Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 11.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   216   —

Lecz bądź spokojny, — niczego nie żądam, —
Lecz gdy „twój dowcip i młodość dojrzeją,
Dla żony twojej piękne będzie żniwo.
Tam droga twoja!
Wiola.  Żegnam cię więc, pani!
Niech niebo łaskę i dobre uczucia
Zleje na ciebie! Czy nie dasz mi, pani,
Żadnych do pana mego zleceń?
Oliwia.  Czekaj.
Powiedz mi, proszę, co ty myślisz o mnie?
Wiola.  Ty myślisz, pani, żeś nie jest, czem jesteś.
Oliwia.  I ja o tobie podobne mam myśli.
Wiola.  Myśl twoja słuszna: nie jestem, czem jestem.
Oliwia.  Gdybyś mógł zostać tem, czem cię mieć pragnę!
Wiola.  Gdyby mi zmiana na lepsze wyjść mogła,
Chętnie, bo teraz twą jestem igraszką.
Oliwia.  O, jaki urok twarzy jego daje
Ten wyraz gniewu i gorzkiej pogardy!
Miłość, jak zbrodnia, zdradza sama siebie,
Bo noc miłości jest jak dzień na niebie.
Na róże wiosny tchnieniem rozwinięte,
Honor i wszystko, co ludziom jest święte,
Mimo twej dumy, kocham cię bez granic,
A rozum, dowcip i skromność mam za nic!
Nie bądź okrutny, choć pierwsza, tak śmiało,
Duszy namiętność odkryłam ci całą,
Mów raczej: słodką miłość jest szukana,
Lecz stokroć słodszą będzie miłość dana.
Wiola.  Na moją młodość, pani, wyznać muszę,
Jedną mam wiarę i jedną mam duszę,
Lecz nigdy żadna kobieta na ziemi,
Prócz mnie, panować nie będzie nad niemi.
Żegnam cię, pani! Odtąd nigdy więcej
Nie będę posłem boleści książęcej.
Wróć jednak; może wymową namiętną
Oliwia.  Zjednasz mu duszę dzisiaj obojętną. (Wychodzą).