Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czyż mnie pan nie poznaje, czyż pan nie wie kto jestem?
— Nie, ja nie mam żaden znajomość ze zlodziejami.
— Zrozumiej-że pan nareszcie, że to jest nieporozumienie, omyłka, której padłem ofiarą. Przechodziłem tędy, poprostu, nic więcej, bez żadnych zamiarów; tymczasem pies mi poszarpał ubranie, pańscy ludzie mnie pobili — z tego może być kryminalna sprawa. Słowo honoru daję!
— Nie znam ja złodziejski honoru...
— Wszakżeż ja nie jestem złodziej, ale sekretaz, Boberkiewicz.
Balcer udał niezmierne zdziwienie.
— Pan sekretarz? — rzekł, — pan sekretaz?! Aber ty się wstydź galganie kompromitować taki porządny pan sekretarz.
— Przypatrz mi się pan, przypomnij sobie, przecie mnie znasz!
— To caly awantura jest! Ten zakrwawiony, ten zablocony, ten spuchnięty — to pan sekretarz jest?!
— Rozwiąż mi pan ręce i pozwól wydobyć chustkę, żebym mógł twarz obetrzeć przynajmniej.
Balcer spełnił to żądanie.
Boberkiewicz obtarł zabłoconą i zakrwawioną twarz — Balcer udając nadzwyczajne zadziwienie, ręce rozkrzyżował.
— Herr Jezus! Pan sekretarz! pan sekretarz jest! Czy ja się spodziewał? Ach! jej!
— Nie udawaj pan, żeś mnie dopiero teraz poznał. Wiedziałeś bardzo dobrze kto jestem, gdym prosił żebyś mnie kazał puścić tym zbójom.
— To nie był aber żadne zbóje, tylko moje chlopcy, dobre mlynarze oba.
— Żeby z piekła nie wyjrzeli łotry! ja im pokażę, co to jest napadać na spokojnych ludzi... ja ich do kryminału zapakuję, tak że już świata Bożego nie zobaczą.