Wieczór Trzech Króli (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare,
Józef Ignacy Kraszewski (przedmowa)
Tytuł Wieczór Trzech Króli, lub co chcecie
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom XI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. Twelfe Night, Or what you will
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

WIECZÓR TRZECH KRÓLI, LUB CO CHCECIE.



WIECZÓR TRZECH KRÓLI, LUB CO CHCECIE.

W

Wieczór Trzech Króli, dwunasta noc po Bożem Narodzeniu, obchodzonym był w Niemczech i Anglii wesołością, ucztami, wyborem jednodniowego, fantastycznego króla i jego dworu. Był to wieczór zabawnych przemian, a takie właśnie metamorfozy osobliwe są komedyi treścią. Jest to — co sobie chcecie — dziwactwo, jakby dla zabawy tego wieczora napisane, w którem zbyt ściśle dochodzić nie trzeba ani miejsca, gdzie się to dzieje, ani osób, które tu wchodzą. Są to istoty wieczora czy nocy dwunastej, w chwili wesołego szału zrodzone, a jutro o blasku dnia mające się w promieniach słońca rozpłynąć.

Jakaś historyjka, zbudowana na niezmiernem podobieństwie dwojga bliźniąt, brata i siostry, służy za osnowę Szekspirowi, który zawsze z najdziwaczniejszego podania, dotknięciem czarodziejskiej różczki, tworzy cały światek, żywy, świeży, że choć w niego po dniu uwierzyć trudno, mieszkaćby się w nim pragnęło...
Pod urokiem jego słowa skłonniśmy nawet przyjąć za dobre i prawdziwe, co inaczej zdałoby się niemożliwem.
W tym światku wesołej nocy Trzech Króli, niema ani jednej postaci, jednego charakteru, mogącego obudzić odrazę, niektóre śmiech budzą i politowanie, żaden wstrętu. W żadnej może komedyi Szekspira niema tyle wdzięku, świeżości, wesołość nie jest tak młoda i zdrowa, w żadnej, stworzony przez niego świat nie ma rysów tak sympatycznych i szlachetnych. Poeta wyrzekł się prawie cieniów, ani jeden czarny charakter nie miesza się tu i nie psuje jasnej harmonii, wesołej kartki mięsopustnej. Ta noc dwunasta, to już mięsopustu początek i wszystkich szałów, jakie on z sobą prowadził.
Nic wdzięczniejszego nad ten szereg figur, wywołanych przez poetę, bo nawet realizm komicznych żywiołów wcale nie razi, nie odbija zbyt ostro, zlewa się tonami pośrednimi z drugą połową poetyczną, idealną. Nic zbyt rubasznego i gminnego nie weszło do tego obrazka.
Wiola i Sebastyan, siostra i brat, bliźnięta... mimowoli znowu na pamięć nam przywodzą, że pierworodne dzieci poety były to Judyth i Hamnet, bliźnięta jak one... Podanie o owym bracie i siostrze, tak do siebie podobnych, jak Menechmy Plauta, jest znowu włoskiego pochodzenia.
Do Włoch, handlowych, artystycznych, pełnych życia, które ściągały zewsząd chciwych i ciekawych ludzi, zbiegały się też podania i historye z całej ziemi. Stosunki Wenecyi, Genui i miast portowych włoskich ze Wschodem, wiodły tu razem ludzi i powieści, a życie bujne, wrzawliwe, potrzebowało się wyrażać nietylko czynem, ale od czynów jeszcze fantastyczniejszem słowem. Nigdzie wschodnie podanie nie rozkwitło też świetniej, niż we Włoszech i Hiszpanii, krajach obu, w których fantazya wschodnia kolonizowała się, aby na tym gruncie, pod tem niebem, rozrastała się i kwitła na nowo. Tysiąc nocy, przemieniały się tu w powieści Bokkacyusza, Bandello’na, Fiorentino’a i tylu innych, a jak zasadzone pomarańcze zdawały się autochtonami, tak zasiane legendy można było wziąć za miejscowe. Treść tego dramatu, bardzo grubymi narzuconą rysami, daje też Włoch. Math. Bandello (Novelle. Part. 1. nov. 36), jako zdarzenie prawdziwe.
Miało to być w roku 1527, w czasie zdobycia i łupieży Rzymu przez Niemców i Hiszpanów, pod hetmaństwem księcia de Bourbon. Wśród zaburzenia tego, bogaty kupiec z Chiese, niejaki Ambrogio Nani, z dwojgiem dzieci wzięty był w niewolę. Syn się nazywał Paolo, córka Nicuola, a były tak do siebie podobne, że je odróżnić przychodziło z trudnością. Ambrogio wymknąć się zdołał. Paolo wzięty przez jakiegoś Niemca, zawieziony był do Neapolu i zniknął z oczu. Nicuola, którą dwóch Hiszpanów pochwyciło, została przez ojca wykupioną i wróciła z nim do rodzinnego miasta Chiese. Tu pokochała młodzieńca imieniem Lattanzio Puccini, który żenić się z nią przyrzekał. Pisywali do siebie za pośrednictwem usłużnej mamki, gdy nagle Ambrogio zmuszony został za pilnemi interesami jechać do Rzymu i córkę zabrał z sobą. Tymczasem po wyjeździe Nicuoli, Lattanzio w innej się zakochał, w zalotnej Catelli Lanzetti.
Po sześciu miesiącach, powróciwszy Nicuola, dowiedziała się o zdradzie i niewierności jego. Napróżno starała się go sobie napowrót pozyskać, Lattanzio pozostał wiernym Catelli. Ambrogio, w drugą podróż jadąc, córki nie zabrał z sobą, ale ją zostawił w Chiese, w klasztorze. Reguła, widać, nie była ostra, jak w klasztorach Bokkacyusza, bo młodzież uczęszczała tam dla zabawy. Jednego dnia Lattanzio znalazł się tam także, a Nicuola ciekawa, podsłuchując go, dowiedziała się, że mu paź, chłopak ulubiony uszedł i że nie miał sługi. Przebrawszy się po męsku, pobiegła, wpraszając się na służbę do niego, pod imieniem Romula. Lattanzio, nie poznawszy jej, polubił i z listami posyłał do kochanki. Catella więcej nad pana pokochała sługę, a miłość ta gwałtowna tak się objawiła napastliwie, że przebrana Nicuola musiała uciekać, aby się nie zdradzić. Wróciła do pana smutna, opowiadając mu, że się jej nie powiodło poselstwo. Ale powracając spostrzegła razem ojca, wracającego właśnie z podróży, i szybko zrzuciwszy ubranie, pobiegła do niego. Dawny pan pazia, Lattanzio, niespokojny o chłopca, który mu uszedł, pogonił za nim do mamki, gdzie się przebierała, i tu odkryło się, że Nicuola była Romulem.
Poruszony tem Lattanzio, padł jej do nóg i wrócił do dawnej dla niej miłości.
Tymczasem w mniemanym paziu zakochana zapalczywie Catella, czekała na przyrzeczony powrót jego, gdy patrzącej z balkonu, nasunął się na oczy brat, zupełnie do siostry przebranej podobny.
Catella wzięła go za Romula, ściągnęła do siebie i zdumionego wielce, już nie wypuściła, aż nazajutrz... Później wyjaśniły się dopiero rzeczy i dwie pary szczęśliwie pobrać się mogły.
Nowela ta Bandello’na tak się podobała powszechnie, że ją przerobiono dla teatru. Niccolo Secchi zrobił z niej Gl’Ingagni, grane w Medyolanie przed królem Filipem II w r. 1557, a Curio Gonzaga drugą komedyę, drukowaną w r. 1592. W Hiszpanii Lope de Rueda przerobił ją na sajnetę Enganos.
Na francuski język z małemi zmianami tłomaczył nowelę Belleforest (63 Histoire tragique). W roku 1581 Anglik Barnaby Rich, włączył ją, zupełnie przekształciwszy, do swej kompilacyi: Riche his Farwell to Militarie profession etc. Rich, którego użył Szekspir, przeniósł teatr powieści do Grecyi byzanckiej. Występuje w niej Silla, córka księcia cypryjskiego, goniąca za księciem Apolloniuszem konstantynopolskim. Przezwawszy się Sylwiem, wchodzi ona w jego usługi. Tak samo jak Nicuolę, Apolloniusz posyła ją do Juliny, która równie gwałtowną i napastliwą miłość ku niej powzięła. Fałszywy Sylwio uchodzi, a zjawia się prawdziwy, tegoż imienia, brat jej; Julina zaprasza go do siebie, czemu on wcale się nie broni i zostaje u niej. Zrana jednak, lękając się wykrycia oczywistej omyłki, znika z jej domu. Julina skarży się na zwodziciela, rzecz się rozgłasza, Apolloniusz gniewa się na pazia i wtrąca go do więzienia. Julina idzie prosić za im, przyznając się do blizkiego stosunku. Ale w tem, odkrywa się, że obwiniony i uwięziony jest kobietą. Apolloniusz, tknięty jej przywiązaniem i pościęceniem, żeni się z nią, a Julina rozpacza, póki odgłos wypadku nie sprowadził do niej prawdziwego Sylwia.
W obu opowiadaniach postacie są zaledwie narysowane ogólnymi rysy, bez oznaczenia charakterów. Jednej tylko Catelli — Juliny zbyt gwałtowna namiętność, dobitniej ją odcechowuje.
Życie, barwę, nadał legendzie Szekspir, stwarzając śliczną Wiolę, Oliwię i oryginalny dwór wielkiej pani. Wszystkie rażące, ostre rysy oryginalnej powieści, starte są, złagodzone, w miejscu ich, z niewypowiedzianym wdziękiem rozwija się akcya. Catella — Julina, jej namiętność w opowiadaniu włoskiem przykre czyni wrażenie, tu przedstawia się jako pieszczone dziecię arystokratycznej rodziny, znękane sieroctwem, znudzone życiem samotnem, szukające pociechy w miłości i związku wedle serca. Oliwii miłość równie żywa, jest sytuacyą jej usprawiedliwioną. Żyjąc w towarzystwie takiego kuzyna i takiego przyjaciela jego, mając takiego marszałka dworu, można w końcu zapragnąć innego świata i ludzi i będąc swobodną, wybrać sobie młode serce do pary. Niektórzy krytycy pytają, dlaczego młodego, miłego i zakochanego w niej księcia nie chce Oliwia? Nam się to w jej położeniu i charakterze zdaje bardzo naturalnem: ceni swoją swobodę. Podnosząc ku sobie tego wyrostka, zostaje panią jak była, biorąc księcia, musiałaby mu być podległą i stosować się do jego woli.
Oliwia, jako wielka pani, nawykła do rozkazywania, wzrosła w swobodzie, jest trochę samowolną i fantastyczną, ale nawet w miłości tej zachowuje miarę i przyzwoitość. Prześliczną jest Wiola, charakterystyczną złośliwa Marya, która wkońcu wydaje się za pijaka Tobiasza; doskonały typ żwawej subretki, która wie, że sobie da radę ze starym mężem. Marya służy za kontrast przy innych typach niewieścich; idzie jej o to, aby wyszła przez kuzyna pani w świat ten wyższy, na którym świetnie wystąpić potrafi. Tobiasz jest dla niej narzędziem tylko. Przypomina on nam mimowolnie Falstaffa, nacechowany i odmalowany mistrzowsko; lecz rysy tu delikatniejsze i kuzyn pani nie spadł jeszcze tak nizko. Towarzysz jego wyborny także, przypomni nam w Otellu Roderiga. Pajac, clown, mniej oryginalny, jak Pulcinello we włoskich komedyach, musiał być błaznem podobnym do innych i wyindywidualizowany być nie mógł. Malwolio — co za typ nieoszacowany zarozumiałości, poszanowania dla siebie, i głupkowatego purytanizmu!
Na jednym egzemplarzu Szekspira w British Museum, wydania in fol. roku 1632, które było własnością Karola I (ofiarowany bibliotece przez Jerzego IV), król Karol nienawidzący purytanów, zmazał własnoręcznie tytuł: Twelfth Night or what you will, i napisał: Malvolio.
Dla niego ten typ nienawistny „the devil a puritan“ był głównym w sztuce.
Purytanie naówczas rzucali klątwę na literaturę i teatra; na wszystkie zwyczaje i instytucye, z ich utopią chrześcijańsko-żydowską niezgadzające się. Karol przeczuwał w nich niebezpiecznych wrogów. Z oburzeniem pisali o teatrze w broszurze „The anatomy of abuses“ 1595 roku. Philip Stubbes mówi o romansach i powieściach i wyraża się: „romanse wynalazł Belzebuth, pisze je Lucyper, upoważnia druk Pluton, drukuje Cerber, a sprzedają i roznoszą po świecie Furye.“ Inny tegoż rodzaju pamflecista Stephen Gosson, nawrócony z pisarza dramatycznego na purytanina, w roku 1597, napisał „Szkołę nadużyć, zawierającą (sic) przyjemne besztanie poetów, komedyantów, błaznów i wszelkiego innego robactwa rzeczypospolitej“.
Wracając od Malwolia do innych osób wchodzących do komedyi, podnieść jeszcze należy charakter Antonia, który przypomina imiennika swojego w Kupcu weneckim.
Ściśle oznaczyć trudno, kiedy komedya ta była napisaną, Meres jej nie wspomina. Wystawiona była w roku 1602 w lutym, na Gromniczną, w Middle Temple w Londynie, w czasie jakiejś uroczystości prawników. John Mannigham pisze o niej w dzienniku swym: „Na naszą uroczystość mieliśmy teatralną sztukę: Wieczór Trzech Króli, czyli Co sobie chcecie, nazwaną. Bardzo podobna do Komedyi omyłek, albo do Menechmów Plautus’a, ale najpodobniejsza do włoskiej komedyi Inganni. Doskonały figiel, gdy w marszałka dworu wmawiają, że jego pani, wdowa (?) hrabina, w nim się zakochała; naśladują niby list od tej damy w którym stoi, co się jej w nim najlepiej podoba, przypisując mu, jak się ma obchodzić, ubrać, śmiać i t. p. A gdy on to wykonywa, dają jej do zrozumienia, że zwaryował itd“.
W całej komedyi to go jakoś najmocniej zajęło. Sytuacye komiczne, zawsze dla ogółu najzrozumialszemi bywają... pieprzno a słono dawać mu potrzeba. Godna uwagi, że sądy współczesnych o poecie, mało co nad ten poziom wychodzą, trzeba było lat kilkuset, aby piękności zawarte w dziełach w całym zajaśniały blasku.




OSOBY:

Orsyno, książę Illiryi.
Sebastyan, miody szlachcic, brat Wioli.
Antonio, kapitan okrętu, przyjaciel Sebastyana.
Kapitan okrętu, przyjaciel Wioli.

Walentyn,    dworzanie księcia.
Kuryo,

Sir Tobiasz Czkawka, stryj Oliwii.
Sir Andrzej Czerwonogębski.
Malwolio, intendent Oliwii.

Fabian,    słudzy Oliwii.
Pajac,

Oliwia, bogata hrabina.
Wiola, zakochana w księciu.
Marya, dworska Oliwii.
Panowie, Księża, Majtkowie, Urzędnicy, Muzykanci, Służba.

Scena częścią w pewnem mieście illiryjskiem, częścią nad brzegiem morza.



WIECZÓR TRZECH KRÓLI, LUB CO CHCECIE.

AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Pokój w pałacu książęcym.
(Wchodzą: Książę, Kuryo, Panowie i Muzyka).

Książę.  Jeśli muzyka jest miłości strawą,
Dajcie mi waszej muzyki do zbytku,
Niechaj apetyt umrze z przesycenia.
Tę konającą powtórzcie kadencyę.
Jak słodki wietrzyk, do uszu mych wbiegła,
Co się unosząc nad grzędą fiołków,
Zapachy razem kradnie i rozrzuca.
Skończcie. Już pierwszej nie ma pieśń słodyczy.
Duchu miłości szybki i polotny,
Chociaż jak w morzu wszystko w tobie tonie,
Wszystko, co połkniesz, choć wielkie i drogie,
Wartość swą całą w jednej traci chwili.
Tyle form zmiennych miłość w sobie chowa,
Że fantastyczność jej jednej jest cechą.
Kuryo.  Idziem polować?
Książę.  Na co?
Kuryo.  Na jelenia.
Książę.  Najpiękniejszego od dawna już gonię.
Kiedym Oliwię zobaczył raz pierwszy,

(Widok jej zdał się całą atmosferę
Czyścić z wyziewów śmiertelnej zarazy)
Czar mnie jej spojrzeń zmienił na jelenia,
A żądze moje odtąd jak ogary
Bez miłosierdzia po świecie mnie gonią.

(Wchodzi Walentyn).

Jakież nowiny przynosisz mi od niej?
Walentyn.  Nie mogłem, książę, dostać posłuchania,
Tylko tę szatna przyniosła odpowiedź:
Powietrze nawet przez lat siedmiu przeciąg
Lic jej odkrytych zobaczyć nie zdoła;
Jak zakonnica, ciągle zakwefiona,
Łzą będzie słoną swoją skrapiać izbę,
Drogiego brata opłakując stratę,
Którego pamięć, w głębokiej żałobie,
Wieczną i świeżą chce w sercu przechować.
Książę.  Kobieta, której serce tak jest czułe,
Co tak miłości płaci dług braterskiej,
Jak kochać będzie, kiedy złota strzała
Zabije wszystkich uczuć innych stada,
Dziś w niej żyjące!
Gdy jej wątrobę, jej mózg i jej serce —
Ten tron cesarski — jeden król posiędzie! —
Idźmy w zielonej schronić się altanie;
Wśród kwiatów słodsze miłości dumanie.

(Wychodzą).

SCENA II.
Wybrzeże morskie.
(Wchodzą: Wiola, Kapitan i Majtkowie).

Wiola.  Co to za kraj jest?
Kapitan.  To Illirya, pani.
Wiola.  Co mi z Illiryi? Mój brat jest w Elizyum.
A przecie — kto wie — może nie utonął.
Co o tem myślisz?
Kapitan.  Cud nas uratował.

Wiola.  Czy cud podobny nie mógł uratować
Biednego brata?
Kapitan.  Cieszmy się nadzieją,
Bo jestem pewny, że w chwili rozbicia,
Kiedy szalupa z rozbitków tych garstką
Niosła nas, pani, ku skalistym brzegom,
Widziałem dobrze, jak brat twój roztropny,
Pod natchnieniami męstwa i nadziei,
Do strzaskanego masztu się przywiązał,
I jak Aryon na grzbiecie delfina
Walczył z falami i zniknął w oddali.
Wiola.  Przyjmij to złoto za pociechy słowo.
Własny ratunek, mową twą poparty,
Budzi w mem sercu niepłonną nadzieję,
Ze i on żyje. — Czy znasz tę krainę?
Kapitan.  O, znam ją dobrze, bo się urodziłem
I wychowałem, trzy godzin stąd drogi.
Wiola.  Kto krajem rządzi?
Kapitan.  Pan dostojny rodem,
A dostojniejszy przymiotami duszy.
Wiola.  Imię?
Kapitan.  Orsyno.
Wiola.  Orsyno? Pamiętam,
Ojciec mój często imię to wspominał.
Książę podówczas żony jeszcze nie miał.
Kapitan.  I dziś jej nie ma; przynajmniej jej nie miał,
Miesiąc jest temu, gdym brzeg ten opuścił.
Biegały wieści w dniu mego odjazdu,
(O sprawach panów chętnie lud gawędzi),
Że miłość pięknej chciał zyskać Oliwii.
Wiola.  Kto ta Oliwia?
Kapitan.  Cnotliwa dziewica,
A córka hrabi zmarłego przed rokiem.
Zostawił on ją pod opieką syna.
Jej brata, który wkrótce także umarł.
Z żalu po stracie uciekła, jak mówią,
Od towarzystwa i widoku ludzi.
Wiola.  O gdybym mogła pani tej być sługą!

Gdybym się mogła przed światem utaić,
Póki zamiary moje nie dojrzeją!
Kapitan.  To rzecz nie łatwa, żadnej bowiem prośby,
Nawet książęcych słuchać nie chce błagań.
Wiola.  Na twej się twarzy uczciwość maluje;
Choć wiem, że nieraz zwodnicza natura
Szatą piękności szpetność osłoniła,
Śmiem jednak wierzyć, że i dusza twoja
Z twojem szlachetnem w zgodzie jest obliczem;
A więc cię proszę — a nie pożałujesz —
Utaj, kto jestem, i bądź mi pomocą,
Abym, przebrana, celów mych dosięgła.
Chcę księciu służyć; na dwór mnie poprowadź,
Przedstaw mnie panu twemu jak eunucha,
A dobre znajdziesz u niego przyjęcie,
Bo moja biegłość w muzyce i śpiewie
Będzie kosztownym dla niego nabytkiem.
Co stąd wypadnie, to przyszłość odsłoni:
Dziś twe milczenie niech planów mych broni.
Kapitan.  Bądź więc eunuchem, ja twym będę niemym,
A jeśli język mój wypaple słowo,
Niech moje oczy zagasną!
Wiola.  Dziękuję!
Prowadź mnie teraz, dobry kapitanie. (Wychodzą).


SCENA III.
Pokój w domu Oliwii.
(Wchodzą: Sir Tobiasz Czkawka i Marya).

Sir Tob.  Co do kaduka myśli moja synowicą, że tak wzięła do serca śmierć swojego brata? Najmniejszej nie mam wątpliwości, że troska jest nieprzyjacielem życia.
Marya.  Na uczciwość, panie Tobiaszu, musisz trochę wcześniej wracać do domu; twoja synowicą, a moja pani, bardzo się gorszy tak niezwykłemi godzinami.
Sir Tob.  Lepiej, że się gorszy mojemi godzinami, niż żeby sama innych gorszyła.
Marya.  Wszystko to bardzo dobrze, ale mój panie Tobiaszu, musisz koniecznie przywdziać szaty skromności i przyzwoitości.
Sir Tob.  Przywdziać szaty? Ani myślę innych szat przywdziewać, jak te, które na mnie teraz widzisz; szaty te dość są dobre, aby w nich kufle wychylać; buty te także dobre na to, a jeśli nie są, to niech się za własne uszy powieszą.
Marya.  Te hulanki i te pijatyki zabiją cię, panie Tobiaszu. Wczora właśnie mówiła o tem moja pani; napomknęła też o niedowarzonym szlachcicu, którego tu jednego wieczora sprowadziłeś, niby jako jej konkurenta.
Sir Tob.  Kogo masz na myśli? Czy pana Andrzeja Czerwonogębskiego?
Marya.  Zgadłeś, panie Tobiaszu.
Sir Tob.  Nie znajdziesz w całej Illiryi barczystszego szlachcica.
Marya.  I cóż stąd?
Sir Tob.  Czy nie wiesz, że ma trzy tysiące dukatów rocznej intraty?
Marya.  Prawda, tylko, że wszystkie swoje dukaty w jednym roku przepuści, bo wielki z niego paliwoda i rozpustnik.
Sir Tob.  Fe, wstydź się tak o nim mówić! Czy nie wiesz, że gra na basetli, mówi trzema lub czterema językami, słowo w słowo a bez książki i posiada wszystkie dary przyrodzenia?
Marya.  To prawda, że posiada prawie wszystkie, bo prócz tego, że jest głuptak, jest także wielkim burdą, a gdyby nie miał daru tchórzostwa na złagodzenie przyrodzonego daru swarliwości, wszyscy roztropni ludzie nie wątpią, że niedługo miałby także i dar mogiłki.
Sir Tob.  Na tę rękę, łotr jest i potwarca, kto tak o nim mówi. Powiedz, kto to?
Marya.  Ci, którzy prócz tego dodają, że się co noc upija w twojem towarzystwie, panie Tobiaszu.
Sir Tob.  Pijąc zdrowie mojej synowicy. Nie przestanę pić za jej pomyślność, póki mam dziurkę w gardle i póki nie zabraknie wina w Illiryi. Tchórz to i zając, który nie chce pić za zdrowie mojej synowicy, aż mu się zacznie głowa kręcić, jak parafialna fryga[1]. No, dziewczyno, castiliano volto, nastrój kastylijską powagę; widzę zbliżającego się pana Andrzeja Czerwonogębskiego. (Wchodzi Sir Andrzej Czerwonogębski).
Sir Andrz.  Panie Tobiaszu Czkawko, co tam nowego, panie Tobiaszu Czkawko?
Sir Tob.  Słodki panie Jędrzeju!
Sir Andrz.  (do Maryi). Daj ci Boże zdrowie, piękna sekutnico!
Marya.  I tobie, panie Jędrzeju.
Sir Tob.  Nacieraj, panie Jędrzeju, nacieraj!
Sir Andrz.  Co to za jedna?
Sir Tob.  Szatna mojej synowicy.
Sir Andrz.  Dobra panno Nacieraj, pragnę bliższej z tobą znajomości.
Marya.  Moje imię jest Marya.
Sir Andrz.  Dobra panienko, Marysiu Nacieraj —
Sir Tob.  Mylisz się, panie Jędrzeju, nacieraj, znaczy się: atakuj, oblegaj, jednem słowem umizgaj się, szturmuj!
Sir Andrz.  Na honor, nie chciałbym rzucić się na to przedsięwzięcie w kompanii. Czy to ma się znaczyć, nacieraj?
Marya.  Żegnam was, panowie.
Sir Tob.  Jeśli ją tak puścisz, panie Jędrzeju, bodajeś nigdy więcej szabli z pochwy nie wyciągnął!
Sir Andrz.  Jeśli cię tak puszczę, panienko, bodajem nigdy więcej szabli z pochwy nie wyciągnął! Piękna moja dziewczynko, czy myślisz, że dudków w ręku trzymasz?
Marya.  Nie trzymam cię jeszcze w ręku, panie Jędrzeju.
Sir Andrz.  Lecz będziesz trzymała, to rzecz nietrudna; oto moja ręka.
Marya.  Myśleć wolno, jak się podoba, panie Jędrzeju. Radzę ci, włóż tę rękę w maślnicę, niech się napije.
Sir Andrz.  Dlaczego, kochaneczko? Co to za metafora?
Marya.  Bo sucha, panie Jędrzeju[2].
Sir Andrz.  Tak myślę. Nie taki ze mnie osieł, żebym nie potrafił rąk trzymać sucho. Ale co żart ten znaczy?
Marya.  Suchy żart, panie Jędrzeju.
Sir Andrz.  Czy masz ich więcej na rozkaz?
Marya.  Mam ich teraz dostatkiem na końcu palców, ale ledwo twoją puściłam rękę, wszystkie naraz uciekły (wychodzi).
Sir Tob.  Panie Jędrzeju, trzeba ci wychylić szklenicę węgrzyna. Kiedyż cię tak powalonego widziałem?
Sir Andrz.  Nigdy jeszcze, jak myślę, chyba, że widziałeś, jak mnie węgrzyn pod stół powalił. Zdaje mi się czasami, że nie mam więcej dowcipu, niż lada chrześcijanin, lub niż lada człowiek pospolity. Aleć bo ogromnie lubię wołowinę, i być może, że wołowina robi krzywdę mojemu dowcipowi.
Sir Tob.  Niema wątpliwości.
Sir Andrz.  Gdybym tego był pewny, wyrzekłbym się wołowiny. Odjeżdżam jutro do domu, panie Tobiaszu.
Sir Tob.  Pourquoi, kochany panie Jędrzeju?
Sir Andrz.  Co znaczy się pourquoi? Czy znaczy się: zostań, czy znaczy się: odjeżdżaj? Jak żałuję, że nie poświęciłem językom czasu, który zmarnowałem na fechtach, tańcu i niedźwiedzich hecach! O, czemu nie oddałem się wyzwolonym naukom!
Sir Tob.  O, niezawodnie, miałbyś przepyszną czuprynę.
Sir Andrz.  Dlaczego? Czy to przydałoby się na co moim włosom?
Sir Tob.  Trudno wątpić; wszak widzisz, że naturalnie nie chcą się zwijać.
Sir Andrz.  Alboż tak jak są, nie są mi do twarzy?
Sir Tob.  I bardzo; wiszą jak konopie na kądzieli. Spodziewam się, że jeszcze zobaczę, jak cię jaka prządka weźmie między nogi i wszystko wyprzędzie.
Sir Andrz.  Daję słowo, że jutro do domu wyruszam, panie Tobiaszu. Synowicą twoja nie chce się na oczy pokazać, a choćby się i pokazała, założyłbym się cztery przeciw jednemu, że mnie nie zechce, boć sam hrabia tu w sąsiedztwie zamieszkały idzie do niej w konkury.
Sir Tob.  Ale ona nie chce hrabiego; nigdy nie weźmie ona za męża wyższego od siebie rodem, wiekiem lub dowcipem; słyszałem, jak na to przysięgła. Jest nadzieja.
Sir Andrz.  Więc miesiąc jeszcze zostanę. Dziwny jednak ze mnie człowiek; są czasy, w których szaleję za maskaradą i balem.
Sir Tob.  Czy możesz przydać się na co w tego rodzaju błazeństwach?
Sir Andrz.  W całej Illiryi nie znajdziesz mi równego, byłeś nie szukał między lepszymi ode mnie; nie chcę się jednak porównywać ze starszymi.
Sir Tob.  A z twoim tańcem jak stoją rzeczy?
Sir Andrz.  Na uczciwość, mogę doskonale wywinąć kominka.
Sir Tob.  Ognisty, widzę, z ciebie człowiek.
Sir Andrz.  A zdaje mi się, że w prysiudach nie znajdziesz lepszego w Illiryi (tańczy fantastycznie).
Sir Tob.  Czemu kryjesz swoje talenta? Czemu swoje przymioty trzymasz pod zasłoną? Czy boisz się kurzu, jak portret Maryi Rzezimieszek?[3]. Czemu nie idziesz do kościoła mazurkiem, a nie wracasz krakowiakiem? Na twojem miejscu, moim zwyczajnym krokiem byłby kozak; nawetbym na trzy tempa wodę odlewał. Co ty myślisz, człowieku? Alboż to świat jest na to, żeby na nim cnoty ukrywać? Zawsze mi się zdawało, patrząc na formę twoich łydek, że się rodziłeś pod gwiazdą kozaka.
Sir Andrz.  Nie przeczę, że dobrze utoczone i niezgorzej wyglądają pod czerwoną pończochą. A gdybyśmy na przykład jaki kulig urządzili?
Sir Tob.  A cóż lepszego moglibyśmy zrobić? Wszak rodziliśmy się pod Bykiem.
Sir Andrz.  Pod Bykiem? Kto się rodził pod tą gwiazdą, silne ma boki i serce.
Sir Tob.  Nie, panie Jędrzeju, silne łydki i golenie. Zobaczmy twoje kominki. — Ha! wyżej! ha, ha! — Wybornie!

(Wychodzą).

SCENA IV.
Pokój w pałacu książęcym.
(Wchodzą: Walentyn i Wiola w męskim ubiorze).

Walentyn.  Jeśli książę i nadal te same laski dla ciebie zachowa, Cezaryo, spieszny twój awans niewątpliwy. Ledwo trzy dni temu, jak cię poznał, a już dla niego obcym nie jesteś.
Wiola.  Złe masz wyobrażenie albo o jego charakterze, albo o mojej gorliwości, jeśli wątpisz o trwałości jego łaskawych dla mnie względów. Czy książę zmienny jest w swoich uczuciach?
Walentyn.  O nie, możesz mi wierzyć.
Wiola.  Dzięki ci, panie. Lecz nadchodzi książę.

(Wchodzą: Książę, Kury o i Dwór).

Książę.  Gdzie jest Cezaryo? Czy go z was kto widział?
Wiola.  Jestem gotowy, książę, na twój rozkaz.
Książę.  Odejdźcie, proszę, na stronę. Cezaryo,
Znane ci wszystkie moje tajemnice,
Boś w skrytej księdze duszy mojej czytał.
Idź teraz do niej, żądaj posłuchania,
A gdyby wrota przed tobą zamknięto,
Powiedz, że w ziemię u progu jej wrośniesz,
Jeśli nie wpuszczą cię do jej komnaty.
Wiola.  Jeśli to prawda, że całą jej duszę
Tak czarny smutek kirem swym osłonił,
Daremne będą wszystkie me błagania.
Książę.  Zgwałć raczej wszystkie wprzód grzeczności prawa,
Nim do pałacu bez skutku powrócisz.
Wiola.  Przypuśćmy, książę, że dokażę cudu,
Że stanę przed nią, co mam jej powiedzieć?
Książę.  Opisz jej całą uczuć mych gwałtowność,
Zadziw ją mojej miłości potęgą;
Ust młodych powieść o mojem cierpieniu,
Łatwiejsze u niej znajdzie posłuchanie,
Niż zimne słowa dojrzalszego posła.
Wiola.  Nie myślę, książę.

Książę.  Wierz mi, drogi chłopcze,
Bo ktoby pragnął mężem cię nazywać,
Tylkoby młode twe szkalował lata.
Twarz twoja gładka, usta koralowe,
Jak u Dyany; głos dźwięczny i srebrny,
Jakby z gardziołka dziewicy wybiegał,
I wszystko w tobie urok ma kobiecy:
Ty się rodziłeś na miłości posła.
Weź z sobą czterech lub pięciu mych ludzi.
Zabierz i wszystkich, bo tylko samotny
Jestem szczęśliwy. Niech ci Bóg poszczęści,
A całą pana twojego fortuną
Będziesz mógł wolno, tak jak ja, rozrządzać.
Wiola.  Zrobię, co mogę, dla twojej miłości.
(Na str.). Poselstwu temu jak trudno mi sprostać,
Gdy sama pragnę żoną jego zostać! (Wychodzą).


SCENA V.
Pokój w domu Oliwii.
(Wchodzą: Marya i Pajac).

Marya.  Albo mi powiedz, gdzie byłeś, albo na twoją obronę nie otworzę ust, choćby na szerokość włoska. Moja pani każe cię powiesić za twoją nieobecność.
Pajac.  Niech mnie powiesi. Kto raz dobrze powieszony na tym świecie, nie potrzebuje zwijać chorągiewki.
Marya.  Dowiedź mi tego.
Pajac.  Bo niczego się już nie boi.
Marya.  Dobra postna odpowiedź. Czy chcesz, żebym ci powiedziała, skąd poszło przysłowie: nie potrzebuje zwijać chorągiewki?
Pajac.  Skąd, dobra panno Maryanno?
Marya.  Z wojny; możesz to twierdzić bez obawy w twoich błazeństwach.
Pajac.  Niech i tak będzie. Daj Boże mądrość tym, którzy ją mają, a głuptasy niech własnym posługują się talentem.
Marya.  Będziesz z tem wszystkiem wisiał za tak długą nieobecność, a przynajmniej dostaniesz odprawę; a odprawa czy dla ciebie nie to samo, co szubienica?
Pajac.  Niejedno dobre powieszenie salwuje od złego małżeństwa, a co do odprawy, zaradzi temu lato.
Marya.  Jesteś więc na wszystko zdecydowany?
Pajac.  Uchowaj Boże! Wszystkie moje nadzieje na dwóch trzymają się haftkach.
Marya.  Tak, że jeśli jedna się urwie, druga będzie trzymać, a jeśli się urwą obie, to i szarawary opadną.
Pajac.  Dobrze, na uczciwość, bardzo dobrze! Wybornie! Idź tą samą drogą dalej! Gdyby pan Tobiasz szklenicy się wyrzekł, nie byłoby w całej Illiryi dowcipniejszej od ciebie córki Ewy.
Marya.  Cicho, hultaju! Ani słowa o tem więcej. Zbliża się moja pani, wytłómacz się przed nią roztropnie; usłuchaj mojej rady. (Wychodzi. — Wchodzi: Oliwia i Malwolio).
Pajac.  Dowcipie, natchnij mnie, jeśli łaska, jakiem szczęśliwem błazeństwem! Ludzie, którym się zdaje, że cię posiadają, wystrychają się nieraz na błaznów, ja przeto, który jestem pewny, że cię nie mam, mogę za mądrego uchodzić; bo cóż powiada Quinapalus? „Lepszy dowcipny błazen, niż błaźniwy dowcipniś“. — Bóg z tobą, pani!
Oliwia.  Wyprowadźcie stąd błazna.
Pajac.  Czy nie słyszycie, nicponie? Wyprowadźcie panią.
Oliwia.  Precz mi z oczu! suchy z ciebie błazen; nie chcę cię trzymać dłużej; prócz tego zaczynasz być nieuczciwym.
Pajac.  Dwie wady, które trunek i dobra rada naprawią, bo dodaj suchemu błaznowi trunku, a błazen suchym być przestanie; każ się nieuczciwemu naprawić, a byle się naprawił, przestanie być nieuczciwym. Jeśli nie może się naprawić, daj go jakiemu partaczowi, niech go załata, bo wszystko, co naprawione, jest tylko załatane: cnota przekraczająca łatana, jest grzechem, a grzech naprawiony łatany, jest cnotą. Jeśli prosty ten sylogizm przyda się na co, tem lepiej; jeśli nie, jakie na to lekarstwo? Jak niema prawdziwego rogala, tylko nieszczęście, tak piękność jest tylko kwiatem. Pani kazała wyprowadzić stąd błazna, więc powtarzam, wyprowadźcie stąd panią.
Oliwia.  Mopanku, kazałam im ciebie stąd wyprowadzić.
Pajac.  Omyłka pierwszego stopnia! Pani, cucullus non facit monachum, co się znaczy: mózg mój pstrokacizny nie nosi. Dobra madonno, pozwól mi, żebym ci dowiódł, że ty moje zajęłaś miejsce.
Oliwia.  Czy potrafisz?
Pajac.  Bardzo łatwo, dobra madonno.
Oliwia.  Słucham.
Pajac.  Muszę cię więc katechizować, madonno. Dobra moja myszko cnoty, odpowiadaj.
Oliwia.  Chętnie; nie mam nic lepszego do roboty, słucham twoich dowodów.
Pajac.  Dobra madonno, po kim ta żałoba?
Oliwia.  Po moim bracie, dobry błazenku.
Pajac.  Więc przypuszczam, że dusza jego w piekle, madonno.
Oliwia.  Jestem pewna, że dusza jego w niebie, błazenku.
Pajac.  Tem większe błazeństwo, madonno, nosić żałobę po bracie, którego dusza jest w niebie. — Wyprowadźcie błazna, panowie.
Oliwia.  Co myślisz o tym błaźnie, Malwolio, czy nie robi postępów?
Malwolio.  I będzie je robił, póki na niego śmiertelne poty nie uderzą: niemoc wieku, która mądremu odbiera rozum, ulepsza dowcip błazna.
Pajac.  Niechże ci Bóg, dobry panie, ześle co prędzej niemoc starości na powiększenie twego błazeństwa! Pan Tobiasz przysięgnie bez wahania, że nie jestem lisem, ale się nie założy o dwa grosze, że ty, panie, nie jesteś błaznem.
Oliwia.  Co ty na to, Malwolio?
Malwolio.  Dziwię się, pani, że cię tak jałowy hultaj może bawić. Byłem niedawno świadkiem, jak mu w głowę zabił ćwieka błazen, który nie więcej miał mózgu od kamienia. Patrz tylko, już się zaczyna mącić, i gdybyś mu śmiechem nie dodawała okazyi, zakneblowaną miałby gębę. Przysięgam, że mądrzy ludzie, których tak zachwycają słowa podobnego rodzaju błaznów, nie są w mych oczach niczem lepszem, niż błaznów błaznami.
Oliwia.  Chorujesz na miłość własną, Malwolio, i chorem smakujesz podniebieniem. Szlachetny, niewinny i spokojny umysł bierze za bzowe gałki, co tobie się wydaje armatnią kulą. Niema oszczerstwa w słowach uprzywilejowanego błazna, choćby się ciągle natrząsał, jak niema natrząsań w słowach roztropnego człowieka, chociażby ciągle ganił.
Pajac.  Niech cię Merkury kłamać nauczy, skoro tak dobrze mówisz o błaznach! (Wchodzi Marya).
Marya.  Jest, pani, u bramy młody szlachcic, który bardzo pragnie z tobą mówić.
Oliwia.  Czy nie od hrabiego Orsyno?
Marya.  Nie wiem, pani. Piękny to młokos i w pięknym orszaku.
Oliwia.  Który z moich ludzi u wrót go zatrzymał?
Marya.  Sir Tobiasz, pani, twój krewny.
Oliwia.  Oddal go, proszę cię, bo plecie jak na mękach; aż wstyd mi za niego. (Wychodzi Marya). Idź, Malwolio, i zobacz. Jeśli to poselstwo od hrabiego, powiedz, że jestem chora, lub że mnie niema w domu, lub co ci się podoba, byle go odprawić. (Wychodzi Malwolio). Przekonałeś się teraz, że twoje błazeństwa starzeją się i nie przypadają już ludziom do smaku.
Pajac.  Mówiłaś o nas, pani, jakby twój syn najstarszy miał zostać błaznem; niech mu więc Jowisz czaszkę mózgiem wypełni! Widzę, że zbliża się jeden z twoich krewnych, którego pia mater opłakanej jest słabości.

(Wchodzi Sir Tobiasz Czkawka).

Oliwia.  Na honor, napół pijany. — Kto tam u bramy, kuzynie?
Sir Tob.  Szlachcic.
Oliwia.  Szlachcic? Co za szlachcic?
Sir Tob.  Szlachcic, który — a niech czart weźmie te przeklęte śledzie marynowane! — A, to ty, błazenku —
Pajac.  Dobry panie Tobiaszu —
Oliwia.  Kuzynie, kuzynie, jak mogłeś tak rano głowę sobie zaprószyć.
Sir Tob.  Co się zaprószyło, to się wyprószy. Ale jest ktoś u bramy.
Oliwia.  Wiem o tem; ale kto taki?
Sir Tob.  Niech będzie sam dyabeł, jeśli taka jego wola, drwię z niego, daję słowo: wszystko mi to jedno (wychodzi).
Oliwia.  Do kogo najpodobniejszy pijany człowiek, błazenku?
Pajac.  Do topielca, pajaca i waryata. Jeden łyk za wiele, robi z niego pajaca, drugi waryata, a trzeci topielca.
Oliwia.  Idź więc po koronera, niech zobaczy mojego kuzyna, bo jest w trzecim stopniu pijaństwa, utonął. Idź i miej na niego oko.
Pajac.  Dopiero owaryował, madonno; pajac będzie pilnował waryata. (Wychodzi. — Wchodzi Malwolio).
Malwolio.  Młody ten panicz przysięga, pani, że gwałtem chce z tobą mówić. Powiedziałem mu, że jesteś chora; odrzekł, że wie o tem dobrze i dlatego przychodzi z tobą mówić. Powiedziałem mu, że śpisz; zdaje się, że i to nie było dla niego nowiną, bo odpowiedział, że dlatego właśnie mówić z tobą przychodzi. Co mam mu teraz powiedzieć, pani? bo zdaje się, że jest zbrojny przeciw wszelkiej odprawie.
Oliwia.  Powiedz, że mówić z nim nie chcę.
Malwolio.  Już mu to powiedziałem, ale on oświadcza, że będzie stał przy twoich wrotach jak słup szeryfa, wkopany jak noga ławy, bo chce i musi z tobą mówić.
Oliwia.  Co to za człowiek?
Malwolio.  Ot sobie człowiek!
Oliwia.  A jego maniery?
Malwolio.  Bardzo złe maniery, bo, chcesz czy nie chcesz, chce z tobą mówić.
Oliwia.  Jaka jego postać? jego wiek?
Malwolio.  Za młody na męża, za stary na chłopca, jak strączek, nim zostanie strąkiem, jak jabłuszko, nim zostanie jabłkiem; na rozstajnej drodze między chłopcem a mężem. Piękną ma minę i mówi rezolutnie; powiedziałby kto, że ma jeszcze mleko matki na wargach.
Oliwia.  Przyprowadź go, ale zawołaj wprzódy moją garderobianę.
Malwolio.  Garderobiano, pani cię woła.

(Wychodzi — Wchodzi Marya).

Oliwia.  Daj mi zasłonę; rzuć mi ją na głowę:
Raz jeszcze słucham poselstwa Orsyna.

(Wchodzi Wiola).

Wiola.  Gdzie dostojna pani domu?
Oliwia.  Mów do mnie, odpowiem za nią. Czego żądasz?
Wiola.  Najpromienistsza, najdoskonalsza, nieporównana piękności, powiedz mi, proszę, czy jesteś panią tego domu, bo nie widziałem jej nigdy, a nie chciałbym zmarnować mojej oracyi, bo doskonale napisana, a niemało kosztowało mnie pracy nauczenie się jej na pamięć. Dobre, piękne panie, nie szydźcie tylko ze mnie, bo na lada szyderstwo nadzwyczaj jestem czuły.
Oliwia.  Skąd przychodzisz, młody panie?
Wiola.  Niewiele więcej mogę powiedzieć, niż to, czego się nauczyłem, a pytanie twoje, pani, nie należy do mojej roli. Dobra, uprzejma damo, daj mi uczciwe zapewnienie, że jesteś panią tego domu, abym ci mógł moją oracyę wydeklamować.
Oliwia.  Czy jesteś komedyantem?
Wiola.  Nie, moje serduszko, a jednak przysięgam na szpony złośliwości, że nie jestem, za co uchodzę. Czy jesteś panią tego domu?
Oliwia.  Jestem, jeśli nie uzurpuję sama siebie.
Wiola.  Jeśli nią jesteś, to bez żadnej wątpliwości uzurpujesz sama siebie, bo co jest twoje do dania, nie jest twoje do zatrzymania. Ale to nie należy do mojego zlecenia. Zaczynam więc mowę od twoich pochwał, a skończę wyłożeniem treści mojego poselstwa.
Oliwia.  Zacznij od treści; uwalniam cię od pochwał.
Wiola.  Ach, pani, tyłem sobie zadał pracy, aby się na pamięć nauczyć! a przytem, poetyczny to kawałek.
Oliwia.  A więc tem fałszywszy; proszę cię, zachowaj go dla siebie. Mówiono mi, że się pokazałeś krnąbrnie przy bramie, a kazałam cię wpuścić raczej, żeby moją ciekawość zaspokoić, niż żeby cię słuchać. Jeśliś tylko szalony, odejdź z Bogiem; jeśli jesteś przy zmysłach, tłómacz się krotko, bo to nie kwadra, w którejbym się chciała mieszać do szalonego dyalogu.
Marya.  Jeśli łaska rozwinąć żagle, tędy droga.
Wiola.  Nie, dobry majtku, zamierzam trochę dłużej zostać w tej przystani. Udobruchaj troszkę twojego wielkoluda, słodka pani.
Oliwia.  Powiedz, czego żądasz?
Wiola.  Jestem posłem.
Oliwia.  To masz jakieś straszne poselstwo do powiedzenia, skoro tak trwożliwie poczynasz. Powiedz, co przynosisz?
Wiola.  Co przynoszę, dla twojego tylko przeznaczone jest ucha. Nie przychodzę wypowiadać wojny, ani wymagać hołdu; niosę oliwną ródżkę w ręku; słowa moje tak pełne pokoju jak treści.
Oliwia.  Zacząłeś jednak cierpko. Kto jesteś? Czego żądasz?
Wiola.  Cierpkości, którą pokazałem, nauczyło mnie znalezione przyjęcie. Kto jestem i czego żądam, to tajemnica jak miłość dziewicy, to dla twoich uszu świętością, ale dla wszystkich innych profanacyą.
Oliwia.  Zostaw nas samych; ciekawam tej świętości. (Wychodzi Marya). Powiedz mi teraz, jaki jest tekst twojego kazania?
Wiola.  Najsłodsza pani —
Oliwia.  Pocieszająca nauka i wiele można o niej powiedzieć. Gdzie tekst twój stoi?
Wiola.  W Orsyna sercu.
Oliwia.  W jego sercu? A w którym rozdziale jego serca?
Wiola.  Aby odpowiedzieć metodycznie, w rozdziale pierwszym jego serca.
Oliwia.  Ten rozdział dawno już czytałam, — to kacerstwo. Czy nie masz nic więcej do powiedzenia?
Wiola.   Dobra pani, pozwól mi twarz twoją zobaczyć.
Oliwia.  Czy masz jakie zlecenia od twojego pana do mojej twarzy? Odstępujesz teraz od tekstu. Odsunę jednak zasłonę i pokażę ci portret (podnosi na chwilę i spuszcza zasłonę). Przypatrz się, paniczu; taką byłam przed chwilą; czy portret dobrze zrobiony?

Wiola.  Cudownie, jeśli zrobiony Bożą ręką.
Oliwia.  Rdzenisty; wytrzyma wiatry i burze.
Wiola.  Ręka natury słodka i uczona,
Mleko z różami wdzięcznie ożeniła:
Najokrutniejszą z wszystkich będziesz dziewic,
Jeśli do grobu piękność tę poniesiesz,
A żadnej kopii światu nie zostawisz.

Oliwia.  O, mój paniczu, nie będę miała tak twardego serca. Porozdzielam moje piękności, ułożę dokładny ich inwentarz i testamentem każdą cząstkę legataryuszom przekażę, jak naprzykład: item dwoje ust z lichego koralu; item dwoje siwych oczu z powiekami; item jedna szyja, jeden podbródek, i tam dalej. Czy cię tu przysłano, aby mnie oszacować?

Wiola.  Widzę, kto jesteś; nazbyt jesteś dumną,
Lecz jesteś piękną, choćbyś dyabłem była.
Mój pan cię kocha, miłość jest namiętna,
Nagrody godna, choćby twoją postać
Nieporównana piękność uwieńczyła.
Oliwia.  Jakże mnie kocha?
Wiola.  Jak kochamy bóstwo;
Miłość jak piorun w jego grzmi westchnieniach,
Jak błyskawica, w jego oczach świeci.
Oliwia.  Pan twój wie dobrze, kochać go nie mogę,
Chociaż przypuszczam, że ma wszystkie cnoty,
Choć wiem, że młody, że wielkiego rodu,
Szczodry, zamożny, nieposzlakowany,
Mądry, waleczny, między ludźmi słynny,
Że obdarzony wdziękiem i urodą;
Wiem to, — a jednak kochać go nie mogę:
Nieraz mu pierwszy, daję tę odpowiedź.
Wiola.  Gdybym cię kochał ogniem mego pana,
Tak jak on cierpiał, tak jak on umierał,
W twoich wyrazach myślibym nie znalazł,

Twojej odmowie nie chciałbym uwierzyć.
Oliwia.  Więc cóżbyś zrobił?
Wiola.  U wrót twoich, pani,
Zlepiłbym chatę z wierzbowych gałązek,
A duszę moją w tym zamknąłbym domu,
Pieśń o wzgardzonej pisałbym miłości,
Potem żałośnie nucił ją śród nocy,
Twojebym imię bez końca powtarzał,
Żeby je góry echem odbijały,
Żeby powietrze nawet gadatliwe
Szemrało ze mną: Oliwio! Oliwio!
Śród dwóch żywiołów, ziemi i powietrza,
Jednejbym chwili pokoju ci nie dał,
Pókibyś dla mnie litości nie czuła.
Oliwia.  A mógłbyś wiele. — Jaki ród twój? powiedz.
Wiola.  Nad mą fortunę: biedny, lecz uczciwy —
Jestem szlachcicem.
Oliwia.  Wróć do twego pana,
Powiedz, że nigdy kochać go nie będę,
Niech darmo nowych poselstw nie wyprawia,
Chyba, że jeszcze raz jeden tu wrócisz,
Aby mi donieść, jak odpowiedź przyjął.
Bądź zdrów; za trudy przyjmij ten podarek.
Wiola.  Nie jestem, pani, płatnym jurgieltnikiem;
Zatrzymaj kieskę; nie ja, piękna pani,
Lecz pan mój dobry na nagrodę czeka.
Niech miłość w kamień zmieni tego serce,
Którego kiedyś pokochasz; twój ogień
Niech on, z tą samą przyjmuje pogardą,
Z jaką ty mego przyjmujesz dziś pana.
Żegnaj mi, piękna, z głazu uciosana! (wychodzi).
Oliwia.  „Jaki ród twój? powiedz“.
„Nad mą fortunę: biedny lecz uczciwy —
Jestem szlachcicem“.
O, jesteś, przysięgam!
Twarz twoja, postać, język, ruchy, dowcip,
Pięćkroć herbowym zdobią cię klejnotem. —
Lecz nie tak prędko — powoli — powoli!

Ach, gdyby sługa w pana się przemienił! —
Także jest łatwo dżumą się zarazić?
Czuję, jak jego cała doskonałość,
Niby subtelny duch i niewidzialny,
Przez moje oczy wkrada się do duszy.
Niech i tak będzie. — Malwolio, Malwolio!

(Wchodzi Malwolio).

Malwolio.  Przybiegam, pani; czekam na rozkazy.
Oliwia.  Goń mi bez zwłoki za hrabi posłańcem,
I ten pierścionek, który tu zostawił,
Mimo mej woli, oddaj mu natychmiast.
Powiedz, niech swemu panu nie pochlebia,
Niech go daremną nie łudzi nadzieją,
Niechaj mu powie, żem nie jest dla niego.
Jeżeli młodzik chce jutro tu wrócić,
Wszystkie mu tego wyłożę przyczyny,
Idź, idź, Malwolio!
Malwolio.  Nie stracę i chwili (wychodzi).
Oliwia.  Nie wiem, co robić, lecz odkryć się boję,
Że moje oczy serce zwodzą moje.
Z ludzkich się planów przeznaczenie śmieje:
Niech się i ze mną, jak chcą losy, dzieje!

(Wychodzi).

AKT DRUGI.
SCENA I.
Wybrzeże morskie.
(Wchodzą: Antonio i Sebastyan).

Antonio.  I dłużej tu zostać nie chcesz i nie chcesz, żebym ci towarzyszył?
Sebast.  Przebacz, jeśli ci odmawiam, ale gwiazdy moje świecą ciemno, złe moje przeznaczenie i ciebie mogłoby dotknąć. Pozwól więc, abym sam nieszczęścia moje znosił. Źlebym ci zapłacił twoją miłość, gdybym zwalił ich część na ciebie.
Antonio.  Powiedz mi przynajmniej, gdzie udać się zamierzasz?
Sebast.  Nie, nie, nie mogę. Podróż, którą przedsiębiorę, jest szalonym wybrykiem. Ale gdy widzę w tobie tyle dyskrecyi, że nigdy nie zechcesz wyrwać gwałtem, co chciałbym w tajemnicy zachować, tem jestem pochopniejszy do wyjawienia ci wszystkiego. Wiedz przeto, Antonio, że imię moje jest Sebastyan a nie Roderigo. Moim ojcem był ów sławny Sebastyan z Meteliny, o którym, wiem, że słyszałeś. Umierając, zostawał nas dwoje, mnie i siostrę, urodzonych w jednej godzinie. Ach, czemuż niebo nie było dosyć łaskawe, abyśmy w jednej także godzinie umarli! Ale ty, panie, przeszkodziłeś temu; godziną pierwiej, nim mnie z morskiej przepaści wyrwałeś, moja siostra utonęła.
Antonio.  Niestety! co za dzień opłakany!
Sebast.  Choć, jak powiadają, bardzo podobną była do mnie, uchodziła za piękną. Ale jeżeli pod tym względem nie mógłbym bez zarozumiałości zdania mojego objawić, to przynajmniej to mogę śmiało przed światem ogłosić, że duszę jej zazdrość nawet sama musiałaby nazwać piękną. Ale utonęła w słonych falach, a ja zdaję się pamięć jej topić w potoku moich łez słonych.
Antonio.  Przebacz mi moją lichą gościnność.
Sebast.  A ty, dobry Antonio, przebacz mi wszystkie kłopoty, których cię nabawiłem.
Antonio.  Jeśli nie chcesz mnie zamordować za moją miłość, pozwól mi twoim być sługą.
Sebast.  Jeśli nie chcesz odrobić tego, co zrobiłeś, to jest zabić tego, którego uratowałeś, nie żądaj tego ode mnie. Bądź zdrów, Antonio! Serce moje przepełnione jest uczuciem, a jeszcze tak wiele mam tkliwości mojej matki, że jeszcze jedno słowo więcej, a moje oczy wszystko wypowiedzą. Zamiarem jest moim udać się na dwór hrabiego Orsyno. Bądź zdrów! (wychodzi).

Antonio.  Niechaj ci bogów łaska towarzyszy!

Mam nieprzyjaciół na książęcym dworze,
Inaczej wnetbym spotkał się tam z tobą.
Niech co chce będzie; dla twojej przyjaźni
Wszędzie pobiegnę, śmiejąc się z bojaźni.

(Wychodzi).

SCENA II.
Ulica.
(Wchodzi Wiola, za nią Malwolio).

Malwolio.  Czy nie byłeś przed chwilą z hrabiną Oliwią?
Wiola.  Zgadłeś, panie; idąc powoli, od czasu, jak ją opuściłem, tu zaszedłem.
Malwolio.  Odsyła ci ten pierścionek. Mógłbyś mi był oszczędzić fatygi, mój panie, gdybyś go sam był zabrał. Dodaje do tego hrabina, żebyś twojemu panu dał stanowcze zaprzeczenie, że go nie chce. Uprzedza cię nakoniec, żebyś się więcej nie ważył przychodzić w jego sprawie, chyba że stawisz się, aby donieść, jak pan twój przyjął ostatnią jej odpowiedź. A teraz odbierz pierścionek.
Wiola.  Przyjęła go ode mnie, nie myślę go odbierać.
Malwolio.  Słuchaj, paniczu, rzuciłeś go jej ze złością, a jej jest życzeniem, aby ci był zwrócony. Jeśli wart jest schylenia, masz go pod nogami; jeśli nie wart, niech będzie własnością tego, który go znajdzie.

(Wychodzi).

Wiola.  Cóż to? Ja przecież nie dałam pierścienia.
Ach! czy ją postać ma oczarowała?
Bo tak wlepiła we mnie swe źrenice,
Że, zda się, język w ustach jej zbezwładniał!
Słowa jej były przerywane, ciemne.
Ona mnie kocha, a chytra namiętność
Przez tego gbura daje mi wezwanie.
Nie chce pierścionka od mojego pana!
On go jej nie dał. — Ha! ona mnie kocha;
A jeśli tak jest, zrobiłaby lepiej,

Gdyby we własnym śnie się zakochała.
Zbyt późno widzę, przebranie jest grzechem,
Z którego ludzki wróg ciągnie korzyści:
Bo jakże łatwo pięknej jest obłudzie
W woskowem sercu kobiet piętno wybić!
To wina naszej słabości, nie nasza:
Jesteśmy takie, jak nas Pan Bóg stworzył.
Jak się to skończy? Mój pan tak ją kocha,
Jak ja, szalona, kocham go szalenie;
Ona, w obłędzie, za mną zda się szaleć.
Co stąd wypadnie? Kiedy jestem mężem,
Z mojego pana żegnam się miłością;
Kiedym kobietą, o, biedna Oliwio,
Jak bezowocne twoje są westchnienia!
Czas niech wypadków rozwikła bieg smutny,
Bo dla mnie węzeł to za bałamutny (wychodzi).


SCENA III.
Pokój w domu Oliwii.
(Wchodzą: sir Tobiasz Czkawka i sir Andrzej Czerwonogębski).

Sir Tob.  Zbliż się, panie Jędrzeju. Kto nie w łóżku po północy, ten wstał rano, diluculo surgere — wiesz resztę.
Sir Andrz.  Nie, na uczciwość, nie wiem, ale wiem, że kto późno spać się kładzie, ten późno spać się kładzie.
Sir Tob.  Fałszywa konkluzya, i brzydzę się nią, jak próżnym kuflem. Kto czuwa do północy, a po północy spać się kładzie, to ranny jest ptaszek, stąd wnoszę, że kłaść się spać po północy, jest to kłaść się spać wcześnie. Czy życie nasze nie składa się z czterech żywiołów?
Sir Andrz.  Tak powiadają. Mnie się jednak zdaje, że życie składa się raczej z jedzenia i picia.
Sir Tob.  Mądra z ciebie sztuka; jedzmy więc i pijmy. Marysiu, hej tam! przynieś nam garniec wina.

(Wchodzi Pajac).

Sir Andrz.  To błazen, na uczciwość.
Pajac.  Co tam nowego, serduszka? Czy nie widzieliście jeszcze obrazu: Trzech nas teraz?[4].
Sir Tob.  Witaj osiełku! — A teraz zaśpiewaj nam jaką piosneczkę.
Sir Andrz.  Na uczciwość, błazen ten doskonałe ma gardziołko. Wolałbym raczej jego mieć łydki i jego wdzięczny głosek, niż czterdzieści złotych w kieszeni. Daję słowo, że ostatniej nocy przednią miałeś wenę błazeństwa, kiedy nam opowiadałeś o Pigrogromitusie, o Wapianach, jak przebywali równonocną linię Kwibusu. Doskonała to była historya, na honor, posłałem ci też półzłotka dla twojej kochanki; czyje odebrałeś?
Pajac.  Wścibiłem pańską gratyfikacyę do kieszeni, bo nos Malwolia to nie biczysko; moja pani białą ma rękę, a Mirmidony to nie szynkwasy.
Sir Andrz.  Wybornie! wybornie! najlepsze błazeństwo na końcu. A teraz zaśpiewaj nam jaką piosneczkę.
Sir Tob.  Dalej, masz półzłotka, śpiewaj tylko!
Sir Andrz.  Z mojej strony dodaję trojaka; gdy jeden rycerz daje —
Pajac.  Czy chcecie pieśń miłosną, czy wolicie pieśń moralną?
Sir Tob.  Miłosną, miłosną!
Sir Andrz.  Miłosną, ani kwestyi. A mnie co po moralności?

Pajac  (śpiewa). Czemu uciekasz, kochanko droga?
To twój kochanek; stój, stój, przez Boga!
Z sercem i pieśnią on leci.
Wszak tam podróży miłosnej szranki,
Gdzie swej kochanek dobiegł kochanki,
To wiedzą starce i dzieci.
Sir Andrz.  Przewybornie! na honor.
Sir Tob.  Dobrze, bardzo dobrze!
Pajac  (śpiewa). Miłość, o droga, jutra nie czeka,
Bo śmiech i radość dzisiaj ucieka,
Kto wie, co jutro urodzi.

Kto wciąż ucieka, umiera z głodu,
Więc daj mi droga ust twoich miodu,
Bo młodość jak kwiat przechodzi.

Sir Andrz.  Głos miodopłynny, jakem szlachcic.
Sir Tob.  Zaraźliwy oddech.
Sir Andrz.  Słodki i zaraźliwy, na honor.
Sir Tob.  Słyszeć nosem, to słodycz zarażająca. Ale czy mamy trąbić, dopóki niebo nie zacznie się kołem obracać? Czy mamy obudzić puszczyka piosenką zdolną wyrwać trzy dusze z jednego tkacza? Powiedzcie.
Sir Andrz.  Śpiewajmy, o proszę, śpiewajmy! Gdzie chodzi o śpiewanie, jestem jak kundel ciekawy.
Pajac.  Są też między kundlami śpiewaki.
Sir Andrz.  Niewątpliwie. Zaśpiewajmy „Ty hultaju!„
Pajac.  „Siedź mi cicho, ty hultaju!“ rycerzu? To będę musiał, mój panie, w piosneczce hultajem cię nazwać.
Sir Andrz.  Nie po raz pierwszy zdarzy mi się zmusić kogo do nazwania mnie hultajem. Zaczynaj, błazenku; pierwsze słowa są „Siedź mi cicho!“.
Pajac.  Jeśli mam siedzieć cicho, trudno, żebym zaczął.
Sir Andrz.  Przewybornie, na uczciwość! Ale zaczynaj.

(Śpiewają chórem. — Wchodzi Marya).

Marya.  Cóż to za wycie, panowie? Niech zginę, jeśli moja pani nie posłała po intendenta Malwolia i nie kazała mu z domu was wygonić.
Sir Tob.  Twoja pani to czysta Chinczyczka, a my jesteśmy ludzie polityczni. Malwolio, to kapcan. „My trzej zuchy, my trzej chwaty!“ Alboż nie jestem jej przyrodnim? Alboż nie z jednej krwi pochodzimy? Tere fere, moja pani!

(Śpiewa). Mieszkał człowiek w Babilonie,
Moja pani!

Pajac.  Bodajem przepadł, jeśli pan Tobiasz nie dobrze błaznuje.
Sir Andrz.  Niezgorzej, kiedy jest w dobrym humorze; ale i ja także, byłem był przy wenie; jego błazeństwa więcej mają wdzięku, lecz moje są naturalniejsze.
Sir Tob.  (śpiewa). Dwunastego grudnia rano —
Marya.  Przez Boga! panowie, skończcie! (Wchodzi Malwolio).
Malwolio.  Panowie, czyście powaryowali? Co wam się zrobiło? Gdzieście podzieli rozum, maniery i uczciwość? Czy się nie wstydzicie wrzeszczeć jak kotlarze o tak późnej godzinie? Czy bierzecie dom mojej pani za szynkownię, że wrzeszczycie szewskie piosenki, jakby was ze skóry odzierano? Czy nie macie żadnego względu na miejsce, osoby, czas i na was samych?
Sir Tob.  Kto ci powiedział, że na czas nie mamy względu? Czy nie zachowaliśmy tempo? Na szubienicę!
Malwolio.  Panie Tobiaszu, muszę się z tobą rozmówić bez obwijania w bawełnę. Pani moja dała mi zlecenie, aby ci powiedzieć, że choć cię w swoim domu podejmuje jak swego krewnego, nie ma powinowactwa z twoim nierządem. Jeśli możesz się rozstać z hulatyką, dom jej zawsze dla ciebie otwarty; w przeciwnym razie, gdyby ci się pożegnać ją spodobało, chętnie poda ci rękę na pożegnanie.
Sir Tob.  (śpiewa). „A kiedy odjeżdżasz, bywaj zdrów!“
Malwolio.  Ależ, panie Tobiaszu —
Pajac  (śpiewa). „A o naszej przyjaźni dobrze mów“.
Malwolio.  Czy doprawdy?
Sir Tob.  (śpiewa). „Ale nic mnie nie zabije“.
Pajac.  To kłamstwo, panie Tobiaszu.
Malwolio.  Słowa te robią ci zaszczyt.
Sir Tob.  (śpiewa). „Mamże wygnać go do kata?“
Pajac  (śpiewa). „Niewielka to będzie strata“.
Sir Tob.  (śpiewa). „Mamże z domu go wypędzić, bez litości, panie?“
Pajac  (śpiewa). „Nigdy, nigdy na czyn taki serca ci nie stanie“.
Sir Tob.  Na czas nie mamy względu? Kłamiesz bezczelnie, mości panie. Alboż jesteś czem więcej, jak intendentem? Czy myślisz, iż dlatego, że jesteś cnotliwy, nie będzie już na ziemi kołaczy i piwa?
Pajac.  Nigdy ich nie braknie, klnę się na świętą Annę! I imbier będzie zawsze palił podniebienie.
Sir Tob.  Masz w tem racyę. Ruszaj, mości panie! Szoruj twój łańcuch ośrodkiem[5]. Hej, Marysiu, kufel wina!
Malwolio.  Panno Maryanno, jeśli łaskę twej pani nad gniew jej przenosisz, nie pomagaj im do przedłużenia tej grubijańskiej zabawy. Opowiem jej wszystko, na tę rękę! (Wychodzi).
Marya.  Idź, a otrząśnij sobie uszy.
Sir Andrz.  Byłoby tak dobrym uczynkiem, jak pić, kiedy człowiek jest głodny, wyzwać go na pojedynek, a potem na placu nie stanąć, żeby go wystrychnąć na błazna.
Sir Tob.  Zrób tak, panie Jędrzeju, napiszę ci wyzwanie, albo mu ustnie twoje oburzenie wypowiem.
Marya.  Słodki panie Tobiaszu, miej jeszcze przez noc tę cierpliwość. Od czasu, jak młody paź hrabiego miał z moją panią rozmowę, dziwny ją ogarnął niepokój. Co do musye Malwolio, zostaw mi go, proszę. Jeśli go tak w pole nie wyprowadzę, że będzie pośmiewiskiem całego świata, powiedz, że nie mam dość sprytu, żeby się w łóżku wyciągnąć. Wiem, że to mogę zrobić.
Sir Tob.  Przypuść nas do tajemnicy; przypuść nas do tajemnicy; opowiedz nam co o tym paniczu.
Marya.  Otóż zakrawa czasem na purytanina.
Sir Andrz.  Gdybym był o tem wiedział, jak psabym go wychłostał.
Sir Tob.  Za co? Za to, że jest purytaninem? Powiedz mi twoje wyśmienite powody, panie Jędrzeju.
Sir Andrz.  Nie mam wyśmienitych powodów, ale mam dość dobre powody.
Marya.  Czy przeklęty z niego purytanin, czy co innego, wiem, że nudna z niego sztuka, nadęty osieł, który roztrząsa sprawy stanu bez książki i z wielką uroczystością wyroki swoje ogłasza. Tak wysokie ma o sobie rozumienie, zdaje mu się, że tak jest nadziany wszelkiego rodzaju doskonałościami, iż najsilniej wierzy, że kto na niego spojrzy, zakochać się w nim musi. Na tej jego wadzie ugruntuję moją zemstę.
Sir Tob.  Co myślisz zrobić?
Marya.  Podrzucę mu ciemny list miłosny, w którym po kolorze swojej brody, po kształcie nogi, ruchu ciała, wyrazie oka, po formie czoła i cerze, musi własny swój portret rozpoznać. Umiem naśladować rękę mojej pani, twojej synowicy, tak, że częstokroć o zapomnianym przedmiocie nie możemy naszych pism rozpoznać.
Sir Tob.  Przewybornie! Z wąchałem resztę.
Sir Andrz.  I ja też nosem ją czuję.
Sir Tob.  Z podrzuconego listu wpadnie na myśl, że go pisała zakochana w nim moja synowicą.
Marya.  Projekt mój jest w rzeczy samej koniem tej sierci.
Sir Andrz.  A koń ten chciałby go teraz zmienić na osła?
Marya.  I zmieni na osła, ani wątpię.
Sir Andrz.  Cudowne to będzie widowisko.
Marya.  Królewska zabawa, możecie mi wierzyć. Wiem, że moje lekarstwo zrobi na nim swój skutek. Was dwóch a trzeciego błazenka zasadzę niedaleko od miejsca, gdzie list mój znajdzie; zważajcie dobrze, jak go wytłómaczy. Na tę noc do łóżka! Niech wam się marzy o tej sprawie. Żegnam! (Wychodzi).
Sir Tob.  Dobranoc, Pentezyleo.
Sir Andrz.  Zdaniem mojem, rozkoszna to dziewka.
Sir Tob.  Dobrego rodu charcica; a szaleje za mną. Co ty na to?
Sir Andrz.  I za mną też pewnego razu jedna dziewczyna szalała.
Sir Tob.  Idźmy spać, panie Jędrzeju. Trzeba, żebyś posłał po więcej pieniędzy.
Sir Andrz.  Jeśli nie dostanę twojej synowicy, będzie ze mną krucho.
Sir Tob.  Poślej po więcej pieniędzy, panie Jędrzeju! Jeśli jej wkońcu nie dostaniesz, nazwiesz mnie szkapą.
Sir Andrz.  Jeśli tego nie zrobię, będziesz miał prawo na przyszłość słowu mojemu nie wierzyć i gniewać się, jak chcesz.
Sir Tob.  Dobrze, dobrze Chodź tylko ze mną; każę zagrzać parę butelek wina, bo już za późno kłaść się do łóżka. Za mną, panie Jędrzeju, za mną! (Wychodzą).


SCENA IV.
Pokój w pałacu książęcym.
(Wchodzą: Książę, Wiola, Kuryo i inni).

Książe.  Dzień dobry wszystkim! — Dobry mój Cezaryo,
Chciałbym raz jeszcze pieśń usłyszeć starą,
Którą ostatniej śpiewano mi nocy,
Bo większą ulgę przyniosła mej duszy,
Niż skoczne arye w wielkiej teraz modzie.
Choć jedną zwrotkę.

Kuryo.  Niema tu osoby, mój książę, któraby ją mogła odśpiewać.
Książe.  Któż to ją śpiewał?
Kuryo.  Feste, śmieszek, mój książę, który wielkim był faworytem ojca Oliwii; nie trudno będzie go znaleźć.

Książe.  Więc go przyprowadź. (Wychodzi Kuryo).
Zagrajcie mi nutę. (Muzyka).
Zbliż się tu, chłopcze. Jeśli i ty kiedyś
Pokochasz dziewczę, wśród słodkich boleści
Pamiętaj na mnie; wszyscy kochankowie
Do mnie podobni: niespokojni, zmienni,
Prócz wiernych uczuć dla drogiej istoty.
Jak ci się pieśń ta podoba, Cezaryo?
Wiola.  Echem w głębinach odbija się serca —
Tronu miłości.
Książę.  Mówisz po mistrzowsku.
Choć jesteś młody, jestem przecie pewny,
Że już twe oko spadło na oblicze,
Któreś pokochał; czy mylę się, chłopcze?
Wiola.  Trochę w tem prawdy.
Książę.  Cóż to za kobieta?
Wiola.  Twej cery, panie.
Książę.  Więc niegodna ciebie.
Ile wiosn liczy?
Wiola.  Twojego jest wieku.
Książe.  Przysięgam, chłopcze, za stara dla ciebie.

Żona, od której starszy jest małżonek,
Łatwiej nad jego sercem zapanuje;
Bo choć nie szczędzim pochwał samym sobie,
Wierzaj mi, chłopcze, uczucia są nasze
Lżejsze, chwiejniejsze, łatwiej przemijają,
Brak im niewieścich uczuć głębokości.
Wiola.  I ja tak myślę.
Książę.  Więc weź młodszą żonę,
Jeśli na zawsze pragniesz wiernym zostać.
Kobieta bowiem wonnej róży wzorem,
Rozkwita rano, więdnieje wieczorem.
Wiola.  Umierać przecie jak gorzka jest żałość,
Gdy w całym blasku świeci doskonałość!

(Wchodzą: Kuryo i Pajac).

Książę.  Śpiewaj nam teraz wczorajszą piosenkę.
Zważaj, Cezaryo, pieśń stara i prosta,
Którą kobiety stare przy kądzieli,
A młode dziewki przy czółenku nucą;
Ze starych wieków niewinną prostotą
Niewinną miłość wiernie nam maluje.
Pajac.  Czy jesteś już gotowy, książę?
Książę.  Zaczynaj. (Muzyka).

Pieśń.

Pajac  (śpiewa). Przybądź śmierci! ukój serce,
Rzuć do trumny moje kości!
Uleć, duszo! bo w pasterce
Niema dla ciebie litości.
Na grób gałązki świerczane,
Siej w żałobie!
Ja jej wierny pozostanę
Nawet w grobie.
Na śmiertelnej mej pościeli
Niechaj kwiatków nikt nie siek,
Ani oko przyjacieli
Na mój popiół łez nie leje.
Grób wykopcie zdala ludzi,
Złóżcie tam!

Niech westchnienie mnie nie budzi,
Niech śpię sam!

Książę.  Przyjm to za fatygę.
Pajac.  Nie było w tem fatygi, mój książę, śpiew jest dla mnie rozkoszą.
Książę.  Płacę ci więc za twoją rozkosz.
Pajac.  Wielka prawda! Prędzej lub później trzeba za każdą rozkosz zapłacić.
Książę.  Możesz się teraz oddalić.
Pajac.  Niech ci więc bóg melancholii błogosławi, a krawiec niech ci uszyje suknię z mieniącej się kitajki, bo myśl twoja jest prawdziwym opalem. Pragnąłbym, żeby ludzi takiej stałości na morze wyprawiano, żeby interesem ich było wszystko, a cele ich były wszędzie, bo to najlepszy sposób zrobienia dobrej podróży z niczego. Bądźcie zdrowi (wychodzi).

Książę.  Odejdźcie wszyscy. (Wychodzą: Kuryo i Służba).
Raz jeszcze, Cezaryo
Idź do tej pani okrutnego serca;
Mów, że ma miłość, nad świat szlachetniejsza,
Z pogardą patrzy na włości rozległe;
Powiedz, że wszystko, co ma od fortuny,
Nie wyżej cenię niż samą fortunę;
Lecz wdzięk i piękność, te perły natury,
Jedynie do niej duszę moją ciągną.
Wiola.  Lecz, panie, jeśli nie może cię kochać?
Książę.  Nie mogę przestać na tej odpowiedzi.
Wiola.  A musisz jednak. Przypuść — co być może —
Że jest kobieta, co dla twej miłości
Tyle w swem biednem cierpi teraz sercu,
Co w twem, ty, panie, cierpisz dla Oliwii;
Jeśli jej powiesz: nie mogę cię kochać,
Nie musiż przestać na tej odpowiedzi?
Książę.  Niema kobiety, której pierś jest zdolna
Wytrzymać serca tak gwałtowne bicia
Jak te, co miłość w moich sprawia piersiach.
Kobiety serce za nadto jest małe,
Aby tak wiele objąć w sobie mogło;

Jej miłość można nazwać apetytem —
Tam dusza niczem, wszystkiem podniebienie —
Miłość tę kończy przesyt i odraza,
Gdy miłość moja głodna jest jak morze,
I zdolna tyle co morze pochłonąć:
Nie równaj moich uczuć dla Oliwii
Z tem, co kobieta zdolna jest czuć dla mnie.
Wiola.  Wiem jednak —
Książę.  Co wiesz?
Wiola.  Zbyt dobrze wiem, panie,
Jaka miłości kobiecej potęga.
Ich serce, panie, wierne jest jak nasze.
A wiem, co mówię. Ojciec mój miał córkę,
Która kochała męża tak namiętnie,
Jak jabym może, gdybym był kobietą,
Kochał cię, panie.
Książę.  Jakie są jej dzieje.
Wiola.  Jej dzieje? — blankiet. Cicha i milcząca,
Nigdy mu uczuć swych nie wyjawiła,
A tajemnica, jakby robak w pączku,
Toczyła skrycie róże jej oblicza,
W duszy cierpiała, w czarnej melancholii,
Jak cierpliwości posąg na mogile,
Słoniła boleść żałosnym uśmiechem.
Czy to nie była miłość? powiedz, panie.
My więcej mówim, więcej przysięgamy,
Lecz więcej u nas pozorów niż prawdy,
Wiele obietnic lecz miłości mało.
Książę.  Czy siostra twoja umarła z miłości?
Wiola.  Mojego domu wszystkie we mnie siostry
I braci widzisz — a jednakże nie wiem —
Czy mam iść teraz?
Książę.  O, idź, idź bez zwłoki!
Daj jej ten klejnot, powiedz, że w mej duszy
Żadna odmiana miłości nie skruszy. (Wychodzą).


SCENA V.
Ogród Oliwii.
(Wchodzą: Sir Tobiasz Czkawka, Sir Andrzej Czerwonogębski i Fabian).

Sir Tob.  Przybywaj, mości Fabianie!
Fabian.  Lecę; a jeśli stracę jeden skrupuł tej krotofili, niech mnie na śmierć ugotują w melancholii.
Sir Tob.  Czy nie byłbyś kontent, gdybyśmy jak należy zdetonowali tego łotra liczykrupę, tego kundla?
Fabian.  Myślałbym, panie Tobiaszu, że w siódmem jestem niebie. Wszak wiesz, że on mnie pozbawił łaski mojej pani z powodu owych hec niedźwiedzich.
Sir Tob.  Na złość mu raz jeszcze sprowadzimy tu niedźwiedzia, a wystrychniemy go na dudka. Czy nie, panie Jędrzeju?
Sir Andrz.  Jeśli nie, to tem gorzej dla nas, panie Tobiaszu.

(Wchodzi Marya).

Sir Tob.  Ale nadchodzi nasza malutka hultajka. Co tam nowego, złote moje serduszko?
Marya.  Skryjcie się wszyscy trzej w bukszpanowej altanie, bo Malwolio zbliża się tą aleją. Od pół godziny stał na słońcu i na własnym cieniu praktykował dobre maniery. Miejcie na niego oko choćby dla zabawy, bo wiem, że list zrobi z niego zadumanego durnia. Przez Boga, schowajcie się co prędzej! (Kryją się w altanie). A ty, czekaj tu na niego, (rzuca list na ziemię) bo nadpływa pstrąg, którego musimy złapać łaskotaniem. (Wychodzi. — Wchodzi Malwolio).
Malwolio.  To tylko szczęście — wszystko jest szczęście. Powiedziała mi raz Marya, że ona mnie kocha, a nawet ja sam słyszałem z ust jej własnych wyrazy, które prawie otwarcie mówiły, że gdyby się przyszło jej zakochać, to chyba w podobnym do mnie człowieku. Prócz tego, traktuje mnie z głębszem poważaniem niż któregokolwiek ze swoich ludzi. Co ja mam myśleć o tem wszystkiem?
Sir Tob.  A to mi łotr zarozumiały!
Fabian.  Cicho! Zadumanie przemieniło go w zabawnego indyka. Patrzcie tylko, jak pióra najeżył!
Sir Andrz.  Okrutną mam chętkę wygarbować skórę temu kapcanowi.
Sir Tob.  Cicho! powtarzam.
Malwolio.  Zostać hrabią Malwolio —
Sir Tob.  A hajdamaku!
Sir Andrz.  Zastrzel go! zastrzel go!
Sir Tob.  Cicho! cicho!
Malwolio.  Widziano tego przykłady. Księżniczka astrachańska wzięła za męża swojego szatnego.
Sir Andrz.  O, hańbo! O, Jezabelo!
Fabian.  Cicho! Zatopił się sam w sobie; patrzcie, jak go wydyma wyobraźnia.
Malwolio.  Po trzech miesiącach małżeństwa, zasiadłszy na mojem hrabiowskiem krześle —
Sir Tob.  O, dajcie mi kuszę, żebym mu oko wystrzelił!
Malwolio.  Odziany moim aksamitnym płaszczem w kwiaty, rzucam sofę, na której zostawiłem uśpioną Oliwię i przywołuję wszystkich moich oficyalistów.
Sir Tob.  Na siarkę piekielną!
Fabian.  Cicho! cicho!
Malwolio.  Przybrawszy uroczystą minę, powiodę surowem okiem naokoło, aby im dac poznać, że znam własne miejsce, a pragnę, żeby wszyscy tak dobrze znali swoje, poczem zapytam, gdzie krewny mój Tobiasz —
Sir Tob.  Dyby i kajdany!
Fabian.  Cicho! cicho! cicho! Teraz to słuchajcie!
Malwolio.  Siedmiu z moich ludzi, z posłuszną gorliwością wybiegnie, żeby go zawołać. Ja tymczasem brwi marszczę, może nakręcam zegarek, może bawię się jaką kosztowną pieczątką. Wchodzi Tobiasz, kłania się pokornie —
Sir Tob.  Czy łotrowi temu karku nie ukręcę?
Fabian.  Choćby z nas milczenie za uszy wyciągano, cicho!
Malwolio.  Podaję mu rękę — tak — studząc poufałość uśmiechu surowem spojrzeniem wyrzutu —
Sir Tob.  A czy cię za to Tobiasz w papę nie gruchotnie?
Malwolio.  I mówię: „kuzynie Tobiaszu, fortuna zrobiła mnie mężem twojej synowicy, nie bierz mi przeto za złe mojej otwartości, ale“ —
Sir Tob.  Co? co?
Malwolio.  „Ale musisz się poprawić z twojego nałogu pijaństwa“.
Sir Tob.  A psie parszywy!
Fabian.  Cierpliwość! lub sami porwiemy nasze sidła.
Malwolio.  „Prócz tego, tracisz skarb twojego czasu z głupowatym szlachcicem“ —
Sir Andrz.  To ja, zaręczam!
Malwolio.  „Niejakim panem Jędrzejem“.
Sir Andrz.  Wiedziałem, że o mnie myślał; nie on jeden nazywa mnie głupowatym szlachcicem.
Malwolio.  A to co takiego? (Podnosi list).
Fabian.  Teraz bekas blizko samołówki.
Sir Tob.  Cicho! O, gdyby duch radości natchnął go chętką głośnego czytania!
Malwolio.  Na moje życie, to ręka mojej pani. Ani wątpliwości; to jej C, jej U i jej T; wielkie P właśnie ona tak pisze. Ani kwestyi, to jej ręka.
Sir Andrz.  Jej C i jej U i jej T, dlaczego?
Malwolio  (czyta). „Nieznanemu kochankowi list ten i dobre życzenia“. — To styl jej. Pozwól, panie, laku. Pozwoli! Na pieczątce Lukrecya, którą zwykle listy swoje pieczętuje. Do kogo list ten może być adresowany?
Sir Andrz.  Ugrzązł z duszą i ciałem.

Malwolio  (czyta).Kocham, Bóg wie;
Lecz drogi gdzie?
Języku, stój!
To sekret mój.

„To sekret mój“. — Co dalej? Zmiana wiersza. — „To sekret mój!“ a gdyby to był Malwolio?
Sir Tob.  Powieś się wprzódy, borsuku!

Malwolio  (czyta). Tam ubóstwiam, gdzie mogę wydawać rozkazy,
Lecz milczenie, jak sztylet Lukrecyi bez skazy,
Krew mą pije w mem sercu utopione skrycie:
M, O, A, J, to gwiazda moja, moje życie.

Fabian.  Tak mi gadaj! to mi zagadka!

Sir Tob.  Rozkoszna dziewka! powtarzam.
Malwolio.  „M, O, A, J, to gwiazda moja, moje życie“. Ale najprzód zobaczmy — zobaczmy — zobaczmy —
Fabian.  Co za półmisek trucizny mu zastawiła!
Sir Tob.  A jakiem skrzydłem maiż się na nią rzuca!
Malwolio.  „Tam ubóstwiam, gdzie mogę wydawać rozkazy“. — Toć ona mnie może rozkazywać: jestem jej sługą, ona moją jest panią. To rzecz jasna dla najtępszej nawet głowy. W tem żadnej niema trudności. Zobaczmy teraz koniec. Co mogą znaczyć te alfabetyczne kombinacye? Gdyby i tu udało mi się odkryć jakie zastosowanie do mojej osoby. Powoli! M, O, A, J.
Sir Tob.  He, he, zgadnij teraz! Zaciera nasz ogar.
Fabian.  Znów się zaczyna zławiać, choć jeszcze lisa nie powąchał.
Malwolio.  M — Malwolio; — M — to pierwsza ii tera mojego nazwiska.
Fabian.  Czy nie powiedziałem, że znajdzie tłómaczenie? Wyborny to goniec za omylnym śladem.
Malwolio.  M — ale to nie kwadruje z tem, co idzie potem — tu pewna trudność zachodzi — powinno A następować, a ja tu O widzę.
Fabian.  Mam też nadzieję, że wszystko na O! się także skończy.
Sir Tob.  Choćby mi przyszło kijem go wygrzmocić, żeby krzyczał O! w niebogłosy.
Malwolio.  Nakoniec czytam A. J.
Fabian.  Co się znaczy, że czeka na ciebie więcej Aj! niż fortuny.
Malwolio.  M, O, A, J, to nie tak jasne jak początek — a przecie — byle zadać sobie trochę mozołu, można wszystko do mnie zastosować, bo każda z tych liter wchodzi do mojego nazwiska. Powoli! Zobaczmy teraz, co mówi proza. (Czyta) „Jeśli to wpadnie w twoje ręce, rozważaj! Moje gwiazdy postawiły mnie wyżej ciebie, lecz niech cię wielkość nie trwoży. Jedni rodzą się wielkimi; inni w pocie czoła do wielkości przychodzą; innych wielkość szuka sama. Twoje przeznaczenie otwiera ci rękę, schwyć ją ze wszystkich sit twojego ciała i twojej duszy. Aby się przyzwyczaić do tego, czem będziesz zapewne, zmień skromną powlokę, a wystąp w całej świeżości. Bądź sprzeczliwy z krewnym, swarliwy ze sługami; niech twój język brzmi rozprawami o polityce; zakrawaj na dziwaka; to są rady tej, która wzdycha do ciebie. Przypomnij sobie, kto podziwiał twoje żółte pończochy, kto pragnął widzieć zawsze twoje podwiązki na krzyż związane? powtarzam, przypomnij sobie! Los twój od ciebie teraz zależy; byłeś chciał, będziesz szczęśliwy; jeśli nie chcesz, zostań intendentem na zawsze, zostań sług kolegą, bo jesteś niegodny dotknąć palca fortuny. Bądź zdrów! Ta, któraby chciała pomieniać się z tobą na służbę, Szczęśliwa Nieszczęśliwa“. — W południe, na otwartem polu, trudno więcej widzieć: to rzecz jasna. Będę więc dumny, wezmę się do czytania politycznych autorów, będę lekceważył pana Tobiasza, omyję ręce z brudnych znajomości, będę nowym, jakby dopiero z igły zdjętym człowiekiem. Teraz przynajmniej nie robię sam z siebie durnia, własną nie zwodzę się wyobraźnią; bo wszystko się sprzysięga, aby mi dowieść, że pani moja zakochała się we mnie. Ona przed kilku dniami podziwiała moje żółte pończochy, ona chwaliła moją nogę z podwiązkami na krzyż zawiązanemi: w tych słowach miłość mi swoją objawia i prawie rozkazuje, żebym się ubierał wedle jej gustu. Dziękuję moim gwiazdom za moje szczęście. Będę dziwakiem, będę dumnym, wdzieję żółte pończochy, zwiążę na krzyż moje podwiązki, a to natychmiast, bez straty jednej minuty. Jowiszu i gwiazdy moje, dzięki wam! Ale jest, widzę, jeszcze post scriptum. „Trudno, żebyś się nie domyślił, kto jestem. Jeśli podzielasz moją miłość, pokaż mi to twoim uśmiechem. Do twarzy ci uśmiech; dlatego w mojej przytomności, uśmiechaj się ciągle, drogi mój cukierku, proszę cię“. Jowiszu! dziękuję ci! Będę się uśmiechał, zrobię wszystko, czego ode mnie żądasz (wychodzi).
Fabian.  Nie oddałbym mojej części tej krotofili za pensyę tysiąca talarów, płaconych ze skarbu samego Sofi.
Sir Tob.  Grotówbym ożenić się z tą dziewką za ten jej koncept.
Sir Andrz.  I ja też.
Sir Tob.  A za cały posag, przestać na drugim podobnym figlu.
Sir  Andrz. I ja to samo.

(Wchodzi Marya).

Fabian.  Zbliża się moja szlachetna dudko-łowczyni.
Sir Tob.  Czy chcesz postawić nogę na moim karku?
Sir Andrz.  Albo na moim?
Sir Tob.  Czy chcesz, żebym o moją wolność w warcaby się rozegrał i został twoim niewolnikiem?
Sir Andrz.  Albo ja też?
Sir Tob.  W takie go wprowadziłaś marzenia, że jeśli się z nich przebudzi, musi owaryować.
Marya.  Dobrze, dobrze, powiedzcie mi tylko otwarcie, czy skutkowało lekarstwo?
Sir Tob.  Jak wódka na akuszerce.
Marya.  Jeśli więc pragniecie widzieć owoce mojego figla, miejcie na niego oko, gdy się po raz pierwszy zbliży do pani. Przyjdzie do niej w żółtych pończochach, a to jest kolor, którego ona znieść nie może; z podwiązkami na krzyż związanemi, a to jest moda, do której ona czuje wstręt niezwyciężony; będzie się do niej uśmiechał, co tak jest sprzeczne z teraźniejszem jej usposobieniem i głęboką melancholią, że tylko jej oburzenie i pogardę wywoła, Kto chce to wszystko widzieć, niech idzie za mną.
Sir Tob.  Choćby do bram piekielnych, ty szatanie dowcipu!
Sir Andrz.  I ja też. (Wychodzą).


AKT TRZECI.
SCENA I.
Ogród Oliwii.
(Wchodzą: Wiola, Pajac z tamburynem).

Wiola.  Niech cię Bóg błogosławi i i twoją muzykę, przyjacielu. Czy żyjesz z twojego tamburyna.
Pajac.  Nie, panie, ja mam chleb przy kościele.
Wiola.  Jesteś więc duchowną osobą?
Pajac.  Bynajmniej. Mam chleb przy kościele, bo go jem w domu, a dom mój stoi przy kościele.
Wiola.  Mógłbyś równie dobrze powiedzieć, że król żyje przy żebraczce, jeśli żebraczka mieszka przy królewskim pałacu, i że kościół żyje przy twoim tamburynie, jeśli twój tamburyn stoi przy kościele.
Pajac.  Powiedziałeś, panie. Patrzcie, co za czasy! Słowo jest tylko zamszową rękawiczką dla przenikliwego dowcipu; jak ją łatwo na złą stronę przewrócić!
Wiola.  To prawda; kto zbyt igra ze słowami, łatwo je może puścić na rozpustę.
Pajac.  Dlatego też pragnąłbym, żeby siostra moja nie miała nazwiska.
Wiola.  A to dlaczego?
Pajac.  Bo nazwisko, to słowo, a igranie z tem słowem, mogłoby zrobić z mojej siostry rozpustnicę. Uczciwie mówiąc, słowa, to wierutne łotry od czasu, jak je zbezcześciły zaręczenia.
Wiola.  A to znów dlaczego?
Pajac.  Bez słów nie mogę tego dowieść, a że słowa są dziś kłamliwe, nie mam ochoty słowami prawdy dowodzić.
Wiola.  Widzę, że krotofilna z ciebie sztuka i o nic się nie troszczysz.
Pajac.  Z przeproszeniem, mości panie, są rzeczy, o które się troszczę; ale sumiennie wyznaję, że nie troszczę się o ciebie, jeśli to znaczy o nic się nie troszczyć; chciałbym, żeby to mogło zrobić cię niewidzialnym.
Wiola.  Czy nie jesteś czasem błaznem hrabianki Oliwii?
Pajac.  Nie, panie, hrabianka Oliwia nie ma błazeństw, i nie będzie miała na dworze błazna, dopóki za mąż nie pójdzie, bo błazny tak są do mężów podobne, jak serdele do śledzi: większy z nich, to mąż. Nie, mości panie, nie jestem błaznem, jestem tylko słów jej fałszerzem.
Wiola.  Widziałem cię niedawno na dworze hrabiego Orsyno.
Pajac.  Błazeństwo, mój panie, krąży nad światem jak słońce 1 zarówno wszystkim przyświeca; byłoby mi smutno, gdyby błazeństwo równie często gościło u twojego pana, jak na dworze mojej pani. Zdaje mi się, że widziałem tam twoją mądrość.
Wiola.  Jeśli i mnie myślisz wziąć na fundusz, za wczasu kapituluję. Przyjmij to na szklankę piwa.
Pajac.  Niechże ci za to Jowisz, przy pierwszej ekspedycyi włosów, przyśle brodę.
Wiola.  Powiem ci do ucha, że wzdycham za brodą, choć nie chciałbym, żeby rosła na moim podbródku. Czy pani twoja jest w domu?
Pajac.  (poglądając na pieniądze). Czy ta para nie mogłaby się rozmnożyć?
Wiola.  Bardzo łatwo, byłeś ją trzymał razem, a używał roztropnie.
Pajac.  Chętnie podjąłbym się roli frygijskiego Pandara, żeby sprowadzić Kressydę do tego Troila.
Wiola.  Pojmuję; umiesz żebrać.
Pajac.  Niewielka to sprawa, mój paniczu, żebrać o żebraczkę. Kressyda była żebraczką. Pani moja jest w domu. Powiem jej, skąd przychodzisz; ale kto jesteś i czego żądasz, to nie należy do mojego firmamentu, mógłbym powiedzieć elementu, ale to wyraz od dawna już zużyty (wychodzi).

Wiola.  Dość to człek mądry, by grać błazna rolę,
A na to trzeba dowcipu niemało:
Na czas mieć baczność, na charakter osób,

Z któremi pragnie żarty swoje stroić;
Jak głupi maiż ślepo się nie rzucać,
Na pierwsze pióro, co mu w oko wpadnie.
Rzemiosło błazna potrzebuje wprawy
Równie mozolnej, jak mądrego sztuka.
Jego błazeństwo mądrą myśl pokrywa;
Błazeństwo mądrych na głupstwo zarywa.

(Wchodzą: Sir Tobiasz Czkawka i Sir Andrzej Czerwonogębski).

Sir Tob.  Pozdrawiam, mości panie.
Wiola.  Dzień dobry.
Sir Andrz.  Dieu vous garde, monsieur.
Wiola.  Et vous aussi; votre serviteur.
Sir Andrz.  Tak myślę, że jesteś; i ja też jestem twoim.
Sir Tob.  Czy chcesz wejść do domu? Moja synowicą pragnie cię widzieć, jeśli masz do niej interes.
Wiola.  Mam zlecenie do twojej synowicy, panie; chcę powiedzieć, że ona jest celem mojej podróży.
Sir Tob.  Więc nogi zapas, mości panie, i ruszaj!
Wiola.  Moje nogi rozumieją mnie lepiej, niż ja twój rozkaz, mój panie, żebym wziął moje nogi za pas.
Sir Tob.  Chciałem powiedzieć: wejdź do domu.
Wiola.  Najlepiej na to odpowiem, gdy drzwi otworzę i wejdę. Ale widzę, że niepotrzebna fatyga. (Wchodzą: Oliwia i Marya). Najdostojniejsza, najdoskonalsza pani, niech niebo wonny deszcz na ciebie zleje!
Sir Andrz.  Rzadki dworak z tego młodzika. Deszcz wonny! wybornie!
Wiola.  Moje poselstwo nie ma języka, tylko dla twojego dostojnego i łaskawego ucha.
Sir Andrz.  Deszcz wonny! Dostojnego i łaskawego ucha! Zanotuję wszystko na przypadek.
Oliwia.  Każ zamknąć drzwi ogrodu. Zostawcie nas samych.

(Wychodzą: Sir Tobiasz, Sir Andrzej i Marya).

Daj mi rękę, młody panie.
Wiola.  Daję ci, pani, moje posłuszeństwo i moje pokorne służby.
Oliwia.  Powiedz mi twoje nazwisko.
Wiola.  Cezaryo jest nazwisko twojego sługi, piękna księżniczko.

Oliwia.  Mojego sługi! Świat stracił wesele,
Odkąd nazwano kłamstwo komplementem;
Wszak jesteś sługą hrabiego Orsyna?
Wiola.  Hrabia Orsyno sługą jest twym, pani,
A sługa sługi twego, twym jest sługą.
Oliwia.  Nie myślę o nim, a gorąco pragnę,
By imię moje z myśli swych wymazał.
Wiola.  Właśnie przychodzę, żeby w myślach twoich
Odnowić pana mojego pamiątkę.
Oliwia.  Wszak zabroniłam ci wspominać o nim.
Lecz gdybyś inną pragnął prośbę zanieść,
Słów twoich chętnem słuchać będę uchem,
Jak sfer harmonii.
Wiola.  Droga moja pani —
Oliwia.  Daruj mi, proszę, że ostatnią razą,
Pod wpływem czarów twej słodkiej wizyty,
Za tobą pierścień mój wysłałam, zwodząc
Mojego sługę, siebie, może ciebie.
Może w tej chwili surowo mnie sądzisz
Za to, że chciałam zmusić cię podstępem
Przyjąć, co twoją własnoscią nie było.
Co mogłeś myśleć? Czy biedny mój honor
Nie był przedmiotem tysiącznych przypuszczeń,
Które okrutne spłodzić może serce?
Dość wyjawiłam dla twojej bystrosci.
Krepa, nie ciało osłania me serce:
Mów więc.
Wiola.  Lituję się nad tobą, pani.
Oliwia.  Litość jest pierwszym do miłości stopniem.
Wiola.  O nie, nie, pani; wszak często, jak mówią,
Dla nieprzyjaciół naszych litosc mamy.
Oliwia.  Już więc czas uśmiech na usta przywołać:
Jak często biedny pychą się nadyma!
Kto ma być łupem, lepiej niech upadnie
Pod lwa pazurem, niż wilka zębami. (Bije zegar).
Zegar mnie łaje, że czas darmo tracę.

Lecz bądź spokojny, — niczego nie żądam, —
Lecz gdy „twój dowcip i młodość dojrzeją,
Dla żony twojej piękne będzie żniwo.
Tam droga twoja!
Wiola.  Żegnam cię więc, pani!
Niech niebo łaskę i dobre uczucia
Zleje na ciebie! Czy nie dasz mi, pani,
Żadnych do pana mego zleceń?
Oliwia.  Czekaj.
Powiedz mi, proszę, co ty myślisz o mnie?
Wiola.  Ty myślisz, pani, żeś nie jest, czem jesteś.
Oliwia.  I ja o tobie podobne mam myśli.
Wiola.  Myśl twoja słuszna: nie jestem, czem jestem.
Oliwia.  Gdybyś mógł zostać tem, czem cię mieć pragnę!
Wiola.  Gdyby mi zmiana na lepsze wyjść mogła,
Chętnie, bo teraz twą jestem igraszką.
Oliwia.  O, jaki urok twarzy jego daje
Ten wyraz gniewu i gorzkiej pogardy!
Miłość, jak zbrodnia, zdradza sama siebie,
Bo noc miłości jest jak dzień na niebie.
Na róże wiosny tchnieniem rozwinięte,
Honor i wszystko, co ludziom jest święte,
Mimo twej dumy, kocham cię bez granic,
A rozum, dowcip i skromność mam za nic!
Nie bądź okrutny, choć pierwsza, tak śmiało,
Duszy namiętność odkryłam ci całą,
Mów raczej: słodką miłość jest szukana,
Lecz stokroć słodszą będzie miłość dana.
Wiola.  Na moją młodość, pani, wyznać muszę,
Jedną mam wiarę i jedną mam duszę,
Lecz nigdy żadna kobieta na ziemi,
Prócz mnie, panować nie będzie nad niemi.
Żegnam cię, pani! Odtąd nigdy więcej
Nie będę posłem boleści książęcej.
Wróć jednak; może wymową namiętną
Oliwia.  Zjednasz mu duszę dzisiaj obojętną. (Wychodzą).


SCENA II.
Pokój w domu Oliwii.
(Wchodzą: Sir Tobiasz Czkawka, Sir Andrzej Czerwonogębski i Fabian).

Sir Andrz.  Nie, na uczciwość, nie zostaję jednej chwili dłużej.
Sir Tob.  Twoje powody, droga trutko, powiedz mi twoje powody!
Fabian.  Musisz mu wyjawić twoje powody, panie Jędrzeju.
Sir Andrz.  Jeśli tylko o to chodzi, widziałem, jak twoja synowicą miała więcej względów dla sługi hrabiego, niż kiedykolwiek raczyła mi okazać; widziałem to w ogrodzie.
Sir Tob.  A ona, czy widziała cię, staruszku? powiedz.
Sir Andrz.  Tak dobrze, jak ja was teraz widzę.
Fabian.  A toć jest najwyraźniejszy dowód jej miłości ku tobie, panie Jędrzeju.
Sir Andrz.  Brednie! Czy chcesz zrobić ze mnie osła?
Fabian.  Dowiodę ci, panie Jędrzeju, prawdy słów moich pod przysięgą sądu i rozumu.
Sir Tob.  A to byli przysięgli, nim jeszcze Noe został żeglarzem.
Fabian.  Okazywała względy młodzikowi w twojej przytomności, żeby cię rozjątrzyć, rozbudzić twoją uśpioną dziarskość, dodać ognia twojemu sercu, a siarki twojej wątrobie. Należało ci natychmiast zbliżyć się do niej, a jakim sprytnym żarcikiem, świeżo z mennicy, zamknąć gębę młokosowi. Tego spodziewała się po tobie; ale zawiodłeś jej oczekiwania, pozwoliłeś czasowi zmyć podwójną pozłotę dobrej sposobności. Żeglujesz teraz ku północnemu biegunowi względów mojej pani, do którego przylgniesz jak sopel do brody Holendra, jeśli nie naprawisz interesów jaką mistrzowską sztuką odwagi, lub polityki.
Sir Andrz.  Jeśli gwałtem mam zrobić jaką sztukę, to chyba sztukę odwagi, bo brzydzę się polityką, i tyle mam ochoty zostać brownistą[6] co politykiem.
Sir Tob.  Buduj więc pałac twojej fortuny na gruncie odwagi. Wyzwij mi tego hrabiowskiego niedorostka na rękę, pokiereszuj go w jedenastu miejscach, zwróci to uwagę mojej synowicy, bo możesz być przekonany, że niema dziewosłęba na ziemi, któryby zdołał lepiej zalecić kawalera kobiecie, niż słowa odwagi.
Fabian.  Niema innej drogi, panie Jędrzeju.
Sir Andrz.  Któryż was podejmie się zanieść mu moje wyzwanie?
Sir Tob.  Napisz je rycerską ręką: ostro a krótko. Mniejsza o dowcip, byle nie brakło na wymowie i imaginacyi; lżyj go z całą swobodą atramentu; jeśli mu tykniesz dwa lub trzy razy, tem lepiej; a kłamstw, ile się może zmieścić na arkuszu papieru, choćby ten arkusz był wielki jak prześcieradło. Do roboty! Dolej żółci do atramentu, a nie zważaj wcale, że będziesz pisał gęsiem piórem. Do roboty!
Sir Andrz.  Gdzie was znajdę?
Sir Tob.  Przyjdziemy do twojego cubiculum. Do roboty!

(Wychodzi Sir Andrzej).

Fabian.  Drogi to dla ciebie człowiek, panie Tobiaszu.
Sir Tob.  I ja też dla niego nie tani; wychodzę mu okrągło na jakie dwa tysiące talarów.
Fabian.  Będziemy mieli list nie lada; ale myślę, panie Tobiaszu, że go nie wręczysz?
Sir Tob.  Miej mnie za wierutnego kłamcę, jeśli go natychmiast nie oddam i wszystkich nie użyję sposobów, aby skłonić młodzika do odpowiedzi. Zdaje mi się tylko, że linami i sprzęgiem wołów nie ściągniemy ich do kupy. Co do pana Jędrzeja, gdybyś go otworzył, a znalazł w jego wątrobie więcej krwi, niż coby się przylepiło do pchlej nogi, to ja się podejmuję zjeść go całego.
Fabian.  Jego też przeciwnik, młodzieniaszek, nie nosi na twarzy znaków okrucieństwa.
Sir Tob.  Ale patrz, zbliża się dziewiąty, najmłodszy królik z całego gniazda. (Wchodzi Marya).
Marya.  Jeśli pragniecie zabawy, a chcecie dostać kolek od śmiechu, idźcie za mną. Ten dudek Malwolio wyszedł na czystego poganina, na renegata, bo trudno znaleźć chrześcijanina, pragnącego dostąpić wiecznego żywota prawdziwą wiarą, któryby mógł uwierzyć w podobne brednie. Wdział żółte pończochy.
Sir Tob.  I na krzyż je powiązał?
Marya.  W sposób najobrzydliwszy, jak bakałarz pilnujący studentów w kościele. Szłam za nim w tropy, jak rozbójnik; wykonał co do joty wszystko, co mu przepisałam w liście na jego zgubę. Uśmiechem tak sobie twarz pomarszczył, że więcej na niej krzyżujących się linii, niż na nowej mapie z dodatkiem Indyi. Nie widzieliście nigdy nic podobnego. Ledwo się mogę wstrzymać od rzucenia mu na głowę pierwszego, który się nadarzy, sprzętu. Jestem pewna, że pani da mu szturchańca, a on się będzie uśmiechał i weźmie to za dowód wielkiej łaski.
Sir Tob.  Prowadź nas, prowadź nas co prędzej tam, gdzie go spotkamy. (Wychodzą).

SCENA III.
Ulica.
(Wchodzą: Antonio i Sebastyan).

Sebast.  Sam cię kłopotać nigdybym nie pragnął,
Lecz skoro rozkosz znajdujesz w cierpieniu,
Nie chcę cię łajać.
Antonio.  Po twem oddaleniu
Nie miałem chwili spokoju, bo żądza,
Ostra jak sztylet, gnała mnie za tobą.
Nie tyle jednak chęć, by cię zobaczyć,
(Choć i to byłby dostateczny powód
Do przedsięwzięcia dalekiej podróży)
Co niespokojność o twe bezpieczeństwo
Moją troskliwą rozbudziła miłość,
Kazała w pogoń puścić się za tobą,
Boś podróżował w ziemi ci nieznanej,
Gdzie na pielgrzyma gościnność nie czeka,

Któremu przyjaźń drogi nie pokaże.
Sebast.  O, mój Antonio, za dobroci tyle
Mogę ci tylko: Bóg zapłać! powiedzieć.
Wiem, że fałszywą tą monetą nieraz
Spłacają ludzie największe usługi;
Nie takie u mnie przyjęciebyś znalazł,
Gdyby fortuna sprostała uczuciu. —
Co teraz robić? Czy chcesz, byśmy razem
Poszli pamiątki miasta tego zwiedzać?
Antonio.  Idź dziś wypocząć; odłóż to na jutro.
Sebast.  Dzień jeszcze jasny; nie czuję znużenia,
Idźmy więc oczy nasycić widokiem
Licznych pomników, któremi to miasto
Słynie u ludzi.
Antonio.  Przebacz, lecz tych ulic
Nie mogę zwiedzać bez niebezpieczeństwa.
Raz, w bitwie morskiej z księcia tego flotą,
Oddałem pewnej wartości usługi,
A gdybym teraz w ręce mu się dostał,
Pojmujesz, jakie znalazłbym przyjęcie.
Sebast.  Czyś majtków jego wielką zabił liczbę?
Antonio.  Nie, nie tak krwawą jest moja obraza,
Choć czas i miejsce i sprawy natura
Mogłyby krwawe pociągnąć następstwa.
Wyznaję, spór ten można było skończyć
Zwrotem zaboru, jak to już zrobiła
Większa część moich współobywateli,
Aby handlowe odnowić stosunki;
Ja tylko jeden część mą zatrzymałem;
Schwytany drogo zapłaciłbym upór.
Sebast.  Więc się publicznie nie pokazuj w mieście.
Antonio.  To mój jest zamiar. Przyjmij moją kieskę;
Na południowem przedmieściu, pod Słoniem,
Idę mieszkanie i obiad zamówić.
Gdy dostatecznie napasiesz twe oczy
Widokiem wszystkich ciekawości miasta,
Wracaj, ja czekam na ciebie w gospodzie.
Sebast.  W jakimże celu kieskę mi twą dajesz?

Antonio.  Może przypadkiem piękna jaka fraszka
W oczy ci wpadnie i zechcesz ją nabyć,
A nie przypuszczam, byś mógł twe zasoby
Na niepotrzebne cacka marnotrawić.
Sebast.  Kieski twej będę stróżem na godzinę.
Antonio.  Czekam pod Słoniem.
Sebast.  Pamiętam i wrócę.

(Wychodzą).

SCENA IV.
Ogród Oliwii.
(Wchodzą: Oliwia i Marya).

Oliwia.  Posłałam za nim; powiedział, że przyjdzie.
Jak mam go przyjąć? co mu ofiarować?
Wiem to, że łatwiej młodego jest kupić,
Niż go wyżebrać, albo niż pożyczyć. —
Mówię za głośno. — Lecz gdzie jest Malwolio?
Jego surowa, uroczysta postać
Dziwnie do mojej fortuny przystaje.
Gdzie jest Malwolio?

Marya.  Zbliża się, pani, ale w najdziwaczniejszym stroju; ani wątpię, że go jakiś dyabeł opętał.
Oliwia.  Dlaczego? Co mu się zrobiło? Czy gada od rzeczy?
Marya.  Nie, pani, on tylko ciągle się uśmiecha. Radziłabym, pani, żebyś miała jakąś straż przy sobie, gdy przyjdzie, bo niewątpliwie w głowie mu się pomieszało.
Oliwia.  Niech przyjdzie — szałem nie różnim się wiele — Równem szaleństwem smutek, jak wesele.

(Wchodzi Malwolio).

Co mi nowego przynosisz, Malwolio?
Malwolio  (uśmiechając się fantastycznie). Słodka pani, ho, ho!
Oliwia.  Uśmiechasz się? Dla smutnych jednak powodów posłałam po ciebie.
Malwolio.  Smutnych, pani? Mnie też nie byłoby trudno być smutnym; podwiązki tak na krzyż związane, obieg krwi tamują; ale mniejsza o to. Jeśli się to podoba oczom jednej, powtórzę słowa pięknego sonetu: Podobałem się jednej, podobam się wszystkim.
Oliwia.  Co się to wszystko znaczy, człowieku? Co ci się stało?
Malwolio.  Nie czarno mi w głowie, choć żółto na nogach. List do właściwych rąk się dostał i rozkazy będą skrupulatnie wykonane. Myślę, że znamy dobrze śliczną rzymską rękę.
Oliwia.  Czy nie chcesz się położyć, Malwolio?
Malwolio.  Położyć? O tak, kochanko, przyjdę do ciebie.
Oliwia.  Niech się Bóg nad tobą zmiłuje! Dlaczego się tak uśmiechasz? Dlaczego twoją rękę całujesz tak często?
Marya.  Co ci jest, Malwolio?
Malwolio.  Na twoje pytanie odpowiadać? O tak, jak słowiki odpowiadają wronom.
Marya.  Jak śmiesz stawić się przed panią z tak śmiesznem zuchwalstwem?
Malwolio.  „Niech cię wielkość nie trwoży“ — pięknie to było napisane.
Oliwia.  Co przez to rozumiesz, Malwolio?
Malwolio.  „Jedni rodzą się wielkimi“ —
Oliwia.  Ha?
Malwolio   „Inni w pocie czoła do wielkości przychodzą“ —
Oliwia.  Co mówisz?
Malwolio.  „Innych wielkość szuka sama“.
Oliwia.  Niech ci Bóg wróci rozum!
Malwolio.  „Przypomnij sobie, kto podziwiał twoje żółte pończochy“ —
Oliwia.  Twoje żółte pończochy?
Malwolio.  „Kto pragnął zawsze widzieć twoje podwiązki na krzyż związane“.
Oliwia.  Na krzyż związane?
Malwolio.  „Byłeś chciał, będziesz szczęśliwy“ —
Oliwia.  Co to wszystko znaczy?
Malwolio.  „Jeśli nie chcesz, zostań sługą na zawsze“.
Oliwia.  Człowiek ten cierpi wyraźnie na kanikułę.

(Wchodzi Sługa).

Sługa.  Młody paź hrabiego Orsyno powrócił, ledwo go skłonić do tego potrafiłem; czeka na twoje rozkazy, pani. Oliwia.  Pójdę do niego za chwilę. (Wychodzi Sługa). Dobra Maryo, dopilnuj, żeby na tego nieboraka miano oko. Gdzie krewny mój Tobiasz? Powiedz jednemu z moich sług, żeby szczególną miał nad nim czujność; nie chciałabym za połowę mojego posagu, żeby go jakie nieszczęście spotkało. (Wychodzą: Oliwia i Marya).
Malwolio.  Ho, ho, zaczynasz zbliżać się do mnie? Nie gorszy człowiek, niż pan Tobiasz, czuwać ma nade mną? To w zupełności do listu przypada; umyślnie go przysyła, żebym go z góry traktował, jak mi to w swojem piśmie zaleciła. „Zmień skromną powłokę“, powiada, „bądź sprzeczliwy z krewnym, swarliwy ze sługami; niech twój język brzmi rozprawami o polityce, zakrawaj na dziwaka“ — a następnie wskazuje do tego sposoby, jak naprzykład: twarz uroczystą, poważne ruchy, powolne wysłowienie, zwykłe ludziom wysokiego stanu, i tam dalej. Złowiłem ją na lep mój; ale to sprawa Jowisza, więc dzięki ci, Jowiszu! A teraz, wychodząc, „dopilnuj, żeby na tego nieboraka miano oko“, nieboraka! nie Malwolia, nie intendenta, ale nieboraka! Tak jest; wszystko się zgadza; tu niema grana skrupułu, niema skrupułu skrupułu, niema cienia zawady, niema jednej wątpliwej, niebezpiecznej okoliczności. Nic już, nic teraz nie może stanąć między mną a ziszczeniem się wszystkich moich nadziei. Co na to wszystko powiedzieć? Tak jest, to nie moje, ale Jowisza dzieło; jemu należą się dzięki.

(Wchodzą: Marya, sir Tobiasz i Fabian).

Sir Tob.  Gdzie on, przez Boga żywego? Choćby wszystkie piekielne dyabły w jedną kupę się zebrały, choćby go cały ich pułk opętał, muszę z nim mówić.
Fabian.  Widzisz go? widzisz go? Co ci jest, dobre panisko? co ci jest, człowieku?
Malwolio.  Precz stąd! precz mi z oczu! Zostawcie mnie mojej samotności. Precz stąd!
Marya.  Słuchajcie, jak grobowym głosem przemawia z niego dyabeł. Czy wam nie powiedziałam? Panie Tobiaszu, pani cię prosi, abyś szczególną miał nad nim opiekę.
Malwolio.  Ha! ha! czy pani prosi?
Sir Tob.  Dobrze, dobrze! Cicho, cicho! Trzeba się z nim łagodnie obchodzić, zostawcie nas samych, Jak się masz, Malwolio? Co ci się stało? Człowieku, staw dyabłu czoło, pamiętaj, że to nieprzyjaciel ludzkiego rodu.
Malwolio.  Czy wiesz ty, co mówisz?
Marya.  Patrzcie, jak on bierze to do serca, że źle mówisz o dyabłach. Daj Boże, żeby nie był zaczarowany!
Fabian.  Ponieś jego wodę do wróżki.
Marya.  Zrobię to jutro rano, byłem dożyła. Pani moja nie chciałaby go stracić za więcej, niż mogę powiedzieć.
Malwolio.  Co mówisz, mościa panno?
Marya.  O, Boże!
Sir Tob.  Proszę cię, daj mu pokój; zły to sposób. Czy nie widzisz, że go rozdrażniasz? Zostaw nas samych.
Fabian.  Jedynem tu lekarstwem jest łagodność. Delikatnie! Dyabeł jest szorstki i nie chce, żeby go szorstko traktowano.
Sir Tob.  No i cóż ci tam, mój gaszku? jak ci jest, moje kurczątko ?
Malwolio.  Mości panie?
Sir Tob.  Tylko śmiało, kochaneczku; chodź tylko ze mną. Człowieku, nie przystoi ludziom twojej powagi grać w pliszki z szatanem; wypędź na rozstajne drogi obrzydłego węglarza!
Marya.  Namów go, żeby pacierz odmówił; dobry panie Tobiaszu, skłoń go do modlitwy.
Malwolio.  Pacierz, szurgotko?
Marya.  Czy widzicie? Ani chce słuchać o nabożeństwie.
Malwolio.  Idźcie wszyscy na złamanie szyi! bo wszyscy należycie do jednej bandy nicponiów. Nie jestem z waszej gliny; niedługo usłyszycie o mnie więcej (wychodzi).
Sir Tob.  Czy być może?
Fabian.  Gdybym coś podobnego widział na scenie, potępiłbym sztukę, jako wymysł niepodobny do prawdy.
Sir Tob.  Trucizna przeciekła do samego dna jego duszy.
Marya.  W pogoń za nim, żeby trucizna nie straciła mocy na wolnem powietrzu.
Fabian.  Aleć on gotów naprawdę owaryować.
Marya.  Tem spokojniej będzie w domu.
Sir Tob.  Idźmy! Zamkniemy go w ciemnicy i zwiążemy. Moja synowicą jest już przekonana, że owaryowaŁ, możemy więc rzecz przeciągnąć, jemu na karę, a nam na rozrywkę, aż zmęczeni zabawą ulitujemy się nad nim, stawiemy cię u kratek i uwieńczymy jako wynalazczynię waryatów. Ale patrzcie, patrzcie!

(Wchodzi sir Andrzej Czerwonogębski).

Fabian.  Nowa zabawa na majówkę.
Sir Andrz.  Przynoszę wyzwanie; odczytaj; możesz mi wierzyć, że mu nie brak ani na occie, ani na pieprzu.
Fabian.  Czy tak zapalczywe?
Sir Andrz.  Bądź spokojny; sam zobaczysz; odczytaj tylko.
Sir Tob.  Pokaż. (Czyta) „Młodziku, ktokolwiek jesteś, jesteś tylko urwis i nic więcej“.
Fabian.  Dobrze i walecznie!
Sir Tob.  (czyta). „Niech cię to nie dziwi i nie zdumiewa, że cię tak kwalifikuję, bo ci nie powiem dlaczego“.
Fabian.  Chwalebna ostrożność, która cię zasłania od wszystkich prawnych kruczków.
Sir Tob.  (czyta). „Przychodzisz do hrabianki Oliwii, a ona w moich oczach uprzejmie cię traktuje; ale jak pies szczekasz, bo nie dlatego cię wyzywam“.
Fabian.  Krótko, ale doskonale nie do sensu!
Sir Tob.  (czyta). „Zaczaję się na ciebie, jak będziesz wracał do domu, jeśli ci się tam uda zabić mnie“ —
Fabian.  Dobrze!
Sir Tob.  (czyta). „Zabijesz mnie jak łotr i opryszek.“
Fabian.  Doskonale! zawsze trzymasz się pod wiatr od prawa; doskonale!
Sir Tob.  (czyta). „Bądź zdrów! a niech Bóg będzie miłosierny dla jednej z dusz naszych! Może to dla mojej, ale mam lepsze nadzieje; miej się więc na baczności. Twój przyjaciel, jak zasługujesz, a twój przysięgły nieprzyjaciel, Andrzej Czerwonogębski“.
Sir Tob.  Jeśli go ten list nie poruszy, to chyba, że nóg nie ma. Wręczę mu go.
Marya.  Doskonała nastręcza się do tego sposobność; młodzik konferuje właśnie teraz z moją panią i wyjdzie za chwilę.
Sir Tob.  Dalej, panie Jędrzeju, czatuj na niego na rogu ogrodu jak żandarm, a jak tylko go zobaczysz, dobądź szerpentyny, a dobywając klnij jak bisurmanin, bo zdarza się nieraz, że straszne klęcia, z groźnym wyplute akcentem, uchodzą za lepsze świadectwo waleczności, niż najniewątpliwsze dowody. Ruszaj!
Sir Andrz.  Jeśli tylko chodzi o klęcie, możesz na mnie rachować (wychodzi).
Sir Tob.  Po namyśle, nie oddam tego listu. Postępowanie tego młodzika dowodzi, że mu nie zbywa na sprycie i wychowaniu; pośredniczenie między jego panem a moją synowicą, nowym jest tego dowodem. List ten, takie zdradzający nieuctwo, nie przestraszy go wcale, bo pozna, że pisał go bałwan. Ale wyzwę go ustnie; będę mu prawił niestworzone rzeczy o waleczności Sir Andrzeja Czerwonogębskiego, a korzystając z młodych lat mojego szlachcica, potrafię łatwo dać mu najstraszniejsze wyobrażenie o jego wściekłości, szermierskiej sztuce, zapalczywości i krewkości, a to tak obu ich przestraszy, że spojrzeniem zabije jeden drugiego, jak bazyliszek. (Wchodzą; Oliwia i Wiola).
Fabian.  Zbliża się z twoją synowicą. Czekaj, póki jej nie pożegna, a potem dalej na niego!
Sir Tob.  Tymczasem wykoncypuję jakie przestraszające wyzwanie. (Wychodzą: Sir Tobiasz, Fabian i Marya).

Oliwia.  Zbyt wiele, z krzywdą mojego honoru,
Do kamiennego mówiłam już serca.
Głos mnie wewnętrzny za ten błąd mój karci;
A jednak, błąd ten w sercu tak potężny,
Że się z przymówek i nagany śmieje.
Wiola.  Tą samą drogą, co twoja namiętność,
Pana mojego idą także smutki.
Oliwia.  Przyjmij ten klejnot; portret mój tam znajdziesz;
Nie ma języka, dręczyć cię nie będzie,
Więc nie odmawiaj; noś go przez wzgląd na mnie.

Wróć jutro; proś mnie, o co tylko zechcesz,
Otrzymasz wszystko, na co będę mogła
Bez krzywdy mego honoru przyzwolić.
Wiola.  Pani, jedynie proszę cię o miłość
Dla pana mego.
Oliwia.  To, co tobie dałam,
Dać mu nie mogę bez ujmy honoru.
Wiola.  Przebaczę wszystko.
Oliwia.  Powróć tylko jutro.
Pod twą postacią, szatan, wyznać muszę,
Do piekła z sobą powiódłby mą duszę (wychodzi).

(Wchodzą: Sir Tobiasz i Fabian).

Sir Tob.  Bóg z tobą, młody szlachcicu.
Wiola.  I z tobą, mój panie.
Sir Tob.  Jeśli masz broń jaką, chwyć ją do ręki. Jaką wyrządziłeś mu krzywdę, nie wiem, ale twój wróg, zajadły, chciwy na krew jak strzelec, czeka cię na końcu ogrodu. Dobądź szabli, przygotuj się żwawo, bo twój napastnik dziarski, ćwiczony i niebezpieczny.
Wiola.  Jestem pewny, że się mylisz, mój panie. Z nikim nie mam kłótni, a darmo szukam w pamięci obrazu krzywdy komukolwiek wyrządzonej.
Sir Tob.  Wkrótce się o twoim błędzie przekonasz, daję ci słowo. Jeśli więc do życia jaką cenę przywiązujesz, miej się na baczności, bo twój nieprzyjaciel ma wszystko, co może dać człowiekowi młodość, siła, ćwiczenie i wściekłość.
Wiola.  Powiedz mi, proszę, kto to?
Sir Tob.  Jest to rycerz nieposiekanego rapira, rycerz drążkowy[7], ale wcielony dyabeł w prywatnej burdzie; trzy już dusze rozwiódł z trzema ciałami, a zapalczywość jego jest w tej chwili tak nieubłagana, że niema innej dla niego satysfakcyi jak śmierć i trumna. Bij, zabij! to jego hasło; jeden z was musi zadrzeć nogi.
Wiola.  Wrócę więc do domu i będę prosił panią, o eskortę. Nie jestem zawadyaka. Słyszałem, że są ludzie, którzy kłótni szukają, aby swoje męstwo pokazać; być może, że to jest człowiek tego kalibru.
Sir Tob.  Bynajmniej, jego oburzenie jest skutkiem krzywdy niewątpliwej; idź więc i daj mu należną satysfakcyę. Nie myśl o rejteradzie do domu, jeśli nie chcesz mieć ze mną do czynienia, bo ci to wyjdzie na jedno jak z nim się rozprawić. Więc naprzód! albo dobądź szerpentyny, bo musisz się złożyć, lub inaczej wyrzec się na zawsze oręża.
Wiola.  Sprawa to tak dziwna, jak niegrzeczna. Proszę cię, zrób mi tę łaskę, zapytaj rycerza, w czem go obraziłem; to musi być jaka z mojej strony omyłka, bo wierzaj mi, nie było złej chęci.
Sir Tob.  Zrobię chętnie, o co prosisz. Panie Fabianie, zostań przy tym szlachcicu, póki nie wrócę (wychodzi).
Wiola.  Powiedz mi, proszę, mój panie, czy wiesz co o tej sprawie?
Fabian.  Wiem, że rycerz ma śmiertelną do ciebie urazę, ale nie wiem powodów.
Wiola.  Co to za człowiek?
Fabian.  Nie powiedziałbyś, sądząc z miny, że tak waleczny, jak się o tem przekonasz niebawem, ale możesz mi wierzyć, że to najbieglejszy, najkrwawszy, najniebezpieczniejszy nieprzyjaciel, jakiego mógłbyś znaleźć w całej Illiryi. Czy chcesz pójść ze mną do niego? Zrobię, co będzie można, aby was pogodzić.
Wiola.  Będę ci za to nieskończenie obowiązany, mój panie. Należę do liczby ludzi, którzy chętniej przestają z księdzem, niż rajtarem. To najmniejsza moja troska, co mogą myśleć ludzie o mojej odwadze. (Wychodzą).

(Wchodzą: Sir Tobiasz i Sir Andrzej).

Sir Tob.  Toć to wcielony dyabeł, człowieku; jak żyję, nie widziałem takiego zawadyaka. Próbowałem się z nim na rapiry, na pałasze, na wszystko; każdy jego sztych był nieomylny, a w odwecie prowadził rękę z taką pewnością, z jaką ty stawiasz na ziemi twoje nogi. Powiadają, że był fechtmistrzem na dworze wielkiego Sofi.
Sir Andrz.  A do króćset beczek! Nie chcę z nim mieć do czynienia.
Sir Tob.  Ale on teraz ani chce słyszeć o zgodzie, Fabian ledwo go tam może utrzymać.
Sir Andrz.  Do króćset batalionów! Gdybym był myślał, że tak jest waleczny i tak ćwiczony w szermierce, wprzódbym go był na złamanie szyi wyprawił, nimbym go wyzwał na rękę. Namów go, żeby całą tę sprawę puścił mimo, a ja mu dam mojego konia, mojego siwosza Kapileta.
Sir Tob.  Zrobię mu ten wniosek. Czekaj tu na mnie; nastrój tylko minę, a skończymy wszystko bez krwi rozlewu. (Na str.) Czekaj tylko, a wsiądę na twojego konia, jak wsiadłem na ciebie. (Do Fabiana, który wchodzi z Wiolą) Daje mi konia, żeby tę sprawę załagodzić; wmówiłem w niego, że wcielony dyabeł z tego młodzika.
Fabian.  On równie straszne ma o nim wyobrażenie; zieje, blednieje, jakby mu już nad karkiem niedźwiedź stawiał drabinę.
Sir Tob.  (do Wioli). Niema lekarstwa, panie, chce gwałtem bić się z tobą, żeby dotrzymać przysięgi. Po namyśle jednak przekonał się, że cała ta kłótnia niewarta torby sieczki; dobądź więc szabli tylko dla formy, żeby danego słowa nie pogwałcił, a on zaręcza, że że cię nie draśnie.
Wiola  (na str.) Panie, zmiłuj się nade mną! Mało trzeba, abym im wyznała, jak wiele mi brakuje, żebym była mężem.
Fabian  (do Wioli). Jeśli będzie zbyt zapalczywie nacierał, rejteruj.
Sir Tob.  (do Sir Andrzeja). Dalej, panie Jędrzeju, niema lekarstwa. Szlachcic ten chce dla honoru zmierzyć się z tobą, to mu nakazują prawa pojedynku; przyrzekł mi jednak na szlacheckie i żołnierskie słowo, że nic złego ci nie zrobi. Dalej więc, do korda!
Sir Andrz.  Daj Boże, aby dotrzymał przysięgi! (Dobywa szabli).

(Wchodzi Antonio).

Wiola.  Daję słowo, że robię to mimo woli (dobywa szabli).
Antonio.  Stój! Jeśli młody szlachcic ten cię skrzywdził,
Ja ci za jego odpowiem obrazę;
Jeśli z twej strony wina, to za niego
Ja cię wyzywam (dobywa szabli).
Sir Tob.  Ty? a kto ty jesteś?
Antonio.  Jestem ten, który dla jego miłości
Więcej dokona, niźli on mógł grozić.

Sir Tob.  Skoro się cudzych kłótni podejmujesz, jestem na rozkazy (dobywa szabli).

(Wchodzą Dwaj Żandarmi).

Fabian.  Stój! stój! panie Tobiaszu. Czy widzisz zbliżających się żandarmów?
Sir Tob.  (do Antonia). Co się odwlecze, to nie uciecze.
Wiola  (do Sir Andrzeja). Proszę cię, włóż szablę do pochwy.
Sir Andrz.  Bardzo chętnie. A co do obietnicy, bądź spokojny, dotrzymam słowa; lekkiego ma kłusa i w pysku nie twardy.

1 Żand.  To on; dopełń twojej powinności.
2 Żand.  W skutek rozkazów hrabiego Orsyna,
Więźniem mym jesteś.
Antonio.  Pewno przez omyłkę
Bierzesz mnie, panie, za kogo innego.
1 Żand.  Niema tu myłki, znam dobrze twe rysy,
Choć nie masz czapki majtka na twej głowie.
Wiedź go do turmy; on wie doskonale,
Że znam go dobrze.
Antonio.  Trudno się opierać.
Szukałem ciebie, znalazłem więzienie;
Niema lekarstwa; poddaję się losom.
Co teraz poczniesz? Konieczność mnie zmusza,
Abym cię prosił o zwrot mojej kieski.
Mniej ubolewam nad własną niedolą,
Niż nad tem, że ci pomódz już nie mogę.
Stoisz jak wryty, nie trać jednak serca.
2 Żand.  Idźmy!
Antonio.  Raz jeszcze prośbę mą powtarzam,
Choć drobną cząstkę daj mi tych pieniędzy.

Wiola.  Jakich pieniędzy? Za szlachetną pomoc
Przez wzgląd na twoje obecne kłopoty,
Którą w potrzebie nieść mi zamierzałeś,
Chętnie z mych szczupłych pożyczam ci skarbów;
Skarb to niewielki, lecz się podzielimy;
Weź, to połowa mojej jest szkatuły.
Antonio.  Jakto? więc pragniesz wszystkiemu zaprzeczyć?
O, nie kuś, proszę, nie kuś mej niedoli,
Bym się do tego nie poniżył stopnia,
Żebym ci mnogie przyjaźni dowody
Wyrzucać musiał.
Wiola.  Nie znam tych dowodów,
Jak rysów twoich, głosu twego nie znam.
Ja więcej duszą niewdzięczną się brzydzę,
Niż kłamstwem, pychą, pijaństwem, junactwem,
Niż jakąkolwiek wadą, co swym jadem
Zatruwa słabe w piersiach ludzkich serce.
Antonio.  O, wielki Boże!
2 Żand.  Idźmy, bo czas nagli.
Antonio.  Pozwól mi jedno słowo jeszcze dodać:
Młodzieńca, który przed wami tu stoi,
Wyrwałem z paszczy śmierci własną ręką,
Świętej miłości otoczyłem strażą,
Postaci jego oszukany wdziękiem,
Która się zdała cnotę zapowiadać.
1 Żand.  Nic nam do tego. Idźmy, czas mój drogi.
Antonio.  W jak szpetne bóg się przemienił bożyszcze!
O, Sebastyanie, niegodnym postępkiem
Zadajesz kłamstwo pięknemu obliczu!
Szpetność jedynie w duszy jest człowieka,
Z niewdzięcznej twarzy uroda ucieka:
Zły a urodny, to szafa drewniana,
Dyabelską ręką pięknie wyrzynana.
1 Żand.  Człek ten szaleje; prowadź go co prędzej!
Antonio.  Posłuszny pójdę, gdzie rozkażesz.

(Wychodzi Antonio z Żandarmami).

Wiola.  Człowiek ten z taką mówił namiętnością,
Że niewątpliwie własnym wierzy słowom,

Choć ja nie mogę. O! moje przeczucia,
Bodaj was raczył sprawdzić Bóg litosny,
Że on za ciebie wziął mnie, drogi bracie!

Sir Tob.  Zbliż się, panie Jędrzeju, i ty także Fabianie, mam wam coś mądrego na ucho powiedzieć.

Wiola.  Wszak Sebastyana nazwał mnie imieniem;
Ja brata mego jestem powtórzeniem,
Ubiór jednaki, jednakowa postać;
Chciałam we wszystkiem podobną mu zostać.
Więc miłosierne morskie są bałwany,
I litość mogą uczuć uragany (wychodzi).

Sir Tob.  Podły to i nieuczciwy wyrostek, a tchórzliwszy od zająca. Nieuczciwości swojej dowiódł, gdy w naszych oczach przyjaciela opuścił w potrzebie, i wyrzekł się jego znajomości; a co do jego tchórzostwa, zapytaj się tylko Fabiana.
Fabian.  Tchórz, tchórz najpobożniejszy, bo tchórzostwo jego jest religią.
Sir Andrz.  A poczekaj! Biegnę za nim i porządnie mu kijem grzbiet wyłoję.
Sir Tob.  Bij, nie żałuj ręki, szabli tylko nie dobywaj!
Sir Andrz.  Jeśli tego nie zrobię — (Wychodzi).
Fabian.  Śpieszmy za nim; zobaczymy, jak się to skończy.
Sir Tob.  O zakład, że wszystko skończy się na niczem.

(Wychodzą).

AKT CZWARTY.
SCENA I.
Ulica przed domem Oliwii.
(Wchodzą: Sebastyan i Pajac).

Pajac.  Chcesz więc we mnie wmówić, że to nie po ciebie mnie posłano?

Sebast.  Widzę, że nie masz do zbycia rozumu,
Odczep się, proszę.

Pajac.  A w to mi graj, paniczu! Nie, ja cię nie znam, i nie do ciebie wyprawiła mnie pani, żeby cię do niej wezwać, bo ma ci coś do powiedzenia; i twoje imię nie jest Cezaryo, i to nie jest mój nos, bynajmniej, i wszystko co jest, nie jest, ani wątpliwości.

Sebast.  Komu innemu idź ziej twe błazeństwa; Nie znasz mnie wcale.
Pajac.  Ziej twe błazeństwa! Słyszał zapewne wyraz od jakiego wielkiego człowieka i stosuje go teraz do błazna. Ziej twe błazeństwa! Boję się bardzo, żeby świat, ten wielki wałkoń, nie wystrychnął się na gapia. Proszę cię teraz, odpasz twoje dziwactwo, a powiedz mi, co mam zionąć mojej pani: czy jej zionę, że przyjdziesz?

Sebast.  Odczep się, proszę, głupowaty Greku;
Przyjmij ten darek, idź, lub ci zapłacę
Gorszą monetą.

Pajac.  Na uczciwość, paniczu, otwartą masz rękę. Mądrzy ludzie, co dają głuptasom pieniądze, przychodzą do dobrej sławy w czternastym roku po zapłacie.

(Wchodzą: Sir Andrzej, Sir Tobiasz i Fabian).

Sir Andrz.  Ha, spotkałem cię nakoniec! Przyjmij to ode mnie w prezencie (uderza go).

Sebast.  Prezent za prezent, a i to w przydatku.
To kraj waryatów (bije Sir Andrzeja)!

Sir Tob.  Stój, mości panie, albo twój sztylet przez dach przerzucę!
Pajac.  Idę natychmiast wszystko to pani opowiedzieć? W żadnego z nich skórze byćbym nie chciał, choćby za trojaka (wychodzi).
Sir Tob.  (zatrzymując Sebastyana). Dość tego, paniczu, stój!
Sir Andrz.  Nie, daj mu pokój, mam ja inny na niego sposób. Wytoczę mu proces o pobicie i gwałty, jeśli są jeszcze prawa w Illiryi. Choć pierwszy uderzyłem, nic to nie znaczy.
Sebast.  Puść mnie!

Sir Tob.  Nie, nie puszczę. Młody panie żołnierzu, tęga z ciebie sztuka, ale dość tego.

Sebast.  Puść mnie! Lub jeśli dłużej chcesz mnie kusić,
Dobądź twej szabli. Powiedz, czego żądasz?

(Dobywa szabli).

Sir Tob.  Skoro chcesz koniecznie, muszę ci upuścić parę uncyi twojej krwi gorącej. (Dobywa szabli. — Wchodzi Oliwia).
Oliwia.  Stój Tobiaszu! Jeśli cenisz twoje życie, rozkazuję ci, stój!
Sir Tob.  Pani?

Oliwia.  Zawszeż tak będzie? Surowy prostaku,
Godny w jaskiniach dzikich mieszkać ludzi,
Gdzie nikt nie słyszał słowa przystojności,
Precz z moich oczu! Przebacz mu, Cezaryo!
Precz mi stąd gburze!

(Wychodzą: Sir Tobiasz, Sir Andrzej i Fabian).

Dobry przyjacielu,
Słuchaj rozumu, a nie namiętności
W tej na twój pokój napaści szalonej.
Chodź tylko ze mną; opowiem ci w domu
Tego prostaka tysiące wybryków,
Byś wszystko przyjął z uśmiechem pogardy.
Chodź tylko ze mną; nie możesz odmówić.
Szablę, co podniósł na ciebie morderca,
Skierował także do mojego serca.
Sebast.  Cóż to za ziemia? Co się ze mną dzieje?
Czy słodko marzę? czy słodko szaleję?
Kąpany w falach zapomnienia rzeki,
Jeśli to sen jest, niech marzę na wieki!
Oliwia.  Chodź! Czy na moje zgodzić się chcesz zdanie?
Sebast.  O, chętnie, chętnie!
Oliwia.  Chodź! niech się tak stanie!

(Wychodzą).

SCENA II.
Pokój w domu Oliwii.
(Wchodzą: Marya i Pajac).

Marya.  Proszę cię, włóż tę rewerendę i przyczep tę brodę; wmów w niego, że się nazywasz Topas, że jesteś plebanem; śpiesz się tylko, ja tymczasem zawołam pana Tobiasza (wychodzi).
Pajac.  Przebiorę się więc w rewerendę, a dałby Bóg, żebym był pierwszym w niej pajacem! Nie jestem dość otyły, żeby mej godności jak należy odpowiedzieć, ani dość chudy, żeby ujść za uczonego; ale poczciwym być człekiem i dobrym ojcem familii, to tytuł tak dobry, jak imię przebiegłego męża i doskonałego klassyka. Ale zbliżają się sprzymierzeńcy.

(Wchodzą: Sir Tobiasz i Marya).

Sir Tob.  Niech ci Jowisz błogosławi, księże plebanie!
Pajac.  Bonos dies, panie Tobiaszu; bo jak stary pustelnik praski, który nigdy ani pióra ani atramentu nie widział, bardzo dowcipnie powiedział synowicy króla Gorboduka, że to co jest, jest, tak ja, który jestem plebanem, jestem plebanem, bo cóż jest to, jeśli nie to, a co jest, jeśli nie jest?
Sir Tob.  Przemów do niego, mości Topasie.
Pajac.  Hej tam, ho! Pokój temu więzieniu!
Sir Tob.  Urwisz wybornie udaje, doskonały urwisz!
Malwolio  (za sceną). Kto mnie woła?
Pajac.  Ksiądz pleban Topas przychodzi odwiedzić lunatyka Malwolia.
Malwolio.  Księże Topasie, księże Topasie, dobry księże Topasie, idź do mojej pani!
Pajac.  Precz stąd, hiperboliczny szatanie! Czemu tak dręczysz tego człowieka? Czy nie możesz o niczem innem mówić jak o paniach?
Sir Tob.  Dobrze powiedziano, mości plebanie.
Malwolio.  Księże Topasie, nie widziała ziemia bardziej ode mnie pokrzywdzonego człowieka. Dobry księże Topasie, nie myśl, żebym był waryatem. Zamknęli mnie w tej szpetnej ciemnicy.
Pajac.  Wstydź się, nieuczciwy szatanie! Daję ci jak można najłagodniejsze nazwisko, bo należę do liczby tych potulnych ludzi, co nawet do dyabła przemawiają z uprzejmością; i ty utrzymujesz, że dom ten jest ciemny?
Malwolio.  Jak piekło, księże Topasie.
Pajac.  Ma jednak łękowate okna, przejrzyste jak barykady, a kratki od strony południowo-północnej są jasne jak heban; żalisz się mimo tego na brak światła?
Malwolio.  Nie jestem waryatem, księże Topasie, i powtarzam, że izba ta jest ciemna.
Pajac.  Mylisz się, szaleńcze, ja ci powiadam, że niema ciemności jak niewiadomość, w której bardziej zagrzązłeś niż w swojej mgle Egipcyanie.
Malwolio.  Ja ci powiadam, że izba ta jest ciemna jak niewiadomość, choćby niewiadomość była tak ciemna jak piekło; ja ci także powiadam, że nie było człowieka bardziej ode mnie pokrzywdzonego. Nie jestem większym od ciebie waryatem, a na próbę zadaj mi, jakie chcesz, byle rozsądne pytanie.
Pajac.  Co trzyma Pitagores o dzikiem ptactwie?
Malwolio.  Że dusza naszej prababki może przypadkiem w ptaku przemieszkiwać.
Pajac.  A. ty, co myślisz o jego zdaniu?
Malwolio.  Szlachetniejsze mam wyobrażenie o ludzkiej duszy, i wcale nie pochwalam jego zdania.
Pajac.  Bądź więc zdrów I Zostań w ciemnościach. Musisz wprzódy podzielać zdanie Pitagoresa, nim przyznam ci rozum; musisz lękać się zabić cietrzewia, żeby nie wygonić duszy twojej prababki. Bądź zdrów!
Malwolio.  Księże Topasie, księże Topasie —
Sir Tob.  Mój najrozkoszniejszy księże Topasie!
Pajac.  Widzisz, że w każdej wodzie mogę pływać.
Marya.  Mógłbyś zrobić to samo bez brody i rewerendy; nie widzi cię.

Sir Tob.  Rozmów się z nim teraz naturalnym twoim głosem, a nie omieszkaj donieść mi, jak go znalazłeś. Pragnę, żeby te figle skończyły się co prędzej. Chciałbym wypuścić go natychmiast, jeżeli to można zrobić bez niedogodności, bo synowicą moja tak na mnie teraz zagniewana, że nie mogę bez niebezpieczeństwa posunąć tego żartu do ostateczności. Przyjdź za chwilę do mojej komnaty. (Wychodzą: Sir Tobiasz i Marya).

Pajac  (śpiewa). „Przyjacielu, mów, przez Boga:
Jak się twa kochanka ma“.
Malwolio.  Błazenku —
Pajac  (śpiewa). „Ma kochanka dla mnie sroga“.
Malwolio.  Błazenku —
Pajac  (śpiewa). „Skąd jej przyszła srogość ta?“
Malwolio.  Błazenku, słuchaj —
Pajac  (śpiewa). „Bo się w innym zakochała“.
Kto woła, hę?

Malwolio.  Błazenku, jeśli wielką chcesz oddać mi usługę, przynieś mi świecę, pióro, atrament i papier, a jakem szlachcic, będę ci za to wdzięczny do śmierci.
Pajac.  To ty, panie Malwolio?
Malwolio.  Ja, dobry błazenku.
Pajac.  Ach, dobry panie, z jakich powodów swoje pięć zmysłów straciłeś?
Malwolio.  Błazenku, nie było człowieka jak ja pokrzywdzonego. Wierzaj mi błazenku, jestem tak dobrze jak ty przy zmysłach.
Pajac.  Tylko jak ja dobrze? Jesteś więc szalony bez wątpienia, nie masz więcej serca niż błazen.
Malwolio.  Zamknęli mnie w tym domu, trzymają mnie w tej ciemnicy, nasyłają na mnie księży, osłów, robią wszystko, co mogą, żeby mi rozum odebrać.
Pajac.  Daj baczność na to, co mówisz; ksiądz jest tu jeszcze. (Głosem Topasa) Malwolio, niech ci Bóg rozum przywróci! Uśnij, jeśli możesz, nie bzdurz darmo trzy po trzy.
Malwolio.  Księże Topasie —
Pajac  (głosem Topasa). Nie gadaj do niego, dobry przyjacielu. (Głosem naturalnym) Kto, ja, panie? Ja do niego nie gadam. Bóg z tobą, dobry księże Topasie. (Głosem Topasa) Co daj Boże, Amen. (Głosem naturalnym) Chętnie, mój panie, chętnie.
Malwolio.  Błazenku, błazenku, błazenku, słuchaj tylko —
Pajac.  Niestety, uzbrój się w cierpliwość! Co mówisz, panie? Łają mnie za to, że gadam do ciebie.
Malwolio.  Dobry błazenku, przynieś mi tylko świecę i ćwiartkę papieru, a wierzaj mi, że jestem przy zmysłach tak dobrze jak ktokolwiek w Illiryi.
Pajac.  Bodaj to była prawda, mój panie!
Malwolio.  Przysięgam ci, że jestem. Dobry błazenku, przynieś mi kałamarz, papier i świecę, a co napiszę, wręcz mojej pani; bądź pewny, że dostaniesz za to zapłatę, jakiej nigdy jeszcze bryftregier za przyniesienie listu nie dostał.
Pajac.  Przyniosę ci, czego żądasz, ale powiedz mi szczerze, czy naprawdę owaryowałeś, czy tylko udajesz?
Malwolio.  Wierzaj mi, jestem przy zmysłach; mówię ci prawdę.
Pajac.  Nie, nie uwierzę waryatowi, póki jego mózgu nie zobaczę. Idę po świecę, papier i atrament.
Malwolio.  Dobry błazenku, zapłacę ci sowicie za tę usługę. Proszę cię, śpiesz się tylko.

Pajac  (śpiewa). Idę, lecę,
A z powrotem
Dam ci świecę.
Szybkim lotem
Jak w komedyi stary grzech,
Co z drewnianą swą szabelką
Wpadł na scenę z furyą wielką,
Straszy dyabła, że aż śmiech.
Ty tymczasem, mój kochany,
Gryź paznogcie zagniewany,
Mój dyabełku, bądź mi zdrów,
O przyjaźni dobrze mów! (Wychodzi).


SCENA III.
Ogród Oliwii.
(Wchodzi Sebnstyan).

Sebast.  To jest powietrze, to jasne jest słońce,
Widzę i czuję perłę, dar jej ręki,
A choć to wszystko dziwne, niepojęte,
Nie jest szaleństwem. Ach, gdzież jest Antonio!
Próżnom go szukał w gospodzie pod Słoniem;

Był tam, lecz wyszedł, a jak mi mówiono,
Wyszedł do miasta, aby mnie tam szukać.
Radaby jego miała cenę złota;
Bo chociaż dusza, zmysłom na przekorę,
Widzi w tem jakiś błąd lecz nie szaleństwo,
To przecież wielkość szczęścia niespodziana
Tak wszystkie znane prześciga przykłady,
Żem gotów własnym oczom mym nie wierzyć,
Przyjść do otwartej wojny z mym rozumem,
Który się uparł i chce mnie przekonać,
Żem nie jest waryat, ona nie waryatka.
Trudno jest bowiem, ażeby szalona
Rządziła domem, załatwiała sprawy
Z taką rozwagą, taktem, łagodnością,
Jakiej sam byłem świadkiem w jej pałacu.
W tem wszystkiem jakaś panuje ułuda.
Lecz widzę, że się pani do mnie zbliża.

(Wchodzą: Oliwia i Ksiądz).

Oliwia.  Nie chciej przyganiać memu pośpiechowi;
Jeśli uczciwe masz w twej duszy myśli,
Ze mną, z tym świętym chodź teraz kapłanem,
I tam w kaplicy, u stopni ołtarza,
Wieczną mi przysiąż wiarę jak twej żonie,
Mojej zazdrosnej przywróć pokój duszy.
Ślub nasz dla świata będzie tajemnicą,
Póki rozgłosić sam go nie zapragniesz;
Gdy czas ten przyjdzie, wyprawim wesele,
Jakie przystoi memu urodzeniu.
Sebast.  Idźmy! Przysięga, którą ci tam złożę,
W sercu mem wiecznie wyrytą zostanie.
Oliwia.  Na śluby nasze, modły twe, kapłanie,
Błogosławieństwo niechaj ściągną boże!

(Wychodzą).

AKT PIĄTY
SCENA I.
Ulica przed domem Oliwii.
(Wchodzą: Pajac i Fabian).

Fabian.  Jeśli mnie kochasz, list mi jego pokaż.
Pajac.  I ty z twojej strony, dobry panie Fabianie, daj mi dowód przyjaźni.
Fabian.  Co tylko zechcesz.
Pajac.  Nie nalegaj, abym ci list pokazał.
Fabian.  To jak gdybyś mi psa darował, a potem prosił, żebym ci mojego psa dał w prezencie.

(Wchodzą: Książę, Wiola i Służba).

Książę.  Czy należycie do domu hrabiny Oliwii, przyjaciele?
Pajac.  Tak jest, panie, jesteśmy częścią jej klejnotów.
Książę.  O, znam cię dobrze. Jak się masz, poczciwcze!
Pajac.  Aby nie kłamać, mam się tem lepiej, dzięki moim nieprzyjaciołom, a tem gorzej, dzięki przyjaciołom.
Książę.  Przeciwnie; tem lepiej, dzięki twoim przyjaciołom.
Pajac.  Nie, panie, tem gorzej.
Książę.  Jak to być może?
Pajac.  Nic naturalniejszego, panie. Przyjaciele chwalą mnie i robią ze mnie osła; gdy moi nieprzyjaciele wręcz mi powiadają, że jestem osłem; tak więc dzięki moim nieprzyjaciołom, przychodzę do poznania samego siebie, a słuchając moich przyjaciół, sam się oszukuję. Jeśli więc wnioski z rozumowania są jak całusy, gdzie cztery przeczenia stanowią dwa twierdzenia, powiem: tem gorzej dzięki moim przyjaciołom, a tem lepiej dzięki moim nieprzyjaciołom.
Książę.  Doskonale!
Pajac.  Nie, panie, choć ci się spodobało być jednym z moich przyjaciół.
Książę.  Nie stracisz nic na mojej przyjaźni; weź tego dukata.
Pajac.  Gdyby to nie zakrawało na dwuznaczność, pragnąłbym, panie, żebyś to mógł podwoić.
Książę.  Złą dajesz mi radę.
Pajac.  Schowaj twoją cnotę do kieszeni, mój panie, niech na ten raz słucha podszeptów krwi i ciała.
Książę.  Niech i tak będzie; dopuszczę się na ten raz grzechu dwuznaczności; masz drugi.
Pajac.  Primo, secundo, tertio, piękny to rachunek, a jak stare mówi przysłowie: trzeci płaci za wszystkich. Triplex, panie, skoczna to miara, a i dzwony świętego Benedykta powtórzą ci także raz, dwa, trzy.
Książę.  Na teraz nie wyłudzisz więcej ode mnie. Jeśli jednak powiesz twojej pani, że czekam tu na nią i pragnę z nią mówić, i jeśli ją tu przyprowadzisz, kto wie, czyli to znowu mojej wspaniałomyślności nie obudzi.
Pajac.  Więc dobranoc twojej wspaniałomyślności, panie, aż do mojego powrotu! Idę, panie, nie chciałbym jednak, abyś myślał, że moja chęć nabytku jest grzechem łakomstwa; ale, jak sam powiadasz, niech twoja wspaniałomyślność utnie szpaka, obudzę ją niebawem.

(Wychodzi. — Wchodzi Antonio pod strażą).

Wiola.  Oto jest człowiek, który mnie ocalił.
Książę.  Pamiętam dobrze rysy jego twarzy.
Gdy ją ostatni jednak raz widziałem,
Jak wulkan, czarna była dymem wojny;
Małego statku był on kapitanem.
Łódź, jak orzecha łupina z pozoru,
Z pierwszą mej floty mierzyła się nawą,
A straty moje, zazdrość nawet sama
Sławę jej wodza głosiły przed światem. —
O co tu idzie?
1 Strażn.  Książę mój i panie,
To jest Antonio, co zabrał Fenixa,
W powrocie z Kandyi, z bogatym ładunkiem,
Wpadł na Tygrysa, a przy abordażu
Utracił nogę Tytus, twój synowiec;
Tu, na ulicy, zuchwały bezwstydnik
W prywatnej burdzie dostał się nam w ręce.

Wiola.  Człowiek ten wielką oddał mi usługę,
Dobył oręża dla mojej obrony,
Choć później prawił rzeczy niepojęte,
Które budziły we mnie myśl szaleństwa.
Książę.  Ha! słonej wody złodzieju, korsarzu,
Jak mogłeś liczyć na tych miłosierdzie,
Których nienawiść krwiąś ich kupił drogą?
Antonio.  Pozwól mi, panie, odrzucić nazwisko,
Które mi dajesz; nie, nigdy Antonio
Ani korsarzem, ani był złodziejem,
Choć, nie zaprzeczam, dla słusznych powodów
Musiał być wrogiem hrabiego Orsyna.
Czary mnie jakieś przyciągnęły tutaj.
Niewdzięczny młodzik, co przy tobie stoi,
Mnie winien życie, jam go wyratował
Z pieniącej paszczy szalonego morza,
Dałem mu życie, miłość mą dodałem
Szczerą, zupełną, bezinteresowną;
Dla niego głowę mą na szwank stawiłem,
Nieprzyjacielskie nawiedzając miasto;
W jego obronie szabli mej dobyłem,
A kiedy twoje pojmały mnie straże,
On, by nie dzielić moich niebezpieczeństw,
Mej znajomości przebiegle się wyrzekł,
I w mgnieniu oka tak został mi obcy,
Jakby nie widział mnie od lat dwudziestu,
Nie chciał mi nawet sakiewki mej zwrócić,
Którą mu dałem, pół temu godziny.
Wiola.  Jak to być może?
Książę.  Jak dawno tu przybył?
Antonio.  Przybył tu dzisiaj, lecz od trzech miesięcy
W mem towarzystwie dnie i noce pędził,
I nie opuścił mnie na jedną chwilę.

(Wchodzi Oliwia i Służba).

Książę.  Widzę hrabiankę; anioł zbiegł na ziemię.
Lecz co do ciebie, w każdem twojem słowie
Widać szaleństwo, bo od trzech miesięcy
W mej służbie młodzian ten na mym jest dworze.

Lecz później o tem: weźcie go na stronę!
Oliwia.  Na służby moje zawsze rachuj, książę,
Jeśli w mej mocy spełnić twe rozkazy. —
Cezaryo, czemuś słowa nie dotrzymał?
Wiola.  Pani —
Książę.  Oliwio —
Oliwia.  Co mówisz Cezaryo?
Dobry mój panie —
Wiola.  Pan mój chce coś mówić,
Powinność każe milczeć mi na teraz,
Oliwia.  Jeśli ta piosnka na starą jest nutę,
To pieśń ta w uszach tak twardo brzmi moich,
Jak po muzyce wycie.
Książę.  Zawsze sroga?
Oliwia.  Nie, zawsze wierna.
Książę.  Własnej przewrotności.
Okrutna pani, na której ołtarzu
Dusza ma wierne paliła ofiary
Dla okrutnego, niewdzięcznego bóstwa,
Mów, co mam robić?
Oliwia.  Co ci się podoba,
Co twej książęcej przystoi godności.
Książę.  Czemużbym nie miał w śmierci mej godzinie,
Gdybym miał serce jak egipski złodziej,
Zabić, co kocham? Okrutna to zazdrość,
Ale ma jakieś szlachetności piętno.
Słuchaj, co zrobię, skoro twa oziębłość
Z pogardą moje odrzuca ofiary,
Gdy wiem po części, co mnie w twojem sercu
Z przynależnego mi ruguje miejsca.
Ty żyj, tyranko, z sercem twem kamiennem,
Lecz tego gaszka, którego tak kochasz,
Który, Bóg świadkiem i dla mnie jest drogi,
Ta ręka wyrwie z okrutnych twych oczu,
W których króluje na przekór mej woli.
Pójdź ze mną, chłopcze, w myśli mej grzech dojrzał;
Niech krucze serce w gołębicy łonie
To, co ja, cierpi po baranka zgonie (chce odchodzić).

Wiola.  A mnie i tysiąc śmierci nie zasmuci,
Jeśli twej duszy mój zgon pokój wróci.

(Chce iść za nim).

Oliwia.  O, stój! Gdzie idziesz?
Wiola.  Za drogim mi panem,
Bo on mi droższy nad moje źrenice,
Nad wszystkie świata całego dziewice,
A jeśli kłamię, niebieskie potęgi,
Wymażcie imię me z żyjących księgi!
Oliwia.  On mnie nie kocha! O, ja oszukana!
Wiola.  Kto śmiał cię, pani, skrzywdzić, śmiał ci kłamać
Oliwia.  Mógłżeś tak prędko słowo dane złamać? —
Przywołaj księdza. (Wychodzi Sługa).
Książę  (do Wioli).Idź za mną bez zwłoki.
Oliwia.  Cezaryo! mężu! Książę, wstrzymaj kroki!
Książę.  Mężu?
Oliwia.  Czy temu przeczyćby się ważył?
Książę.  Jesteś jej mężem?
Wiola.  Anim o tem marzył.
Oliwia.  Nikczemna trwoga zatyka ci usta;
Ale się pokaż fortuny twej godnym,
Bądź tem, czem jesteś, a będziesz tak wielkim,
Jak ten, przed którym drżysz teraz nikczemnie.

(Wchodzi Sługa z Księdzem).

O, witaj, ojcze! Zbieg okoliczności
Zmusza mnie, ojcze, wyjawić przed czasom,
Co tajemnicy chciałam okryć płaszczem.
Więc na twe święte wzywam cię kapłaństwo,
Opowiedz wszystko, co z twą zaszło wiedzą
Między mną, ojcze, między tym młodzianem.
Ksiądz.  Ślub uroczysty, ślub wiecznej miłości,
Wzajemnem ręki podaniem stwierdzony,
Świętym całunkiem przypieczętowany,
I waszych ślubnych obrączek wymianą.
Odkądem aktu tego ceremonię
Uświęcił moją kapłańską powagą,
Ledwo mi zegar dwa razy powiedział,
Żem się do grobu o dwie godzin zbliżył.

Książę.  Obłudne szczenię, ach, co z ciebie będzie,
Kiedy czas włosy twe przyprószy śniegiem!
Lecz może, może po czasie niedługim,
Sam wpadniesz w dołki, które kopiesz drugim.
Weź ją, lecz uchodź za ziem tych granice,
Gdzie cię me nigdy nie ujrzą źrenice.
Wiola.  Niebo mi świadkiem —
Oliwia.  Bój się niebios kary;
Śród morza trwogi, miej choć kroplę wiary!

(Wchodzi sir Andrzej z zakrwawioną głową).

Sir Andrz.  Przez miłość Boga, zawołajcie doktora! Przyślejcie mi co prędzej pana Tobiasza.
Oliwia.  Co się to znaczy?
Sir Andrz.  Potrzaskał mi czaszkę, a i panu Tobiaszowi dał się także we znaki. Przez miłość Boga, ratujcie mnie! Wolałbym teraz być w domu, niż mieć czterdzieści talarów w kieszeni.
Oliwia.  Kto to zrobił, panie Jędrzeju?
Sir Andrz.  Paź hrabiego, niejaki Cezaryo; wzięliśmy go za tchórza, a to był dyabeł wcielony.
Książę.  Mój paź, Cezaryo?
Sir Andrz.  Do kroćset beczek, to on jest! Strzaskałeś mi czaszkę za nic, bo com zrobił, to zrobiłem na podszczuwania pana Tobiasza.

Wiola.  Nigdym nic złego nie zrobił ci, panie;
Dobyłeś na mnie szabli bez powodu,
Lecz ja cię dobrem słowem odprawiłem,
Bez żadnej krzywdy.

Sir Andrz.  Jeśli potrzaskać komu czaszkę nie jest krzywdą, to mnie nie pokrzywdziłeś. Zdawałoby się, że postrzaskać czaszkę, niczem nie jest w twoich oczach. (Wchodzi Pajac, prowadząc pijanego pana Tobiasza). Ale zbliża się pan Tobiasz kulejąc, dowiecie się od niego więcej. Gdyby nie był pijany, byłby ci inaczej boki połechtał.
Książę.  Co tam nowego, panie Tobiaszu, jak się masz?
Sir Tob.  Wszystko mi jedno — rąbnął mnie i na tem koniec. Błaźnie, czy widziałeś doktora Rysia, błaźnie?
Pajac.  Pijany, jak sztok, panie Tobiaszu, od godziny; już o ósmej rano białkiem mu zaszły oczy.
Sir Tob.  To łotr z niego wierutny. Po menuecie i polonezie, brzydzę się najbardziej pijakiem.
Oliwia.  Odprowadźcie go. Kto im się tak przysłużył?
Sir Andrz.  Ja ci pomogę, panie Tobiaszu, bo razem nas opatrzą.
Sir Tob.  Ty mi pomożesz, dardański ośle? ty kpie, ty kapcanie? Ty mi pomożesz, wymoczku? ty gąsiątko?
Oliwia.  Poprowadź go do łóżka, a dopilnuj, żeby go doktor opatrzył.

(Wychodzi Pajac, sir Tobiasz i sir Andrzej. Wchodzi Sebastyan).

Sebast.  Żal mi, żem twego porąbał krewnego!
Lecz gdyby bratem moim był rodzonym,
Dla mej obrony musiałbym to zrobić.
Dziwne spojrzenie, które na mnie rzucasz,
Świadczy, że jesteś na mnie zagniewana.
Przebacz mi, droga, przez wzgląd na te śluby,
Które przed chwilą z tobą wymieniłem.
Książe.  Twarz jedna, jeden głos, a dwie osoby,
Złudzenie oczu, które jest i nie jest!
Sebast.  O, mój Antonio, drogi mój Antonio,
Jak mi bolesną każda była chwila,
Gdy cię straciłem!
Antonio.  To ty, Sebastyanie?
Sebast.  Czy cię to smuci?
Antonio.  Jakże się zdwoiłeś?
Dwie te istoty podobniejsze sobie,
Niż dwie połowy rozciętego jabłka.
Któryż Sebastyan?
Oliwia.  Cuda niepojęte!
Sebast.  Czy ja tam stoję? Nigdym nie miał brata;
Nie jestem bóstwem, nie posiadam daru
Wszechobecności. Miałem jedną siostrę,
Którą połknęły szalejące fale.
(Do Wioli) Przez litość, jestżeś jakim krewnym moim?
Twe imię? dom twój? Kto twoi rodzice?
Wiola.  Jestem z Metliny, mym ojcem Sebastyan,
Sebastyan także brata mego imię,

Jak ty ubrany, w mokrym zasnął grobie;
Jeśli duch może wziąć ciało i szaty,
Aby nas straszyć, ty jesteś tym duchem.
Sebast.  Tak, jestem duchem, obleczonym gliną,
Ziemskości szatą, w łonie mojej matki.
Z pozorów sądząc, gdybyś był niewiastą,
Łzami radości twarzbym twoją oblał,
I wołał: witaj! po trzykroć mi witaj,
Siostro Wiolo! siostro utopiona!
Wiola.  Mój ojciec znak miał na czole.
Sebast.  Mój także.
Wiola.  A w dniu tym umarł, w którym lat trzynaście
Miała Wiola.
Sebast.  Pamiętna mi data!
Tak, prawda, skończył śmiertelny swój zawód,
Gdy lat trzynaście siostra ma skończyła.
Wiola.  Jeśli do szczęścia naszego zawadą
Tylko ten męski ubiór przywłaszczony,
Nie oddaj wprzódy siostrze twej uścisku,
Póki nie powiesz po ścisłej rozwadze
Czasu i miejsca, wydarzeń, wszystkiego,
Żem jest Wiolą. Na dowód, w tem mieście,
Do kapitana powiodę cię domu,
Gdzie są me szaty; on mnie uratował,
Pomógł wejść w służbę dostojnego księcia,
A odtąd między panem tym i panią,
Jak to zaświadczą, byłam pośrednikiem.
Sebast.  (do Oliwii). Pozór cię uwiódł, ale w oszukaństwie
Natura była wierną swym instynktom.
Chciałaś dziewicy rękę twoją oddać,
I w tem, przysięgam, nie znajdziesz zawodu,
Bo mąż dziewicze przynosi ci serce.
Książę.  Nie troszcz się, pani, szlachetna krew jego.
(Do Wioli) Gdy tak jest, z tego szczęsnego rozbicia
I ja też moją wyratuję cząstkę.
Chłopcze, po tysiąc mówiłeś mi razy,
Że mnie nad wszystkie kochałeś niewiasty.
Wiola.  A słowa moje potwierdzę przysięgą,

I tę przysięgę tak wiernie zachowam,
Jak sklep niebieski wiernie światło chowa,
Co dzień od nocy przedziela.
Książę.  Daj rękę.
Niech cię zobaczę w twych niewieścich szatach.
Wiola.  Szaty są moje w domu kapitana,
Który mnie zbawił, ale który teraz
W wieży zamknięty, za sprawą Malwolia,
A tej dostojnej pani dworzanina.
Oliwia.  Wrócę mu wolność. Przywołaj Malwolia.
Ale, niestety! przypominam sobie,
Że jak mówiono, stracił biedak rozum.

(Wchodzi Pajac z listem).

Własne szaleństwo wygnało mi z myśli
Pamięć o jego nieszczęśliwym stanie.
Jak ma się teraz?

Pajac.  Zaprawdę, pani, trzyma Belzebuba na długość kija, tak dobrze, jak to może zrobić człowiek w jego położeniu. Napisał ten list do pani; należało mi wręczyć go dziś rano, ale że list waryata, to nie ewangelia, mniejsza o to, kiedy oddany:
Oliwia.  Otwórz go i czytaj.
Pajac.  Nie omieszkaj tylko, pani, budować się, gdy błazen recytuje pismo waryata. (Czyta, robiąc dziwne gesta) „Przez Boga, pani“ —
Oliwia.  Co? Czy i ty oszalałeś?
Pajac.  Nie, pani, tylko czytam szaleństwo, a jeśli chcesz, pani, abym je odczytał jak należy, musisz mi pozwolić, abym przybrał ton odpowiedni.
Oliwia.  Czytaj, proszę, bez błazeństwa.
Pajac.  To moja intencya, pani; ale żeby czytać bez błazeństwa, tak czytać należy. A więc, księżniczko, baczność, nadstaw ucha!
Oliwia  (do Fabiana). Weź list i czytaj.
Fabian  (czyta). „Przez Boga, pani, krzywdzisz mnie, a świat się o tem dowie. Choć zamknęłaś mnie w ciemnicy, choć oddałaś mnie pod straż pijanego kuzyna, jestem jednak tak dobrze przy zmysłach, jak ty sama, pani. Posiadam własnoręczny twój list, który mnie skłonił do wszystkiego, co zrobiłem, a nie wątpię, że listem tym mojej dobrej sprawy dowiodę, a ciebie, pani, zawstydzę. Myśl o mnie, jak ci się podoba. Zapominam trochę o mojej powinności, a mówię jedynie o mojej krzywdzie. Szalenie traktowany Malwolio“.
Oliwia.  Czy on to pisał?
Pajac.  Tak jest, pani.
Książę.  To wcale nie trąci szaleństwem.
Oliwia  (do Fabiana). Puść go na wolność i przyprowadź tutaj.

(Wychodzi Fabian).

Jeślibyś raczył, książę, po namyśle,
Nie żonę we mnie, ale siostrę widzieć,
To dzieńby jeden dwa uświęcił związki,
W moim tu domu, własnym moim kosztem.
Książę.  Pani, przyjmuję chętnie twą ofiarę.
(Do Wioli) Twój pan, Wiolo, wolność ci powraca,
A za usługi, które mu oddałaś,
Z twą płcią tak sprzeczne, twego wychowania,
I delikatnych uczuć twych niegodne,
Gdy mnie tak długo nazywałaś panem,
Przyjmij mą rękę i odtąd, na zawsze,
Bądź panią pana.
Oliwia.  I siostrą bądź moją.

(Wchodzą: Fabian i Malwolio).

Książę.  Czy to jest waryat?
Oliwia.  Tak jest, to on, książę.
Co ci, Malwolio?
Malwolio.  Pani, wyrządziłaś
Ciężką mi krzywdę.
Oliwia.  Krzywdę? Ja, Malwolio?
Malwolio.  Tak jest, ty, pani; racz list ten odczytać;
Czyli chcesz przeczyć, że to twoja ręka,
Twój styl, twój pomysł i twoja pieczątka?
Nie, nie, nie możesz przeczyć temu, pani,
Gdy tak jest, powiedz, a powiedz sumiennie,
Czemu tak jasne dałaś mi zachęty,
Podwiązki na krzyż kazałaś mi wiązać,

Wciąż się uśmiechać, żółte wdziać pończochy,
Z góry traktować całą sług czeredę,
Nawet Tobiasza? Gdym pełny nadziei,
Wiernie wykonał wszystkie twe rozkazy,
Jak mogłaś, pani, pozwolić mnie zamknąć
W ciemnem więzieniu? księdza na mnie nasłać?
I zrobić ze mnie śmieszniejszego dudka,
Niż kiedykolwiek drwin ludzkich był celem?
Oliwia.  Biedny Malwolio, to nie moja ręka,
Chociaż nie przeczę, podobna do mojej;
Nie wątpię wcale, że to pismo Marja,
Bo jak to sobie teraz przypominam,
Ona to pierwsza zrobiła mi wzmiankę,
Żeś stracił rozum. Wszedłeś wystrojony,
Jak list zaleca, z uśmiechem na twarzy.
Lecz bądź spokojny, byleśmy odkryli,
Kto jest autorem tej mistyfikacyi,
A w jakim celu tak sprytnie uknutej,
Ciężkiej tej krzywdy ty sam będziesz sędzią.
Fabian.  Łaskawa pani, daj mi posłuchanie:
Nie chciej, by kłótnia smutny cień rzuciła
Na pełne dziwu dnia tego wypadki.
W tej słodkiej, pani, nadziei wyznaję,
Że ja i Tobiasz jesteśmy sprawcami
Całej komedyi, by się na nim pomścić
Za jego upór i za grubijaństwo.
List ten napisać Marya się podjęła
Na długie prośby pana Tobiasza,
Który w nagrodę za żonę ją pojął.
Ja myślę, pani, że cały ten figiel
Godniejszy śmiechu aniżeli kary,
Zwłaszcza, jeżeli na wagę wziąć raczysz
Dwóch stron wzajemne krzywdy i urazy.
Oliwia.  Biedne głupiątko, jak cię wystrychnęli!

Pajac.  Bo widzisz: „Jedni rodzą się wielkimi, inni w pocie czoła do wielkości przychodzą, innych wielkość szuka sama“. I ja też byłem aktorem w tej komedyi, niejakim księdzem Topasem. Ale to wszystko jedno; „na Boga, błazenku, nie jestem szalony“. A to, czy pamiętasz: „Dziwię się, pani, że cię tak jałowy hultaj może bawić; byłeś mu śmiechem nie dodała okazyi, zakneblowałbym mu gębę“. A tak, tocząc się, koło fortuny przytoczyło nam zemstę.
Malwolio.  Potrafię jeszcze zemścić się na całej waszej bandzie.

(Wychodzi).

Oliwia.  Wyznaję, słuszny ma urazy powód.
Książę.  Zróbmy, co można, by go udobruchać.
O kapitanie nic nam nie powiedział;
Gdy to wyjaśni, a błogi dzień przyjdzie,
Ślub uroczysty dusz związek potwierdzi;
Tymczasem, siostro, przy tobie zostaniem.
Idźmy, Cezaryo, bo jesteś Cezaryo,
Dopóki rolę męża tu odgrywasz;
Zostań kobietą, wdziej suknię godową,
Będziesz Orsyna żoną i królową. (Wychodzą).

Pieśń.

Pajac.  Bo kiedym ja jeszcze dzieciątkiem był małem,
Hej dana! czy deszcze czy wiatry,
Bawiłem się wszystkiem, z wszystkiego się śmiałem,
Bo deszcz, oj! deszcz leje się co dzień.

A kiedy z chłopięcia urosłem w młodzika,
Hej dana! czy deszcze czy wiatry,
Na widok złodzieja, drzwi każdy zamyka,
Bo deszcz, oj! deszcz leje się co dzień.

A kiedym wziął żonę. przez wielki gniew Boży,
Hej dana! czy deszcze czy wiatry,
Co wprzódy źle było, to stało się gorzej.
Bo deszcz, oj! deszcz leje się co dzień.

A kiedy do łóżka iść miałem w noc ciemną,
Hej dana! czy deszcze czy słoty,
Jak fryga się wszystko kręciło przede mną,
Bo deszcz, oj! deszcz leje się co dzień.

Już stare to czasy, jak ziemia stworzona,
Hej dana! czy deszcze czy słoty;
Lecz wszystko to jedno, — komedya skończona,
A bawić pragniemy was co dzień.

(Wychodzi).








  1. W każdej angielskiej parafii, za czasów Elżbiety, a może i dawniej, była publiczna fryga, która podczas zimy wieśniacy bez roboty pędzili batożkami, żeby się rozgrzać, jak utrzymuje Stevens, a niewinną zabawą od złego się uchronić.
  2. Może chce powiedzieć, że ręka pana Jędrzeja nie objawia zakochanego, bo znakiem romansowego temperamentu ma być wilgotna ręka. Johnson.
  3. Mistress Mail Cutpurse (Pani Marysia Rzezimieszek) była sławną w swoim czasie osobą. Była jednocześnie kortezaną, rajfurką i złodziejką. Portret jej, zapewne trochę wątpliwej skromności, zwykle był zakryty pod pozorem, że pył mógłby go uszkodzić. Charles Knight.
  4. Za czasów Elżbiety niejedna gospoda miała za szyld dwa osły, a na dole napis: »Jest nas trzech teraz«. Biedny podróżny, który na swoje nieszczęście chciał się przyjrzeć obrazowi, dawał gościom przedmiot »rozmowy na chwilę, śmiechu na miesiąc, a dobry żart na zawsze«. C. Knight.
  5. Oznaką godności intendenta był łańcuch pozłacany, a zdaniem Steevensa ośrodek chleba czyścił najlepiej pozłacane rzeczy.
  6. Robert Brown był pierwszym fundatorem sekty Independentów.
  7. Rycerzy spokojnego powołania (sędziów, merów, doktorów) nazywano carpet-knights, rycerzami drążkowymi, dla rozróżnienia od rycerzy pasowanych na placu boju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Józef Ignacy Kraszewski, William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.