Podania heraldyczne. Kniazie Hołuby

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Podania heraldyczne
Podtytuł Kniazie Hołuby
Pochodzenie Okruszyny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg
Data wyd. 1876
Druk Drukiem Kornela Pillera
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PODANIA HERALDYCZNE.

KNIAZIE HOŁUBY.

Było to, oh! dawno, dawno już bardzo, wieki, a więcej niż wieki, bo całkiem odmienne wyobrażenia i pojęcia dzielą nas od czasu, w którym to było. Było to za czasów Zygmunta III. Nie prawda? stare bardzo dzieje! Nie jeden wcześnie poziewnie myśląc, że się i tu doczyta czego przeciwko Jezuitom, Meyerinn, panu Boboli i ukoronowanemu tercjarzowi zakonu Lojoli; ale nie, nie zobaczym się tu z temi postaciami oklepanemi, a nieznanemi dotąd jak należy. Idźmy do rzeczy.
Było to za Zygmunta III. na Rusi, to jest w jednem z województw za Bugiem położonych i chodzących pod tem ogólnem nazwaniem. W głębi nieskończonych lasów przecinających te kraje w różnych kierunkach, była maleńka wioska i dworek.
Jeszcze nie bardzo dawno podobny dworek mogliście widzieć łatwo, podobną zaś wioskę zobaczycie, bylebyście patrzeć w koło siebie chcieli, (co się rzadko przytrafia u nas).
Dworek na wzgórku nad stawkiem, opasany lipami rozłożystemi, z dachem słomianym, z gęstemi ostrokołami i dokoła sterczącemi wysokiemi dachami gospodarskich budowli, podparty był z obu stron dla bezpieczeństwa drągami ogromnemi, które szkarpy zastępowały. U wnijścia miał szlachecki ganek z ławkami dębowemi do koła. Ściany jego, na pół w ziemię płaszczysto zapadłe, skoszone, wypaczone, pokrywała gruba nalepa gliniana, broniąca mieszkańców wnętrza od zimowych chłodów i jesiennej wilgoci; małe okienka z okiennicami czarnemi, które tu i owdzie zastępować poczynały poskręcane w górze maty słomiane, nie świeciły już wszystkiemi szybami, wiele ich brakło, wiele sztukowanych było. Na słomie strzechy porozścielały się mchy zielone i żółte, gdzieniegdzie wystrzeliła łodyga trawy i powiewała z wiatrem. Świeże poprawki błyszczały na niej żółtą barwą. Drzwi główne otwierały się z ciężkością, tak budynek był zniszczony, a przez próg przestąpiwszy, trzeba było uważać, by nie upaść, tak głęboko leżała podłoga sieni, poprzedzona położonym tu dla ułatwienia znijścia, pniakiem posiekanym.
Wysoka strzecha powydymana miejscami, gdzieindziej zapadła, nie wiem jak opierać się mogła wiatrom, lipy ją chyba może stare osłaniały od ich napadu. Opuszczone bocianie gniazdo resztką suchych gałęzi pokazywało się na jednym rogu, na drugim żelezce od starej chorągiewki sterczało ordzewiałe. Dziedziniec zarastał chwastami, a gospodarskie małe budowle nie w lepszym były stanie.
Wrota dziedzińca tak z jednej strony zaryły się w ziemię, że ich całkiem odemknąć było niepodobna, i śladu kół w nichbyś nie wyczytał.
Wszędzie pod dworkiem, w ogrodach, na toku, zielony chwast nowego życia, zarastał ludzkiej ręki robotę, A cisza martwa, krakaniem wron przerywana tylko, szumiała jednostajnie nad pustką.
Ścieżka przecież zarosłym idąca dziedzińcem, otwarte pół okna nad ziemią oznajmiały, że dworek nie był opuszczony zupełnie. Ktoś jeszcze w nim mieszkał. Ode wsi drogi nie widać, znać to nie pan tej wioski, co tam niżej trochę czernieje, nad zieloną błotnistą łąką.
Wnijdźmy wewnątrz, a wchodząc po staremu pozdrówmy: „Niech będzie pochwalony!“ bo nas tu inaczejby może nie przyjęto.
Wieczór czerwonawemi blaski oświeca dziedziniec i izdebkę, w której widzieliśmy otwarte okienko.
Młody, przystojny, silnej budowy mężczyzna, w ubraniu podróżnem stoi u drzwi smutny. Lice jego rumiane i zdrowia pełne, ale wyraz jego nie wesoły, surowy i myślący. Na nim szara kurta, pas rzemienny, szabla błyszcząca u boku, czapka bez pióra w ręku. Naprzeciw w ogromnem krześle siedzi starzec suchy, zwiędły, przecież znać silny jeszcze i ogromnego wzrostu. Pomimo schylenia pleców, które wiek zgiął, olbrzymem jest prawie, ręka spoczywająca na kolanie żylasta i muskularna, mogłaby jeszcze miecz dźwignąć. Szary płócienny kontusz, na nim pas czarny przepasuje; szyja obnażona, a nad nią głowa wspaniała, dumna, wyniosła, zarzucona w tył energicznie. Krótko ucięty włos siwy na czaszce w części łysej, krótko ostrzyżona broda, wąs trochę dłuższy otaczają ogorzałe, wyraziste, pogodne, ale smętne oblicze starca. Dwoje oczu szarych, głęboko zapadłych, dobywać się zdają z pod powiek wypukłych; usta wąskie, a wszędzie z pod ociągniętej skóry widać już kość czaszki, co się dobywa na wierzch, przypominając — śmierć.
Do koła ubogo! ubogo! ale czysto, ale z ładem. Po szarych ścianach wisi szabla, rusznica, wisi siodło dawniej bogate i krzyż, i napierśnik od zbroi z Matką Bożą i palma święcona. Na półeczce ksiąg kilka w biały owiniętych pargamin. Ogromny kufer przy wązkiem łóżeczku starca, stolik z kręconemi nogami pod ręką i na nim księga, szklanka z wodą zdrojową i różaniec rzucony.
— Co mi powiesz, mój chłopcze? — rzekł starzec powitawszy — a nu co dobrego?
I spojrzał mu w oczy.
— Dobrego? — powtórzył syn cicho — na dobre jeszcze poczekać trzeba.
— Nie wiele nas będzie kosztowało, że go jeszcze nie zobaczym, nie bardzośmy do niego przywykli? Bóg nadzieja!
Przybyły milczał, czekając widać wyraźniejszego pytania.
— Mów-że no, mój chłopcze. Złe czy dobre mnie już staremu tak jak jedno. Dla was to mnie obchodzi tylko. Cobym mógł zyskać? Byłeś w mieście?
— Byłem, kniaziu.
— Cóżeś tam słyszał od Hrynicza?
— Złe tylko. Nie ma nadziei wybrnięcia dla nas. Ubóstwo zapiera drogę wszędzie, a z kniaziowstwa się śmieją, gdy się okrywa starym kubrakiem; Hrynicz powiada, że sprawa nasza najgorzej stoi.
— Byłem tego pewien, mój chłopcze! To rzeczy przewidziane. Siadaj-no, siadaj, zmęczony jesteś!
Młody usiadł, ale na brzeżku kufra u drzwi; stary mówił dalej:
— Tak to, mości panie, po wiek wieków bywało! Jeślim popróbował dobyć się z ubóstwa i upokorzenia, w jakie nas Pan Bóg wtrącił, toć nie dla mojej siwej głowy, której dosyć tej słomianej strzechy, ale dla was moje dzieci. Myślałem, dopełnię obowiązku, spróbuję, a jeśli nic się nie uda, przynajmniej umrę z sumieniem spokojnem. Stare nasze kniaziowstwo przykryje siermięga i zapomnienie! Wola Boża, a wola Jego święta.
I zadumał się stary.
— A! a! a przecież — rzekł po chwili — i w żyłach czuję, że mi poczciwa krew płynie i dowody mamy nie lada, żeśmy właśnie potomkowie prawdziwych kniaziów tutejszych. Ale ręka Wszechmogącego cięży nad nami za jakiś może nieznany grzech pradziadów! I z pokolenia w pokolenie gaśniemy, upadamy, giniemy; a imię nasze, święta puścizna ojcowska! trzebaż, aby je nosił kto inny i przywłaszczyciel! Ha! ha! taki los zwyciężonych; gdybyśmy upadli cicho jak stary dąb w głębokiej puszczy, co się przez wieki powolnie chyli do upadku, nie dośćby jeszcze może było sprawiedliwej kary Bożej i utrapienia. Trzeba suchem okiem patrzeć na pohańbienie i Panu Bogu je ofiarować.
Mówił i dwie łzy potoczyły mu się po wychudłej twarzy powolnie i zamilkł. Syn nie śmiał, żałość ojcowską szanując, przerwać słowem długiego zamilczenia.
— Mówże mi, chłopcze — ozwał się stary znów — mówmy mój Dymitrze, co ci powiedział Hrynicz. Wiesz przecie, że zniosę złe największe.
— Hrynicz straszy i grozi. Nie wiem co mu się stało. W początku, póki papiery przeglądał jeszcze, nim się sprawy podjął, złote nam góry obiecywał; teraz ostygł, zmienił się i grozi prześladowaniem, nie ufa już w wygraną.
— Miałżeby biesi potomek nas zdradzić? a tobym mu uszy poobcinał! — zawołał stary zrywając się z krzesła, a stanąwszy, sięgnął prawie głową pochylonego stropu.
— Nie wiem, ojcze, nie wiem kniaziu, ale się tego lękam, wszystkie nasze papiery w jego ręku — może nas sprzedać!
— Może nas sprzedać! Mnie — nie, ale was — powtórzył stary kniaź ściskając pięści — prawda! Czas jeszcze się ratować.
I szybko zawrócił się ku łożu, chwycił szablę, opasał się jej rzemieniem, mrucząc coś po cichu.
— Dokąd, ojcze?
— Dokąd? A do tego psiego syna Hrynicza! Wydrę mu z gardła nasze papiery, póki ich może jeszcze nie sprzedał i nie zatachlował. Chwili nie ma do stracenia. Ale mów-no mi jeszcze. Nie lekko ty czasem posądzasz człowieka? bo młodemu a zbolałemu sercu to łatwo.
— Powiem więc wszystko, mój ojcze, i jakem go znalazł i co mi mówił. Sam osądzisz.
Stary z szablicą w ręku usiadł w krześle, podparł się i rzekł:
— Mów-że, a rychło, bo mi krew wre na samą myśl zdrady! O mnie nie idzie, i o was nie tyle, co o poczciwe imię, które chcą przywłaszczyć. Na mnie odpowiedź za nie. A co powiedzą ojcowie na tamtym świecie, gdy się ze mną spotkają! spytają: — Ostafi, coś zrobił z imieniem naszem? — Ja co im powiem! co im powiem! żem je dał nosić jakiemuś łotrowi, co jakby upadły gałgan podniósł na drodze i w nie się przystroił! Tego nie będzie! tego nie będzie! Mów Dymitrze!
— Przybyłem do Łucka nad wieczór — odezwał się syn — i wprosiwszy się na gospodę do księży Dominikanów, którzy nas zawsze radzi przyjmują, pospieszyłem do Hrynicza. Ale trzy razy tego dnia byłem u niego i zastać go nie mogłem. Dopiero nazajutrz rano przydybałem go. Jak mnie zobaczył, widocznie się zmięszał, splunął i języka w gębie zabył. Kraśniał, to blednął na przemian, jakby mu słabo się robiło, tarł czuprynę, chodził, aż nierychłom się z niego słowa dopytał. Zagadnąłem go o sprawę.
— WMość kniaziu — odparł nabierając otuchy — dopominacie się sprawy, a grosza mi nie dacie na popieranie jej.
— Przepraszam — odpowiedziałem — nie chybiliśmy umowy. Daliśmy, co się obowiązali.
— To mało.
— Mówiliście, że wystarczy.
— Mało — powtórzy — i nic z tego nie będzie, przeciwnik bogaty, możny, ma związki, co przeciw niemu poradzić?
— WMość obiecałeś!
— Ja nic nie obiecywałem, tylko zrobić co można, a z próżnego i Pan Bóg nie naleje!
— To tak! to tak już śpiewa! — zakrzyczał stary kniaź trzęsąc się od gniewu. — Mów chłopcze dalej, a żywo! nauczę ja psa na drugi raz rozumu i poczciwości. Zaśpiewa mi inaczej. Mów, Dymitrze.
— Przedstawiałem mu napróżno, że dowody nasze dają wszelką nadzieję wygranej. Hrynicz bąkał mi ciągle: — z tego nic nie będzie!
— Być musi! — zawołał stary.
— W ostatku zająkując się, powiedział mi: — lepiejbyście się zgodzili!
— Śmiał to powiedzieć! Zdrajca! masz słuszność synu! Chce nas sprzedać! Co mu na to odpowiedziałeś?
— Odpowiedziałem, że gdybyśmy z głodu do ostatniego wymarli, poczciwego imienia nie sprzedamy! On mi odparł dość zimno: — to pomrzecie.
— Tak! pomrzemy, ale nie zginiem, zginą z nami prześladowcy i złodzieje! To wszystko? — spytał stary.
— Wszystko — rzekł Dymitr. — Zdaje się, żem słusznie posądził Hrynicza?
— Nic pewniejszego, zdrajca. Teraz wszystko widzę jak na dłoni. Nastawiony był na nas. Ale poczekajcie! rzecz nieskończona jeszcze!
— W mieście — dorzucił syn — mówili mi żydzi, których rozpytywałem, że Hrynicz ma skryte konszachty z naszym prześladowcą, z tym, który chce się zwać kniazkiem imieniem naszem. Często biegają do niego posłańcy, czasem sam ów Hołub przyjeżdża.
— Nie nazywajże go naszem imieniem! to chama kawał, a zowie się Chołupski, wiesz przecie. Imię kniaziów Hołubów, ty tylko, ja i siostra twoja nosić mamy prawo, nikt na świecie więcej. A teraz do Hrynicza! — zawołał — nie trzeba tracić chwili, jadę zaraz.
— Ty ojcze?
— Ja i waść Dymitrze, pojedziemy razem!
— Razem? — spytał syn nieśmiało.
— A! prawda! zapomniałem, że jednego tylko konia ma dwóch kniaziów Hołubów; pojadę więc sam. Obu nas nie uniósłby żaden.
— Daj mi rozkaz twój ojcze, a ja pojadę i przysięgam, że się sprawię wedle rozkazania. Może być niebezpieczeństwo! Kto wie, czy na nas gdzie nie czatują. Takby się pozbyć chcieli!
— Ba! zginąć to fraszka! — odrzekł stary — a gdyby jakich czterech wreszcie, albo i pięciu napadło, dałbym sobie przeciwko nim rady. Szablisko, para siodłowych szczekaczy, wreszcie tulich dziadowski za pasem. Wezmę spodem kaftan, jeśli myślisz, że mi się co stać może.
— Mój ojcze, pozwól mi jechać.
— Nie, nie! Dałbyś sobie rady, nie wątpię, ale jam mu dawał papiery i polecał sprawę, do mnie należy odebrać od niego. Siedź w domu, a strzeż siostry; jeśli ci czasu stało, zajmij się koło zagona. Przyszło nam samym uprawiać rolę! nie sromota! nie! ale gorzko, wspomniawszy, żeśmy nie do tego stworzeni. Krew-by nam nie pot wylewać dla kraju przystało! Kawał pola nieorany, trzebaby go odwrócić.
— Jutro z rana pójdę za pługiem — odparł syn.
— Jam ci tam trochę skib wyłożył — rzekł stary — ale dumy nie dają pracować. Człek się zaduma, zamyśli, a woły krzywo idą i orzechy zostawują. Pójdź mi konia osiodłaj. A dałeś że mu jeść, temu jedynemu bułanemu?
— Już popasł, jeno go napoję i przyprowadzę.
Dymitr mówiąc to, wyszedł, a starzec dostał klucza z za pasa i otworzył kufer.
Szukał między zwitkami papierów i rzeczy długo, zanim mały waciek skórzany zachowany w kątku wynalazł. Policzył kilka talarów pozostałych na rębie stołu, odłożył resztę do skrzyni i zamknął ją znowu.
Twarz jego pałała z początku opowiadania syna, potem ostygła i uspokoiła się, chmurno tylko wisiały brwi nad oczyma. Przypasał szablę, wziął tulich w pochwie jaszczurowej i założył go za nadrę, nabił pistolety siodłowe, kilka ładunków wpuścił w szarawary i właśnie kończył, gdy weszła kobieta i zastanowiła się w progu, patrząc na te przygotowania.
— A to co, ojcze? — spytała.
Stary odwrócił się z uśmiechem i odpowiedział:
— At! staremu świta w głowie! Chce się na koniu przetrzepać!
Uśmiechem i słowami chciał skłamać, ale niedowierzając dziewczyna potrząsła głową.
Stary wpatrywał się w nią, przymuszoną okazując swobodę i wesołość.
Córka kniazia miała przepyszną kibić, wysmukłą, hożą; choć opalona, płeć jej była delikatną; wielkie oczy czarne pokryte brwią gęstą i na kształt ojcowskiej zgiętą, odwagę, siłę charakteru znamionowały. Ogromny warkocz czarnych włosów, rozpleciony na cztery kosy, spływał jej z ramion do stóp. Ręka, stopa, i rysy twarzy, nosiły cechy rodu nieprzywykłego do pracy, miały kształty drobne i prześliczne. Ubiór kniaziówny był prosty, ale starannie uszyty, obejmował kibić jej toczoną i czynił ją w ubóstwie panią. Tak umiała nieść głowę, taki miała uśmiech pański, tak wzniesione miała w górę usteczka, iż czytałeś wewnętrzne uznanie swej godności, w tej dziewczynie na pozór do wieśniaczki podobnej.
Znać było, że ten karczek nie umiał się uginać, usta te prosić, a oczy te płakać. Boleść nawet nie objawiała się w niej na zewnątrz, potrafiła ją, jak ów Sparcjata lisa ukradzionego, przycisnąć pod szatą, choćby wyrywał ciało sztukami.
Taką była kniaziówna Eufrozyna. Ojciec kochał ją namiętnie za siebie i umarłą matkę; brat jej ulegał i szanował, obcy lękali się prawie.
— Ojcze, nie mówisz mi prawdy — rzekła mu od progu. — Dymitr tylko co powrócił, koń jeszcze bokami robi, a ty chcesz jechać! O! to nie bez przyczyny; powiedz-że co się stało?
— Nic się nie stało, moje dziecię, nic jeszcze, ale stać się może; potrzeba zapobiedz.
Eufrozyna brwi namarszczyła.
— Sprawa przegrana! — zawołała.
— Nie! ale sprzedana być może — powiem ci wszystko; przed tobą taić nie potrzeba nic.
— Słusznie ojcze! jam twoja córka i nie zlęknę się; mów!
— Hrynicz zdaje się chcieć nas sprzedać Chołupskiemu; nasze papiery, pargaminy w jego rękach. Radzi nam zgodę: to dość powiedzieć.
— Jedziesz odebrać papiery?
— Lub życie — dodał ojciec — zabiję psa, jeśli mi ich nie odda.
— Niechby Dymitr jechał lepiej, tobie staremu...
— A po cóż się zda stary, jeśli nie tam, gdzie nadstawić karku potrzeba? Dymitr młody i aa świecie potrzebny. Dymitr będzie orał jutro, a ja pojadę.
— Mój ojcze! — zawołała Eufrozyna przystępując i całując go w rękę — powoli, ostrożnie i łagodnie.
— Nie bój się moje dziecko!
I kniaź pocałował ją w czoło, zamyślił się, aż upadł na krzesło.
— Jeślibym gdzie zginął — rzekł — pamiętaj Eufrozyno, na was cześć nasza! nie sprzedajcie imienia.
— Prędzej umrzemy!
— I umrzeć nie trzeba! — dodał kniaź — żyć i zwyciężyć!
Po chwilce milczenia stąpanie bułanego zatętniało pod oknem. Stary podniósł się żywo z krzesła, i jakby na pożegnanie chciał uspokoić Eufrozynę, przybrał minę wesołą.
— Oto — rzekł — przynajmniej wolnem odetchnę powietrzem, przejadę się! Tak mi już się stęskniło pod dachem naszego starego dworka, i po kilku zagonach pozostałej ziemi chodzić. Rad jestem podróży. Bądź mi zdrowa.
— Ojcze! — odparła córka — zaklinam cię, bądź ostrożnym i dbaj o siebie.
— O! nie bój się, nic mi się nie stanie. Jutro rano będę w Łucku, a może na wieczór w domu.
— Będziemy cię czekali z wieczerzą.
— Jeśli będzie z czem — rzekł uśmiechając się łagodnie stary kniaź, i wziął czapkę ze stołu. — Niechby rankiem Dymitr o zwierzynie pomyślał, bo mięso drogie, a kaczek na wyżarach dosyć. Z wieczerzą przecie nie czekajcie, kto wie jak mi długo wypadnie zatrzymać się w Łucku? Hrynicza musi ktoś inny zastąpić; trzeba wyszukać.
Poprawiwszy skórzanego pasa, starzec przestąpił próg, i przeprowadzony przez córkę, wyszedł do sieni. Tu Dymitr stojący w ganku, trzymał już za uzdeczkę tęgiego bułanego konia z ciemną grzywą, osiodłanego i objuczonego. Stary wierzchowiec jakby czekał na pana, poglądał z podniesionym łbem w drzwi do sieni. Ujrzawszy kniazia, parsknął, Eufrozyna pogłaskała go po szyi. W milczeniu dosiadł kniaź Ostafi bieguna, i żegnając dzieci skinieniem ręki, wyprostował się, poprawił czapki i ruszył.
Dymitr i Eufrozyna zostali patrząc na odjeżdżającego, i przypadli na ławie milczący z początku.
Słońce zachodziło. Cisza była do koła, ptaszki tylko w lipach świegotały.
Pierwsza kobieta z westchnieniem odezwała się do brata:
— Dymitrze! niespokojnam o ojca!
— I ja — odparł Dymitr — nie puściłbym go samego, ale konia nie mam.
— Konia by ci pożyczył stary Wydżga.
— A jak ciebie samą jednę zostawić?
— Mnie? cha! cha! czyż to raz pierwszy? cóż mi się tu stać może? nie dałażbym sobie rady? Ja i stara Magda, mogłybyśmy choć z Tatarami pójść w zapasy, tak odważne mamy serce. Doprawdy, poszedłbyś do Wydżgi i pożyczył konia.
— Ale ojciec zostać kazał!
— Ja biorę na siebie nieposłuszeństwo. Sam mówiłeś, że się lękasz zasadzki. A choć kniaź Ostafi czterech się nie ulęknie, któż silny na zdradę? Idź do Wydżgi po konia.
Gdy tych słów domawiała — dobry wieczór kniaziom! — dało się słyszeć od płotu, i z za ostrokół łysa głowa błysnęła i ręka czapką potrząsająca.
— Otóż sam Wydżga, jakby przeczuł, że go potrzeba! — żywo zawołała Eufrozyna i wybiegłszy z ganku, dodała:
— Prosimy do siebie!
— A knaź Ostafi? — rzekł Wydżga.
— Wyjechał do Łucka.
Szlachcic z tamtej strony płotu zniknął, po chwili pokazał się na przełazie i stanął w dziedzińcu.
Był to stary już człowiek, trochę opasły, rumiany, łysy, pogodnej twarzy, długich wąsów siwo-kasztanowatych. Na nim letni kubrak farbowany płócienny, buty po kolana juchtowe, w ręku kij z siekierką.
Wydżga sąsiad kniazia Ostafiego, jak on ubogi, ale z pradziadów szlachcic dobry, jedynym był przyjacielem rodziny książęcej zubożałej. On choć podupadły, miał jeszcze część wioseczki, i daleko trzymał się lepiej od Hołubów.
Patrząc codziennie na męztwo szlachetne, z jakiem stary kniaź znosił swój upadek, powziął dla niego uszanowanie i przyjaźń prawdziwą. Gotów był ręką i workiem służyć mu, ale Ostafi nie rad o co prosił, nie rad posługi przyjmował. Im uboższy, tem bardziej był hardy.
Item dobry wieczór — rzekł podchodząc i potrząsając czapką. — A stary kniaź do Łucka mówicie państwo?
— Tylko co odjechał.
— Cóż tak żywo do stu haków! Nie było przecie projektu? A kniaź Dymitr przed godziną ledwie powrócił? Zatem coś chyba ladacego przywiózł.
— Zdaje się — rzekła Eufrozyna — że nas jurysta chce sprzedać, ojciec pojechał.
— Rozumiem, uszy mu poobcinać, do stu haków. I słusznie, psu brat! Źle się kniaź pod noc wybrał!
— I ja to mówię i Dymitr to mówi, ale cóż począć! Gorzej, że sam pojechał, a Dymitr choćby i chciał z nim, nie ma jak.
Distinguo, konia nie ma.
— Tak, kochany panie Wydżgo.
— A czemuż do stu haków nie przyszedł do mnie po karuszka! Albo to po przyjacielsku, albo to po sąsiedzku, albo to pięknie czekać, aż ja się sam domyślę! A gdybym się nie domyślił? hę? do stu haków! a gdyby się ojcu, co, uchowaj Panie Boże i odwróć, przytrafiło! U mnie kniaźna Eufrozyna — to kobieta!
— Nie chciałem się wam naprzykrzać! — odparł Dymitr. — A prócz tego, jak siostrę samą jednę zostawić?
— A jak ojca samego jednego puszczać? Widzisz waść, mości kniaziu, do stu haków, że gdybym tu nie przyszedł przypadkiem, darmobyście się kwasili! I pfe! pfe! z waszemi ceregielami. Jużeście i poubożeli, a jeszcze się pańskich certaminów nie oduczyli. Czasby było do stu haków, zmienić tryb a iść otwarto, zwłaszcza gdzie serce otwarte. Otóż pójdę po konia i sam go przyprowadzę, — rzekł Wydżga. — Na karuszku dopędzisz kniaź ojca, choćby milę ubiegł.
— Panie Wydżga! siądźcie proszę, odpocznijcie, a Dymitr sam za koniem pobieży, jeśli pozwolicie.
— Kniaziowi nie wypada!
Dymitr się uśmiechnął, poskoczył, i przesadziwszy chyżo płot, biegł już ku sadybie pana Wydżgi, którą tylko grobelka i młynek dzieliła od dworku kniaziowskiego. Eufrozyna pozostała na ławce w ganku ze starym szlachcicem, który uproszony usiadł wreszcie.
Gdy Dymitr siodła karego, a pan Wydżga opowiada o sianokosie kniaziównie Eufrozynie, co raz to dodając: do stu haków, wedle zwyczaju, my wróćmy do starego kniazia ostatniego, który żywym truchtem rusza borami ku Łucku.
Sześć mil dobrych dzieliły go od stolicy dawnej Wołynia. Po drodze dość pustej, przebywać było potrzeba lasy daleko wówczas większe i straszniejsze niż dzisiejsze. Gościniec chociaż szeroki ale niewyprostowany i wybojowaty, nawet konnemu nie dozwalał bardzo pośpieszać. Stary Ostafi znał doskonale drogi, po których jeżdżąc, wiek cały przekołatał; nie strachał się nachodzącej nocy, przecież poglądał co raz za siebie na zachód, jakby mierzył dzień, chcąc na nocleg dopędzić de karczemki o dwie mile od Hołubuszczyzny odległej. Tymczasem słońce zapadło i łuna już tylko świeciła jeźdźcowi, któremu pozostała tęga jeszcze mila do Majdanicy, (tak się zwała owa karczma na trzebieży w lesie stojąca).
Puściwszy konia truchtem, kniaź Hołub dobył różańca z zanadrza, i począł się modlić. Cisza starego sosnowego boru jak i wieczora pogodnego, wtórowała modlitwie starca, który pomimo niepokojącej sprawy dla jakiej pośpieszał, wypogodził czoło, westchnął, zamyślił się wśród różańca. Koń bułany tymczasem żwawo wybierając sam ścieżki równiejsze brzegami traktu pośpieszał.
Gościniec przypadkiem dziwnym pusty był i z tyłu, a naprzód żywa się na nim nie pokazywała dusza. Przebywszy pólko dziewannami i młodą zasianą brzeziną zarosłe, znowu w las się zapuścił podróżny. W znacznej odległości ukazywała się już Majdanica, kilka furmanek ciągnęły się szlakiem. Mrok padał co raz gęstszy, a na wschodo-północy budziły się blade gwiazdy.
Zamyślony stary kniaź nie opatrzył się jak kolasa poszóstna, szybko posuwająca się w tęż stronę co i on, nagnała go i mignęła przed nim, wyprzedzając co tchu miały konie.
W chwili gdy się mijali, Ostali rzucił okiem, zczerwiemał, oczy mu się zaiskrzyły, usta ścięły, uderzył konia nahajem, i za kolasą pośpieszył. Powóz ów mieścił w sobie dwóch mężczyzn i kobietę. Dwa konie luźne i kilku hajduków pędzili za nim. Sześć wielkich koni ciemno-szpakowatych ciągnęły go bez trudu.
U karczemki (dobrze już ściemniało), czereda cała zastanowiła się, kniaź Hołub także przystał opodal. Zdawało się, że naradzono się w powozie, czy dalej jechać, czy tutaj nocować, nareszcie przemogły rady jechania dalej nad zaprosinami arędarza żyda, i powóz posunął się naprzód, żywiej jeszcze niż wprzódy. Stary Ostafi pozostał.
— Kłaniam kniaziu! odrzekł obaczywszy go Moszko, i uchylając nieco jarmułki, — a co przenocowalibyście choć wy u mnie?
Hołub obejrzał się do koła, pomyślał, potem zsunął powoli z konia.
— Zgoda, niech i tak będzie — zawołał, — a dokąd to pojechali?
— Kniazie? spytał żyd.
— Jacy kniazie? — odparł stary.
— Takie jak i wy! Toż to wasi krewni! — dodał Moszko.
— Żydzie, wara mi ich tak nazywać! To chamy nie kniazie! Tacy my krewni jak ty. Pewniej do waszej, niż do mojej krwi należą. Ale dokądże to pojechali?
— A! dokąd! jużciż musicie wiedzieć! do Łucka.
— Gdzie mają nocować?
— Zapewnie w Rożyszczach!
Hołub zdawał się rachować, i wprowadził konia do stajni. — Dopędzę ich i przegonię, rano wstawszy, — rzekł do siebie. — Dobra nasza! Zobaczemy czy nie do Hrynicza jadą nasze poczciwe imię kupować. Toby i dobrze było! Wczasbym tam był dla przebicia targu!
Rozsiodławszy bułanego i zarzuciwszy mu siana wiązkę, starzec wszedł do izby i siadł dumając za stołem. Noc już była, gdy Dymitr nadjechał na karuszku pana Wydżgi, a po pierwszem odezwaniu się, ojciec go się domyślił.
— A ty tu z czem? — spytał żywo.
— Ja? Eufrozyna zmusiła mnie za tobą ojcze jechać, a że sam widziałem tego potrzebę, nie dałem się długo namawiać. Wydżga mi konia dał.
— Bez potrzeby Dymitry! bez potrzeby! ja sobie i sam radę dam. Ale kiedy się już stało i dwie mile zrobiłeś, możesz i lepiej mi się przysłużyć. Tylko co przejechali tędy do Łucka nasi Chołupscy!
— Oni!
— Pewnie do Hrynicza. Wiesz co! koń świeży, ruszaj w trop za niemi i nie spuszczaj z oka. Jutro rano i ja się przystawię do Łucka. Tymczasem patrzaj czy się nie powąchają z Hryniczem.
— Jadę więc, — odparł biorąc za czapkę Dymitr.
— Tak! tak, ruszaj! Ale im w oczy nie zazieraj! z daleka patrzaj tylko, nie przysuwając się. Gdy potrzeba będzie działać, i ja nadjadę. Aby świt ruszę ztąd. Oni mieli nocować nie daleko, w Rożyszczach. Dopędzisz ich na noclegu, a potem z daleka, ale trop w trop zwłaszcza w Łucku.
Dymitr oplątał się opończą na chłodną noc, skoczył na konia i potaszczył się traktem. Stary poszedł spać na siano przekąsiwszy skromnie, a jak świt napoiwszy bułanego, dalej w drogę.
Słońce już było dobrze podeszło w górę, gdy stary Ostafi zbliżał się ku Łuckowi, i przebywszy błotnistą uliczkę, powolnie sunął się mimo placu, na którym później stanął wspaniały kościół i klasztor księży Trynitarzy.
Oglądał się on, kierując ku bazylijańskiemu mostowi, ażali gdzie u drzwi gospody nie zobaczy ludzi swojego przeciwnika lub syna, — ale nie spostrzegł nikogo. Przez ściśnięte szeregi furmanek (bo to był dzień targowy), przebił się na rynek starego miasta.
U drzwi skromnej karczemki nieopodal mostu zsiadł z konia i postawiwszy go, a poleciwszy go żydowi, sam wyszedł natychmiast.
Kwatera jurysty Hrynicza, który się podjął procesu, znajdowała się niedaleko zamku. Drogą więc ku niemu poszedł stary kniaź. W wązkiej uliczce sklepowej spotkał się z synem.
Dymitr był blady jak chusta.
— Co ci jest? — zawołał żywo kniaź.
— Wszystko stracone.
— Hrynicz?
— Hrynicz zdradził.
— Jakie masz dowody?
— Od rana traktuje z Chołupskiemi.
— Jest w domu?
— Jest.
— I oni z nim?
— Jeden tylko ich dworzanin.
— Tem lepiej. Wracaj waść do Abrahama i czekaj.
— Pójdę z tobą ojcze.
— Nie potrzeba mi ciebie. Idź i czekaj powtarzam.
— Kto wie na czem się to skończyć może, — odparł syn. — Pocóżem jechał, jeśli cię tu mam opuścić?
— Pod błogosławieństwem rozkazuję waści iść i czekać.
To mówiąc kniaź posunął się żywo ulicą, a Dymitr jak wkuty pozostał.
Przylepiony do muru, co niegdyś łączył dwa zamki górny i dolny, stał domek pana Hrynicza. Jurysta mieszkał tu w ubogim dworku, który pokrywał wielkie jak mówiono dostatki, chociaż się ich stale zapierał prawnik. Kilka krzaków zasłaniały okna. Dwa okopcone kominy górowały nad podziurawionym gontą pobitym dachem. Ściany były nizkie, a z każdej strony drzwi, otwierały się dwa okna niewielkie. Na prawo mieszkał pan Hrynicz, okna właśnie pootwierane były i żywa rozmowa dawała się słyszeć w środku.
Stary kniaź zbliżył się pod to mieszkanie niepostrzeżony i stanął w ganku. Tu doskonale mógł pochwycić spór, który chwilami odzywał się aż w ulicy.
— Mości panie, — mówił jeden głos, — rzecz umówiona, rzecz skończona.
— Słowo wiatr, pismo grunt, — odpowiedział ktoś drugi.
— Słowo uczciwego człowieka.
— Wczas o poczciwości gadać!
— Cóż więc będzie?
— Jak mówiłem, nie ma innej rady. Te barbarzyńskie plemie gotowe wziąć głowę ze mnie, trzebaż dobrze się rozmyśleć.
— Śmieliby się targnąć?
— Proszę zważyć, że im chodzi o ostatnie dobro, a najważniejsze: będą przyprowadzeni do rozpaczy.
— A więc?
— Więc, tak jak mówiłem, jak mówiłem. Spalę dworek, ale za dworek zapłacicie. Z nim spłoną dowody rodowitości Hołubów.
— Nie mości panie! nie! nam potrzeba ich do rąk.
— Tego nie uczynię.
— Waćpan przyrzekłeś!
— Nigdy! a choćby i tak było, to cóż? przyrzekłem i nie dotrzymuję.
— Waćpan chcesz więcej pieniędzy?
— Ja, ja, — bąknął głos z wewnątrz, — ja nic nie chcę, dajcie mi pokój.
— Ale to tak być nie może. Nam trzeba tych papierów.
— A mnie co do tego!
— Mości panie, z nami nie przelewki!
— Może i zemną!
W tej chwili podsłuchawszy rozmowy, cały w ogniu wskoczył do izby prawnika kniaź Ostafi.
Jurysta sucha i złamana figurka o oczach wytrzeszczonych, wylękniony, cofnął się z krzykiem. Drugi, który z nim mówił mężczyzna barczysty i czarno zarosły, porwał się z krzesła i macnął za kord. Lecz ujrzawszy, że stary prosto kroczy ku juryście, zawahawszy się chwilkę, w otwarte drzwi uciekł i zniknął.
Hrynicz z załamanemi rękami, klęczał z oczyma wlepionemi w starca.
— Psie podły! gdzie moje papiery?! — zagrzmiał stary Hołub.
Głosu nie miał w gardle jurysta.
— Słyszysz! — powtórzył kniaź. — Żydzie! Judaszu, gadaj bo ci łeb skręcę; gdzie są papiery?
— Oto są! oto są! zaraz ci je dam, w drugiej izbie, — jąkając się rzekł Hrynicz. — Kniaziu! puść mnie.
Ostafi wziął go za kołnierz i wrzucił do drugiej izby.
— Papiery! — zawołał.
— Oto one! — dobywając chustki ze stolika, drżącym głosem mówił jurysta. — Ale na miłość Bożą nie zabijaj mnie.
Kniaź spojrzał żywo w powierzone dokumenta, zbliżył je powolnie, opatrzył, potem owinął i schował w zanadrze.
Zwrócił się wreszcie do leżącego prawie jurysty, który bladł, drżał i potniał; kopnął go nogą i w twarz mu plunął.
— Nie wart jesteś żebym cię bił, szkoda szabli, a gorzej ręki. Ale pamiętaj Hrynicz, jest Bóg i sędzia. Za krzywdę uciśnionych On się pomści, przedajnych On ukarze! Jemu zostawiam sprawiedliwość nad tobą.
— Kniaziu! na Boga żywego ci się klnę, nie chciałem im oddać papierów.
— Wiem, ale chciałeś je spalić, to dla mnie jedno.
— Skusili mnie! Jak Boga żywego kocham skusili, skorrumpowali słabego, żałuję, żałuję.
— Tak, żałujesz gdy się lękasz.
Jurysta, w którym reszta pozostała uczucia, porwał się z ziemi.
— Słuchaj kniaziu, — rzekł, — to nauka, której w życiu nie zapomnę. U grobu stoję, na zbawienie ci przysięgam, poprawię się. Wzgardą swoją ukarałeś mnie boleśniej, niż najsroższym razem. Podniosę się z tej podłości.
I wyprostował się mały człowiek, na którego w tej chwili padł pogardliwy, dumny wzrok kniazia.
Milcząc odchodził Ostafi.
Jurysta zatrzymał go we drzwiach.
— Czego chcesz odemnie?
— Kniaziu! daruj! Chcę się poprawić!
— Popraw się sobie! Cóż mi do tego.
— Daruj, dla miłości Zbawiciela.
— Daruję, ale gardzę.
— Wróć mi zaufanie.
— Mości panie! tego za nadto, — rzekł starzec, — drwisz ze mnie.
— Boże mnie skarż, mówię szczerze! mówię z serca. Zaufaj mi! Chwila ta nigdy nie wyjdzie z pamięci. Chcę resztę życia poświęcić na poprawienie złego, którem zrobił. Zaufaj mi, biorę twą sprawę i wygracie!
Ten czarodziejski wyraz: wygracie! połechtał starca; nic nie rzekł, ale spojrzał na niego.
Prawnik chwycił go i począł całować w ramię z zapałem, łzy toczyły mu się po twarzy.
— Powierz mi sprawę! Ja nie jestem godny zaufania twego! Ja wprzódy podjąłem się w myśli przydania was, ale teraz! Ja nie wiem, jedna chwila całkiem mnie zmieniła. Sądziłem się na progu śmierci. Wieczność stanęła mi przed oczyma; chcę być poczciwym, chcę złe nagrodzić. Kniaziu! zlituj się!
— Gdyby o mnie tylko szło — rzekł starzec, — ha! powierzyłbym ci wszystko, ale tu o imię nasze, o dzieci moje chodzi. Nie! nie!
I szedł ku drzwiom.
Ogień dziwny błysnął w oczach prawnika.
— Kniaziu! jeszcze słówko! Powierz mi swą sprawę, a ja jaki chcesz zakład dam w ręce twoje.
— Zakład?
— Mam sto tysięcy złotych w złocie, bierz je, ja ci ufam!
— Spodziewam się! — dumnie rzekł Ostafi, — ale czem są sto tysięcy przeciw moim papierom? Nie chcę.
— Podpiszę cyrograf jaki chcesz!
Kniaź się zawahał.
— Ha! dobrze, — rzekł wreszcie. — Podpiszesz mi Wmość co mu dam, a potem, — dziej się wola Boża!
— Podpiszę nie patrząc, — zawołał Hrynicz — i podsunął papier, pióro, kałamarz.
Stary kniaź usiadł i nie prędko napisał cyrograf, który podał Hryniczowi. Jurysta nie poglądając nań nawet, położył podpis i wycisnął pieczęć.
— Dla większej wagi potrzeba świadka, — dorzucił i klasnął w ręce.
Wszedł odarty sługus.
— Proś księdza Ireneusza i pana Puchałę, oni tu blizko, długo czekać nie będziemy. — Ostafi siedział w milczeniu zamyślony, z ręką na piersi; prawnik stał przed nim blady, niespokojny, niecierpliwy.
Nareszcie otworzyły się drzwi i ksiądz kanonik Ireneusz z p. Puchałą, którzy niedaleko w drugim domku w szachy grali, weszli, certując się jeszcze o ostatnią partją.
— Biorę panów za świadków czynności, — rzekł prawie nie witając ich, tak był rozgorączkowany Hrynicz. — Oto kniaź Hołub Ostafi, ostatni potomek rodu. Ten powierzył mi był w dobrej wierze i zaufaniu papiery i akta rodowitości dowodzące. Hołubowie drudzy...
— Chołupscy, — przerwał kniaź.
— Chołupscy jacyś, do tego imienia prawo roszczący, podeszli mnie, skorrumpowali i do tego doprowadzili, żem zapomniawszy Boga i sumienia, chciał sprzedać sprawę klienta, co jest infamiją. Bóg wszechmogący oczy mi na niecnotę moję otworzył, wyznaję ją publicznie, kajam się i obiecuję poprawę. Pozwól kniaziu bym ci nogi ucałował, że jeszcze po tak brzydkiej zdradzie masz ufność we mnie.
Chciał upaść do nóg, ale stary któremu oczy wilgotniały, usunął się.
— Mości panowie, — rzekł, — skrucha wielką jest cnotą, a kto złe poznał, ten się z niego podnieść może.
— Tak! tak! podniosę się, — wołał jurysta, — Boga i ichmościów biorę za świadków przyrzeczenia. Oto cyrograf zaręczający za sprawę, który w zakład daję kniaziowi, chciejcie go podpisać.
Wezwani świadkowie zdumieni, oniemieli z podziwu, nie wiedzieli co się z nimi dzieje. Poglądali to na starego kniazia, to na przeciwnika, to po sobie. Wreszcie ksiądz Ireneusz wziął pióro w milczeniu i papier podpisał, a za nim pan Puchała.
Hołub wyjął z zanadrza papiery i wręczył je Hryniczowi, biorąc pismo ze stołu. Nikt nie śmiał przerwać milczenia, które nastało; Hrynicz upadł wysilony na krzesło, a kniaź pokłonił się i ponury wyszedł.
Pozostali świadkowie z jurystą, cicho usiedli, pragnąc się dowiedzieć o wypadku, który takie zmiany spowodował; żaden zaczynać nie śmiał.
Ksiądz Ireneusz kazał sobie podać szklankę wody, spojrzał na Hrynicza z ukosa, chrząknął, jakby chciał mówić. Spojrzy, Hrynicz płacze jak bóbr.
— Co to waszmości?
— Co! albo ja wiem co się ze mną stało przed chwilą. Śmierć zajrzała mi w oczy, i miłosierdzie Boże weszło na mnie. A! byłem wielkim zbrodniarzem.
— Mości rejencie! — rzekł Puchała, — Wmość msaniją cierpisz, czy co? Gdzie te występki?
— O tu! tu! — krzyknął rejent wskazując na piersi. — Nikt ich nie wie, tylko Bóg i ja, ale niemniej za nie odpokutować lub potępionym być muszę.
— Złote słowa pańskie, — dodał duchowny, — pokuta wszystko zgładza. Tandem, Pan Bóg nie wymaga aby się człek bezcześcił sam, zamierzając poprawę. Po co o tem mówić co było?
— Dla upokorzenia się! dla upokorzenia!
Ksiądz i pan Puchała, którzy znali rejenta, tej nagłej zmiany zrozumieć nie mogli, ruszali ramionami, aż ksiądz szepnął:
— Niech to będzie między nami, co się w ferworze wyrzekło, a przed światem motus! Nie potrzeba się osławiać. Uspokójcie się rejencie, a ochłonąwszy przyjdźcie do nas na lampkę hungaricum.
Nic nie odpowiedział Hrynicz, czoło spuścił, płakał i trząsł się, siedząc jak wkuty w miejscu.
Gdy się to dzieje, stary zadumany przechodzi ku kwaterze swej, a za nim dybie ów, któregośmy widzieli na konferencji u Hrynicza, szpiegując jego kroki. Dojrzał gdzie kniaź poszedł, zauważył dom i zniknął.
Jeszcze Hrynicz siedział w miejscu, gdy taż sama postać zjawiła się, ostrożnie wprzódy do domku jego zajrzawszy.
— A co!
Na to zapytanie zbudził się Hrynicz, spojrzał obłąkany, ale nic nie odpowiedział.
— Żyjesz Wmość jeszcze?
Znowu milczenie.
— Gdzie stary? co się stało? zabrał papiery?
— Zabrał! — odparł rejent.
— Masz tobie! masz! nowa robota! Po co mu je było oddawać?
Regent gorzko się uśmiechnął.
— Chcieliście żeby mnie zabił, a wybyście potem wytrzęśli co wam byłoby potrzeba!
— Radźcie, co tu począć!
— Sami sobie radźcie.
Przybyły kiwał głową, — Hrynicz dobył ze szkatułki kilkunastu sztuk złota i rzucił je na stół.
— Oto masz zadatek, bodajby go były ręce moje nie tknęły! Weźcie go sobie.
— Nie mamy pretensji.
— Weźcie go mówię, bo oknem wyrzucę, nie chcę waszych pieniędzy.
— Zwarjował czy co? — rzekł przybyły serjo. — Panie Hrynicz?
Ale regent odwrócił się i wyszedł do alkierza, zostawiwszy samego gościa, który zgarnął do waćka pieniądze, ruszył ramionami i poszedł.




W jednym z porządniejszych zajezdnych demów starego miasta, paradna kolasa kniazia Hołuba, nowego kniazia samozwańca, zastanowiła się była, i zapełniła ludźmi całą żydowską gospodę. Pierwszą izbę wybito, wymieciono, potrzęsiono tatarakiem i piaskiem, wykadzono smółką pomięszaną z ładanem. Na niewykwintne nosy pradziadów, była to woń przyjemna. Kobieta i dwóch mężczyzn, zasiedli właśnie za stołem i rozmawiali po cichu. Kobieta słuchała raczej, niżeli się mięszała do rozprawy żywej, dwóch towarzyszy podróży. Niebieskie jej oczy, zwrócone były na okno i ulicę, a ręka bawiła się z jasnych włosów pulsami.
Pierwsza jej młodość minęła, a jeszcze była piękną, o ile piękną być można, nie mając w twarzy wyrazu słodyczy i łagodności. Choć blondynka, miała ostre spojrzenie, a zmarszczone brwi dowodziły popędliwości. Z ubioru wnosząc, musiała być zamężną. Była to małżonka kniazia.
Dwaj towarzysze jej siedzieli na ławie naprzeciw siebie. Jednym z nich był mężczyzna, któregośmy widzieli u Hrynicza, drugi sam Hołub, a raczej Chołupski, mały, przysadzisty, czerwony aż do siności, z wąsami czarnemi, długim włosem kruczym, lewą rękę nosił bezwładną i po łokieć uciętą, tak, że próżny rękaw kontusza szastał mu się po boku; oczki małe, siwe, żywe, rzadka wypełzła brew, policzki kościste szerokie, czoło nizkie i fałdowane, usta zwisłe; oto były rysy jego twarzy.
— Tak tedy mościpanie Murdeljo, trzeba na de novo zaczynać.
— To prawda, że Hrynicz oszalał, albo mu co kto zadał; albo się tak zląkł, że ze strachu języka zapomniał.
— A co waści się teraz zdaje?
— Co mi się zdaje? czekać procesu, bronić się, a złotemi dowodami zabić papierowe.
— Gdyby się to udało, ale trybunał! Kto go wie! a może dowiodą uzurpacją imienia i w chłopy pójść każą?
— A cóż kniaź myślisz robić?
— Ot, wiesz aspan co! Pogadaćby z tym starym zakamienialcem, możeby był sposób ułożenia się?
— Nigdy, to kamień nie człowiek.
— Goły jak kamień!
— A dumny!
— Duma dziurami wychodzi.
— Dawnoby już wyjść powinna; przecie siedzi.
— A co wadzi spróbować?
— Zapewnie, — rzekła mięszając się kobieta, — coby to szkodziło zetknąć się z nim i pomówić?
— Albo myślicie, że chce?
— Jużciż!
— Nie chcę być posłańcem z tem żądaniem.
— Wmość zawsze dziwolągi roisz, mosanie Murdeljo z aprehensji i świdrzenia rozumem. A tu rzecz jasna. Co mam płacić w sądach i targać się z nim, — lepiej jemu. Są trzy liche wioski odłużone po Hołubach tamtych, które okupiłem, oddałbym im chętnie dla zgody.
— Kniaź go nie znasz, jeśli myślisz że się połakomi na pieniądze!
— Ależ ja nic od niego nie chcę. Niech tylko przyjmie do familji. Toż mam dowody, że abusive i fortuitive, pradziad przemienił nazwisko, a pochodzimy z prawych kniaziów ruskich Holubów jak i on.
— Tak się to W. miłości zdaje, a jemu wcale na wywrót.
— Wszak mnie nie zna? — spytał nagle Chołupski.
— Zdaje się.
— Sam idę do niego. Gdzie stanął? prowadź mnie waść; jużciż nie zje.
Murdeljo stanął przerażony.
— Kniaziu kochany, na śmierć idziesz! — rzekł.
— Jakto? targnąłby się na mnie.
— Czekanem w łeb, to będzie powitanie.
— Waćpan szalejesz!
Wmięszała się kobieta. — Niech kniaź idzie i spróbuje, ale wziąć ludzi i mieć się na ostrożności.
Murdeljo ruszył ramionami, i wyszedł zwołać ludzi.
W kilka minut potem od gospody jednej ku drugiej ciągnął się szereg, w którego środku szedł Chołupski i Murdeljo. Przyszli do drzwi Abrahama, hajduk spytał o kniazia, i siwy nasz starzec dumny, pogodny jak zawsze, w swej prostej odzieży, wysunął się na próg powolnym krokiem.
Na widok jego, Chołupski zmierzywszy okiem postawę, spotkawszy wzrok, rad się był cofnąć. Wstyd już było, — zdjął czapkę i z wielką grzecznością rękę wyciągając, zbliżył się.
— Pozwólcie, szanowny kniaziu.
— Kogoż mam szczęście powitać, — przerwał Ostafi?
— Kniaź Konstanty Hołub.
— Kłamstwo! — krzyknął płomieniejąc stary, — kniaziów Hołubów krom mnie a syna, nie ma więcej!
Chołupski czapkę trzymając w ręku nie wiedział co począć.
— To trybunał rozsądzi, — rzekł, — ale tymczasem nie lepiejby nam z sobą pomówić na osobności, a sprobować czy świętej zgody sami semotis arbitris, nie uczynim.
— Mości panie Chołupski, zawołał kniaź, — ja wszystko gotów na ulicy robić i otwarcie, bo żadnego szelmowstwa do chowania nie mam. Gadajmy gdzie jesteśmy.
Zaczerwieniony Chołupski tupnął nogą.
— Wmość mnie bezcześcisz!
— Rzekłeś, niech i tak będzie.
— Wmość mnie obrażasz!
— Gdyby?
— A zatem do szabel! — i plunął w dłoń chwytając za karabelę.
— Szlachcic tylko z szlachcicem bić się może mociumpanie. A jeśli się Wmości podoba kijem po grzbiecie dostać, gotowem mu dać.
Tych słów domawiał, gdy Murdeljo, Chołupski i cała jego czereda rzuciła się na starca. Z głębi gospody nadbiegł Dymitr, a stanąwszy przy ojcu i oparłszy się o wrota karczemne, dobyli szabel oba. Z Chołupskim było sześciu ludzi; ich dwóch tylko. — Ale starzec górował wzrostem, siłą i zręcznością nad wszystkich.
Dymitr bił się w obronie ojca.
Pierwsi co poskoczyli na Hołubów, oberwali zaraz po uszach, a Chołupski wywijając i machając, ostrożnie się jednak chował za swoich. Murdeljo krzyczał, zachęcał a cofał się. Jeden i drugi hajduk z objuszonym pyskiem ustąpił na bok, poczęto hałasować, zbiegła się kupa, a Abraham zatrzasnął drzwi gospody. Chołupski odszedł klnąc i machając szablą; Hołubom nic się nie stało. Stary widząc odchodzących, począł się śmiać szyderczo.
— Tacy wojacy, jaka szlachta! — zawołał, że go słychać było aż na drugim końcu ulicy, — więcej hałasu niż odwagi. Miałem dzisiaj jechać, ale żeby nie myśleli, że się ich boję, zostanę. Dymitr, rozsiodłaj konia.
Gdy się to tutaj dzieje, Chołupski powraca zażarty, gniewny, a co gorzej upokorzony, z pokrwawionymi hajdukami; kobieta towarzyszka jego, która całą wyprawę z okna widziała, przyjęła go śmiechem szyderskim tylko.
Ruszyła ramionami i odwróciła się, gdy mówić począł.
— Teraz tylko Waści braknie sprawę przegrać w trybunale, — dodała.
— Gdybym z torbami miał pójść, to wygram! — zawołał siadając i ocierając pot z czoła Chołupski.
— A ja mówiłem, — dodał Murdeljo, — nie trzeba było chodzić.
— Cóż mi się stało?
Murdeljo ruszył ramionami, spojrzał na kobietę i zamilkł. Po chwili wyszedł na miasto.
Wieczór już był, gdy powrócił z wesołą miną i podał papier Chołupskiemu. Ten wejrzał nań i rozpogodziło mu się czoło.
— Otóż mi gracz! — rzekł — to lubię! Teraz mamy go.
— Kawałek Hołubszczyzny może tylko.
— Ba bez domu i chaty, zobaczymy co zaśpiewa.
— Aby nie Bogarodzicę wojenną.
Zeszli się do kąta.
— A tymczasem, — rzekł cichutko Chołupski, — mnie także na myśl przyszło.
— Słucham W. miłości.
— On papiery odebrał?
— Tak regent mówi, a regent nie powinien kłamać, bo ma duszę w piętach.
— Nam potrzeba tych papierów koniecznie.
— Ich dwóch, — rzekł Murdeljo.
— A nas sześciu.... a las czarny.... a....
— Ich dwóch, nas ośmiu pędzić myśleli niedawno.
— Ba! to co innego! musiemy się zasadzić. Będą noclegować, napadniemy ich w śpiączki.
Murdeljo usta wykrzywił.
— Co i waść będziesz skrupulizować? Mojaż to wina, że zgody nie chce? Ja bronię imienia i własności.
Szlachcic się uśmiechnął.
— Waść nie piszesz się na to?
— Na zasadzkę nie; sprawa gardłowa. Nasadzić żyda i hajduków; a nam po co leźć w tę kaszę.
— Masz racją, to się zrobi; chodźmy się naradzić. Bez dachu, bez dowodów, dopiero im zagramy, aż zobaczym czyje będzie na wierzchu!
— Zobaczym! — zawtórował zamyślony Murdeljo, — zobaczym.
Poszli się więc naradzać, a kniaź Hołub z synem pozostali na noc w Łucku; ani uważali, że kilku ludzi ich przeciwnika wyjechali przodem wysłani; oni dopiero nazajutrz rano się wybrali. Pospieszając wybornie, mogli stanąć przed nocą jeszcze w Hołubszczyźnie; ale zaraz za Żydyczynem bułany począł mocno i coraz mocniej nalegać na nogę, tak, że stary zwolnił kroku, i stępo jechał dalej. Dymitr dotrzymywał ojcu, choć kary Wydżgi wyrywał się do domu. Odpoczywano kilka razy, opatrzono wszystkie cztery nogi bułanemu, ale w kopycie nie się nie znalazło, znać się podbił. To tylko zastanawiało starego kniazia, że rozejść się nie mógł, jak to najczęściej bywa, gdy koń zapadnie z rana, na pozór bez przyczyny. Jadąc stępo, ku nocy ledwie się dostali do karczemki na Majdanie, gdzie wprzód nocowali, i byliby może pociągnęli dalej, gdyby żyd znajomy dopatrzywszy zdala, że koń kuleje, nie namówił ich spocząć, a potem i pozostać na noc.
W Majdanicy nie było nikogo, żyd, żydówka tylko i bachory, ale w izbie świeże reszty jadła i napitku, w stajni siano za drabinami dowodziły, że niedawno ztąd ktoś odjechał. Nasi podróżni zupełnie o siebie spokojni, bo im na myśl żadna zasadzka nie przychodziła, roztasowali się bezpiecznie. Stary odpasał szablicę i postawił ją w kącie, zostawiając tylko tulich przy sobie. Dymitr poszedł do koni. Tymczasem dobrze zmierzchło, a żyd począł się przechwalać i napraszać ze starym miodem.
— Daj mi pokój, — odparł stary, — były czasy że się coś lepszego pijało! ale teraz — teraz woda, lub w potrzebie kieliszek gorzałki na pokropienie, a więcej mnie nie stać.
— Albo to W. miłość myślicie, że bardzo drogi, — spytał arendarz.
— Choćby był najtańszy, kiedy w waćku pusto.
— Co to ja o pieniądze proszę, czy co? potrząsając ramionami, — rzekł żyd.
— Ani ja o kredyt, — dumnie odpowiedział kniaź.
— Nu, to tak! — nalegając dołożył arendarz, — to już tak! Otóż wiecie co? nie odmówicie mi przecie, gdy poproszę na lampeczkę jak gościa.
Na te słowa stary, nie w ciemię bity, począł się licha domyślać i odparł:
— Kłaniam uniżenie, ale ja miodu nie piję nigdy.
— A kieliszeczek starej piołunówki?
— Coś mi niezdrowo, nie chcę.
— Właśnie że niezdrowo.
— U mnie woda lekarstwo.
Znudzony arędarz ruszył plecami, włożył ręce w kieszenie i wyszedł.
Wprawiony w podejrzenie kniaź Ostafi, przypasał znowu szablę do boku i usiadł plecami oparłszy się o ścianę, a głowę, sparł do spoczynku na stół.
I żyd i Dymitr zachęcali go, aby sobie siana posłać kazał, ale stary odpowiedział stanowczo, że się nie położy; Dymitrowi kazał ledz niedaleko i tak skończył się wieczór. Pogaszono światła, żydzi zaparli się w alkierzu, noc nadeszła, cisza panowała w około.
Było już z północy, gdy stary, który spał czujnie, zbudził się słysząc szelest i gadanie w komorze żydowskiej. Nadstawił ucha: arędarz przez okno szeptał do kogoś, ale nie słyszał co. Ostrożnie zbudził Dymitra i oba cofnąwszy się z miejsc swoich, mieli się w pogotowiu.
Po chwilce okno karczmy wysuwać się zaczęło ostrożnie i po cichu, zaczerniało pod niem, jakieś cienie ukazały się w podwórku. Lecz gdy pierwszy z ludzi zaczajonych nogę zarzucił na ławę, usiłując wleźć do karczmy z podwórza, stary nie chcąc profanować szabli, kijem stojącym w kącie, tak go płatnął, że upadł w podwórze nazad. Towarzysze jego na krzyk ten zerwali się z miejsc i co tchu poczęli uciekać. Dymitr nie zważając na ich liczbę, wysunął się oknem za niemi, i jednego który leżał powalony uderzeniem, przydusił, aby nie miał czasu uciec.
Żyd w alkierzu udając sennego głęboko, milczał uparcie.
Dymitr nie chciał puścić z pod siebie schwytanego, a lękał się, aby opamiętani towarzysze jego, nie przyszli go uwolnić.
Stary otworzył wrota i pomógł go zawlec do izby, poczem zatarasowano na nowo, okno zasunięto i zaczęto ogień rozpalać. Żyd spał. Dopiero gdy posłyszał jęki hajduka i poznał głosy, rozsunął drzwi swoje i wypadł cały przelękły. Ogień błyskał samemi skałkami rozżarzony w kominie. Stary kniaź stał z szablicą, a Dymitr kończył wiązać złodzieja.
Gdy się rozjaśniło dobrze, poznali oba Hołubowie hajduka, którego widzieli przy panu Chołupskim.
— A to ty ptaszku, — spytał stary. — Musisz być płatnięty za ucho, bo zdaje mi się, żem cię wczoraj rąbnął, gdyście z waszym panem przyszli do mnie w odwiedziny.
I odgarnął mu włosy, a zawiązana rana, nie dozwoliła powiątpiewać.
— To i dobrze, — rzekł stary, — dostawim cię do urzędu, a tam wytłómaczysz się po coś ty tu lazł nocką do nas. Panaś słuchał, niechże cię pan od szubienicy obroni.
Hajduk począł płaczliwie się wypraszać i stękać. Ból nogi, która ogromnie puchła, łzy mu z oczów wyciskał, strach gorzej bolał go jeszcze.
— Nie dostawiajcie mnie do urzędu! Kniaziu miłosierny. Pan panem będzie, a ja zginę.
— Boś i wart tego.
— Cóżem winien, że przykazanie spełniłem?
— A! to ci kazano?
— Aj! kazano i nagrodę obiecano, bodajby z nią razem przepadli!
— Cóż to ci przykazano?
— Napaść na was nocką i jakieś tam papiery odjąć wam.
Stary się uśmiechnął.
— Żyd był w zmowie? — spytał.
— A jakże! — wyjąknął hajduk.
— Nu! tobie dość za twoje, — rzekł kniaź, — będziesz miał naukę, abyś nie lazł gdzie nie powinieneś. Teraz żydowi trzeba dać poczęstne, wszakci-to on mnie i miodem myślał darmo traktować. Szkoda tylko ręki na niewiernego. Darowałbym ci całkiem winę, gdybyś się zmógł na danie mu pletni.
Krzyk powstał w alkierzu, do którego żyd się ukrył i zatarasował; żydzięta, żydowice wrzeszczały jakby je kłuto, hajduk próbował zwlec się na nogi, ale daremnie.
— Jak to było! — zapytał stary spokojnie. — Kto cię wysłał i wielu z tobą? gadaj chcesz-li być cały. O żydzie później pomyślemy.
Hajduk rozpowiadać począł, jak ich wysłano pięciu z Łucka, z obietnicą dobrej nagrody, jeśliby papierów dostali; jak żyd namówiony łatwo do współki przystąpił i t. d.
— Słuchaj! — rzekł rzucając talara Hołub stary, — oto masz za co kupić maści, a drugi raz nie wdawaj się w nic podobnego, bo z kim innym szyją-byś przypłacił. Niech ci to będzie nauką.
— Kniaziu! — rzekł hajduk, — daruj w imię Boże, wy wiecie że pan kazał i namawiał.
Ostafi ruszył tylko ramionami, wyjrzał oknem i widząc dzień szarzejący, posłał Dymitra po konie.
— Wasz bułany kuleje! — rzekł hajduk, — opatrzcie mu prawą nogę przednią; przewiązaliśmy ją umyślnie włosieniem, abyście nie stanęli na nocleg w domu.
— I żyd o tem wiedział?
— Powiedzieliśmy mu.
— Nu, zwlecz się jak możesz, bo ja jadę, a jadąc karczmę podpalę.
O kiju podniósł się zbity i wywlókł za wrota. Stary kniaź sam okna popodpierał, do koła opatrzył i nie zważając na krzyki żydowskie, wyniósł łuczyny zapalonej, którą pod wiatr w strzechę założył. Ranny wschodni powiew, rozdął wkrótce żagiew i dach ogromnie płonąć począł. Żydzi wydobywać się mogli, bo też Ostafi nie miał innej zapewne myśli, tylko im strachu narobić; ale co mieli, wszystko spalić się musiało. Leżący na gościńcu hajduk jęczał, żydzi wrzeszczeli, a nasi podróżni zwycięzko kłusować poczęli ku domowi.
Oba wszakże zadumani byli i myślący. Ostafi brew marszczył chmurno, i nie odzywał się do syna. Dobrą milę ujechali tak, nie mówiąc słowa do siebie, aż stary nareszcie głęboko westchnął i obracając się do Dymitra:
— Koniec końcem, nie ma potrzeby o tem wszystkiem słowa Eufrozynie mówić; mogłaby się niepokoić, a teraz już nie ma zaprawdę czego. To tylko zagadka, długo my tak z pazurów tego niecnoty szczęśliwie i cało wychodzić będziemy?
— Mój ojcze, Bóg za dobrą sprawą.
— W to, i ja ufam! Chołupski nie ustąpi, ale i ja nic także. Śmierć czyjaś dopiero.
I urwał.
— Widząc, że nas nie zmoże, zwłaszcza jeśli w trybunale wygramy, siądzie cicho.
— Miałby rozum.
— Wszak rejent przyrzekł?
— I podpisał cyrograf.
— Podpisał! — zawołał Dymitr. — Czy nie tego papieru to hajducy Chołupskiego chcieli?
Stary słysząc te słowa, stanął jak wryty, odwrócił się z konia.
— Co waść mówisz! — zawołał, — jeszczeby nas raz miał zdradzić?
Syn zmięszany ruszył tylko ramionami.
— Człek codzień w biedzie nieufniejszy. Szczęściem cyrograf przy mnie, podpisany przy świadkach, a dośćby go zapublikować, żeby Hrynicza zbezcześcić. Jeśli najmniejsze da o sobie podejrzenie, natychmiast w akta wniosę. Tymczasem nie ma co głowy suszyć. Napiszę tylko do niego o napadzie i spytam, czy nie z jego był namowy? Niech wie, żeśmy nie głupi. Nie! nie! — dodał potem — to być nie może! to być nie może!
Tak rozprawiając stanęli u wrót domowych. Eufrozyna była w ganku sama jedna z kądzielą. Piękna jej pełna godności twarz i postawa, zyskiwała jeszcze przy tem wieśniaczem zatrudnieniu. Rzekłbyś, heroina Homerowa ciągnąca nić na purpurowe szaty wojowników greckich.
Ujrzawszy ojca i brata, rzuciła szybko kądziel, która się potoczyła z ławy na ziemię, i stanęła w progu z uśmiechem.
— Witajcie! witajcie! — zawołała, — czekam z objadem. Miałam przeczucie, że ojciec powróci. Ale z czem?
— Może ci także powiedziało przeczucie? — spytał stary kniaź z uśmiechem łagodnym.
— Nie napróżnom go pytała. — To mówiąc pocałowała ojca w rękę, Dymitr ją w czoło.
— Widzę po twarzach, — rzekła za chwilkę wwodząc do domku, — że nic złego.
— A nawet dobre! — podchwycił stary. — Hrynicz najuczciwszy człowiek, sprawę obiecuje nam wygrać, a może, może wrócić do świetności, którą jeszcze miał mój ojciec, której ja już nie znałem. Może się podźwigniemy z tego upadku, ty pójdziesz bogato za mąż, a Dymitr ożeni się.
— Ja, za mąż? — spytała Eufrozyna, — nie mój ojcze, nie! Oddawna wybieram się jak wiecie do klasztoru Panu Bogu służyć i za was się modlić.
— Nie mów mi o tem, co mi serce krwawi, klasztor nie dla ciebie!
Weszli to mówiąc do światłej izby, w pośrodku której nakryty już stół białym, ale grubym obrusem, czekał na nich.
Dzban czerwony z piwem, dwie szklanki, kilka misek polewanych, a przed Ostafim srebrna łyżka misternie wyrobiona, spadek lepszych czasów, całe nakrycie stanowiły. Inne dwie łyżki w kształcie konch, wytarte z pozłoty i zużyte, leżały przy siedzeniach Eufrozyny i Dymitra.
— Siadajcież! siadajcie! objad przygotowałam wyborny. Najprzód chołodziec litewski, bliny ruskie, a w ostatku pieczeń sarnia. Choć króla przyjmować.
To mówiąc zwinęła się dziewczyna i wyszła, stary siadł, ukroił chleba, przeżegnał się i spuścił głowę.
— Magdo! Magdo! — dał się słyszeć głos Eufrozyny, — podawaj chołodziec! — Za tym weszła stara kobieta wysoka i chuda, ale uśmiechniętej twarzy, niosąc w rękach ogromną misę głęboką chołodźcu.
— Jak się masz Magdo?! — zawołał stary.
— Czołem W. miłości, — odpowiedziała kobieta stawiając potrawę. — Witam was z drogi.
Stara i jedyna sługa Hołubów, która wychowała Eufrozynę i Dymitra, miała jak widać swoje prawo, bo stanęła za krzesłem młodego Hołuba i uśmiechając się dobrodusznie dodała:
— Jedźcież, a smakujcie, kniazięta moje, a potem podziękujecie starej Magdzie, bom się i raków postarała.
Drzwi się otworzyły i łysa głowa z brzuchem p. Wydżgi pokazała się w nich.
— Niech będzie pochwalony! Oj! do stu haków, a to objad! przyjdę później!
— Mości Wydżgo! zawołał porywając się Ostafi, — a chodźcież, a chodźcie-no! toć nie pogardzicie naszym biednym objadkiem. Chołodziec was prosi.
— Ba! do stu haków, ale bo to w objad wleźć.
— Pozwólcie choć podziękować za konia!
— Za co tam dziękować! za co dziękować! a dobrze się jeździło?
— Dobrze i pomyślnie, — odrzekł Ostafi. — Karuszek obrok je w stajni, nie chciałem go głodnego odprowadzić.
— A pan jego na chołodziec się wprosił, do stu haków, — rzekł Wydżga. — Ale bo nie myślałem żebyście tak późno jedli. No! no! dam się uprosić! A i raki! i raki!
— Magda, która raków już piec nie może, — rzekł stary żartobliwie, — stara się je choć gotować przynajmniej.
— Zawsze to mości książę przypomnienie młodości, — dodał Wydżga zasiadając, — dulcis recordatio praeteritorum, okrom tych plag, co się w szkołach za praeterita brało, bo to nie dulcis. A co w Łucku słychać?
— A co? nic! cisza! choć tam gadają o wojnie i o pospolitem ruszeniu.
— Gadają? patrzaj go! gadają już! To i wygadają. Ono co wici nie widać. A dokąd?
— Różnie różni, a o Wołoszy najwięcej prawią.
— Ba! otóżem się do tego zawsze spodziewał i konkludowałem. Od dawna obserwuję, że kruki wszystko na Wołosz w tamte stronę lecą; będzie trupa.
— Aby nie naszego.
— Wszelakiego, do stu haków! Gdzie drwa rąbią, tam trzaski padają. Proszę kniazia, a więcej tam co? o królu?
— To co i zawsze. Katolicy go chwalą, heretycy wieszają, a malkontenci i rokoszanie jezuitów mu wyrzucają; każdy wrzeszczy póki mu gardła starostwem nie zapchają.
— Tak to jest, — rzekł Wydżga, — na przyszły sejmik i ja się nauczę listy pisać niby anonime, żeby aż w Warszawie wiedzieli, że i ja żyję, a chlebska mam omal. Nie widział kniaź kogo?
— Krom Hrynicza, — odrzekł stary.
— Cóż ten kauzyperda?
— Obiecuje.
— Cacanka! Ale zajrzeliście mu w oczy, jak mu ze ślepiów patrzy? czy nie Judaszem?
— Nie! nie! były pozory ale fałszywe. Teraz czysty, jak bursztyn.
— A na kiedyż wygrana wasza?
— Tego przewidzieć nie można.
— Chałupscy stają?
— Zdaje się, że nie zrzekną się procesu, zgoda niepodobna, a ja nie puszczę póki się nie wylegitymują.
Tentent na dziedzińcu dał się słyszeć.
— Co to jest? — porywając się zdziwiony zawołał stary. — Co to jest?
— Ktoś jedzie!
— Do mnie! to być nie może.
— A! to Klimowicz!
— Klimowicz! rok go nie widziałem — rzekł stary kniaź — a i pieniądze mu się należą, których nie mam. Pewnie po nie przyjechał, i piwa mało, a on biedaczysko lubi wąsy maczać.
Gdy to mówili, wchodził już zapowiedziany Klimowicz; był to szlachetka niedostatni, którego rodzice spanoszyli się u Hołubów służąc. Sławny ze swego skąpstwa, odziany w letnią kontusinę, pokorny, zjawił się w progu Klimowicz, ale zmarszczony i zafrasowany.
— A witajże, siadaj, i chlebem i solą i dobrą wolą nie gardź!
Klimowicz niziuchno się ukłonił, podrapał po szpakowatych włosach, zmrużył jedno oko, wąsa jak miał zwyczaj zakąsił z lewej strony — milczał.
— Pewnie ci pieniędzy pilno, że tak kwaśno stoisz — spytał kniaź.
— Nie, nie... ale...
— Cóż takiego?... Jak tylko nie o pieniądze chodzi, będziesz miał co zechcesz!
— A! o przebaczenie tylko przyjechałem!
— O jakie!
— Głupstwo się zrobiło, kniaziu!
— Nic o tem nie wiem; ale cóż przecie?
— Wstyd już i mówić.
— Powiedźcież-no, bo ja się nie domyślę.
— Ot! w przeszłym miesiącu naparło mnie, musiałem kniaziowski skrypt przedać. W głowie mi nie było, żeby to z jego jaką przykrością być miało.
— Sprzedałeś waszmość swój skrypt — rzekł chmurząc się kniaź — miałeś prawo! źle to zapewnie ale cóż począć! A komu?
— Sprzedałem go Tarasowiczowi, a Tarasowicz...
— A! i ten sprzedał, nosili się z nim dobrze! — rzucił starzec, siadając na pozór spokojnie i kryjąc boleść przed dziećmi. — Komuż sprzedał?
— Nie zaraz go sprzedał, bo niepoczciwy wyrobił wprzód cichaczem tradycją na Hołubszczyznę.
Stary kniaź ścisnął Klimowicza za rękę, chcąc go uprzedzić, aby nie mówił dalej, ale już było po czasie. Szlachcic tylko uczuwszy rękę kniazia, cofnął się precz siny i zbladły.
— Jak Boga kocham! jak mi żona i dzieci miłe, jam temu nie nie winien.
— Winien, nie winien, mów waść do końca. Któż nabył tradycją?
Klimowicz nie mógł wymówić.
— Kto ją nabył? — powtóre spytał kniaź.
— Ja W. miłości powiem — przerwał Wydżga — to się domyśleć łatwo, Chołupscy!
— Chołupscy! — powtórzyli wszyscy.
Klimowicz głowę zwiesił.
— A zatem trzeba się nam z Hołubszczyzny, z ostatniego kąta wynieść! — rzekł poważnie wstając stary i obejrzał się na dzieci.
Dymitr stał z jasnem okiem i podniesioną twarzą, Eufrozyna zdawała się nie uważać nawet co mówiono.
— Dla miłości Chrystusa, daruj mi, kniaziu! — łykając ślinę i zagryzając wąsa dodał Klimowicz. — Jeśli do tego przyjdzie, ja pieniędzy nie mam, ale przenieście się do mego domu.
— Dziękuję! dziękuję! znajdę dach dla starej głowy, nie chcę więcej naprzykrzać się jegomości.
To mówiąc, odwrócił się Ostafi.
Klimowicz wziął czapkę i usunął się w kąt, nie mając co począć.
Kniaź Hołub myślał, Eufrozyna uprzątała na stole, Dymitr patrzał w oczy ojcu.
— Co się Wmość kniaziu tak zamyślił? — spytał Wydżga.
— Jest o czem; myślę, gdzie dzieci zaprowadzę.
— Ba! a jużciż do sto haków! nie gdzie, tylko do mnie. Teraz, Bóg świadkiem, złamanego szeląga nie wymieciesz u mnie; ale pod św. Jan zapłacę tradytora i wprowadzę napowrót do Hołubszczyzny.
Kniaź stary, któremu dwie łzy błyszczały w oczach, uścisnął milcząc Wydżgę.
— Jeśli innej rady nie znajdę, przyjmę pomoc waszą. Ale będziemy ci chleb zjadając, pracować poczciwie.
— Co to ja już do stu haków taki hołysz, żebym się czem podzielić nie miał — junacząc zawołał Wydżga.
— Ja także dam ofiarę — rzekł zcicha Klimowicz.
Kniaź nic nie odpowiedział.
— Do roboty! — rzekł do syna — chodź waść pakować się a przewozić z rzeczami.
I ścisnąwszy jeszcze raz rękę Wydźgi, wyszli kniaziowie. Klimowicz widząc się opuszczonym, bo i Wydżga ruszył po furmanki, wyszedł, siadł na wózek i odjechał. Eufrozyna została samą, chwilę zdawała się dumać, potem otrząsnęła głowę, jakby myśli chciała z niej zrzucić i zaczęła się krzątać.
— Co to jest! co to jest! — z krzykiem i płaczem spytała wpadająca Magda — co za nowe nieszczęście? Kniaź stary poszedł pakować! albo nas i z tego kąta pędzą?
— Podobno, moja kochana — smutnie odparła Eufrozyna — i my dwie tutaj tylko zawadą.
— A któż będzie śmiał ostatnie przytulisko Holubów zająć?
Eufrozyna ruszyła ramionami.
W przygotowaniach upłynęła dnia reszta. Stary Ostafi słowa nie wyrzekł narzekając, nie poskarżył się, nie odezwał, przygotował się do ustąpienia tylko w milczeniu, i cała rodzina wieczorem siedząc na tłumoczkach i zniesionej reszcie sprzętów, milczała. Eufrozyna z suchem okiem, ale rozpalonemi policzki, wiązała w chustkę wielką niedostatnie swoje stroje niewieście.
Na odgłos jadącego wózka, co rzadko się trafiało, stary zadrżał, wstał, obejrzał się i usiadł znowu. Dymitr wyszedł zobaczyć, wszyscy czuli, że ktoś z urzędu jechał pewnie tradować.
W istocie, obcy człowiek wszedł z pokłonem do izby. Był to nie młody już mężczyzna, kulejący na jedną nogę i podpierający się na lasce, ciemno ubrany; twarz jego blada, nic nie mówiła, prócz że dowodziła przebiegłości, serce i skłonności nie malowały się na niej.
Na powitanie wstał kniaź poważnie i podsuwając ławę, rzekł:
— Któż jesteście?
— Dowmund, mecenas lubelski... Kniaź Hołub?
— Ja jestem.
— Mogę chwilkę pomówić z wami?
— I owszem; w sprawie jakiej?
— Tak jest.
— Proszę, usiądźcie choć na tej ostatniej ławie niepokrytej; ubóstwo nie srom, czem bogaty, tem rady.
Głową tylko kiwnął na to prawnik i usiadł.
— Cóż mi powiecie?
— Przyjechałem oznajmić wam...
— Może o tradycji?
— Tak jest, a razem..
— Nic więcej na to odpowiedzieć nie mogę, prócz: zabierajcie choćby dziś.
— Lecz gdyby był sposób?
— Nie mam sposobu, bo nie mam pieniędzy.
— Gdyby był sposób nie tylko zachować was przy Hołubszczyźnie, ale powrócić wam większą część majętności ojcowskich: Hołuby, Hładne i Troski...
— Gdyby był sposób — rzekł stary — a sposób uczciwy, radbym mu był.
— Któżby śmiał kusić na złe! możecie milczeniem i małą powolnością uzyskać to wszystko.
— Rozumiem! — rzekł stary. — Byleby stary Hołub, młodych dudków, co się w gołębie chcą podszyć, nie dziobał.
Prawnik milczał.
— Wmość jesteś szlachcic? — spytał kniaź.
— Stary szlachcic na Litwie. Dowmundowie znani są jeszcze in paganismo.
— Gdyby cham jaki przyszedł wmości prosić: daj mi się Dowmundem nazywać, cobyś rzekł?
— Rzekłbym mu: dowiedź, żeś Dowmund.
— I słuszna. Ja nic innego nie mówię.
Znowu było milczenie.
— Lecz pocóż wzywać sądy, aby rozstrzygały, nie lepiej samemu się rozpatrzeć w dowodach? W naszej rzeczypospolitej, z powodu wojen a zamięszania, migracji różnych i powszechnego szlachty pobratymstwa, nieraz jednoplemienni o sobie nie wiedzą, osiadłszy jedni od drugich daleko, nieraz prawym następcom dowodów brakuje, nieraz...
— Nieraz też szwab, co łokciem mierzył z pradziada, lub zbogacony chłopisko pod herb cudzy się wszyje.
— Bywa i to, aleć o dowody prostą.
— I ja też.
— A widziałżeś je sam? — spytał prawnik.
— Nie, ale wiem, żem ostatni z synem.
— Zkąd, z tradycji? Czemu nie wejrzeć w papiery?
— Podrobione być mogą.
— Toby uznać łatwo.
— Nie mnie.
— Ja was zaręczam.
— O cóż chodzi, skoro tradować nie przeczym — rzekł stary wstając — biorę tłómoczek i wyjść mogę zaraz.
— Tułać się na starość!
Stary westchnął tylko:
— Wola Boża, a wola Jego święta.
— I dzieci, dzieci wieść na nędzę i niedostatek, na upokorzenie, na upodlenie może.
— Mości panie! — zawołał grzmiąco Hołub — nędza, niedostatek, ale nigdy spodlenie!
Prawnik głową tylko ruszył.
— Za nędzą często idzie zepsucie.
— Ale nie zawsze, a gdy poczciwa krew płynie w żyłach, lepiej umrzeć, niż się spodlić.
— Cóż kniaziu zyskujesz na uporze? Gubisz siebie, gubisz dzieci, gdy jednem słowem zapewnić im możesz byt dobry, i majętność, i świetność dawną imieniu.
— Imię zginie, ale go nikt prócz nas nosić nie będzie.
— Przepraszam — rzekł mecenas — imię wasze może się dostać nieprawnie, gdy wygaśnie ród, komukolwiek, a tą drogą, którą idziecie, utrzymać go, spodziewać się nie można. Wyście starzy, syn musi służyć żołniersko, to chleba zabraknie.
Kniaź powiódł ręką po czole i żywo potem rzucił się ku drzwiom, snać się lękał poddać, bo zawołał na dzieci, i dźwigając tłómoczek ostatni, chciał zaraz ustąpić.
— Stójcie! jam nie tradytor! — rzekł Dowmund — posłany byłem z propozycją, odchodzę, żal mi was.
Stary nic nie odpowiedział, uśmiech tylko gorżki prześliznął mu się po ustach.
— Moście Dowmundzie — rzekł później — noc już naszła, póki to mój dom jeszcze, winienem w nim gościnność. Jeśli chcecie przenocować, miło mi będzie, jak potrafię was przyjąć. Znajdziem kątek.
— Dziękuję, muszę spieszyć, czekają na mnie. Tradycja idzie w ślad.
— Może przyjść, jesteśmy gotowi — dodał kniaź.
Prawnik jeszcze raz spojrzał na starca, wzruszył ramionami, jakby się dziwował jego dziwnej wytrwałości, pokłonił się, odszedł i odjechał.
Oni we troje zostali sami.
Nakoniec dogasał ogień, oświecający nagie ściany, odarte ze zwykłych sprzętów i widocznie bliskie opuszczenie domostwa. Kniaź Hołub obejrzał się po niem, a wspomnienie lat przebytych w tej pochylonej chacie, urodzonych tu dzieci, straconej żony, minionych najważniejszych chwil życia, wycisnęło mu dwie łzy, niewidziane przez nikogo. Syn i córka stali w milczeniu, i oni boleli, ale nie śmieli pokazywać boleści, aby nią ojcu nie dojeść.
Nazajutrz rano przybył urząd tradować, i Hołubowie ustąpili, ostatni raz rzucając okiem na stare domowstwo. Wynieśli się do Wydżgi.
Przejdźmy i my za niemi.
Wyborny i poczciwy to był człowiek pan Wydżga, ale miał wielką jedną wadę: był żonaty. Żona zaś jego zdawała się wziętą przez antycypacją z przyszłych satyr Opalińskiego, lub z pism Klonowicza. Była to, grzecznie mówiąc, jędza piekielna.
Poczciwy szlachcic znosił ją jak krzyż Pański, za grzechy ofiarując pożycie domowe. Pomimo srogiego, a często powtarzanego, przysłowia, podobnego do klątwy, jakiego używał pan Wydżga, był to w gruncie człowiek łagodny, nadto nawet łagodny i powodować się dający. Przyrzekłszy przytułek Hołubom, odszedł do siebie z myślą tęskną, jak o tem żonie oznajmić? jak jejmość to przyjmie?
Nie dochodząc do ganku, ujrzał ją próbującą tyczek u fasoli.
— Patrzajcie próżniaka! — zawołała ona biorąc się w boki — idzie od tych swoich kniaziów znowu, zamiast coby miał do soch... Panie Erazmie! panie Erazmie! a to waszeć znów u kniaziów baraszkował?
— Hę! hę! do stu haków! albo co? albo to nie mogę iść gdzie mi się podoba? Zapewne, żem był u Hołubów. Oto nie wiesz jejmościuniu, co za dziwy znowu u nich.
— Golizna! co za dziw — odparła pani Salomea.
— Ba! ba! nowy niespodziany wypadek!
— Jużciż nie pobogacieli?
— Całkiem przeciwnie.
— Tego się i spodziewać było można.
— Jakto jejmość penetrujesz losy ludzkie! Ot tradują ich za dług Klimowicza i tandem głowy gdzie położyć nie mają.
Jejmość na te słowa wyskoczyła z ogrodu furiosa.
— Eh! eh! pewniuteńko ich do siebie przygarniasz?
— A jużciż nie co, do stu haków.
— Co to! magnat czy co? a to szalony człowiek i ani mi się waż, bo ich przepędzę sromotnie.
— Jejmościuniu, ostrożnie. Najłagodniejsze stworzenie rozdrażnione kąsa. Nie życzę próbować! mogłaby jejmość pokutować — rzekł zaczerwieniony pan Wydżga.
— Co to? śmiesz mi grozić? hę? a! trutniu, a! próżniaku, chcesz swoje i dzieci dobro, gorżko przezemnie zapracowane, lada włóczęgom rzucić, roztrwonić?
— Jejmościuniu! — odparł Wydżga — Hołubowie będą mieszkać u mnie.
— Nie będą.
— Jejmościuniu! dalipan obuszkiem skropię.
— A no spróbuj!
— Panie Jezu! daj cierpliwości! — rzekł szlachcic ruszając ramionami, a zebrawszy się na odwagę, dodał: — Tak chcę i tak będzie. Pamiętaj wasani, że tem co szafuję, mojeć dobro, nie wasze, moja ojcowizna. A jej tu nie dobrze, nie trzymam, ruszaj do swoich i na swoje, nie zapłaczę. Hołubowie znajdą przytułek u mnie.
Pani Salomea rozfochała się, potem rozpłakała. Wydżga odszedł nie zważając.
Zaledwie ustąpił, tupnęła nogą, otarła oczy i z cicha dodała:
— Dobrze! niech się sprowadzą, nie pobędą długo, dojem im do żywego.
Ciężka musiała być dola ludzi, co pod dach tak zakłóconego domu uciekać musieli. Wprawdzie wiedzieli oni po trochu, jako sąsiedzi, co się działo u pana Wydżgi, nie wyobrażali sobie jednak w zupełności, co ich tam czekało.
Zaraz nazajutrz rozpoczęły się nieznośne dla ludzi nie zwykłych żyć na łasce utrapienia. Wydżga całem sercem przyjmował, ale jejmość co krok płatała niewidocznie figle. Z alkierza dolatywały Hołubów jej narzekania (w chwilach, gdy męża nie było) na ogromny ekspens, na niedostatek, na straty, na niewygody. Staremu Hołubowi włosy na głowie powstawały, Eufrozyna porwała się z kufra jak obłąkana i poczęła zbierać rzeczy, jakby uciekać chciała. Gorzka myśl, że nie mieli gdzie się podziać, wstrzymywała ich i kazała na chwilę boleść w sercu stłumić. Łzy często nawiedzały powieki. Wydżga o tajemnych żony dziełach nic nie wiedział, a pani Salomea z całą przebiegłością kobiecą pracowała nad wypędzeniem gości.
We trzy dni po sprowadzeniu się tutaj, rankiem nie postrzegł stary Eufrozyny. Myślał, że musiała wyjść na przechadzkę ku staremu ich domowi, ale gdy jej do południa nie było, gdy i po obiedzie nie ukazała się, rozruch wielki powstał i Dymitr z ojcem rozbiegli się szukać jej. Napróżno. Cały dzień zszedł w niepokoju i domysłach. Wydżga na karuszku dotarł aż do miasteczka najbliższego i późno dopiero w nocy przywiózł nareszcie wiadomość nie pocieszającą.
Eufrozyna, jak w owych czasach prawie wszystkie ubogie dziewczęta, nie umiała pisać, nie mogła więc uchodząc z domu, zostawić o sobie wiadomości. Dopiero w miasteczku podyktowała pismo do ojca, które Wydżga przywiózł.
Przełożona klasztoru panieńskiego w Dubnie, była krewną Hołubów, bo się rodziła z kniaźny Hołubówny, stryjecznej Ostafiego. Z nią potajemnie zniosła się od dawna Eufrozyna i zamówiła przyjęcie w klasztorze. Donosząc ojcu u ucieczce, kończyła temi słowy:
„Boleć was to będzie, ojcze kochany, że tracicie dziecko, które stare wasze dni słodzić powinno. Ale Eufrozyna twoja zostawia ci Dymitra, sama pod skrzydła Boże ucieka póki czas, bo na świecie nie ma dla niej nic, prócz głowy siwej ojca, coby trzymało i wiązało do niego; nie mnie mąż, nie mnie przyszłość. Nie trap się ojcze, dobrze mi będzie w klasztorze, lepiej niż tam, gdzie co dzień musiałeś się lękać o mnie, abym imienia mego nie zamieniła na inne, ciebie niegodne. Żegnaj mi ojcze, żegnaj, a jeśli przebaczysz, przybądź kiedy pocieszyć Eufrozynę.“
Staremu zimny pot wystąpił na czoło blade czytając.
— Dobrze rzekł cicho — dobrze zrobiła, poczciwa krew! Tak, jej klasztor, Dymitrowi szablica i koń, a mnie grób lub kij i torba.
Pani Salomea klasnęła w dłonie w alkierzu.
— Ot już jednego się pozbyłam!
Wydżga smutny klął: — do stu haków! — i chodził kolący jak szczotka, zły jak rzadko bywał. Nie bez przyczyny trochę żonie przypisywał nagłą i niespodzianą Eufrozyny ucieczkę.
Nazajutrz potem kniaź Ostafi wstał rano, przewrócił tłómoki, przerzuci! papiery i zawołał Dymitra.
— Kiedy cierpieć — rzekł — to cierpienie, jak lekarstwo gorżkie, jednym haustem połknąć potrzeba. Ty mój kochany Dymitrze pojedziesz się zaciągnąć gdzie wojskowo.
Dymitr zbladł, ale nawykły do posłuszeństwa — milczał.
— Nie masz co tu robić — dodał Ostafi — cudzy chleb jemy, a i nie bardzo chętnie go nam dają. Waść młody, czas na życie pracować i przyszłość wyorać sobie.
— Jakże ciebie ojcze zostawię?
— Jak, jak Bóg zrządził! sierotą na starość, ale o to mniejsza, byleby wam było dobrze. Ja jeszcze rady dam sobie. Co jest lepszego, kosztowniejszego ze starych pozostałości, oddam tobie, jedź, konia weźmiesz, jeszcze z biedy ci posłuży, póki lepszego nie dostaniesz. Sapiehowie z Rusi nam znani, nasi dawni opiekunowie, przyjmą cię na swój dwór. Jedź do kanclerza, ma swoje wojsko, weźmie cię. Zostaniesz dworzaninem wreszcie, jeśli w regimencie nie będzie miejsca.
— A ty ojcze?
— Ja? Co waści do tego. Ja sobie rady dam. Dziś, jutro wybieraj się z Bogiem. Nie ma tu czego siedzieć.
W ostatnich słowach starego, znać było głębokie, smutku pełne, ale pokryte umyślnie uczucie. Podniósł wypogodzone czoło.
— Dopilnuję tu Hrynicza i naszej sprawy; będę miał oko na Eufrozynę, dowiem się jak tam jej jest. Waść jedź, mówię jedź.
Na te słowa wszedł pan Wydżga.
— A dokąd-że to? do stu haków? — spytał.
— Ha! mój przyjacielu, w świat szczęścia szukać.
— Coś to wygląda, jakbyście od mojej kochanej Salusi uciekali; prawda, że język djabli, ale wiecie kniaziu, że przecie ona tu nie rządzi, tylko ja. Baba językiem miele, a ja swoje robię.
Tak zawsze pocieszał się zawojowany pan Wydżga, perswadując i sobie i drugim, że jest panem w domu.
Kniaź się uśmiechnął.
— Nikt nie ucieka — dodał — bardzo nam tu dobrze, ale kochany panie Erazmie, nie przeto już nie myśleć o sobie. Eufrozyna sama się rozporządziła, toć mnie tylko Dymitr został, a chce się władzy ojcowskiej użyć, póki jest na kim — dorzucił uśmiechając się z przymusem.
— Ej! rozmyślcie-no się do stu haków, a czy będzie dobrze?
— Ślę go do Sapiehów, niech chłopiec służy, a przyszłość sobie wypracuje.
— A macie go z czem słać? — spytał ciszej Wydżga.
— Jakto, z czem?
— Bo, odpuśćcie mi przypuszczenie, może wam brak grosiwa?
Stary się zarumienił.
— O, o! myślicie! — dodał — nie znajdzie się jeszcze? znajdzie.
— Mam kilka talarów bitych, o których Salusia nic nie wie — jeszcze ciszej dorzucił szlachcic.
— Jakiem poczciw — rzekł kniaź — nie potrzebuję, nie, nie.
— Ej! rozmiarkujcie-no się — dorzucił Wydżga — bo wiecie co? Ot, powiem prawdę, te trocha pieniędzy, com je schował przed żoną, korci mnie i piecze, nie ma co z niemi zrobić. A nuż się dopatrzy, a zacznie paplać, a pytać, a tego, a owego?
— Cóż, boicie się?
— Ja się boję! do stu haków! jabym się miał bać podwiki! Tfu! do dwóch-set haków, tfu! Ale widzicie, widzicie. Głupstwom-bo zrobił, po co było chować? żona ma swoje prawa.
— Więc jej oddajcie, my jeszcze nie tak potrzebni — rzekł Hołub. — Krom pieniędzy, daję nieco klejnocików starych Dymitrowi.
I otworzył pudełeczko czarne, nie wielkie, starannie sznurkami powiązane, spoczywające na dnie kuferka.
W niem błyszczały pierścienie, zapinki, manele i inne kosztowności grubej staroświeckiej roboty, ale wysokiej wartości.
— Widzicie — dodał — trzeba takiego wypadku, jak odjazd Dymitra, żebym się pamiątek zbywał.
— Ale wy tu macie za co choć wioskę kupić! — rzekł zdziwiony Wydżga.
— Może, nie wiem! dla mnie to rzeczy droższe nad wszystko, bo do nich przywiązane są wielkie wspomnienia. Ta zapinka od kity dostała się pradziadowi na Rusi, gdy posłował do wielkiego księcia litewskiego; ten pierścień pochodzi z daru Zygmunta Starego; ten łańcuch, datek kniaziów Ostrogskich, z któremiśmy byli krewni, póki szczęście służyło... Dymitr sprzeda co z tego i będzie miał się czem poprzeć. Oddaję mu wszystko w tej nadziei, że chyba do głodu przywiedziony, pozbędzie się pamiątek naszych.
I uściskał syna za głowę go wziąwszy.
Wydżga odszedł ramionami ruszając.
We trzy dni objuczony koń bułany niósł nieprzytomnego Dymitra ku Litwie.
Ojciec stał w progu i za nim poglądał okiem; serce tak mu się ściskało, że płakać nie mógł.
Gdy go już widać nie było, gdy las zakrył podróżnego, przeżegnawszy drogę i cztery świata strony, wszedł do alkierza.
— Ot, i dwoje! — rzekła śmiejąc się pani Salomea. — Starego wygnam łatwo — dodała.
Jakoż i stary się coś krzątał, jak gdyby ku podróży.
Wydżga, który przyszedł grać z nim dla dystrakcji w warcaby, znalazł go zamykającego kufer, wytrząsającego rzeczy swoje.
— A to co? — spytał.
— Nic, wybieram się tylko! — rzekł stary.
— Jakto? gdzie? co?
— Pożegnam was.
— Ty? wy? nie żartujcie, chcielibyście mnie opuścić?
— Muszę — rzekł stary — muszę, pójdę pilnować Hrynicza i sprawy.
— Dokąd?
— Nie wiem, do Łucka, może do Lublina wypadnie.
— Jakto, pójdę? — spytał Wydżga — szlachcic piechotą?
Stary głową trząsnął.
— Słuchajcie — rzekł — teraz mnie nie marzyć tem, co było, co być mogło. Zmienię imię i rzucić muszę kniaziowstwo w kąt, wziąć torbę, kij i ruszać, pilnować zdala Hrynicza. Jestem sam, wolny, a nim śmierć zaskoczy, dzieciom, drogą dziadów puściznę oddam w całości.
— Śni się wam! śni do stu haków! — zawołał Wydżga.
Ostafi wstrząsnął głową.
— Tak być musi!
— Ale co się wam marzy! W waszym wieku piechotą w świat!
— I bez grosika — dodał kniaź — to też już od dziś nie stary wasz Ostafi, ale brodaty i nieznany włóczęga, co się dobrowolnie zapiera imienia i składa je jak ludzie składają piękną suknię, idąc w drogę, by jej nie zbrukać.
Wydżga się zamyślił, ruszył ramionami.
— Dajcie pokój, bo ja na to nie pozwolę.
— Pozwolicie, musicie pozwolić — powolnie dorzucił stary. — Moje rupiecie, reszta gratów zostaje u was, ja ruszam nie bawiąc.
— Ale na Boga miłego! to wszyscy uciekacie, jak z zapowietrzonego domu!
— Nie, kochany Erazmie, idziemy, bo musiemy.
— A! i stary rusza! — dodała pani Salomea za drzwiami — chwała Bogu, ot i reszta.
— Śmiertelną będę do was miał urazę — rzekł Wydżga.
— Nie, nie, darujcie, ja muszę, ja powinienem pilnować Hrynicza. To los dzieci stanowi, niech choć imię mają, gdy nic więcej.
Spierali się tak cały wieczór, ale żadne perswazje nic nie pomogły.
Rano do niepoznania przebrany kniaź stary, z sakwą na plecach, kijem w ręku, z brodą, którą od kilku tygodni puścił umyślnie rosnąć jak chciała, w długiej sukni ciemnej, stał w ganku.
Pan Wydżga płakał, a pani Salomea wziąwszy się w boki, jak to bywało, kiedy rada sobie była, chodziła po opróżnionej izbie, gdzie tylko kuferki i sprzęciki Hołubów zostały.
Podszedł ku niej stary.
— Przyjmijcie odemnie — rzekł jej — przy pożegnaniu pamiątkę, niczem nie mogę za wdzięczyć serca i gościny waszej.
Pani Salomea skrzywiła się; on mówił dalej;
— Weźmijcie od starego przyjaciela tę drobnostkę na niezabud.
To mówiąc, wyjął pierścień z papieru i podał go pani Salomei, której oczy zabłysnęły chciwością i radością. Pierścień wart był, komu nie potrzeba, kilkaset złotych ówczesnych.
Dar był prawdziwie książęcy.
— Ależ kniaziu — rzekła sromając się niby — to rzecz droga.
— Może, nie wiem. Sprzedać jej nie mogę, bo to sygnet babki, niech wam służy. Była to zacna matrona, co życie całe poświęciła ubogim, kalekom i miłosiernym uczynkom, straciła dla nieb wniosek swój i co miała; jeden ten sygnet pozostał. Weźcie go, proszę, wy co tak pięknie cnotę gościnności pełnicie.
Pani Salomea zapłoniła się, zaczerwieniła, a stary umknął prędko ku gankowi.
Tu jeszcze czekał nań, chcąc wstrzymać, pan Wydżga.
— Nie... pójdę... muszę — odpowiedział kniaź biorąc kij.
— Ale ja tu sam zostanę, tu umrę z tęsknoty — rzekł szlachcic — ja do was przywykłem, jak do rodziny, cóż pocznę?
— Zobaczym się, odwiedzę was.
— Kiedy?
— Nie wiem! Do zobaczyska!
I postąpił z ganku.
— Niech was choć przeprowadzę! I lampeczkę miodu na drogę.
Chętniej niż zwykle pani Salomea przysłała miód stary, a szlachcic do łez rozczulony, na kraj lasu wyprowadził gościa. Tu jeszcze, siadłszy na mogile, gadali długo z serca w serce i popłakali się znowu, i uściskali jeszcze, aż Ostafi gwałtem oderwał się od Wydżgi i poszedł żywo w drogę ku Łuckowi wiodącą.
Pani Salomea czekała na męża w ganku, bo się lękała, aby nazad starego nie sprowadził, a zobaczywszy że sam powraca, zawołała do siebie:
— No! teraz my znowu sobie panowie! pozbyli się ich z domu, chwała Bogu.
W tak dobrym była humorze, że się do męża wdzięczyć poczęła, ale Wydżga odtrącił ją ręką z chmurną twarzą.
— Bóg zapiać za karesy, lepiejbyś waćpani myślała o czem innem, między nami nie prędko do tego przyjdzie; wiem, żeś wypędziła Hołubów, ale bodaj Hołubowie nie wypędzili jejmości.
I odszedł.
— Daj go katu! jaki mi zuch! — zakrzyczała pani Salomea. — Zobaczymy, kto kogo wygoni.




Kilka razy potem był Wydżga w Łucku i pilnie dowiadywał się o kniazia, chodził nawet do Hrynicza, ale ten o nim żadnej nie miał wiadomości. W Dubnie za sprawą też będąc, udał się do klasztoru zobaczyć z Eufrozyną, i ona ojca nie widziała, niepokojąc się o niego.
Lata płynęły tymczasem, a sprawa umyślnie forsownie zwlekana przez Chołupskiego, nareszcie zręcznie została przez Hrynicza wprowadzona, nie bez wielkich o to zabiegów. Prawnik i głową kręcił i pieniędzy nie żałował. Gdy przyszło mówić za Hołubami, pomimo, że sędziowie przez stronę ujęci byli, tak silnie ich potrafił poruszyć, malując los rodziny niegdy świetnej, a później wydziedziczonej ze wszystkiego, odartej nawet z imienia, tak przemawiał do uczuć szlacheckich, że unanimitate ferowano dekret, przyznający Hołubom jedyną własność, ich nazwisko. Chołupski, który podrobionemi sztukował się dokumentami, zmuszony został tytuł kniaziowski porzucić i zwać się Chołupem.
Pretensje jego uznano niedowiedzionemi, wszakże, nie tak srodze go ukarano, jakby uzurpatora innego, mniej możnego. Dekret był napisany z niepospolitą sztuką i zręcznością. Chołupski wściekając się, posłał starając się o tytuł hrabiego Imperji, który wkrótce potem otrzymał.
Ucichło potem na czas jakiś. Hrynicz szukał, jeździł, chodził, dopytywał się za starym kniaziem Ostafim, ale rok minął bez wieści o nim. Jednego wieczora, w ubogiej odzieży, z długą brodą, zjawił się stary do niego. Odebrał papiery, dekret, wypłacił koszta, zwrócił zakładny cyrograf i ścisnął dłoń Hryniewiczowi.
— Jesteś waćpan uczciwy człowiek — rzekł. — Kto nigdy uczciwym być nie przestał, nie tyle ma zasługi, ale kto z krzywej drogi na prostą powrócić potrafił — wielki! Sam Bóg powiedział, jak go cenić mamy.
Chciał odchodzić, gdy Hrynicz zatrzymał go, usiłując się dopytać, gdzieby żył i jak się mu i rodzinie wiodło.
Stary kniaź pokiwał smutnie głową.
— Imię z łaski waszej mamy, to jedyne dobro. Zresztą, życie jak życie. Pielgrzymka po cierniach. Szybko się oddalił.
W tydzień potem między Majdanicą i Hołubszczyzną, leżał na drodze trup starca odarły. Robiono pilne badania o zabójcach, ale nic nie docieczono.
Wydżga płacząc, obwiniał Chołupskich.
Dymitr, wyzwany przez najemnego Niemca na rękę, umarł z rany na pozór mało znaczącej, która dziwnie zajątrzona, życie mu odjęła we dwa dni.
Eufrozynę trawiła choroba niepojęta, powolna, która ostatnią z rodu wtrąciła najpóźniej do grobu.
Prawie współcześnie z jej zgonem, hrabia na Chołupnie Chołubski, począł się znowu zwać kniaziem Hołubem. Hrynicz już przez nikogo nie proszony, na pamięć tylko dawnych obowiązków, podniósł o to protestacją. Ale nim potrafił wyrobić powtórny dekret, zachorował i umarł.
Chołupscy poczęli się tedy zwać Hołubami, bezspornie już i niezaprzeczenie. Było ich naówczas trzech. Stary kniaź, któregośmy widzieli, i dwóch synów jego małoletnich jeszcze.

Na facjacie pałacu nowo-odbudowanego, nowy kniaź pochwalił się starym herbem, na mogile wyobrażającym krzyż dziwnego kształtu!

— Teraz nikt mi już nie przyjdzie go rozbić i zaprzeczać! — rzekł w duchu kładąc się w łoże paradne nazajutrz po przytwierdzeniu gipsowej tarczy.
We śnie słodko marzył o kniaziostwie, o przyszłości.
— Pomarli, wszyscy pomarli! — mówił mu Murdeljo, którego śnił okrwawionym i w czerwoną suknią kata ubranym.
— Chwała Bogu! nieprzyjaciół nie mamy! Umarli!
— Co do jednego! — mówił Murdeljo ocierając nóż o połę.
— Powiedz mi jeszcze, powiedz wyraźnie, kto i jak umarł?
A Murdeljo liczył głosem straszliwym:
— Stary kniaź padł zabity na drodze.
— Jak padł?
— Trzy noże utopiono mu w piersi, trzy pałki rozbiły się o głowę, oczy na wierzch wyskoczyły.
— To dobrze; dalej!
— Dymitr padł zabity także.
— Jak?
— Cięty zatrutą bronią przez zapłaconego zbira. Ręka draśnięta spuchła, zsiniała i zgnilizna jadowita postąpiła od niej aż do piersi, aż skonał.
— To dobrze; dalej!
— Eufrozyna umarła.
— Jak?
— Włoch sprzedał jej stoczek, który paliła w celi, zasłabła na piersi i chudła, kaszlała, chyliła się, aż umarła.
— To dobrze! Dobrześ się sprawił, Murdeljo. I wszyscy?
— I Hrynicz umarł!
— Jak?
— Hrynicz wypił w puharze śmierć.
— Więc wszyscy?
— Co do jednego!
A kniaziowi śniło się dalej, że na purpurą okrytem łożu spał na trupach pobitych, zimnych, twardych. Czuł pod sobą głowę starca, pierś Dymitra i wychudłe ręce Eufrozyny, i sterczące nogi Hrynicza. Spał zwycięzki!
Aż oto, poczynają na głos bijącego północ zegara, powstawać z pod niego umarli. I wstaje najprzód kniaź stary, wyciąga się jak po śnie, spojrzał na trzy rany w piersi, umoczył palce we krwi, idzie we śnie, zimnym się potem oblewa marzący.
Upiór poszedł, nie wraca długo.
Powstaje Dymitr z pod niego, otrząsł się, przetarł oczy, z rozpękłej rany wziął jadu na rękę i poszedł, i nie ma go!
Wzrusza się Eufrozyna i Hrynicz! — kniaź pada z płaszczem pąsowym za ziemię twardą, a płaszcz książęcy zmienił się na całun grobowy, czarny, w łzy białe rzucany.
Eufrozyna tchnęła mu na twarz zatrutym oddechem; Hrynicz spojrzał, znalazł nalewkę z winem przy łóżku i nalał w nią z flaszeczki coś ciemnego, gęstego.
Wszyscy znikli.
Chołupski obudził się w zimnych potach przerażony; kazał wołać Murdelja.
— Hej, mości marszałku! co tam słychać dobrego? Ja źle spałem tej nocy, musiałem nadto pić z wieczora. A i waść coś blady?
— Ja także spałem nie do rzeczy, miałem sny dziwaczne.
Kniaź ukosem spojrzał na niego.
— A co ci się śniło?
— Co? umarli.
— Hę! to podobno zysk znaczy!
— Dziwna-bo noc była!
— Cóż się stało?
— E! nic; ale tarcza herbowa, widać źle przytwierdzona do facjaty, upadła, rozbiła się i...
— To zrobią drugą.
— Ale drugi syn nie wróci — rzekł Murdeljo. — Tarcza herbowa spadła na głowę Eustachego.
— Moje dziecko! moje dziecko!
I wybiegł kniaź przed dom; tu leżało krwawe i blade ciało dziecięcia, a przy niem płakała rwąc włosy z głowy matka.
Z szklistą i suchą źrenicą odszedł kniaź do sali, nie płakał, ale zamyślił się ponuro i nic nie odpowiedział, gdy Murdeljo przyszedł go pytać o pogrzeb.
I znowu błyszczała tarcza herbowa na facjacie, a kniaź siedział na zamku bawiąc się z synkiem i zapomniał o snach, wróżbach i śmierci pierwszego dziecka.
W tydzień, w nocy, niewidzialna ręka strzaskała tarczę znowu.
Kazano pilnować i przytwierdzono inną. Stróże siedzieli zaczajeni, nikogo nie było w podwórzu, a przecie trzeciego czy czwartego dnia, tarcza strzaskała się jeszcze raz i padła.
Kniaź śmiał się, a śmiejąc, zgrzytał zębami. Zamiast gipsowej, zrobiono drewnianą, pomalowano krzyż złotem, a krwawo pole, bo taki był herb Hołubów, żelaznemi haki przytwierdzono ją do muru.
— Licha zjecie, jeśli się i tej co stanie! — rzekł kniaź.
Miesiąc świeciła tarcza na murze, jednego ranka znikła; haki tylko co ją trzymały, zostały w miejscu.
Tymczasem kniaziowska żona chudła, bladła, kaszlała i zachorowała śmiertelnie. Wezwano lekarzy, powiedzieli: struta okropną włoską trucizną, którą z oddechem wciągnęła.
Włosy stanęły na głowie Chołupskiemu. Kniaźna bolała długo, więdła, aż jednego ranka skonała, snem lekkim usnąwszy.
A w nocy widział we śnie kniaź starego Ostafiego, który mu mówił:
— Wyginiecie do ostatniego! tobie ginąć przedostatnim! a Murdeljo zapłaci za Hrynicza!
— Sen mara! — rzekł wstając kniaź — czegoś tak blady, Murdeljo?
— O, i ja zły sen miałem! — odparł dworzanin.
— Zapijem głupie sny.
— Zapijem.
Gdy piją, wpada niańka młodszego syna.
— Panie! — woła. — Kniaziu, Jerzy...
— Co Jerzemu?
— Nieszczęście! Bawił się za domem. Przybiegło nieznajome dziecko z miasteczka: poczęli swawolić razem. Jerzy miał drewnianą szabelkę, a nieznajome chłopię także. I stanęli, udając bój. Tamten uderzył po ręku Jerzego, aż krew trysła.
Kniaź chwycił się za głowę i wybiegł.
Nieśli już syna.
— Gdzie to chłopię?
— Szukać! — napróżno, padło jak w wodę, nie ma. A Jerzy puchnie i dogorywa od maleńkiej rany. Wołaj lekarza.
— Dam ci majątek, uratuj mi syna!
Ten spojrzał na rękę i odparł:
— Bóg jeden mógłby to zrobić, śmierć już jest we krwi, rana zatruta jadem.
I ponieśli Jerzego na cmentarz, a ojciec sam i Murdeljo zostali.
— A co, na nas kolej? — ponuro rzekł kniaź.
Murdeljo zbladł.
— Kniaziu, pokutujmy! — rzekł — pokuta grzech zmaże.
— Ale nie odwróci pomsty. Zapijmy tę sprawę, to przypadki, to dziwne przypadki! Umarli nie wstają z grobów. Zapijmy!
— Zapijmy!
— A potem pojedziemy na sejm, na wsi mi smutno, wszystko straciłem!
Zaprzężono kolasy, zaszły konie i ruszyli z domu; a gdy wychodzili z niego, wszystkie drzwi się pootwierały, ruszyły na zawiasach i zatrzasły na klucze.
Pierwszego dnia stanęli na noc w miasteczku, drugiego we wsi, trzeciego noc ich zaskoczyła wśród lasu. A noc była ciemna, choć oczy wykól, musieli jechać stępo.
Z gąszczy leśnej wyrwały się trzy postacie w bieli.
— A tuś kniaziu Hołubie!
I lecą ku niemu. Murdeljo rzucił się w krzaki i położył na ziemi, widzi tylko, że trzy noże ugodziły w pierś starego pana, a trzy pałki roztrzaskały mu się na głowie. Ludzie pouciekali, zostawując trupa wśród drogi.
Nazajutrz rano, gdy Murdeljo na miejsce to powrócił, jeszcze sterczały w piersi trzy noże, a na nich siedziały kracząc trzy kruki czarne. Oczy z głowy wylazły, wisiały na policzkach.
I próżno szukano zabójców, nie znaleziono żadnego śladu.
Murdeljo przywlokłszy się do pobliskiego miasteczka, u wrót klasztoru z płaczem prosił, aby go przyjęto i wyspowiadano co najrychlej.
Mnich nie dał mu rozgrzeszenia, pocieszał go, do skruchy zachęcał, pokutę zalecił, ale odprawił nieprzejednanego.
W pielgrzymią suknię ubrany, szedł szlachcic do Rzymu bosemi nogi, szedł i dumał. Miał on od matki dany niegdyś medalik N. Panny, który nosił na piersi. Śmierć i potępienie grożące mu, przypomniały talizman macierzyński i począł się modlić i płakać.
— A! długo pokutować potrzeba, aby odwrócić zasłużoną karę! Rzym za blisko! — zawołał w duchu. — Pójdę dalej.
I usnął, a we śnie widział matkę, która mówiła mu:
— Dość ci będzie iść do Rzymu tylko, ale idź ciągle drogą, a o drogę nie pytaj. Gdy ujrzysz wielkie miasto, dowiaduj się tylko, ażali nie Rzym?
Uczynił Murdeljo, szedł a szedł przed się nie pytając drogi. Dziesięć lat trwała podróż, po dziwnych krajach, po niesłychanych miastach, między ludami nieznanemi. Rzym się nie pokazywał. W końcu dziesiątego lata, w wigilją Bożego Narodzenia, ujrzał rzekę i miasto wielkie.
— Co to jest za miasto? — spytał przechodnia.
— Roma! — odpowiedział skłaniając głowę człowiek.
Pielgrzym upadł na kolana, a był już na przedmieściu.
Zapukał do drzwi klasztoru, uczuł się bowiem nagle słabym i upadł na progu bezsilny.
Wyszedł mnich wyspowiadać go, a gdy się kończył obrządek, który tłum ludu zwabił do furty, Murdeljo spuścił głowę na piersi — nie żył.
Na zamku Hołubów, dzisiaj stary las rośnie i wysokie trawy, a gdzie był domek kniazia Ostafiego, stoi kapliczka już stara. Ludzie tamtejsi dziwy do dziś dnia prawią o kniaziach, których nazwisko nawet w księgach dotąd nieznane i niezapisane, porosłe podaniami, jak mchem stary kamień mogilny.

Gródek, 14-16 czerwca 1846.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.