i Szymsio robi dobre interesa i we wsi całkiem inny ruch się zrobił. Teraz dużo się poprawiło. Wielka szkoda że interes z lasem już skończony.
— Ty, Joel, — odpowiedział Mendel, — nigdy nie żałuj tego co już przepadło, bo od przepadniętej rzeczy nie ma procentu, a od żałowania boli głowa. Ty tylko myśl o tem co będzie i staraj się, żebyś nie miał przyczyny do żałowania... naprzód wszystko tak kieruj — żeby było git.
— I to prawda jest. Każde słowo co wy powiecie, to jest prawdziwa prawda... ja was za to bardzo szanuję rebe Mendel, obyście tak mieli długie życie!
Kusztycki pierwszy padł ofiarą wojny żydowskiej. Ciekawy z natury dowiadywał cię ciągle o jej przebieg, co mu zajmowało dość czasu. Chodził od jednej strony do drugiej na prześpiegi i wychylał przy tej sposobności kieliszki, a robotę w kuźni zaniedbywał. Już prawie wyswobodzony z długów zabrnął w nie znowuż i w procencie musi robić darmo koło wozów, biedek i podkuwania koni żydowskich.
Klnie bardziej niż dawniej i pije bardziej niż dawniej — i żona sprawia mu mydło częściej niż dawniej — ale to już mu nie wiele pomaga.
Rwanie zębów ludziom, sprawianie koni, zdejmowanie paskudników za poczęstunek wykonywa i w ogóle woli przyjmować zapłatę w spirytualiach, aniżeli w gotowiźnie.
— Pieniądze, — powiada, — to marność, bo je albo żydom trzeba oddać, albo baba z kieszeni wyciągnie — a co człowiek wypije, to przynajmniej wie że wypił na własność i że mu tego sam djabeł nie odbierze....
W domu gminnym, w kancelaryi, pani Domicella zajęta jest pisaniem. To co referuje nie ma charakteru urzędowego, jest to raczej nota poufna całkiem prywatnej natury.
Do skreślenia jej, szanowna dama wybrała czas nocny, jako porę najbardziej do pisania usposabiającą.
Usiadła przy stole kancelaryjnym, ubrana w powłóczystą bluzę jasno żółtej barwy — przyświeca jej blada zakopcona lampka, na stole rozpościera się arkusik różowego papieru z wytłoczonym wyrazem „Paris“ i intytulacyą: „Kochany Dyziu“.
Oparła łokieć na stole, pulchny podbródek na dłoni i siedziała tak przez czas dość długi. Zbierała myśli. Nareszcie gdy już całkowity plan listu dojrzał w jej głowie, pochwyciła pióro i z początku powoli, potem coraz szybciej pisać zaczęła.
List był następującej treści:

„Kochany Dyziu! Nie wart jesteś tego tytułu i bynajmniej nie zasługujesz na przebaczenie, ani na pobłażanie z powodu skandalu jaki zrobiłeś z Balcerem i młynarczykami o tę głupią gęś młynarczankę, która miała bezczelność łudzić się jakąś aspirancyą do naszego, twego nazwiska i do skoligacenia się ze mną! z osobą wyższej sfery i kondycyi, rzuconą przez zawistne pazury losu....

Tu autorka listu zatrzymała się. Wyrażenie „rzuconą przez zawistne pazury losu“ wydało jej się niezbyt trafne. Przekreśliła je więc i napisała „przez szpony losu“, lecz przekreśliła i to. Nareszcie aż podskoczyła na krześle, znalazła frazes:

„rzuconą z szalonej procy losu w przepaść nizkiej populancyi i wszelakiego chamstwa, ale niedoczekanie jej, żeby to się stało, ja tego Dyziowi nie powinnam nigdy przebaczyć, ale wzgląd na nasze kuzynostwo, na przyjaźń jaka nas łączyła, a wreszcie jak Dyziowi wiadomo na niezgłębioną dobroć serca kobiecego, które, to jest którego łagodność nie ma ani początku, ani końca, ani środka, wzięłam pióro do ręki aby napisać do Dyzia nie w moim interesie, gdyż wszystkie reweranse mego życia znikły i zmarniały w nietrafnej i niedobranej egzystencyi okraszonej grubym mezaliansem, który nie wyniknął z żadnej spekulacyi, z żadnego romantycznego wypadku, ale poprostu z rozpaczy serca skaleczonego, które postanowiło wyjść za co się trafi, aby wyjść i przekonać niewiernego, że się bez jego łaski wygodnie obejdzie i żeby widział całą nizkość swojej arogancyi, żem ledwie miała czas zoryentować się i zostałam zawiedziona w nadziejach snów dziewiczych i wyższego polotu, o czem bardzo dobrze Dyziowi wiadomo, że nawet nie ma o czem wspominać — więc nie dla mojej satysfakcyi, ale dla dobra samego Dyzia piszę, żeby Dyzio koniecznie starał się dostać napowrót do sądu do Biednowoli, bo Dyziowi nigdy i nigdzie tak dobrze nie będzie jak w Biednowoli, gdzie istota nieszczęśliwa i w same tylko zawody i różne turbancye wyposażona, przy mężu gamajdzie, jak Dyziowi wiadomo, jedno ma pragnienie żeby Dyzio był otoczony siostrzaną opieką, żeby Dyzio miał dobre pożywionie i serce ufne, które w stałości przechodzi wszelką imaginacyę... i wszelką ludzką ambicyę. Sędzia nasz opuścił swoją posadę, zaś chłopi powołali na to miejsce kolonistę Dmuchałę, który jako chłop wprawdzie trochę piśmienny, ale chłop zawsze i na każdym kroku potrzebować będzie światłego i pełnego edukacyi oraz inteligencyi przewodnika — a trudno sobie wyobrazić, żeby mógł wyszukać bardziej pożądanego i posiadającego lepsze aplikacye i kwalifikacye niż Dyzio; na ławników wybrano Stępora Jana i tego szelmę szwaba Balcera, który Dyziowi zrobił taką nieprzyjemność i skandal, ale na szczęście chciwy grosza niemczysko nie przystał na to i woli dalej siedzieć w swoim wiatraku, aniżeli sądzić sprawy... Na skandal niech Dyzio nic nie zważa, bo już ludzie na wsi zapomnieli, a ta piękność wypasiona na kluskach, ta Róźka, do której wzdychanie niech Dyziowi niebo przebaczy, już przestała być niebezpieczna, gdyż wyszła zamąż za młynarczyka Fryca i osiadła we młynie w Wólce — byłam przez ciekawość na ślubie i doprawdy niewiem, co Dyzio w tej szwabce powabnego widział, wyglądała jak tłomok upstrzony wstążkami. Druga siostrunia młodsza, podobno jak dorośnie, bo jeszcze szesnastu lat niema, choć na dwadzieścia wygląda, ma być wydana za młynarczyka Wojtka; gdyby był się Dyzio z Róźką ożenił, koligacya z Balcerem i z Wojtkiem podkopałaby do reszty moje wątłe zdrowie i byłabym legła w grobie, jak Dyziowi dobrze życzę; niechże Dyzio natychmiast rozpocznie starania o to pisarstwo w Biednowoli, a ja zapomnę o wszystkiem i przyjmę Dyzia z otwartemi rękami, tem bardziej że na tej pustyni Dyzio będzie, jak i był zresztą, jedyną duszą, która mogła się do moich wyższych aspirancyj dostroić... i pod względem pochodzenia, towarzystwa mi dotrzymywać. Pozdrawiam Dyzia serdecznie, zawsze szczerze i niezmiennie przywiązana kuzynka Domicella“.
P. S. „Nazwiska nie piszę, bo nie ma się z czem popisywać i wolę zawsze ten czarny punkt na tle mego nieszczęsnego losu, zakrywać welonem zapomnienia“.

Gdy pani Domicella skończyła pisać, wszedł do kancelaryi małżonek jej, który tylko co od wójta powrócił.
— Cóż to duszko? — zawołał zdumiony, — piszesz o tej porze?! Jak cię kocham nie ma żadnych zaległości, wszystko odrobione.
— Wiem o tem lepiej niż pan, — odrzekła wyniośle, — prawie wszystkie czynności przechodzą przez moje ręce, a jeżeli są odrobione to większa w tem moja zasługa niż pana...
— A więc?
— Więc chcesz wiedzieć co pisałam? doprawdy?
— To jest... jakby to powiedzieć? nie koniecznie, ale tak oto... z ciekawości jako mąż.
— To ci nie daje żadnego prawa do przeglądania moich korespondencyj prywatnych. Sekretów żadnych nie mam, ale kontroli poddawać się nie myślę... i radzę panu nie wszczynać takich głupich kwestyj.
— Duszko, duszko, — rzekł Kobzikowski, — jesteś kobieta wielkich zalet, inteligentna, światła, powiem nawet — genialna — ale czemu ja od ciebie nigdy dobrego słowa nie słyszę?
— Dla czego? Mam się tłomaczyć? Zniżać się do usprawiedliwień... Nigdy!
— Ale dla czego Domciu-serce, dla czego?
— No — boś gamajda i koniec!
Na tym argumencie kończyły się zwykle wszystkie rozmowy państwa Kobzikowskich.
Ani długoletnie wspólne pożycie, ani uległość i pokora męża, nie mogły zatrzeć w sercu pulchnej pani Domicelli żalu, że popełniła mezalians i że z wysokich progów arystokracyi zeszła na mizerny padół Biednowoli, między niższą populancyę i same chamstwo.
Gdyby przynajmniej posiadała jakiś tytuł; gdyby była sędziną, lub w najgorszym razie wójtową, to może, może pogodziłaby się z losem, co się tak po macoszemu z nią obszedł — ale być pisarką gminną, chłopską pisarką, to szczyt poniżenia i cierpień...
Biedna istota! aby zapomnieć o smutku, jadła konfitury, paliła papierosy — niekiedy pisywała listy do Dyzia i to była jedyna osłoda jej złamanego życia.
Biedna, nieszczęśliwa pani Domicella...
Grzędzikowski Onufry, stary dziad kościelny, wykopał grób dla Pypcia i na tem zakończył swoją grabarsko-cmentarną karyerę... Łopata wypadła ze zgrabiałej, trzęsącej się i narobionej dłoni...
Długo dość chorował, skarżył się na zimnicę i kolki, a chwilami bredził całkiem od rzeczy, chociaż przecież rozum i wymowę jego w całej parafii znano. Widocznie musiało mu się coś w tej wielkiej głowie popsuć.
Na kilka dni przed zupełną utratą przytomności Grzędzikowski odezwał się do żony w te słowa:
— Już to ja sam miarkuję i widzę, że się zostaniesz na ten przykład wdową, ale się nie martw, bo stan wdowieński, na ten przykład, bywa Bogu miły. Święta Zofija też była wdową i została na ten przykład świętą. I ciebie też na tym świecie niedługo, jako że jesteś babsko kruche i całkiem duchu w tobie niewiele.
— Et! nie pleć.
— Słuchaj tedy na ten przykład, kiedy ci powiadam i wiedz: jest we skrzyni na samem denku trochę groszowiny, to ci na twój krótki żywot wystarczy, jeżeli będziesz na ten przykład statkowała, i jeśli ci się nie zechce po weselach i po muzykach latać.
— Człowieku! toć mnie już kopa lat minęła!
— Wiadoma rzecz, że w babie na ten przykład, żeby ona złota była nawet i perłami nadziewana lekkość do samej śmierci siedzi i nie wiadomo, czy po śmierci gdzie się zapodziewa...
Onufrowa nie chciała słuchać dalszego ciągu perory, lecz pobiegła po Kusztyckiego i po Walencichę, żeby dziada, jako ludzie wiedzący, ratowali.
Wezwani przyszli i odbyli konsylium, które tem się od zwykłych odróżniało, że chory przyjmował udział w naradzie, a lekarze pili wraz z chorym lekarstwo.
Walencicha zaordynowała, żeby dać Grzędzikowskiemu trzy kieliszki z pieprzem, trzy bez pieprzu, trzy zaś z goździkami i żeby go okadzić. Kusztycki nie miał nic przeciwko temu, ale z góry oświadczył, że to się na nic nie zda, bo choroba siedzi za głęboko w środku i na żaden sposób na wierzch wyciągnąć się nieda. Lekarze wypili z chorym po trzy z pieprzem, bez pieprzu i z goździkami, Walencicha go okadziła, ale chory poznał, że Kusztycki ma racyę, prosił o księdza i o to, żeby wybrano suche deski na trumnę.
Stało się według jego woli. Kiedy umarł, zaraz przyszedł Maciej Łomignat, a że był do wszystkiego majstrowaty więc też sporządził trumnę fundamentalną, na urząd, jak się należy, słowem piękny statek i wygodny...
Piotr z Jasiem wykopali grób na cmentarzu między krzakami pachnącymi i Grzędzikowski legł w tym grobie na sen wiekuisty.
Kiedy pogrzeb się skończył, kanonik przywołał Piotra do siebie i rzekł:
— Mój kochany Piotrze, gdzie ja będę dziada szukał? Mogę trafić na pijaka jakiego, choć i nieboszczyk za kołnierz wylewać nie lubił — albo na łotra, i zamiast posługi i pożytku będzie tylko kłopot i zmartwienie.
— Toć prawda, księże kanoniku.
— Otóż, mój Piotrze, mnie się zdaje, że dla ciebie to akurat miejsce. Jesteś człowiek poczciwy i trzeźwy — zdrowie ci jeszcze służy jako tako, sądzę więc że zechcesz ostatek życia, w pracy, w posłudze przy domu Bożym, i wreszcie obok wnuczka twego przepędzić. Cóż myślisz o tem mój stary?
Piotr księdzu do kolan się skłonił.
— Wielmożny kanoniku, — rzekł, — już dla mnie lepszej służby nie szukać, boję się tylko czy potrafię spełnić wszystko jak należy.
— Nie wielka to sztuka, może tylko wśród zimy, gdy ziemia bardzo stwardnieje, ciężko ci będzie na cmentarzu robić — ale na taki wypadek, wolę ci kogo przynająć, a mieć ten spokój, że przy kościele jest człowiek uczciwy. Namyślaj się tedy.
— Ha, cóż się namyślać. Będę wedle sił moich pracował.
— To dobrze. Dziś już musisz na Anioł Pański zadzwonić, — a co jest jutro do roboty — to ci Jaś pokaże.
— Słucham wielmożnego kanonika.
— Ale, ale... Słyszę że nasz organista kręci się za miejscem, chciałby sobie coś korzystniejszego upatrzyć. Jeszcze roku w tej parafii dobędzie, a potem niech mu Bóg dopomaga, niech znajdzie lepsze miejsce. Otóż nie będę także nowego szukał, przez ten czas Jaś douczy się tyle, że będzie mógł zająć jego miejsce.
Staremu łzy radości zakręciły się w oczach.
— Ach! żebym ja jeszcze onej radości doczekał!
— Doczekasz mój Piotrze, doczekasz. Przecież żyją ludzie dłużej niż ty. W Wólce jest chłop, który blizko sto lat ma.
— Ha! wola Boża...
— Tak, tak; od jutra tedy Piotrze jesteś na służbie. Jaś ci rozpowie co trzeba będzie robić, o wynagrodzeniu pomówimy wolnym czasem. Teraz idź z Bogiem.
Piotr nie poszedł, ale pobiegł, o ile stare nogi na to pozwalały — pobiegł prosto do chaty Stępora i opowiedział wszystko co się stało. Wszyscy się bardzo ucieszyli.
Po wieczerzy zaś Piotr z gospodarzem bardzo długo rozmawiał.
Odeszli kawałek po za dom, na miejsce w którem łączka przytykała do pola, zapalili fajki i usiedli nad rowem. Piotr opowiadał jako Jasiowi niedługo będzie całkiem dobrze — i że już nie ma na głowie innego kłopotu, prócz tego, żeby swemu wychowankowi dobrej żony wyszukać.
Jan śmiał się.
— A toć, — powiada, — dzieciak, gdzie jemu o żonie myśleć! Przecież nie dawne czasy, jak gęsi pasł!
— Zdaje nam się bo zdaje, mój Janie. Lata lecą jak ptaki skrzydła mające. Sami powiadacie, że niedawno Jaś gęsiami ganiał, i oto dziś już w kościele na organach wygrywa. Ani się obejrzycie, jak mu się wąsy wysypią...
— No, to wtenczas będzie sobie żony szukał. Mało to dziewek na świecie.
— Ej Janie, Janie, skoro z wami o tem mówię, to znaczy, że cościć miarkuję, a myślę że i wy też sobie miarkujecie, jeno nie chcecie się przyznać. Powiadacie że dziewek na świecie dość... juścić wiadomo że dość, ale dziewka dziewce nie równa. Jedna będzie próżniak, druga kłótnica, trzecia nie gospodyni, insza tylko za tańcami.
— Wiadomo, aby tylko na skrzypcach zadudlił, to insza z łańcucha się urwie...
— Toż mnie o to głowa boli, żeby Jaś co dobrego dostał i z familii porządnej, z domu dobrego... Doczekam, albo i nie doczekam tego czasu, ale umarłbym spokojnie, gdybym wiedział, że waszej Magdy dziewucha będzie kiedy w Biednowoli organiściną. Jak myślicie Janie?
— Hm. Nijako to ryby przed niewodem łapać... ale jakby co do czego przyszło, ja przeczyć nie będę; jeszcze zięciowi i Magdzie zapowiem, żeby też nie przeczyli.
— Pamiętajcież Janie.
Jan jeszcze powiedział, że czas, że teraz nie ma sobie czem głowy zaprzątać, ale w duchu bardzo pragnął, żeby się tak stało, bo mając gospodarstwo duże, i pieniędzy dość, okrutnie chłopisko na honory zrobił się chytry. Już ławnikiem przy sądzie został — i choć nie pokazywał tego po sobie, ale rósł jak ciasto na drożdżach, gdy usłyszał, że go kto „panem sędzią“ nazywa. Rozłakomiony na honory, nie gniewałby się gdyby wnuczka jego organiściną została. Zawszeć i to coś znaczy....
Zazdrości Stęporowi zaszczytu sołtys Józef Gwizdał, który podczas wyborów dobrze zabiegał, żeby go na ławnika powołano, i niemało na to wydał pieniędzy. Zabiegi nie powiodły się, pieniądze poszły na marne, ale sołtys udaje że go to nic nie obchodzi.
— A mnie co! — powiada swoim zwyczajem, — w moim rodzie nijakich urzędników nie było, ja sobie jestem gospodarz obsiedziały, grunt swój mam, pieniądze mam — a wszystko reszta u mnie plewa i wiecheć!
Wszystko w cichej, spokojnej Biednowoli idzie po dawnemu; ludzie orzą, sieją, a jak przyjdzie czas zbierają co Bóg dał. Odmiany żadnej nie ma — tylko między żydami stała się kwestya.
Joel pogodził się ze swoim zawziętym wrogiem-wspólnikiem i już się nie kłócą.
Stało się to z powodu, którego sam nawet Mendel, chociaż taki mechanik do interesów, nie przewidział.
Podczas gdy Joel ze swoim wspólnikiem wojnę najzawziętszą toczyli, osiedlił się w Biednowoli trzeci żydek, wcale nie wspólnik i nie wtajemniczony w interesa. Myślał on sobie tak: niech się tamci dwaj kłócą, niech sobie wyrywają pejsy, włóczą po sądach, ja będę całkiem spokojny, i zamiast wdawać się w bitwy, będę prowadził z chłopami interesa.
Gdy Joel dostrzegł niebezpieczeństwo natychmiast, wspólnie ze swoim rzekomym wrogiem, uderzył na nieproszonego gościa.
Zrobił się wielki gwałt, awantura, bitwa — ale ów trzeci ustąpić ani myślał, powiedział im wprost:
— Moi kochani, ja także potrzebuję żyć i wypędzić się niedam.
Wtenczas Joel zaskarżył go do rabina, ale Mosiek, takie ów przybysz miał imię, jako sprawiedliwy chassyd, odrzekł, że Joela rabin nic nie znaczy, że jemu podobniej wodę wozić, aniżeli tytuł rabina nosić.
— Więc w co ty wierzysz, gałganie! — zawołali wspólnicy.
— Ja wierzę w mego „rebe“, do którego jeżdżę przynajmniej jeden raz w roku na święta.
— A gdzież on jest, ten twój wielki rebe?
— Nad pruską granicą.
Ponieważ z Biednowoli do pruskiej granicy bardzo daleko, a Mosiek ciągle wódkę sprzedawał, przeto wspólnicy udali się do Mendla po radę, w jaki sposób odwrócić nieszczęście.
Mendel myślał dość długo i rzekł:
— Lepiej razem z wilkiem jeść cudze mięso, niż dać swoje własne do jedzenia wilkowi... nie ma co, moi kochani, przyjmijcie tego gałgana do współki.....

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.