Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O moi złoci! moi kochani... — szeptał chłopak drżącym, urywanym głosem, już ja was nie puszczę, nie dam wam iść w świat, nie pozwolę, choćbyście nie wiem jak chcieli...
Stępor uśmiechnął się.
— A co ty za prawo masz nad Piotrem? — zapytał, — jakim sposobem możesz mu pozwolić, albo i nie pozwolić? Jak zechce, tak uczyni...
— Nie, już dziaduś nie pójdą. Na progu się położę, u sukmany uczepię się jak rak i nie puszczę. Już niedługo mój dziadziu, niedługo... obaczycie...
— Cóż obaczę?
— Jeszcze tylko parę lat, wyuczę się dobrze na organistę i będziemy sobie oba gdzie przy kościele mieszkali. Dziadzio nic nie będą robili, będą mieli wygodę swoją i wikt u mnie.
— Ale! — odezwał się z powątpiewaniem Stępor.
— A to niech Jan spytają samego kanonika... on przyświadczy.
— Ho! ho! jakoś ty mój Jasiu za dużo sobie ufasz...
— Bogu tylko ufam i jego łasce — tak mnie właśnie kanonik nauczał i powiedział, żebym się jeno przykładał usilnie do roboty, a Pan Bóg będzie we wszystkiem błogosławił... O mój dziadziu, dziadziu kochany, jak to dobrze żeście wy przyśli! Mnie tak smutno było bez was, żem chodził jak nie swój i smutny. Ciągle spoglądałem na drogę, czy was nie widać.
— Ano, przyszedłem przy Boskiej pomocy...
— I nie pójdziecie już więcej?
— Nie mam po co, co miałem zrobić tam zrobił, o czem ci jutro wszystko opowiem dokumentnie. Czy ty możesz prosić organisty, żeby cię na jakie dwa dni zwolnił?
— Dla czego nie? Święta nie ma, aż w Niedzielę.
— Jutro rano pójdę z tobą do kanonika, bo dziś