Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ców dziecko. Właśnie według tego puściłem się w świat i ważyłem się na taką drogę, żeby Jasiowego ojca odnaleźć.
— I znaleźliście?
— Nie łacno mi to było. Dużo świata przeszedłem... dróg przedeptałem. Opowiem wam jak będziemy w chałupie... teraz pilno mi do wsi, chciałbym Jasia zobaczyć i księdzu podziękować, jako że opiekę nad nim miał.
— Wiecie co, — rzekł Jan, już słonko siadło, prawie że wieczór — wyprzęgnę ja woliny, to i pójdziemy razem.
Tak też zrobił, woły wyprzągł, a sochę na polu zostawił — i poszli za wołami powoli.
— Toście i w Częstochowie byli? — spytał Jan.
— Byłem, byłem — a jakże, cały tydzień tam przesiedziałem.
— Powiadają ludzie że piękne miasto — a już najbardziej kościół. Kraków podobno ztamtąd widać?
— Nie znacie?
— Zkąd, mój Piotrze. Nie bywałem ja w życiu mojem w takich odległościach, jeno się czasem do miasta, a raz do gubernii zajrzało. Wiadomo że chłop a grzyb to jedno, gdzie się urodzi tam i ginie... chyba że go do wojska wezmą i za siódme morze zapędzą.
— No, do Częstochowy moglibyście się wybrać — nie taki to koszt, a jeszcze wam, co jesteście nie biedny gospodarz. Siądziecie sobie na maszynę, jeno gwiźnie i tak poleci, że koło was lasy i wioski będą się jeno migały. Warto Janie, warto...
— Wiem ja, ale jakby co do czego przyszło, toby i baba też chciała i jej byłoby markotno... gdybym ją do takiego świętego miejsca nie zabrał.
— To i co? zabrać babę, niech jedzie. Przecież i babie łaska Najświętszej Panienki potrzebna.
— Wiadomo!