Strona:Klemens Junosza - Z antropologii wiejskiej (nowa serya).djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ro i wszystko precz murowane z cegły, same kamienice; żydów aż czarno... jak zwyczajnie w mieście — a obraźników, kramarzy moc...
— Kościół w mieście?
— Jest jeden i w mieście, ale ten do którego ludzie chodzą kompaniami, to już krzynkę za miastem stoi, na górze co się Jasną nazywa — a przez to, czy powiecie częstochowski czy jasnogórski kościół — to będzie wszystko jedno, bo wiadomo o którym mowa. Kościół wielki, a dokoła niego gmachy klasztorne, a wszystko za wałami, na górze. Forteca to była straszna, szwedy dużo kul i prochu na nią popsuli, a przecie dobyć nie mogli. Kościół wielki, jakiego w naszych stronach nie zobaczy; wieża na nim wysokości wielkiej. Z niej to Kraków widać przy dniu pogodnym. W klasztorze księża Paulini siedzą, zakonnicy...
— A obraz w wielkim ołtarzu?
— Nie, mój Janie, obraz w osobnej kaplicy. Strach wejść, strach spojrzeć, jeno by człowiek w proch upadł i jęczał, a płakał, a modlił się, jak one wielkie pokutniki, co całe życie na umartwieniach strawili.
— Oj Pietrze kochany, takeście mi dopowiedzieli, że niech co chce będzie, zabieram babę i Magdę, i jedziem na Zielone Świątki. Ofiarowałbym się nawet i na piechotę, ale żem nie czasowy, pojedziemy na onej maszynie... choć i strach.
— Dobrze mówicie Janie, w takiem miejscu być warto. Biedaki o żebranym chlebie chodzą, a cóż wam, gospodarzowi znacznemu? Wam bajki!
— Pojadę.
— Skoro będziecie, skoro już obaczycie i kościół i obraz, to zajrzycie jeno do skarbca.
— A cóż to za skarbiec?
— Oczy was zabolą, mój Janie, tyle tam bogactwa! Od