Oblężenie Częstochowy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Oblężenie Częstochowy
Pochodzenie Okruszyny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg
Data wyd. 1876
Druk Drukiem Kornela Pillera
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBLĘŻENIE CZĘSTOCHOWY.

Dziwna i cudowna w dziejach dawnej Polski karta, która zachowała pamięć oblężenia przez Szwedów, Jasnej-Góry, i obronę jej przeciwko potężnemu wojsku, przez mnichów i niewielką załogę, zwróciła niedawno uwagę nie tylko krajowych, ale cudzoziemskich pisarzy. Jedna Revieu angielska ogłosiła krótki z Gigantomachii księdza Kordeckiego wyciąg, powtórzony w Revue Britannique. O ile wiemy, dotąd po polsku szczegółowego opisu tego wypadku nie mamy, a łacińskie opowiadanie przeora i rzadkie, i co dzień mniej dostępne.
Postanowiliśmy więc najwierniejszy dać wyciąg z Gigantomachii, dodając tylko niektóre szczegóły zkądinąd wiadome, lub w relacji Kobierzyckiego pomieszczone, w małej wszakże liczbie, aby ogólne opowiadanie nosiło charakter, jaki mu dał naczelnik obrony i autor opisu, mężny i pełen głębokiej wiary Kordecki.
Dziś gdy wiara dawna, owa wielka oś, na której obracały się cuda starego życia, wygasać poczyna, gdy głosy dziwne zniżają ją i wyśmiewają, niżej wszystkiego stawiąc, dobrze jest przypomnieć, co mogła i co robiła.
Ksiądz Augustyn Kordecki dowodzi wymownie potęgi, jaką daje wiara w opiekę niebios; a prócz tego, sama powieść jego, nawet odrzuciwszy tę myśl, jest nadzwyczaj zajmująca; mało mamy tak szczegółowych, malowniczych, a pełnych prostoty opowiadań. Jest to dramat, jest to mała epos, w której cudów ani bohaterów nie braknie; a natchniony wiarą poeta, wyśpiewałby opierając się na księdzu Kordeckim, najpiękniejszy poemat. My tu poprostu za niezapomnianym idąc w ślad bohaterem, jego tłómaczymy słowa, mało albo nic nie skracając, nie wiele dodając.
Oprócz księdza Augustyna Kordeckiego, opisywał oblężenie Częstochowy: Stanisław Kobierzycki wojewoda pomorski (Obsidio Clari-Moutis Częstochoviensis Deiparae Imagine a Divo Luca depictae in Regno Poloniae Celeberrimi (sic) ab exercitu Svecorum Duce Burchardo Mollero Generali Legato, Authore Stanislao a Kobierzyck Kobierzycki, Palatino Pomeraniae, Skarczoviensi etc. Praefecto, Dantisci; Sumpt. Georgii Forsteri S. R. M. Bibl. A. 1659. 4). Jego relacja wytwornym i łatwym stylem pisana, po większej części opiera się na pamiętniku księdza Kordeckiego. Szczegółów nowych prawie (wyjąwszy kilku miejsc) nie ma. Sztychy dodane wyobrażają (sculp. Bensheimer) na frontispisie obraz Najświętszej Panny w obłokach i emblemata różne, poniżej Najświętszą Pannę Częstochowską, i ciekawy widok oblężonej góry z tłómaczeniem. Kobierzycki pierwszy zwrócił uwagę na zasługę i wielki umysł przeora, który sam o sobie nie wiele mówi, i chętnie się za zgromadzenie swoje ukrywa. Współcześni, chętniej może czytali Kobierzyckiego niż Kordeckiego, świadkiem to wspomnienie w rękopiśmie (drukow. u Wojcickiego, Bibl. Star. T. V. p. 178), gdzie pióro pana wojewody pomorskiego nazwane pobożnem, a dziwnie wymownem; o Kordeckim zaś głucho coś i nie wyraźnie.
W książce księdza Kordeckiego sztychowany tytuł wyobraża w obłokach Najświętszą Pannę, a obok niej kilku świętych, Łukasza, Pawła i innych; w dole pobitych Szwedów, przywalonych kawałami skał (alluzja do tytułu). Tytuł drukowany taki: Nova Gigantomachia contra Sacram Imaginem Deiparae Virginis a S. Luca depictam, et in Mente-Claro Częstochoviensi apud religiosos Patres Ordinis S. Pauli primi Eremitae in celeberrimo Regni Poloniae coenobio collocatam, per Suecos et alios haereticos exicitata et ad perpetuam beneficiorum Gloriosae Deiparae Virginia recordationem, successurae posteritati, fideliter conscripta, a R. P. Fr. Augustino Kordecki, Praedicti Ordinis protunc Clari-Montis Priore, A. D. MDCLV. Cracoviae, in officina Viduae et haeredum Fran. Caesarii S. R. M. Typ. — Na odwrocie, orzeł ze snopkiem. Dedykacja Janowi Kazimierzowi, kart 3. Ad lectorem i approbata dwie. Obraz Częstochowski kart 207 (omyłką naznaczone 127 w końcu). W środku jedna winieta wyobrażająca zjawisko na niebie, o którem wspomina autor.




Komuż z nas mówić potrzeba, gdzie leży i jak sławna Jasna-Góra Częstochowska? Patronka wszystkich słowiańskich ludów, jak mówi Kordecki, Najświętsza Marja Panna, słynie tu cudami w starym obrazie, dla którego cześć odwieczną, nie tylko otaczający, ale sąsiednie zachowały kraje.
Cuda tego miejsca, świecącego zdala okolicznym krajom, znajdziecie w historji każdej prawie rodziny polskiej; wyobrażenia Matki miłosierdzia zdjęte z obrazu tego, w każdym widzimy domu, w każdym spotykamy kościele. Było to i jest Palladium nasze.
Krótko przypomniemy tu historją miejsca i obrazu. W Małej Polsce, nieopodal granicy szląskiej, w dawnej dyecezji krakowskiej, leży wzgórze, lekko podnoszące się nad okolicę, zwane Jasną-Górą. Na podstawie skał, zatacza się zaokrąglony pagórek, o trzy mile na około widoczny. Góra opoczysta niezbyt twardej skały, składa się z kamienia wapiennego, używanego do budowli i na wapno. Nie nagle i stromo, ale łagodnie i powoli podnosi się ona. Na wschód, pisze Kobierzycki, rozwesela się widok łąkami, polami, wodami i miastem Częstochową; na południe płaszczyzna szersza, gdzie-niegdzie pagórkowata, ku kościółkowi św. Barbary, przy którym był dość obszerny nowicjat księży Paulinów. Od północy i zachodu, wstają wzgórza, jakby z pokłonem przed górą świętą, nad niemi panującą. Na samym jej wierzchołku stoi dość wielki kościół, z klasztorem na stu zakonników, i innemi budowy otaczającemi go.
Sławę swą winno to miejsce cudownemu obrazowi Najświętszej Panny Marji, malowanemu, wedle tradycji, przez św. Łukasza na tablicy cyprysowej, która, jak chce podanie, była stołem przenajświętszej Rodziny w Nazarecie. Obraz ten Helena cesarzowa jeszcze miała przenieść do Konstantynopola, później z Eudoksją przeszedł do Antjochii. Dostał się Karolowi Wielkiemu przez Nicefora razem z relikwjami Akwizgrańskiemi. Od niego, nie bez żalu, przeszedł w darze do Lwa księcia ruskiego, który z nim przeciwko Saracenom wojował. Zostawał długi czas w Bełżu na zamku. Władysław, książę opolski, przeniósł go na nowe miejsce i kościół zbudował w r. 1382. Postrzelony od Tatar, których później opieką N. Panny zwojował Władysław. Z Opola umieszczony w Częstochowie za natchnieniem Bożem; a jako straż osadzeni przy nim księża Paulini eremici, z Węgier tu sprowadzeni. Niezliczony lud pielgrzymów z Rusi, Litwy, Żmudzi, Prus i Kaszubów, Kroatów, Dalmatów, Inflantczyków, Morawów, Szlązaków, Czechów, Sasów, nieustannie nawiedzał to opiekuńcze miejsce.
W początku, nie wielki kościółek, opasywał ciasny mur okolny, kosztem zakonników wzniesiony. Z północnej strony budowle kościelne rozszerzył Władysław Jagiełło; wszakże pomimo murów, nie mogła się Częstochowa obronić najmniej strasznym nawet napadom. W r. 1430 rozboje jacyś i Hussyci, z granic Szląska dla łupu wybiegli, kościół i klasztor spalili, zakonników pozabijali lub rozprószyli, a obraz, przez Lwa księcia ruskiego w złoto i drogie kamienie ozdobiony, odarłszy, z pośmiewiskiem wywieźli o troje staj od góry, gdzie wóz nieruchomy stanął, i dalej pociągnąć się nie dał. Hussyci porzucili ten, jak go zwali, nieużyteczny kawał drzewa. Z wozu go zrzucili, zdeptali, zwalali i na troje rozbili, a jeden dwa-kroć ciął przez twarz obrazu. Te cięcia mieczem niczem nie starte, dotąd pozostały. Swiętokradzca sparaliżowany, oślepły, życie utracił, reszta przelękniona uciekła.
Po tem najściu lepiej się umyślili obwarować zakonnicy, a poczęte prace w tej myśli dopomógł im swoim kosztem ukończyć Władysław IV. „Czy to się lękał najścia od granic Szląska, — powiada Kobierzycki, — czy przewidywał i przeczuwał Szwedów, dość, że wcale mocno obwarowano Jasną-Górę. Wzniesiono wysokie i grube mury okolne, obwarowane ziemią, dla bezpieczeństwa od strzałów działowych. Cztery baszty nawzajem się wspierające broniły kościoła i klasztoru, szerokim opasane przekopem. Jedne wrota warowne, otwierały się na południe. Sąsiednie wzgórza groźne nie są, gdyż im Góra-Jasna panuje, i działami ich swemi dosięga.“ Taki był stan miejsca, które później jeszcze Jan Kazimierz od wschodniej strony forteczką nową umocnił, mało co za mury wychodzącą, a przeznaczoną dla strzeżenia kościoła i obrazu. Zakład tej baszty, sam osobiście z królową, kamień węgielny niosąc, rozpoczął król po powrocie do kraju. Królowa ze dworem swoim, dworscy, senatorowie, fraucymer, taczkowali i nosili ziemię, niektórzy przez dzień cały pracując.
Sam kościół wspanialej i obszerniej odbudowany, współcześnie z fortyfikacjami za Władysława IV. przez Macieja Łubieńskiego arcybiskupa gnieźnieńskiego i prymasa. Dawny bowiem pielgrzymów pobożnych pomieścić nie mógł.
W r. 1655, nie ogłosiwszy wprzód wojny, Karol-Gustaw król szwedzki wysłał naczelnego wodza Arfurda Witemberga z częścią wojsk znienacka na Wielką-Polskę. Ten z Pomorza ciągnąc przez kraje elektora brandeburskiego, około ostatnich dni lipca do granie Polski się zbliżył, i stanął przy Noteci u ujścia. Tam spotkało Szweda pospolite ruszenie z województw poznańskiego i kaliskiego, czekając na nieprzyjaciela w gotowości do boju, ale bez dział i zapasów wojennych, a co gorzej, nie pod jedną głowę zgromadzone. Dwóch wojewodów stało na czele dwóch województw. Hetman był w Warszawie na sejmie, a posiłki, działa, amunicje dla województw, szły powolnie. Z Witembergiem szedł na Polskę polak znany, zdrajca, Hieronim Radziejowski, który Szwedów przywiódł. Ten potrafił to sprawić, że Wielko-Polska poddała się Szwedom, a szlachta rozpierzchła. Zajęty bez oporu przez Witemberga Poznań; Radziejowski pośpieszył do Kalisza i umocnił się tam. Ztąd poszedł do Sieradza, do szlachty z wieścią co się działo w Wielkiej-Polsce. Chciał zaraz Radziejowski, ująwszy Sieradzan, iść złupić słynący bogactwami klasztor Częstochowski, ale przed Stefanem Czarnieckim musiał ujść z Kalisza.
Dalsze postępy tej wojny są znane; poddanie się Krakowa, przyjęcie kwarcianych i t. d.
Klęski, jakie na Polskę spadły, — pisze ksiądz Kordecki, — liczne zwiastowały wprzód przepowiednie. W wielu miejscach w zimie biły pioruny, a jeden z nich dotknął kościoła! Wysoka wieża na Jasnej-Górze przypadkowym pożarem zniszczona w r. 1654 dnia 10. lutego. Tegoż roku d. 9. czerwca dziwnie zmieniło się zachodzące słońce, i pokazało się na niem, jakby wyobrażenie krzyża, serca mieczem przebitego, ręki z jabłkiem, czterech plam i miotły.
Jakoż następnego roku miotła na Polskę, bicz Boży, naszedł Karol-Gustaw szwedzki, zajął Wielko-Polskę, zbliżył się ku Małej, wszędzie łupiąc i niszcząc klasztory, kościoły i szlacheckie osady. Myślano zaraz na Częstochowę uderzyć, w nadziei wielkich łupów, któremiby poprzeć można dalszą wyprawę na Kraków, a razem dla osadzenia tu załogi, któraby dozwalała śmielej w głąb kraju się posuwać.
Ale ta pierwsza Szwedów myśl, w Kaliszu powzięta, z powodu niespodzianego nadejścia polskich wojsk, odroczona została. Odwrócili się dla zajęcia wprzód Koła, Łęczycy, Łowicza, Warszawy. Już na Kraków idąc, oddzielono powtóre 3,000 wybornego żołnierza, z zamiarem opanowania Częstochowy, ale znów odłożono; bo Karol-Gustaw zasłyszawszy o przybyciu kwarcianego żołnierza, ku Krakowu się z całą siłą ruszył. Dopiero po zjeździe w Korczynie, do Warszawy ciągnąc, dano rozkaz jenerałowi Millerowi część wojska oderwać, klasztor Częstochowski opanować i załogę w nim szwedzką osadzić.
Puścił się naprzód z oddziału Millera, w Wieluniu stojący Jan hrabia Wejhard z Wrzeszczewicz. Wybrano go ku temu, — jak pisze Kobierzycki, — dla znajomości miejsca i osób, a może sam pośpieszył dla przypodobania się Karolowi. Jan Wejhard był rodem Czech — pisze znający go osobiście Kobierzycki, — uczył się w swoim kraju i dobrze przyjął nauki; mówił po łacinie wytwornie, po niemiecku, włosku i czesku. Obyczajów pozornie pięknych, ale umysłu niespokojnego, pełen dumy, żądzy wyniesienia się i próżności. Wojewoda pomorski, który z nim in certo negotio, jussu Regis miał schadzkę, takim go maluje. Miał on sumy nabyte na Wielickich kopalniach, które za zaręczeniem królewskiem wytrzymywał. Podobno czemś osobiście obrażony, do rzędu nieprzyjaciół kraju przeszedł, nie zaraz wszakże trafił na Szweda. Najprzód bowiem Polaków znienawidziwszy, a nie wiele zyskawszy u Austrjaka, jeździł do Konstantynopola, starając się u Porty wojnę przeciw Polsce podnieść. Byłby się zbisurmanił, gdyby mu za to choć — Bóg zapłać powiedzieli. Ale odszedł z niczem. Różne tego rodzaju niespokojne miotania się na wszystkie strony, skończyły się podróżą do Szwecji. Tam umysł żywy, wymowa łatwa, dworski polor, łatwe przyjaźni zawieranie, zręczność w sprawach, lekkość w wierze, (nie był bowiem bardzo gorliwym katolikiem), a nadewszystko wzgarda i niechęć ku Polsce, nieprzyjaźń dla dworu austrjackiego, zjednały mu łaski, znaczenie i wziętość. Był on jednym z pierwszych co wojska do Polski wiedli.
Ten tedy hrabia z Wrzeszczewicz, który dawniej miał szczególniej nabożeństwo do N. Panny Częstochowskiej, łask obrazu doświadczył i ofiary dla kościoła czynił; pierwszy ruszył się z Wielunia, żywo i z nienacka z wojskiem pod klasztor podstąpił, d. 8. listopada o godzinie dziesiątej przed północą. Zatrwożyli się wielce zakonnicy, gdy z hałasem i wrzawą, biciem w kotły i trąbieniem dla postrachu umyślnie, hrabia podstąpił pod Jasną-Górę. Ale już wrota były zaparte. Natychmiast wyprawiono posłańca do zakonników z oznajmieniem i rozkazem: że cały kraj poddał się już królowi szwedzkiemu, a Wejhard wysłany został dla zajęcia klasztoru; aby więc nie zwlekając, otwarto natychmiast bramy. Jeśliby tego nie uczyniono, groził Wejhard wielkiemi niebezpieczeństwy i klęską jaką poniosą od 4,000 żołnierza, który gotów natychmiast na mury skoczyć, a wszystkie zakonu majętności z dymem puścić.
Zakonnicy mający na czele księdza Augustyna Kordeckiego przeora, człowieka odwagi i wiary wielkiej i umysłu niepospolitego, odmówili stale otwarcia bram. Wejhard odłożywszy do jutra traktowanie, przez noc wstrzymał się od napadu.
Skoro na dzień, wysłali zakonnicy do hrabiego z pomiędzy siebie: OO. Benedykta Jaraczewskiego i Marcellego Tomickiego, którzy imieniem zgromadzenia przedstawili, jak się dziwują i pojąć nie mogą, iżby pan katolicki przeciwko miejscu świętemu, którego niedawno był opiekunem i wspaniałym dobroczyńcą, nieprzyjazne przedsiębierał kroki, aby nocą wśród wrzasku trąb, z wrzawą nalegał o otwarcie sobie bram. Potem prosili imieniem wszystkich, zaklinając go na wiarę św. katolicką, której był wyznawcą, i co miał świętego, aby ich w pokoju zostawił, i dozwolił spełniać obowiązki stanu, dawnej łaskawości dla klasztoru nie zmieniał, i pozostał nadal opiekunem jego.
Ale Wejhard na to wszystko odparł: Nie tajno wam ojcowie, żem zawsze miał cześć dla tego świętego miejsca, was i zakon wasz miłowałem szczególnie, żem was wspomagał, wspierał, i gdym mógł, dobrzem czynił, o czem tu nie miejsce mówić. Bądźcie pewni, że nowe okoliczności wcale mnie dla was nie zmieniły. I teraz przychodzę nie jak wróg, ale jako przyjaciel. Nie lękajcie się wcale, zdajcie mi i poufajcie klasztor. Czas i obrót rzeczy, radzą to: uczyńcie dla spokoju waszego i bezpieczeństwa. Zaręczam wam za całość wszystkiego, za nienaruszenie dóbr waszych, nie tylko nic dla siebie nie wymagam, ale was jeszcze wesprę. Rozważcie dobrze, czy nie lepiej zdać się mnie z klasztorem, aby was później sroższa burza nie napadła. Za mną dąży już jenerał Miller, różnowierca, który jako protestant, sroższy dla was będzie. Jeśli nie uczynicie co radzę, bodajbyście później z bólem serca nie żałowali.
Nie mało poruszyła zakonników pamięć niedawno od Wejharda doznanych dobrodziejstw i obietnice przyszłych pomocy; wszakże wczorajszy nagły napad nocny i obraza świętego miejsca, utrzymały ich w zamiarze bronienia i niepoddania się Częstochowy, gdyż obietnice i przysięgi szwedzkie, znane już były, jako niewzbudzające zaufania i zabezpieczać nie mogące.
Z ostatniej narady wypadło, iż nie ma się czego nieprzyjaciela obawiać. Przez wzgląd wszakże na szlachtę, która w znacznej dość liczbie, schroniła się była od Szwedów do klasztoru, spytano ich o zdanie. Stefan Zamojski, miecznik sieradzki (herbu Poraj, nie Jelita), mąż rozsądku wielkiego i wzniosłego umysłu, ćwiczony w rzemiośle wojskowem, tak, że mało miał sobie równych, odegnał postrach i niepewność ogarniające umysły, mówiąc:
— O was to najwięcej idzie ojcowie, rozważcie siły nieprzyjaciół i swoje ku obronie, a czyńcie jak się wam zda. My tu przybysze, nie wielką dać radę i pomoc możemy. Lecz gdy wasza przewielebność wzywacie do rady co czynić? powiemy: że gdy nie ma konieczności poddania się nieprzyjacielowi, po cóż ulegać jego woli? kupując niepewny pokój u niego. Sami zaś my, tu z dobrej woli naszej, pod opiekę miejsca świętego i skrzydła Matki Boskiej przyszli z żonami i dziećmi żyć z wami, a jeśli Bóg dopuści i taka święta wola Jego, umierać raczej, niż się poddać, a miejsce czci godne wystawić na skalanie. Matka Boża, która nam powierza obronę czci swojej, wspomoże też opieką swoją.
Posłani znowu ciż sami ojcowie do Wejharda z tem, aby wspomniał na dawne swe dla klasztoru i zakonu dobrodziejstwa, a zrzekł się zamiaru zdobywania Częstochowy, lub przynajmniej dał czas dla wezwania rady i rozkazu od prowincjała zakonu, od którego Paulini zależeli. Był naówczas prowincjałem Teofil Bronowski, zasłużony w zakonie mąż, naówczas w Szląsku w klasztorze Głogowskim mieszkający. Wrócili posłowie, napróżno usiłując zmiękczyć twardej woli człowieka. Wejhard oświadczał, iż popali włości Częstochowskiego klasztoru, jeśli nie przyjmą zakonnicy natychmiast warunków podanych.
Warunki spisane i podane były: Aby poddano Jasną-Górę, fortecę i klasztor królowi szwedzkiemu, i uznano go najwyższym protektorem. II. Aby zakonnicy wszyscy na wierność mu poprzysięgli i obowiązali się wszelkie stosunki zerwać z Janem-Kazimierzem. III. Aby uznano naczelnym dowódzcą twierdzy Wejharda i jemu a jego podwładnym poprzysiężono posłuszeństwo. IV. Aby przyjęto załogę szwedzką, w pewnej oznaczonej liczbie żołnierza, której powiększać nie miano, chyba w ostatecznej konieczności. V. Działa, prochy, wszelki przybór wojenny, zdać mają pod rejestr hrabiemu, pod karą śmierci nie tając nic. Ukażą podziemne chody, któremiby twierdzy szkodzić można. VI. Żołnierza wszelkiego, hajduków i innych, natychmiast rozpuszczą, nie utrzymując ani otwarcie, ani skrycie nikogo, bez dozwolenia Wejharda. VII. Wyrzekną się korespondencji z przyjaciółmi i adherentami Jana-Kazimierza, wszelkich związków, stosunków, poprzysięgając, iż coby ich doszło na szkodę króla szwedzkiego, objawi i zapobiegać będą szczerze. VIII. Pewną sumę pieniężną opłacić obowiązują się ojcowie hrabiemu i jenerałowi, i t. d.
Na te punkta, krótko odpowiedzieli zakonnicy: że ludzie zakonni, którzy Bogu ślubowali, wedle widzi-mi się czyjegoś lekko przysięgać nie mogą; że miejsce święte różnowiercom poddać, grzechem-by było, iż wolą uczciwie umrzeć, niżeli żyć bez części. Zatem hrabiemu wolno czynić co mu się podoba, a oni na punkta jego przystać nie mogą.
Rozżarł się pseudo-katolik, i natychmiast podpalić kazał budynek pod kościołem ś. Barbary, a sam ustraszony strzałami, uszedł śpiesznie do Krzepic.
Częstochowa, mówi Kobierzycki, była punktem dla Szweda łakomym i ważnym, już dla sąsiedztwa Szląska, już to, że dla wojsk do Krakowa i z Krakowa ciągnących, stanowiskiem była, już, że jako silna twierdza poparłaby Szwedów, gdyby ją dostać mogli. Do tego dodać należy nadzieję łupów bogatych w srebrze, złocie, klejnotach, naczyniach, owe wota, posągi srebrne i inne drogocenne ozdoby kościelne, które hrabia Wrzeszczewicz widział i znał, a teraz opisywał Szwedom, budząc ich łakomstwo. Przesadzano też bogactwo szlachty, która się tu chroniła. Spieszył więc Miller pod Częstochowę, jak na pewne goniąc.
Czwartego dnia po odejściu Wejharda z wojskami załogi krzepickiej, napadnięto na włości klasztorne, i 400 z górą sztuk bydła zajęto. Następnie, coraz bardziej gniewny, wybiegł Wejhard przeciwko Millerowi, który z województwa sieradzkiego wyprawą na Prusy zajmował się, radząc mu nie zwlekać i oblegać natychmiast klasztor.
Miller kalwinista, chętne uchom dał poradom, zgadzając się na propozycje pseudo-katolika, który mu skarby klasztoru wynosił, i przedstawiał majętność zgromadzonej szlachty, jako nagrody, jako nowe środki do przedsięwzięcia wyprawy na Prusy.
Zakonnicy wysłali byli dwóch ojców do Krakowa do Witemberga, naczelnego wojsk szwedzkich marszałka, pod pozorem wyjednania listu bezpieczeństwa, a w istocie dla dowiedzenia się, jakie były jego względem klasztoru zamiary. Umyślnie ku temu wybrano umiejących po niemiecku. Ci powrócili właśnie z wieścią, że list bezpieczeństwa naczelnikowi kancelarji dać dla klasztoru zaraz kazano, ale ten miał służyć tylko do dalszych rozporządzeń, jakie nastąpić mogły. Te dalsze rozporządzenia napełniły trwogą Kordeckiego, począł się troszczyć i krzątać około obrony.
Złożono radę z ojcami wszystkiemi, każdego z nich pojedyńczo wzywano do rady, wszyscy jednomyślnie, pisze Kordecki, zgodzili się bronić klasztoru, pod zasłoną Najświętszej Panny, której szczególnej opiece powierzone było to miejsce. Zwrócono wszelkie staranie i pracę na zabezpieczenie się od napaści, starając wszystko przygotować zawczasu.
Tu się rozwija genjusz Kordeckiego, który przez pokorę, nigdy przecie opisując oblężenie, swoich nie wykazuje zasług, kryjąc się za zgromadzenie. „Zkąd, pisze Kobierzycki, temu człowiekowi taka w rzeczach wojennych wprawa, jemu, co od młodości w klasztorze zamknięty, nigdy oręża nie zaznał, nigdy szczęku broni nie słyszał. Cud to widoczny i Boże natchnienie, Bóg dla upokorzenia dumy nieprzyjaciół, jednego mnicha przeciwko starym wytrawnym postawił żołnierzom,“ (jak niegdyś nieuków i prostaczków, przeciw mędrcom Rzymu i Grecji).
„Jednemu Kordeckiemu, dodaje tenże, winna swe zachowanie Częstochowa, na czaty ustanawia, on bezsenne noce spędza, żołnierzom ochoty napomnieniem i powiększeniem płacy dodaje, wielkością niebezpieczeństwa spłoszonych zakonników na duchu umacnia, szlachtę zagrzewa i pociesza, w ostatku sam tylko jeden sprzeciwia się otwarciu wrót nieprzyjacielowi, gdy postrach i rozpacz wszystkich, poddać się zgadzały. Tem chętniej to piszę, mówi Kobierzycki dalej, żem to winien pamięci męża pobożnego i wierze zasłużonego, który sam w swym pamiętniku, pełen pokory zakonnej, nie wiele o sobie pisze, do towarzystwa zwykły, swemu zgromadzeniu więcej, niżeli sobie zasługi przyznaje.“
Na pochyłości Jasnej-Góry, były kramiki, długo się ciągnące i przytykające aż do murów twierdzy. W nich sprzedawano różne drobne towary, a zwłaszcza przedmioty dla pobożnych pielgrzymów pamiątką będące, jako to: obrazki Najświętszej Panny, różańce, książki i t. p. Sklepiki te mogły bardzo ułatwić nieprzyjacielowi podejście pod mury. Kordecki zniszczyć je kazał i z ziemią zrównać. Musiano podobnie wywrócić i inne budynki pod górą stojące. Wojsko piesze powiększono, wysłano z prośbą do króla, naówczas ku księstwu Opolskiemu ciągnącemu dla zbierania posiłków. Szlachta przerażona postępem Szweda, potęgą jego i mocą, wylękniona o niebezpieczeństwo swe i domy, powoli coraz gromadniej ku niemu przystawała.
Nieprzyjaciel naglił: trudno było wyglądać posiłków od króla; wysiano list do Stefana Czarnieckiego, kasztelana kijowskiego, którego najprędzej w pomoc mogła się spodziewać Częstochowa, gdyż stał z wojskiem w księstwie siewierskiem. Wszakże i tu zawada: przysiągł bowiem kapitulacją w Krakowie, że do pewnego czasu, nie podniesie oręża przeciw Szwedom. Napisano i do naczelnych nieprzyjacielskiego wojska wodzów, do Wejharda (któremu posłano obraz Najświętszej Panny Częstochowskiej na miedzi malowany), aby jeśli nad zakonnikami litości nie miał, cześć Matki Bożej, ku łagodności go skłoniła, Matki Bożej, od której dawniej doznawszy ratunku, wywdzięczał się darami dla jej kościoła. Pisano także do Sadowskiego, pułkownika wojsk szwedzkich, prosząc go aby się przyczynił dla ocalenia miejsca opiekuńczego, nie tylko Polski ale innych krajów, zaszczyconego ciągłemi pielgrzymkami obcych przybyszów zdaleka: Czechów, Morawów i Szlązaków. Ten, choć sam protestant (luteranin), odczytawszy pismo, odparł ojcom skromnie i łagodnie: Jak możecie się opierajcie, zwlekajcie, nie drażniąc nieprzyjaciela, traktując z nim, umawiając, podając różne do kapitulacji warunki, póki żądanych nie otrzymacie.“ Millerowi zaś Sadowski radził, aby kogo innego na swe miejsce wysłał dla oblężenia Częstochowy. „Jaka ci chwała ze zdobycia klasztoru, który przecież i dawniej nie małym opierał się siłom, a co za wstyd, jeśli ci się oprą zakonnicy?“
Ten Sadowski rodem Czech, w małej Polsce wprzód, mówi Kobierzycki, w dobrach Maksymiljana Miaskowskiego, kasztelana krzywińskiego trzymał dzierżawę, po najściu Szwedów przystał do nich przez nienawiść do Polaków; nikt nadeń nie był gorliwszy w sprawie Karola.
Hrabia Wejhard, ani prośbą, ani podarunkiem, ani poselstwem księży nie ukołysany, z dumą bluźnierczą prawie, odpowiedział na list Stanisława Warszyckiego, kasztelana krakowskiego, który mu odradzał należenie do oblężenia.
„Niech pan kasztelan rusza, jeśli mu się podoba, bronić miejsca świętego przez nabożeństwo, bo wojsko królewskie nadciąga.“
Stanisław Warszycki co mógł to uczynił teraz jak wprzódy dla Jasnej-Góry. Zniżył się aż do prośby względem Wejharda, sądząc, że ją lepiej przyjmie od niego, że da się poruszyć wspomnieniem doświadczonych łask w tem miejscu, wspomnieniem obowiązków dla kraju, którego długo był obywatelem trzymając wielickie kopalnie. Sam zaś wspomógł klasztor zapasami żywności, przyborem wojennym dla odporu Szwedów potrzebnym, i dwunastoma dużemi działami.
Przybyli do Częstochowy z Wielunia, Hijacynt Rudnicki profes, a wkrótce potem Michał Chlebowski, ci oznajmili, że Miller z 9,000 wojska i 19 wielkiemi działami, z wielkim przyborem wojennym, od Wielunia ku Częstochowie ciągnie z posiłkową komendą Wejharda z Wrzeszczewicz, Wacławem Sadowskim, księciem Hesskim i dwoma pułkownikami polskiemi, regimentów przeszłych do Szweda, Sewerynem Kalińskim i Janem Zbrożkiem, tak, że około ośmnastego stanąć może pod Jasną-Górą.
Słabi w wierze, na tę wieść przerażającą poczęli się lękać, nie pojmując aby z tak małemi siłami, jak były klasztorne, ludzie niewprawni w wojskowej sztuce, mogli się oprzeć nieprzyjacielowi ogromnemu liczbą, któremu już się była prawie cała Polska poddała. Ksiądz przeor wieluński dowodził, że klasztor nie jest w stanie oprzeć się nawet pierwszemu impetowi nieprzyjaciół, radząc raczej jakikolwiek układ, niż zdawanie się na losy wojny, aby potem nie pokutowali wszyscy, że pierwszych nie przyjęli warunków.
Ale Kordecki uczyniwszy staranie wszelkie o obronę, zdał się na Boga i opiekę Matki Jego, ufając w cud z głęboką wiarą. Napomniał braci aby z nieulęknionym umysłem bronili się wszyscy, nie wahając się życia położyć dla czci Matki Bożej, wielkiej dobrodziejki narodu polskiego, która swych sług i poddanych w ostatnim razie opuścić nie zechce.
Dnia 18. listopada, wszyscy ojcowie zakonni i niektórzy świeccy, zgromadzili się na zapowiedziane błagalne nabożeństwo, przed ołtarz Najświętszej Orędowniczki. Kordecki napomniał, aby pobożnem sercem słuchali wszyscy mszy świętej przed ołtarzem cudownego obrazu. Po mszy, przenajświętszy Sakrament obniesiono do koła murów i wałów procesjonalnie, ze śpiewami, potem poświęcono publicznie działa, kule działowe, drobniejsze ołowiane i żelazne, naczynia z prochami. i t. p. Rozporządził przeor, każdemu wyznaczając stanowisko i czynność, zachęcając i zagrzewając do odważnego stawania.
W tem, o godzinie prawie drugiej z południa, poczęły się cisnąć tłumy nieprzyjaciół, a gdyby ćmy ich suną się od strony klasztoru, i zajmują wieś Częstochówkę, naczelny wódz przysyła list do zakonników i innych w twierdzy zamkniętych przez wieśniaka ze wsi klasztornej Lgoty.
W liście tym Miller oznajmując przybycie swoje, dla zajęcia w imieniu króla szwedzkiego i osadzenia załogą twierdzy Częstochowskiej, nakazuje, aby natychmiast przysłali zakonnicy z pomiędzy siebie, dla traktowania o liczbę mającej się osadzić załogi i inne warunki. Obiecuje łaski J. K. M. dla klasztoru, zaręcza, że świętości w poszanowaniu i nietknięte zostaną, że obrzędom zawady żadnej stawić nie będzie, a tem mniej obelgi wyrządzać dozwoli, bezpieczeństwo osób i własności zapewnia. „Jeśli zaś, dodaje, wy jedni opierać się będziecie śmieli, gdy cała już Polska zajęta, będę zmuszony nastąpić na was zbrojną ręką, lecz życzę lepiej poddać się, nie myśląc o próżnym oporze.“ (Datt. z obozu, 18. listopada 1655 r. Podpis: Burchard Miller Generał Lejtnant).
Nie wypadało na list ten listem odpowiadać, zwłaszcza gdy już wioska Częstochówka, nie czekając odpowiedzi, zajęta została i folwark najbliższy klasztoru gwałtownie napadnięty, a Jan Konopski tameczny rządca zabity, gdy miejsca ważniejsze oblegający pozajmowali; trzeba było myśleć o rychłej obronie. Nieprzyjaciel rozsypywał się po polach, po wzgórzach, szukając sobie miejsca dla wygodnego obozowiska; z klasztoru więc nim na list odpowiedź dano, strzelono gęsto z dział, dla odpędzenia dalej Szwedów, i tak szkodliwie, że Miller musiał prosić o czasowe zawieszenie broni, wysyłając z tem żądaniem dwóch Polaków regimentarzy: Gołyńskiego z komendy p. Zbrożka, i Aleksandra Paprockiego.
Ci przybywszy, mówili w klasztorze, jak im katolikom ciężko na miejsce święte następować, (liczba Polaków, Wołochów i Mołdawian, dochodziła do 2000), jak dla nich boleśnie to było, Kordecki zgodził się na rozejm, ale z warunkiem aby Miller ustąpił z folwarku. Generał odmówił, rozpoczęto więc znowu dawać z dział ognia. Gołyński i Paprocki, — powiada Kobierzycki, — zaręczyli, że oni i wszyscy Polacy wcale do oblężenia przykładać się nie myślą, i jakkolwiek trzymają ze Szwedem, nie zapomnieli czci winnej miejscu świętemu. Co jednak, dodaje wojewoda pomorski, od zakału ich nie broni, bo dość, że byli i oblegali Jasną-Górę, że nie raz groźby i namowy Millera nosili.
W nocy, ważne dla Szwedów przy folwarku gumna, stodoły, szopy pełne zboża, bo to był rok urodzajny, nie chcąc nieprzyjacielowi w ręce podawać i tem go wspomagać przeciwko sobie, spalono ze śpiącym żołnierzem, rzuciwszy bomby ogniste.
Następnego dnia, wziął się Miller dla rozpatrzenia miejscowości i rozstawienia wojsk swoich. Od południa u kościółka św. Barbary i klasztoru Nowicjatu, postawił księcia Hesskiego i Sadowskiego. Sam, czy to złą początkową wróżbą tknięty, czy lepszego miejsca szukając, z większą liczbą wojsk i dział położył się od wschodo-północy we wsi Częstochówce, zamierzając ztąd szturmować, gdzie sądził mury słabszemi i spodziewając się dachy gontowe zapalić łatwo. Zaledwie rozłożył się, sypnął gradem kul i bomb na mury i klasztor, bez wielkiej przecież szkody. Oblężeni szczęśliwi w celowaniu dział swoich, zadali znaczniejszą klęskę Szwedom, rozbijając jak klinami kolumny ich, kulami różnego kalibru i waląc ściany budowli, do których się byli przyparli.
Kordecki przywodzi tu śmierć żołnierza polaka, który od kuli ze śmigownicy poległ. Chciwiec ten, mówił już o łupach jakie odniosą z częstochowskiego skarbca, a gdy inni towarzysze zakrzyknęli nań jak na świętokradzcę, odparł: Nam, co ze Szwedem trzymamy, wszystko wolno. Gdy to mówił, kula klasztorna uderzyła go w głowę, i upadł trupem.
Tymczasem Miller w Częstochówce oparłszy się o szopy, i w nich wojsko rozłożywszy, wystawiony był na ogień klasztoru, niszczący swoją własność, ale razem nieprzyjaciół schronienie. Kordecki wiedział, że budowle kryte słomą i pełne siana łatwo zapalonemi być mogły, rzucił więc bomby na dachy, które rozgorzały rychło tak, że ludzi nie mało w budowach popaliło się, i broń złożona tam, na samych Szwedów wystrzałami obróciła się. Uciekający z szop padali od kul klasztornych. Miller wysłał znowu starostę bracławskiego Seweryna Kalińskiego, z namowami usilnemi, aby się poddano.
Ten poseł wynosił zręcznie wielką generała umiejętność wojskową, jego dowcip, rozsądek, ludzkość, łaskawość, wystawiał go jako jedynie zajętego zabezpieczeniem Polski od najazdów postronnych, dlaczego i niedaleką granic Szlązka Częstochowę, chciał koniecznie opanować. Dodawał: „poddajcie się, poddajcie, lepiej prędko kończąc zyskać łaskę, niż opierając się, na gniew zasłużyć. Rozjuszony, ogniem i mieczem mścić się będzie. Wszyscy zarówno idą za zdaniem: Parcere subjectis, sed debellare superbos.“
Zakonnicy z wielką trafnością szukając wybiegów, aby przedłużyć traktowanie, odpowiedzieli na wczorajsze i dzisiejsze propozycje, że i Wejhard i Miller bez wiedzy i zezwolenia króla szwedzkiego napadają na Częstochowę. To twierdzenie oparli na liście króla szwedzkiego, danym z Kazimierza pod Krakowem 30. września 1655, upewniającym od wszelkich gwałtownych najazdów i napadów zbrojnych.
Z tem rano posłani dwaj zakonnicy. Ci powiedzieli Millerowi, iż się bardzo dziwią, jak może wbrew edyktowi króla swego, ogłaszającego bezpieczeństwo klasztorów, kościołów, i własności wszelkiej, napadać na nich tak ciężko. Zaczem z nim, jako idącym wbrew woli królewskiej, oświadczyli się, że traktować o przyjęcie i umieszczenie załogi nie mogą i nie będą. Miller srodze się pogniewał, że władzy jego śmiano przeczyć i odparł, że ma upoważnienie wszędzie się z buntownikami rozprawiać i onych karać.
Zakonnicy odpowiedzieli na to łagodnie: że nie w myśli buntu i przez zuchwalstwo mu się opierają i przystępu bronią, ale z konieczności, gdyż muszą zachować wszelką ostrożność w rzeczy tak wielkiej wagi i dowiedzieć się wprzód, jaka jest istotna wola królewska.
Słońce się miało ku zachodowi (20), gdy Kuklinowski polak z regimentu konnego starszy, od generała posłany, przyniósł do klasztoru list króla szwedzkiego po niemiecku pisany, pod pieczęcią, rozkazujący Millerowi zająć i załogą osadzić: Bolesławice, Wieluń, Krzepice i Częstochowę.
Gdy się to dzieje, noc zapadła i z obu stron zaprzestano kroków nieprzyjacielskich. Szwedzi nie korzystając z przerwy, legli na spoczynek.
Nadeszła niedziela i święto ofiarowania Najświętszej Panny. Potrzeba obrony nie tylko nie oderwała od nabożeństwa, ale owszem gorliwości jeszcze ku niemu dodała. Po zwykłych ceremonjach, obniesiono znów Przenajświętszy Sakrament dokoła murów, mówi Kordecki, jak niegdyś Arkę dla postrachu Filistynów. Zajęci modlitwą i uroczystością zakonnicy, nie odpowiedzieli na list Millerowi, aż dopiero około południa, czem się nie mało Szwed zniecierpliwił. O południu wysiano zręczną odpowiedź Kordeckiego następującej treści:
„Naszem powołaniem nie wybierać królów, ale naznaczonym przez Boga, dotrwać w raz poświęconej wierze. Wybranym, zachowujemy niezłomne posłuszeństwo i wierność, nie orężem ku temu zmuszeni, ale obowiązkiem dobrowolnym, przysięgą. Widzieliśmy rozkaz króla szwedzkiego, lecz mając ze wszech miar dostateczną załogę dla miejsca świętego, nowej nie potrzebujemy. Miejsce to zowie się Jasna-Góra, a król w liście swym mówi tylko o Częstochowie; miasto Częstochowa może więc być zajęte, ale nie Jasna-Góra. Rozkaz J. K. M. zdaje się nam niewyraźny i dwuznaczny. Zaczem prosimy pokornie, abyś raczył klasztor i kościół w spokoju zostawić. (D. 21. listopada 1655).
Miller rozłożywszy swe działa, na pięć podzielone bateryj, ze trzech zarazem miejsc, od północy i południa otworzył ogień zajadły odczytawszy ten list, i oświadczył bez przebaczenia zniszczyć wszystko i w gruzy obrócić. Pięć bateryj Szweda stały: pierwsza przeciw samego klasztoru, rzucająca bomby na dachy; druga dalej nieco ku Częstochówce ze czterech dział; trzecia największa, z boku od dwóch pierwszych, ku północy wymierzona, bardzo mocna z koszów plecionych pełnych ziemi i wodą dla zmarznienia polewanych usypana, miała ośm dział obwarowanych szańcem tak twardym, że gdy Szwedzi odeszli, dla zniszczenia go musiano rozgrzewać; czwarta podobna od zachodu groziła; piąta ku południowi, wzniesiona przeciw kościoła, miotała ogniem na dachy, i wiele oblężonym dokuczyła.
Ze trzech miejsc, od południa i północy puszczano bomby, kule, granaty, pociski ze sznurami smolnemi, usiłując zgruchotać mury, i zapalić dachy. Mury przecież prawie nieuszkodzone wytrzymały, choć nieprzyjaciel całą siłą dla ustraszenia szturmował, a w klasztorze huk ów i ognie, najmniejszej nie wzbudziły obawy.
Po dachach stali stróże, którzy gasili pożary zajmujące się od kul ognistych, dusząc płomień chusty mokremi, lub rozrywając co się paliło silniej. Na murach nieustraszeni żołnierze, w gotowości byli przyjmować i zadawać razy. Ale kule Szwedów nie wiele im szkodziły, i jedne nie dolatywały, drugie przenosząc aż za klasztor, swoich tłukły, inne w murze siadały, rozkruszyć go nie podoławszy.
Tymczasem wśród huku dział i łoskotu trzaskających murów, z wysokiej wieżycy przy kościele, dał się słyszeć śpiewany hymn na cześć N. Panny, z towarzyszeniem trąb i różnych narzędzi muzycznych. Odgłos tej pieśni uroczystej zagrzewa serca, a nieprzyjaciel sądząc, że mu się naigrawają śpiewami, rozżera się i wścieka. Ta muzyka niedzielna tak się okazała skuteczną i miłą, tak dodawała ducha wojującym, a dla słabych i kobiet tłumiła huk strzałów i jęk ranionych, że ją odtąd codziennie ponawiano w ciągu oblężenia.
Następne dwa dni, z równą gwałtownością nieprzyjaciel oblegał klasztor, a wśród nocy ciemnych, zaczęli szańce i przekopy sypać Szwedzi, wypełniać fossy bliższe murów klasztornych, podciągać machiny i stawiać baterje, na które chciano wciągać działa dla szkodzenia oblężonym. Noszono ziemię worami, wlekli ogromne armaty, których paszcze otwierały się ku Jasnej-Górze.
Nie dając chwili spoczynku, począł Miller nocą także szturmować, a nie mając innych na wystrzał budowli, jął się do zapalenia kulami klasztornego dachu. Lecz te po większej części od murów odbite, wracały się napowrót, czasem przelatywały Jasną-Górę i dachy, nie uszkodziwszy ich, to więzły w nich i już rozgorzeć miały, gdy poczęty pożar zalewano i duszono z wielką pilnością. Mnóstwo kul, widocznym cudem, wśród suchego drzewa padając, przecież nie zrobiły pożaru. Jedna odbita od komina potoczyła się do kolebki śpiącego dziecięcia, którego ani uszkodziła, ani łóżeczka nawet nadwerężyła.
Żołnierze i szlachta zamknięta w twierdzy, ośmieleni pomyślnym oporem, zważając iż Szwedzi nadto w swą potęgę ufają, aby się mogli obawiać wycieczki i śpią noc całą bez czat i ostrożności, kryjomą furtką wyszli tajemnie pod dowództwem Piotra Czarnieckiego, (męża, któremu wiele winna była Częstochowa), przedsiębiorąc z mała silą, ale wielką odwagą i ufnością w Bogu — wycieczkę nocną. Poczet ten cichaczem wysunąwszy się, obozowiska minął i fosy przeszedł. Jedni z boku zasiedli, drudzy tył garści Szwedów zajęli i uderzyli na nich. Popłoch stał się wielki. Zabity zaraz naczelnik artyllerji i wiele starszyzny, żołnierza natracono kartaczami dużo i rozprószono. Poginęło też nie mało w ucieczce, przez żołnierzy Piotra Czarnieckiego nasieczonych, a z najznaczniejszych inżynier główny de Fossis przyjaciel Wejharda, wielce od niego ceniony i żałowany, i niemałego znaczenia w wojsku gubernator krzepicki, generalny oberster, szwed, Horn. Ten długo na ranę w pierś mu zadaną bolał na zamku w Krzepicach, gnilec mu się wdał w nią, a nie mógł umrzeć aż tego dnia, którego Miller z pod Częstochowy ustąpił, skończył męki i ducha wyzionął.
Wśród nocnego zgiełku tego, nieprzyjaciel przerażony, z bliższych klasztoru stanowisk usunął się i resztę nocy spędził w strachu bez namiotów, nie zamknąwszy oka. Dwa wielkie działa zagwożdżono na miejscu, i znaczny dość łup zabrano. Ze strony oblężonych zginął tylko jeden węgier Janicki, człek śmiały, ale nieostrożny, puścił się od swoich odbiwszy, sam jeden ku obozowi szwedzkiemu, a żołnierze czy za zdrajcę go wziąwszy, czy przypadkiem postrzelili, tak że padł ofiarą nieostrożności. Dwie kule palne, jedna na dach kaplicy N. Panny Marji, druga ku ścianie wymierzona, odbite i bezsilne odpadły.
Miller widząc że nic nie poradzi, posłał do Wittemberga do Krakowa, po działa burzące i więcej piechoty. Sam tymczasem podciągał pod mury, kryte robiąc chodniki i drogi; ale tu mu twarda góry opoka nie dozwalała rychło, jakby był chciał, postępować.
Tymczasem przybył z obozu szwedzkiego do klasztoru szlachcic polski, znakomity wymową, stanem i wiekiem poważny, zdający się prędzej życzliwym niż nieprzychylnym dla zakonników, i wcale nie mogący być podejrzywanym o złą radę. Przyjęty jak zwykle bardzo uprzejmie, i poczęła się poufała rozmowa. Począł przybyły malować stan nieszczęsny kraju i namawiać do poddania. Słowa jego cytuje ksiądz Kordecki. Zręcznie ubolewał nad Janem Kazimierzem, nad jego ucieczką, opanowaniem Polski przez Szwedów, a razem dodał, że dłużej drażnić zwyciężcę i podbudzać go do srogiej zemsty, niebezpiecznem było dla zamkniętych w Częstochowie. Wojsko kwarciane, szlachta, magnaci, miasta, wszystko się poddawało Szwedowi, cały kraj był w jego rękach — jak zakonnikom płynąć jednym przeciwko wody! Zkąd ów upor? Imże to mnichom wojować? Król szwedzki wiary katolickiej nie niszczy, owszem swobodę wyznań zapewnia, nie chce ruiny kościołów i klasztorów, owszem i waszą twierdzę myśli umocnić załogą, wy sami zniszczenia jej chyba chcecie? Zakończył zręczne rady swe ostatnią, iż należałoby poddając się, dać pewną sumę Millerowi okupu, a podobnież opłacić się mistrzowi artylerji, aby miedzi, śpiżu i co było kruszcowego, nie zabrano wedle zwyczaju.
Mowa tego posła, powiada Kobierzycki, nie mało poruszyła umysły, ale że w niej wyrzekał przeciwko Janowi Kazimierzowi, że opowiadał o dobrowolnem całej Polski poddaniu się, co było jawnym fałszem; — oburzyła też wielu. Tchórze jednak, zaczęli myśleć bardzo o poddaniu. Kordecki widząc, jak szkodliwy mógł być wpływ tego znakomitego posła, bo już niektórzy prosić go poczynali o wyjednanie dogodnych warunków, a tylko starsi chmurnem słuchali go czołem; pospieszył wyprawić go bez odpowiedzi z twierdzy. Pomimo rychłego zapobieżenia, Kobierzycki przypisuje bytności tego pana osłabienie na duchu żołnierza i dowódzców artylerji zamkowej. Kordecki nadzieją, że zima sama nieprzyjaciół odpędzi od oblężenia, lub posiłki Jana Kazimierza nadejdą, podtrzymał nieco swoich.
Dzień się już schylał ku wieczorowi, gdy zwłoką odpowiedzi zajątrzony nieprzyjaciel, począł znowu ognia dawać do klasztoru; a ów pan poseł wychodząc, ledwie kuli szwedzkiej uniknął i głowę uniósł całą. Noc Szwedzi spędzili (pomnąc na wczorajszą wycieczkę), pod znakami i w oczekiwaniu napaści.
Jak tylko na dzień, Miller wysłał znów owego pana, aby się dowiedział, czy nie zmiękły umysły oblężonych. Ale nie rychło wpuszczony i nie jak wczoraj już przyjęty, wrócił do Millera z odpowiedzią:
— Mnichy to zuchwalcy i matacze, nic nie rozumieją, nic nie wiedzą co ich czeka! Tymczasem w klasztorze załoga przerażona odmalowaną jej potęgą szwedzką, uknowała spisek pod wodzą jakiegoś tchórza, i zmawiać się poczęła o poddanie tajemnie twierdzy. Słuch o tem doszedł już takich, co do zmowy nie należeli; myślano w początku, że raczej uciec się zmawiają, niż poddać fortecę; doszła wieść o tem księdza Kordeckiego. Ratując się w złym razie odważnie, powiększył najprzód we dwójnasób płacę załogi zniechęconej, aby wymógł na nich przysięgę, że do ostatniej kropli krwi bronić będą monasteru; starszego zaś co tę zdradę uknował, z klasztoru wygnał zupełnie. Odtąd przestrzeżony doświadczeniem przeor, począł pilniejsze mieć oko na najemnego żołnierza, szlachtę i samychże zakonników, których w lepszy wprowadził porządek. Starsi ojcowie zostali obowiązani do chóru nocnego, a młodsi pomimo że użyci byli do obrony, nawet od dziennego uwolnieni nie byli. Policzono piechotę i rozstawiono po wyznaczonych miejscach, a zważywszy potrzebę, do każdego stanowiska dodano jednego ze szlachty z domownikami, (gdyż więcej dla liczby ich wyznaczyć się nie mogło). Po dziesięciu zakonników także wszędzie, a po dwóch artylerzystów do celowania dział, stawać mieli nieodmiennie. Zakonnikom zdane dowództwo nad załogą żołnierza. Odtąd z płatnym żołdakiem razem, dzień i noc szlachta i zakonnicy czuwali.
Od wschodo-północy na marach stali przewodnicząc p. Zygmunt Mosiński i ojciec Hilarjon Sławoszewski; od zachodu p. Mikołaj Krzysztoporski i ojciec Ignacy Mielecki; od wschodo-połuduia p. Piotr Czarniecki i ojciec Adam Stypulski; od zachodo-poludnia p. Jan Skórzewski i ojciec Daniel Rychtalski. Dwaj naczelnicy główni byli: ojciec Marceli Dobrosz i Zacharjasz Małachowski. Dwóch z niezdatnemi do boju, wyznaczono dla gaszenia ognia. Działa i zapasy do nich, wziął pod zarząd ojciec Piotr Lasota, któremu powierzona piecza nad oświecaniem murów, aby nocą nieprzyjaciel się nie podkradł, lub robót jakich nie poczynał przy murach. Na wielkiej wieży zapalano ognie, dając przez to znać, jeśliby jakie wojsko na pomoc ciągnęło, iż zamek się jeszcze nie poddał.
Głównym wodzem, całego działania naczelnikiem, mianowany został Stefan Zamojski miecznik sieradzki, z dodanym mu ojcem Ludwikiem Czarnieckim. Ci zakonników i najemnego żołnierza, ciągle nad nimi czuwając, w duchu utrzymywać i zachęcać mieli.
Chociaż tak przysposobieni ku obronie, oblężeni czuwali, że są w sile wytrzymać Szweda napad, przecież udając że myślą traktować o kapitulacją, a raczej dla wyrozumienia co myśli nieprzyjaciel i zwlekania, w nadziei, że odsiecz jaka nadejdzie; posłali z owym panem dwóch ojców Sebastjana Stawiskiego św. teolog, dok. i ojca Marcellego Dobrosz. Ci, że Millerowi swem przybyciem zdawali się czynić nadzieję poddania, przyjął ich bardzo łaskawie; pan Wejhard zaś, krzywo i kwaśno.
Z rana, poszli ciż sami znowu, niby dla spytania Millera, jakichby od poddających się wymagał warunków? Jenerał rad, że się rzeczy zdały przybliżać ku temu czego życzył, darował zakonnikom sześć pięknych sztuk ryby, i odprawił z warunkami na piśmie. Punkta Millera żądały, aby: 1. Wyrzeczono się Jana Kazimierza, a poddano królowi szwedzkiemu. 2. Zapewniał bezpieczeństwo miejsc i osób, włości i majętności klasztoru Częstochowskiego; wolne odprawianie nabożeństwa i religijnych obrzędów, jak przedtem. 3. Żądał osadzić załogą stu pięciudziesięciu strzelców na zamku. 4. Załoga nowa płacę i racje pobierać miała nie od zakonników, ale z powiatu. Pomieszkanie przy murach sami sobie żołnierze sklecić obowiązani byli, a dla starszyzny wymagano wyznaczenia mieszkania przystojnego w klasztorze. 5. Szlachta i najemny żołnierz, mogli swobodnie wynijść z fortecy za glejtami i wrócić bezpiecznie do domu. 6. Pan miecznik Zamojski, miał dozwolenie dla siebie, dzieci, żony i sług, zostać w klasztorze, lub wyjechać do domu, byleby władzy nad załogą i wszelkich kroków przeciw królowi szwedzkiemu wyrzekł się na przyszłość. 7. Jak tylko podpisaną zostanie kapitulacja, bramy otworzą i wpuszczą pana jenerała z kilką osobami u boku jego będącemi, dla obejrzenia twierdzy. Załoga wynijdzie z klasztoru nieprzetrząsana i niezaczepiana od Szwedów. Kapitulacja ma się zawrzeć nazajutrz rano o godzinie ósmej.
Wysłani zakonnicy, którym najprzód te punkta dano, odpowiedzieli: że sami na rzecz tak ważną nie mogą się ośmielić, ale dany projekt przedstawią na ogólnem zgromadzeniu zakonników, gdzie zbiorą się głosy i zapewnie tyle już ucierpiawszy, wszyscy jednomyślnie zgodzą się na poddanie. Wybrani tedy z rady powszechnemi głosy, dla ostatecznego niby traktowania, ojciec Mathiasz Błeszyński i Zacharjasz Małachowski, nie bez pilnych ostrzeżeń, aby czego w brew myśli zakonników nie przyjęli, przybyli do Millera rano i grzecznie go pozdrowiwszy, oznajmili, że przeciw punktom nic nie mają imieniem zakonu do zarzucenia, krom tylko: iż wyrzec się Jana Kazimierza nie mogą żadnym sposobem, aż nowy wedle prawa, wybrany król przez prymasa, ogłoszony zostanie. „Nie zakonników to rzecz wchodzić w polityczne zajścia i sprawy, ale raczej wiary panującemu dochować, wedle boskich przykazań i kanonów. Jeśli inni odstąpili króla swego, to za przykład zakonnikom, którzy wiary święcie dochować muszą nie służy, choćby krew nawet dla niej wylać przyszło.“ Nareszcie prosili, aby jenerał nie miał im za złe, że jako posłowie, co im polecono, odnoszą.
Miller uznawszy, że ci wysłani nie mają władzy do traktowania o pojedyncze punkta kapitulacji i do uchylenia trudności, zatrzymał ich jako zakładników, domagając się, aby pełną moc kończenia nadano im z klasztoru.
Obrażony Miller przytrzymał Błeszyńskiego i Małachowskiego, nie bez pogróżek i znęcania się; strasząc na nich pomścić się, jeśliby z klasztoru nie przysłano im władzy dostatecznej, lub innych deputowanych do traktowania. Zamojski ofiarował się zrazu iść traktować, ale wymagał aby dano zakładnika za niego, bo się zdrady obawiał. Gdy zaś nikogo równego znaczenia dać nie chciano, usunął się. Tymczasem w twierdzy czyniono coraz usilniejsze przygotowania do obrony, a wysłani wstrzymani zostali i niepowróceni.
Tym biednym tysiączne wyrządzano przykrości: łajano, grożono, znęcano się. Zgromadzenie bolało nad ich uwięzieniem, bo z tego powodu bezpieczniejszy mając ich w ręku Szwed, sypał szańce, gotował bastjony pod działa, stanowiska swoje obwarowywał, straszył wszelkiemi sposoby oblężonych, bluźniąc przeciwko miejscu świętemu i łając zakonników. Oblężeni bojąc się narażać życia braci swojej, nie bronili się nawet; Miller bowiem zapowiedział był, że jeśli jedna rusznica się ozwie, zakładnicy padną niechybnie ofiarą. A żołnierze oblegali mury, wołając co chwila:
— Poddawajcie klasztor, lub mnichów waszych pobijemy!
Nastąpiły i różne inne postrachy. Przez Kuklinowskiego przysłał Miller oznajmienie zakonnikom, że oni szatanem chyba owładnieni trzymać się myślą, gdy Kraków już się poddał. Smutną wieść o kapitulacji Krakowa, o cofnięciu się Stefana Czarnieckiego do Siewierza, o wzięciu Wolfa z siedmset ludźmi piechoty, który ufuy w kapitulacją, zdradą schwytany został; nagle otrzymali zakonnicy. Łatwo pojąć jak to ich przeraziło.
To nikczemne oskoczenie i zabranie Wolfa zdradą, powiada Kobierzycki, nie wstrzymało Szwedów od zadawania zdrady Polakom, choć sami nigdy z dobrą wiarą nie postępowali. W roku 1656 28. lipca, wydany był uniwersał, w którym użalał się Karol, iż Polacy nigdy wiary nie dotrzymują. Tymczasem Szwed dla zdesperowanego utrzymania się w Polsce, najniegodziwszych chwytał się środków. Kobierzycki cytuje ohydny uniwersał z Maryjenburga dnia 8. maja 1656 roku dany, w którym punktem jednym dozwolono kmieciom, swych panów podejrzanych o niesprzyjanie Szwedom zabijać, lub żywcem dostawiać; za co przyrzeczona była nagroda. Był to krok rozpaczy, szczęściem w historji rzadki. Środek ten dowodzący zupełnej słabości i upadku, dający sąd najmniej oświeconej klasie nad wyższą i zwykle nienawidzoną, odwołujący się do namiętności pospólstwa i używający passji jako narzędzia politycznego, tu był zupełnie nawet bezskuteczny, gdyż edykt Karola Gustawa pozostał bez skutku[1].
Nazajutrz Miller, owych siedemset piechoty polskiej z Wolfem wziętych, pod ośmią chorągwiami, ze swymi ludźmi pomięszawszy, oprowadzić kazał dokoła twierdzy, aby tym widokiem do reszty serce oblężonym odebrał.
Stolica kraju poddana, Czarniecki ustąpił przemożony, Wolf w niewoli, wojsko jego zabrane, Jan Kazimierz daleko, — co było zdaje się począć, jeżeli nie poddać woli Bożej i kapitulować? Żadnej nadziei posiłku lub odsieczy; ciągle posły, naleganie nieustanne, groźby coraz straszniejsze ze strony Millera. Pozbawieni ludzkiej pomocy i nadziei, zakonnicy zaufali Bogu i opiece Jego cudownej. Głęboka wiara, niezachwiana niczem, dała im wielkie i niesłychane zwycięztwo.
Tymczasem najmocniej im chodziło o ocalenie zakonników wstrzymanych przez Millera. Posłali od siebie z oświadczeniem, że nie będą dalecy od układów, bo wojny dla wojny, jako mnichy żądać nie mogą, owszem pragną pokoju.
Kordecki listownie prosił o wydanie zakonników, inaczej bowiem do traktowania nie przystąpi, jeśli złamawszy prawa powszechne narodów, Miller posłów zatrzyma. „Gdyby zaś na ich życie (czego nie sądzim), następować miał, zdawali się wszyscy na wolę Bożą, bez której włos nie spadnie z głowy. Niech umrą, jeśli śmiercią swoją okupić mają swobodę, której wszyscy oblężeni do ostatka tchu bronić nie przestaną.“
Ciągłemi listy i poselstwy naglony jenerał, aby całkiem barbarzyńcą się nie okazywał, postanowił jednego z ojców puścić, ufając iż on sile szwedzkiej z bliska się przypatrzywszy, na poddanie łatwiej od kogo innego namówić potrafi. Ale rozkazał mu przyrzec, że powróci; a jeśliby tego nie uczynił, zaklął się, że pozostałego śmiercią ukarze. Przybyły z więzienia zakonnik, naturalnie potęgą szwedzką przerażony, zaczął naglić o poddanie, o zuchwalstwo dziwne obwiniając zakonników, gdy znikąd posiłku mieć się nie spodziewając, uporem swym we wrogu zaciętość podwajają. „Głód sam, mówił, zmusi nas do poddania, staniecie się pośmiewiskiem ludzi. Tak radzę, ale radę moją i życie, oddaję woli i rozkazom zgromadzenia.“
Wysłuchano przybyłego, i odprawiono do Szweda z odpowiedzią: że zgromadzenie gotowe jest traktować, ale Miller sam ku temu drogi tamuje przeciw wszelkiemu prawu, posłów gwałtownie więżąc. Dopóki ci wolnymi nie będą, zakonnicy do żadnych układów przystąpić nie mogą. Jeśli zaś potrzeba, rzekł wracający, my za Boga i braci gotowiśmy złożyć życie na ofiarę, jakeśmy na ołtarzu ślub wiecznego posłuszeństwa złożyli.
Wysłał tedy jenerał drugiego więźnia do klasztoru, z tym co poprzednio warunkiem. Ten toż samo co pierwszy mówił, ale ochotnie życie ofiarował, byleby różnowiercy nie splamili świętego miejsca. Gdy z tąż co i tamten wrócił odpowiedzią do obozu szwedzkiego, obudwom objawiono dekret śmierci, nazajutrz spełnić się mający, i polecono gotować się na zgon. Błeszyński i Małachowski z podziwem nieprzyjaciół przyjęli to niezachwianym umysłem.
— Gotowiśmy i dziś za Boga, kraj i króla umierać, — odpowiedzieli.
Nazajutrz jednak odłożono spełnienie wyroku, a natomiast wezwano ich do stołu pana jenerała. Ale zakonnicy odparli na wezwanie:
— Że niegodni są zasiadać z nim u stołu, skazani na szubienicę.
Gdy się to dzieje, zawieszono kroki wojenne i Szwedom dany rozkaz, dopókiby traktowano, nic przeciw twierdzy nie działać; Szwedzi jednak nie zważając na to, krzątali się około szańców swoich i pod murami, urągając oblężonym, podsuwając pod wały i gotując środki napaści skuteczniejsze.
Załoga częstochowska nie mogąc obelg i pogróżek wytrzymać, przeciwko woli zakonników, bo był rozejm, postanowiła Szweda odpędzić; dano ognia z dział. Nieprzyjaciel (było to w nocy już), poniósł znaczną szkodę w ludziach i koniach, resztę nocy spędzili Szwedzi bezsenni. Jenerał gniewny dowiedziawszy się przecie, że jego właśni żołnierze byli do tego powodem, poskromił ich tylko, a nazajutrz wysłał posłów, wymagając poddania się królowi szwedzkiemu wedle posianych punktów. Odpowiedź była jak wprzódy: że zgromadzenie nie wiedząc, aby wiara dochowana była, do traktowania przystąpić nie może, póki posłowie nie będą wolni. Miller widząc że nie przemoże zakonników, puścił więźniów nareszcie.
Zdawało mu się, że przez to (jak je zwał), dobrodziejstwo, pozyszcze sobie oblężonych; zatem słał posłów za posłami, którzy dowodzili i radzili, aby załogę szwedzką przyjęto, umówiwszy się o warunki. Kobierzycki robi tu uwagę, że Miller do traktowania zawsze używał Polaków, jak używają oswojonych ptaków, dla pociągnienia w sidła swobodnych. (Tanquam domesticis avibus, ad alios avocandos attrahendosque).
Paulini szukając nowej zwłoki, chcieli sami iść do króla szwedzkiego dla układów, (zyskując na czasie); Miller na to się nie zgodził, rzecząc tylko, że sam im podpisaną przez króla i opieczętowaną dostawi ratyfikacją umowy. Po co dłużej zwlekać, nastawał, i tak dłużej już od Krakowa opieracie się, choć z tak mała siłą, a nie możecie się spodziewać posiłków. Denhoff i Wolf, są w ręku króla szwedzkiego, ci tylko mogliby jedni przyjść wam w pomoc; wojska pana kasztelana kijowskiego rozpierzchłe, przerażone, działa pozabierane. „Nareszcie zapowiedział, że jak skoro z Krakowa działa wielkie burzące (po które posłano), nadejdą, nie pozostanie najmniejszej nadziei układów i kapitulacji. Możeż być, aby wszędzie zwycięzki Szwed, tu tylko dał się odeprzeć i ustąpił sromotnie?“
Na to odpowiedzieć miał Zamojski, i poczynał już, gdy Seweryn Kaliński (ksiądz Kordecki go nie wymienia po nazwisku, jak zwykle wszystkich źle postępujących, i na których się żali), towarzysz posłańca szwedzkiego, przerwał mu mowę grubijańsko:
Mości panie Zamojski, to nie polski sejmik, żeby słowy szermować i gębą króla J. M. szwedzkiego bić. My także dbamy o kraj i jego losy, a przecież widząc stan nasz i położenie, zdaliśmy się pod protekcją Karola Gustawa. Porzuć W. Mość złe i zgubne dla świętego miejsca dawać rady, a nie błąkaj swemi namowy łatwowiernych zakonników. Możesz-że Wmość ze swego majątku powrócić szkody, które liczne wojsko zgromadzeniu i szlachcie uczyni? Te szkody na kilka mil do koła twierdzy sięgające, na wasze sumienie spadną. Możesz-że W. Mość własnemi siły nieprzyjaciela odepchnąć; chcesz-że mieć na duszy przelew krwi tylu zakonników, gdy żołnierz się rozzuchwali? Inszej rady szukajcie ojcowie, i radźcie rychło, póki Szwed nie rozje się, a można z nim jeszcze trafić do końca zgodą.
Tymczasem nadszedł list do zgromadzenia od Wittemberga z Krakowa. Rozkazywał wódz naczelny poddać się, i groził, jeśliby tego nie uczyniono. Zaręczał, że Szwedzi żadnej zdrady i podejścia nie knują. (Z Krakowa, 1655 dnia 21. listopada).
Zgromadzenie naglone, napierano zewsząd, umyśliło z odpowiedzią stanowczą zwlekać jeszcze, coraz nowe trudności w kapitulacji i przyjęciu załogi znajdując, dla zyskania czasu. Kordecki odpowiedział, że swoja załoga mu wystarcza, i szwedzkiej nie potrzebuje; że gotowi są poddać się nareszcie królowi szwedzkiemu z klasztorem, wszyscy jak są, ale kalwinów i lutrów, a nawet katolików bluźnierców, przyjąć na miejsce święte nie mogą i nie przyjmą.
Znowu tedy wpadł w ogromny gniew Miller, i zawołał, że dość tego traktowania, że w popiół i zgliszcza obróci wszystko. Natychmiast też przywodzić to do skutku poczęto, gęsty z dział ogień i bomby rzucając na klasztor. Oblężeni odstrzeliwali się pierwszego dnia z mniejszej broni tylko; nazajutrz i z dział już, nie bez szkody Szwedów.
Siódmy grudnia (była to wigilja do Najświętszej Panny, postem jak inne u Polaków obchodzona), jasny oblężonym zaświecił. Ożyli zakonnicy i powzięli nadzieję. Pan Piotr Sładkowski, podstoli rawski, przez Szwedów przejęty, gdy z Prus powracał, przybył do Millera; posłany do klasztoru, mając namawiać do poddania, lecz w istocie ożywił ich nadzieją niejaką. Doniósł bowiem, że szwedzkie wojska klęskę poniosły od królewskich, że część wojsk polskich, co się była poddała Karolowi, wróciła do Jana Kazimierza, gdyż Szwed zawojowawszy Wielką i Małą Polskę, wcale kraju tego obroną i bezpieczeństwem się nie zajmował, dając go na łup kozactwu i Rusi, zdając się iść na zgubę raczej, niż myśleć o ocaleniu nieszczęsnych prowincyj. Wojska szwedzkie rozbojem szlacheckich majętności i domów, łupieztwy, zabójstwy, świętokradztwy, gwałtami wszelkiemi, połamaniem praw, karę Bożą na się ściągały. Kwarciani do Jana Kazimierza powrócić chcieli, byleby się w kraju ukazał, co już obiecywano. Zakonnicy tedy zwlekając, mogli się spodziewać doczekać wojsk i króla.
Ósmego grudnia nazajutrz, w dzień Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Panny Marji, Hijacynt Brzuchański, mieszczanin częstochowski, przebrawszy się za żołnierza, (bo inaczejby zbliżyć się mu do murów nie dano) na wał wlazł oznajmując, że z Krakowa dla rozbijania murów klasztornych idzie sześć burzących dział, i tysiąc dwieście ciągnie piechoty, a w pomoc Janowi Kazimierzowi spodziewają się wielkiej liczby Tatarów. To szybko wyrzekłszy, zręcznie wrzucił na mury listy z konwentu krakowskiego od ojca Antoniego Paszkowskiego, w których opiewając szwedzkie gwałty i łupieże, namawiał, aby się oblężeni nie poddawali, nic bowiem świętego, nic stałego u Szweda, żadnej w nim nie można mieć wiary.
Co dziwniejsza, jakiś tatarzyn z wojsk szwedzkich, który z kwarcianemi przybyłemi dla nabożeństwa, wszedł do klasztoru, obejrzawszy twierdzę, głośno począł namawiać, aby się księża nie poddawali wiarołomnym Szwedom, a ci będą musieli upokorzeni ustąpić. Te rady ducha jakoś dodały, a choć wiedziano o idących od Wittemberga armatach burzących, przecież wszyscy wzięli się do oporu, i postanowili nie poddawać do końca. Tegoż dnia bluźnierca Szwed, wracający z Rędzin, wioski pana Tomasza Przerębskiego, na podwórzu u św. Barbary, kulą działową dziwnie zabity został.
Dziewiątego i dziesiątego grudnia, przez dwa dni nieprzyjaciel zlekka szturmował, rzucając tylko kule sznurami smolnemi obwijane, dla zapalenia dachów, ale napróżno. Wielkie tymczasem działa, wśród ciemnych nocy, ustawiano i rychtowano; te tak tajemnie podciągnięto przeciw murów, że załoga nie postrzegła się, aż dopiero, gdy ogromnemi głosy o jutrzni wśród śpiewów w chórze, odezwały się. Cały dzień umyślnie zmagając się, jako w świąteczny, nieprzyjaciel ognia dawał, nie dając chwili spokojnej na modlitwę. Niesłychaną moc kul i bomb różnych puszczono od brzasku. Od strony północy i południa upadło trzysta czterdzieści kul; ale zakonnicy prawie o tem nie wiedzieli, zajęci modlitwą w dzień świąteczny (świeccy liczyli), w kościele wedle zwyczaju, trwając ciągle na nabożeństwie. Odśpiewano supplikacje przed Najświętszym Sakramentem, z którym gdy wyszła processja w podwórze, poczęły na nią sypać się ogromne złomy murów, i kule kilkadziesiąt funtowe przelatywać nad głowami; nikt przecie nie uszedł, póki się nabożeństwo nie ukończyło.
Po skończonych modlitwach publicznych, co było ludzi, rozdzielili się w różne stanowiska, stając ku obronie murów. Szkody dnia tego, pomimo wysileń nieprzyjaciela, nie były bardzo znaczące; mury mało co między dwoma bastjonami uszkodzone zostały; kilka koni w stajniach zabito, dwa koła u armat (od północy) zgruchotano, jedno działo nadwerężono; trzech młodzieńców na imię Janów, zabici zostali, później zginął jeszcze czwarty na imię Jan, jakby wszystkim co się Janem zwali, paść od kuli przeznaczonem było. Wszystko to wszakże nie odbierało serca oblężonym, nikt z placu i od zajęcia naznaczonego nie cofnął się, wszyscy pracowali na stanowiskach. Jedni podciągali działa, drudzy celowali je, inni kamień, ziemię, drzewo, belki na zapchanie wyłomów znosili, chętnie i żywo. Wyrostki, kobiety stali u dział, nabijali je, nie zważając na grad sypiących się kul w około.
Około południa, nieprzyjaciel zwolnił nieco ogień, wystąpił dobosz z zapytaniem, ażali nie zmiękczeni trwają zakonnicy, lub czy się poddać nie myślą? Odpowiedzieli, że chcą się namyśleć do jutra. Miller tą odpowiedzią rozjątrzony, znów ognia ze wszystkich dział zajadle rozpocząć kazał, i burzyć mury. Huk straszliwy, wrzaski, dymy, otoczyły górę znowu: chciano koniecznie przebić wyłom i rzucić się na mury do szturmu. Trochę jednak wstrzymał się w zapędzie Miller, bo mu pięciu artyllerzystów proch oślepił, a starszy nad niemi od kuli poległ.
Ze wschodniej strony (w klasztorze), był przewódzcą u dział Niemiec podejrzanej wiary. Ten nie bardzo pilnie, a może nie zbyt chętnie spełniał swój obowiązek, ale dostawszy w nogę kontuzji od kawałka roztrzaskanej kuli, odtąd tak się jął serdecznie, z zawziętości, czy z gorliwości pomnożonej, iż działo szwedzkie wywrócił, zabił artyllerzystę i prochy ich w powietrze wysadził.
W niedzielę rano spoczął nieprzyjaciel, gdyż w chacie wieśniaczej nabożeństwo po swojemu odprawiał; ale spoczynek i modlitwa nie długo trwały. Zaczęto strzelać znowu. Zdrajcy jacyś donieśli Szwedom, że zachodnia strona twierdzy była najsłabszą, i ku niej obrócili się Szwedzi. Ale się zawiedli, bo nocą z p. Piotrem Czarnieckim bracia się tu umocnili i co mogli poprawili tak, że kule nic tu nie zrobiły, a nieprzyjaciel począł powoli tracić nadzieję wzięcia twierdzy, jeśli się ona dobrowolnie nie podda.
Tymczasem nadchodząca zima doskwierała źle odzianemu żołnierzowi. Po nocach musieli sobie Szwedzi rozpalać wielkie ogniska dla ogrzania się, z czego korzystali oblężeni, biorąc ich za cel strzałów. Szwedzi musieli się wyrzec ognisk i pogasić je.
Nazajutrz uspokoił się Miller znużony, zebrał swoich coby czynić należało, nie chcąc wstydu tylko odnieść z daremnego pokuszenia. Sadowski życzył inną część wojsk przysłać dla oblegania Częstochowy, a Millerowi ustąpić. Tymczasem oblężeni spoczywają, gotując się do odpychania szturmu, zbierając kute drągi, żelaza zębate, kamienie, belki, i t. p. Sposobią ziemię i cegłę dla zasypania wyłomów, a to tem pilniej i czynniej, że już nikt nie myślał o przyjęciu szwedzkiej załogi. Gorliwość oblężonych była nadzwyczajna.
Tegoż dnia zamgliło się i zamroczyło tak, że Szwed wypadkowie, ze szmigownicy kulą nabitej, wystrzelił na własny post swój ku namiotowi dowódzcy. Millera wnuk od siostry, od tego strzału ugodzony w brzuch, zabity został. Jenerał sprawił mu wspaniały pogrzeb, ale i to go od dalszych kroków nie powstrzymało. Owszem, żywą boleścią straty przejęty, kazał sypać nowe szańce spędzonym zewsząd wieśniakom, pod mury gromadzie, usypy i fossy zasypywać. Gdy się to dzieje, oblężeni czekają aby pod mury więcej się ludu zebrało i gotowi kamień, brony, belki, trzymają. Z południa wymierzono na nich działa i sypnęły się kule tak, że robota przerwana została. Było to już w nocy, ale śnieg dozwalał działa celować.
Gdy dzień się zrobił, przytoczyli Szwedzi machinę do murów, ukazała się oblężonym, ale ją działem rozbito natychmiast.
Mgły się poczęły, dotąd nieprzyjacielowi szkodliwsze niż oblężonym; korzystając z niej, Szwed się posuwał śmielej na razy, ale bezskutecznie. Następnych dni i nocy roztoczyły się mgły osobliwsze, złego zapewne ducha dzieło, (mówi Kordecki), gdyż były tak gęste, że oko w nich nic widzieć nie mogło, a ogromne machiny (żółwie), przyciągnione od północy pod mury, nie mogły być dojrzane, dopóki modlitwami i egzorcyzmami zakonników nie rozjaśniło się niebo.
Z tego powodu jednemu z zakonników poleconem zostało, aby przeciwko mgle owej dziwnej, modlitwą bronił i exorcyzmem ją rozbijał: błogosławiąc broni oblężonych; co gdy uczynił, mgły się rozeszły, rozjaśniło niebo i skutecznie znowu odstrzeliwać się poczęto.
W obozie szwedzkim weszło w przysłowie, że Częstochowscy mnichy, wielcy czarownicy. Szwedzi przypisywali czarom potężnym, zabicie jednego ze swoich, który jak sam powiadał, miał siedmiu szatanów przy sobie, i ze trzydziestu potyczek wyszedł cały, włosa nie straciwszy. Ginęła wielka liczba starszyzny szwedzkiej od kul oblężonych, nie żeby jak chciano ci szatanowi duszę zapisali, ale że Bóg ręką swą karał ich za grzechy.
Stratą kilku starszyzny osłabiony Szwed, od zachodu ku wschodniej obrócił się stronie. Ale tu z mnóstwa strzałów, jedna tylko kula, jednego Jana dosięgła. Miller zaś stracił jednego ze znaczniejszych dowódzców, zabitego w namiocie własnym, tak, że waląc się upadł na niego.
W klasztorze, zwłaszcza szlachta, widać poczęła się lękać szturmu i zdobycia, bo dwaj jacyś z familjami, prosili Millera, aby uchodząc z twierdzy, pod jego opieką pozostać mogli. Jeden z nich miał z sobą dwie siostry zakonnice, drugi żonę i synka.
Bardzo trafnie i przezornie postąpił sobie Kordecki, iż szlachcie tej wynijść nie dozwolił, obawiając się, aby przez to postrach i rozgłos o bliskiem poddaniu się nie rozszerzył. Miller, który wprzód jeszcze mówił szlachcie, iż zakonnicy ich nie puszczą, teraz dodał:
— A co? nie mówiłżem, iż te mnichy na to się nie zgodzą?
Tych dni ciągle nacierano mocno i naglono o kapitulacją, kilku zabitych postrach szlachty i załogi zwiększył, przybory do szturmu grozić się zdawały. Trwoga była powszechna, jeden Kordecki nie upadł na duchu. Zakonnicy jego nawet obawiać się poczęli, znużeni nieustanną pracą, do której nie byli zwykli, niepokojeni wieściami o zwycięztwach Szwedów po kraju.
— Taka widać, wola jest Boża, — mówili zakonnicy, — my jedni pozostaliśmy, nie złamiemy losu. Po co się opierać, gdy wiarę, obrzędy i majętności nam zapewniają?
Na zgromadzeniu zakonników, odzywały się tu i owdzie takie głosy, wprzódy widać umówione; a straszniejszem od nich było, głuche milczenie na zapytania Kordeckiego, spuszczone głowy, znużone wejrzenia. Wymownie, z zapałem powstał bohaterski przeor na słabych, wlał ducha i odtrącił myśl poddania różnowiercom miejsca świętego. On jeden zachował przytomność, odwagę i nadzieję czerpaną w wierze, więcej Bogu, niż ludziom ufając; wyrazy jego miały jeszcze na umysły wpływ wielki i przeważny.
Znaleziono na wałach, na śniegu list przypadkowie zgubiony, przez niejakiego May sandomierzanina, do którego brat pisał, oznajmując o Tatarach idących w pomoc Janowi Kazimierzowi. To dodało otuchy oblężonym.
Spróbowawszy od północy, zwrócił się znów nieprzyjaciel ku południowi, nie tak dla wypróbowania grubości murów, o których już dość wiedział, jak raczej dla łatwiejszego rzucania bomb na dach klasztorny i kościelny, i mury gęstemi osłabione oknami.
Pracowano usilnie nad wywróceniem ścian kościelnych, rzucano gęsty ogień na dachy od rana do południa, ciągle to trwało, aż nareszcie znużeni Szwedzi trochę spoczęli, nic nie uczyniwszy, krom że wrota ogromną bombą nadłamano i belkę zwodzonego mostu wyższą, ze czterema bombardami od muru wiszącemi uszkodzono. Co gorzej, kula jedna żelazna wpadłszy przez okno do kościoła, napełniła go kurzawą i gruzem, szczętami tynków i bryzgami cegły, tak, że zakonnicy będący wówczas na nabożeństwie, sądząc iż kościół się wali, pouciekali.
Kilku szlachty znowu zbyt przezornych i nad miarę bojaźliwych, którym dokuczyło oblężenie i praca, a strach już głośno do nich przemawiał; przyszli przy ojcu Janie Stradomskim kaznodziei, do przeora Kordeckiego z zapytaniem:
— Co wasza przewielebność myślisz, i na co czekasz zwlekając, gdy niema najmniejszej nadziei posiłku; nieprzyjaciel całym krajem włada, upor nadaremny. Dziśby jeszcze można wymódz może warunki, na które nieprzyjaciel jutro przystać nie zechce?
Przeor Kordecki odparł zimno:
— Nie na wszystko czego żądamy Szwed zezwala; nie chcemy bowiem dozwolić na to, aby różnowiercy skalali miejsce święte. Wy miłościwi panowie, złamani pracą i niepowodzeniem, prowadzicie do układów, chcąc przykrego wojowania poprzestać, ale czy poddanie się klęską także nie będzie, nie, myślicie? Król Jan Kazimierz nie zapomni o swojem królestwie, nie osieroci go tak, poddanych obowiązkiem dopomagać. Nie naglijcie o poddanie, abyśmy którzy dziś walczym za Boga, kraj i króla przeciw różnowiercom, potem za niegodnych świętego miejsca uznani nie byli, i z niego jak słuszna, wygnani! Gorszą dla nas klęską poddanie niż wojna, w której z pomocą Bożą, spodziewamy się jeszcze zwyciężyć.
Nazajutrz od śmigownic poległo trochę Szweda, nastąpił rozejm, a raczej chwilowe z obu stron wstrzymanie kroków nieprzyjacielskich.
Przed kilku dniami przyszedł był za pozwoleniem Millera do twierdzy, Aleksander Jaroszewski z Lubidzy, pod pretekstem wyprowadzenia żony, która się tu znajdowała, a w istocie oznajmując, że kwarciani srebro klasztorne zatopione w stawie łowiąc rybę znaleźli, bo wody spadły były znacznie. Srebro to chcieli oni odwieść, gdzieby im wskazano. Pan Jaroszewski nie mogąc tego otwarcie powiedzieć, bo miał towarzysza dodanego, rzucił zręcznie kartkę, nie mogąc na nią odebrać odpowiedzi. Tymczasem już się o srebrze dowiedział jenerał, kazał je sobie oddać kwarcianym i ztąd bierze nowy pochop nakłaniania do poddania się zakonników; udając łagodność, pod którą ukrywał się jad, wysłał szlachcica znakomitego człowieka, z propozycją, iżby się zakonnicy poddali, a on im srebro odda.
Śliczne były obietnice Szweda: że nie chce niszczyć i wywracać miejsca świętego, że własności nie ruszy, że srebro nawet powróci, że na dowódzcę twierdzy wyznaczy księcia Hesskiego katolika i łagodnego człowieka, i t. p. Przeor imieniem zgromadzenia odpowiedział:
— Iż pragną pozostać wierni królowi i swoje bezpieczeństwo sami upewnić. Oni tu na Jasnej-Górze panami są i pozostaną. Gdyby obca była załoga, liczni pobożni pielgrzymi niepokojeni, niedopuszczani by być mogli. A jeśliby do kapitulacji przychodziło, prosiliby o dowódzcę polaka-katolika, jakiego sami wskażą. Co się tyczy sreber, — odparł, — więcej cześć Bożą i miejsca świętego całość, niż najwyższe cenim skarby. Powrotu zaś sreber i po uczciwości i wierze Polaków kwarcianych, co je znaleźli, spodziewamy się.
Tak się stało jak przewidywał przeor, bo po ustąpieniu Szweda od oblężenia, ksiądz Albert Rychalski oficjał radomski, proboszcz breźnicki, oddał je do Częstochowy. Część tylko niewielką zasekwestrował jenerał. Żołnierze reszty, wedle żądania, oddać mu nie chcieli i nie oddali. Seweryn z Kali Kaliński, przy liście 29. grudnia 1655 r. srebra te złożył w ręce księdza Rychalskiego. Podobneż listy protestujące, że własności klasztoru tknąć nie chcą, napisali oddając ci co je znaleźli: Mikołaj z Karmina Karmiński i Jan Trupski. Piękny ten czyn kwarcianych wart pamięci. Imieniem Krzeczowskiego dowódzcy jazdy i Adama Komorowskiego, podpisał protestację przy oddawaniu sreber, niejaki Monkowski.
Gdy Miller przekonał się, że klasztor stał na twardej opoce, a podkopać się podeń nie było mu podobna, sprowadził z Olkusza kamieniarzy, aby dzień i noc skały łamali. Ci powolnie bardzo i jak węże czołgając się, bardzo niewiele za dzień postępując, a skrycie dla strzałów pracując, od strony wschodniej łupać skałę poczęli. W klasztorze ztąd popłoch i wieści, że miny pod mury i klasztor podłożone zostały. Z tego pochop brali przekupieni w twierdzy szlachta, partyzanci Szweda, namawiać do poddania się i straszyć, iż za dwa dni, gdy się nie podda klasztor, minami wysadzony będzie. Większość uwierzyła tej bajce, i wielkim przejęta została strachem. Zakonnicy starsi z przeorem wcale nie zlęknieni, łagodzili, dodawali serca i pracowali nieznużenie, aby marną bojaźń rozprószyć.
Oblężeni tymczasem drugą przedsięwzięli wycieczkę. Nieprzyjaciel pierwszą ostrzeżony, w nocy się już pilnował, uczyniono więc ją z rana. Naznaczony termin na dzień następny, 20. grudnia.
Dopiero o godzinie pierwszej z południa, skrytemi drzwiami w głęboką fosę wszedłszy, z niej od murów na obóz nieprzyjacielski pod wodzą Stefana Zamojskiego miecznika sieradzkiego, wypadli. Najprzód pobili kamieniarzy na drodze kuciem miny zajętych, dalej zagwoździli dział dwa. Potem z krzykiem puścili się za Szwedem aż ku drodze, od miasteczka do wsi wiodącej, bijąc i siekąc co napadli.
Około stu jazdy ruszyli przeciw wycieczce, ale działami z murów odparci, odstąpić musieli. Strzelano do nich póty, aż uszli w pole pod miasteczko. Nasi z łupem, jednego tylko straciwszy, powrócili szczęśliwie.
Spoczął potem dni kilka nieprzyjaciel i nie sypał szańców; pobitych, mianowicie znaczniejszych, wywieziono pogrzebać do Krzepic. Może też i dla postrachu jaki ogarniał powoli Szwedów, wstrzymano szturm; zaczęto inaczej się z obozowiskiem rozkładać. Wieść chodziła, że gdy niedawno jenerał siedział u stołu ze swemi, ku wieczorowi kula armatnia na jego namiot wymierzona, padłszy z rogu, rozprószyła zebranych, wywróciła stół zastawiony, i tak ich wylękła, że Miller swój namiot zaraz w inne miejsce przeniósł.
Trzeciego dnia potem, ukazały się z daleka idące z Krakowa wozy z prochami i bronią różną. Chciano ku nim strzelać lub odciąć je, ale nadchodząca noc nie dozwoliła.
W klasztorze nowe strachy powiększone przez szlachtę znużoną oblężeniem i namawiającą nieustannie zakonników do poddania. Zgromadzenie skutkiem tych ciągłych nalegań rozerwane było, podzielone w zdaniach i niepewne, co mu czynić należało. Potęga nieprzyjaciela, brak wszelkiej pomocy, bojaźń wściekłości Szwedów, ich upór w dobywaniu, postrach o święte miejsce i obrzędy, nakłaniały do kapitulacji. Mówili już sami niektórzy ze zgromadzenia.
— Nie przystoi zakonnikowi, duchownemu, co się świata wyrzekł, przelewać krew i walczyć. Cóż gdy dla braku żywności przyjdzie się poddać? Nie lepiejże wcześnie wyjednać warunki lepsze? — Starsi tylko i przeor inaczej myśleli, a za nimi dała się pociągnąć i reszta.
Ich słowa, zawsze jedno wtórzyły: nie łammy poprzysiężonej królowi wiary, ufajmy w Bogu i opiece Najświętszej Jego Matki, Opiekunki tego miejsca.
Postrach wzmagający się pomimo starania przeora, powiększył jeszcze Hyacynt Brzuchański, mieszczanin częstochowski, który znów przebrany za kwarcianego, podjechał pod mury, worek z kilką rybami i list na wał rzuciwszy oznajmujący, że tej nocy mocniej nalegać będą na twierdzę i straszne czynią przygotowania Szwedzi. Donosił, że widział drabiny, machiny do murów, belki zębate, granaty i kule przysposobione.
Biedny Brzuchański którego wyszpiegowano, gdy tę rybę podrzucał, złapany został, związany i srodze męczony. Zdradził go worek porzucony na śniegu kolorem swoim; odchodzącego złapali Szwedzi i przywiedli do jenerała. Wzięto go na męki, a potem na śmierć skazano. Lecz gdy już dekretowany oczekuje śmierci, Bogu się tylko i N. Pannie polecając, która obrońcy swemu ukazała się w postaci, w jakiej jest na częstochowskim obrazie, oswobodzony został przez sędziów za okupem.
Nowy szturm poprzedził list jenerała, który pisał, że widząc niczem nieprzepartych mnichów, sprowadzonemi z Krakowa działami i machinami, zniszczy twierdzę i klasztor. Radził, jako chrześcjanin rychłe poddanie się, jeśli zginąć ze szczętem nie chcą. Zaręczał wreszcie za całość miejsc, i osób, byleby się poddali, (D. 24. grudnia 1655.)
List Brzuchańskiego choć oznajmywał o szturmie i wszystkich napełnił strachem, z drugiej strony donosił, że Jan Kazimierz ze Szlązka przeciwko Tatarom na pomoc mu idącym, ciągnie, i już w Żywcu się znajduje. Była więc niejaka nadzieja odsieczy i zgromadzenie odpowiedziało listem.
W piśmie swojem przyznawali się zakonnicy do zmyślonych zwłok w targach o poddanie, dla zyskania czasu. Obiecywali nareszcie serjo do kapitulacji przystąpić, ale prosili Millera, aby wprzód dał im swobodnie i spokojnie uroczystość Narodzenia Pańskiego obchodzić, i dozwolił zawieszenia broni. Zaczem, kończyli, gdy od starszych do których posłaliśmy otrzymamy wiadomość, wszystko się ukończy.
Była to nowa forma dawnej myśli uzyskania czasu. Dołączono razem prośbę pokorną do hrabiego Wrzeszczewicza.
Ale nikogo już znaleźć nie można było, coby się podjął odnieść list, tak się obawiano jenerała, który mógł zatrzymać i uwięzić. Aż starucha baba, żebraczka Konstancja, mieszkająca w budzie przy wałach, która za małą nagrodę podpalała domy przeszkadzające zakonnikom, kule nieprzyjacielskie i muru obłamy w fosę padające zbierała, drzewo na wałach leżące znosiła, wcale się o latające kule nie troszcząc; sprzedawała jaką gdzie chwyciła żywność oblężonym i pomagała w czem mogła, nadarzyła się. Ta za kawałek chleba poszła nocą do obozu i ze śmiechem przyjęta od starszego nad strażą, stawiona przed jenerała, list mu oddała, na który wręczono jej odpowiedź.
Pismo od hrabiego Wejharda było bardzo grzeczne, zwał w niem zakonników: amici honorandi, mówił: że wcale źle im nie życzył i owszem, że się wstawiał za niemi do jenerała, który tylekroć zawiedziony, już ufności nie miał. Wymógł przecie, choć nie chciał wstrzymywać ogromnego jutrzejszego szturmu, że dozwala na rozejm nazajutrz (dzień Bożego narodzenia), dla nabożeństwa, z tem, aby jeszcze tegoż wieczora dali zakładników, iż pozajutrzu bez odwłoki zdadzą klasztor. Jeśliby tego nie uczynili, Miller grozi obróceniem w popiół i zniszczeniem zupełnem. Zaklinał się wreszcie na Boga i matkę Jego, że nie próżną groźbę rzuca, ale szczerą mówi prawdę, że dalszemu nieszczęściu zapobiedz już nie potrafi.
Na list Wejharda i Millera nic nie odpowiedziano, ale zakonnicy noc całą spędzili bezsennie. A była to noc wigilii Bożego Narodzenia, na czatach po murach schodząca w dodawaniu odwagi załodze, udział po posterunkach ważniejszych mającej. Reszta modliła się w kościele i oczekiwała mszy pasterskiej.
Ruch niezwykły w obozie, ognie gęste, oznajmywały coś grożącego tej nocy, ale Bóg wstrzymał Szwedów od kroków. Dziwnym sposobem nie zaczepił nieprzyjaciel oblężonych, aż po zupełnem ukończeniu nabożeństwa.
O samem południu, zaryczały działa od północy, i żelazne bomby na mury klasztoru tak gęsto padać zaczęły, że w wielu miejscach podziurawiły ściany, gruzem, pyłem, kurzawą, dymem napełniając korytarze i budowy. Ogniste kule z zażegniętemi smolnemi sznury, jak węże płomienne leciały na dachy; granaty w niezwykłej liczbie roztrzaskiwały się po podwórcach, po dziedzińcach, nie tyle szkody, ile strachu i swędu czyniąc. Tych to kul żelaznych i prochem ładownych, — powiada Kordecki, — rzuconych w miejsca, gdzie najwięcej było ludzi, pękających i obłamkami kaleczących, najbardziej się obawiano. Jedna taka bomba przed kuchnią znaleziona nie pęknięta; druga tocząc się przez podwórze, pokruszyła potem szyby w oknach i drzwi połupała. Ku wieczorowi jedno działo najwięcej szkodzące oblężonym, rozsadzone zostało, i tak skończył się ten nowy epizod.
Powszechna wieść chodziła, i świadkowie na to liczni stawali, że kule działowe nieprzyjacielskie odskakiwały od murów, a na nich samych się zwracały. Wielu było niedowiarków co temu przeczyli, ale tegoż dnia Narodzenia Pańskiego, Piotr Okrasa, jadący z Dzbowa do obozu, upewniał, że widział jak kula odbita od murów, zwróciła się na owe szkodliwe działo; rozsadziła je i artylerzystę zabiła. Kula ta była takiej wielkości, iż z klasztoru puszczona być nie mogła. Od rozsadzenia tego działa, które tak straszliwie pękło, że na kilkoro staj drzewa szczęty rozrzuciło, ucichły armaty i więcej się słyszeć nie dały. Jakaś moc wyższa wstrzymała Szwedów, choć dostatek prochów i dział mieli.
Wieczorem pisał Miller do oblężonych. „Listy wasze zwyczajnie dym czczy nam przynoszą, dymu i płomienia godne; próżne w nich tylko słowa, ze słów zwłoki, a w zwłokach upor; z którym królowi tak potężnemu, tak łaskawemu i dobremu, poddanie się zwlekacie, a tem samem J. Król. Mości oświadczoną wam łaskę w niechęć, załogę opiekuńczą we wroga i zemstę surową obracacie i t. d.“
Cały list w ten sposób. Dawał nareszcie im do wyboru, albo natychmiast fortecę poddać królowi szwedzkiemu i przyjąć załogę, albo złożywszy przysięgę królowi, na wynagrodzenie szkód przez upor ich spowodowanych, za zniszczenie okolicy, (!!) wypłacić zaraz 40,000 talarów imperji, a 20,000 złożyć miała szlachta będąca w twierdzy, ogółem sześćdziesiąt tysięcy talarów. I to natychmiast. Odebrawszy tę sumę Miller, przyrzekał odstąpić od oblężenia, i zapewniał im bezpieczeństwo. Jeśliby jednego z dwojga nie przyjęli, najokrutniej groził, nie tylko nie ulżyć oblężeniu, ale w koło na mil trzy, wszystko w perzynę obrócić, dobra szlachty, która się zamknęła w twierdzy zniszczyć ogniem i mieczem; wsie, miasta, osady z ziemią zrównać. Samym zakonnikom bezpieczeństwa osób i życia nie ręczył, grożąc, iż prześladować i śmiercią ich karać będzie: (non aere, sed corpore, non nomine, sed sanguine luetis, 25. Decembr.).
Kordecki łagodny, nieustraszony, bo siła zawsze z łagodnością chodzi, nazajutrz wedle zwyczaju u nas dawania kolędy, posłał w dzień św. Szczepana przez Konstancją żebraczkę list do jenerała i hrabiego Wrzeszczewicza, a przy nich jakby umyślnie, zamiast 60,000 talarów, książeczki po łacinie i niemiecku, o cudach obrazu i kilka wyobrażeń Najświętszej Panny Częstochowskiej. Ta piękna odpowiedź na groźby, znaczyła: Ona nas obroni.
W liście mówił Kordecki, że dawniej propozycją opłaty byłby w stanie przyjąć, teraz zaś zniszczony ogniem na dobrach, wycieńczony wojną, oblężeniem i t. d., nie jest już w stanie się okupić. „Buntownicy nie jesteśmy, pisał, bośmy prosili tylko o polską załogę i o polaka dowódzcę.“ W grzecznym zresztą liście, nie chciał dawać wiary pogróżkom, i spodziewał się, że Miller inaczej rozmyśliwszy się postanowi. Jako do katolika Wejharda, innej był myśli list, nakłaniający go do uczczenia miejsca, dla którego za doznane łaski, miał obowiązki wdzięczności.
W dzień św. Szczepana, który obchodzono uroczyście, muzyka chodziła kolędując, i wystrzałami obchodzono święto. Od starszego szli muzycy kolendować kolejno wszystkim ze szlachty; artylerja też obchodząc św. męczennika, imieniny zarazem Stefana Zamojskiego i syna jego, silnie dawała ognia na wiwat! Te wystrzały tak gęste i tak długo trwały, że Szwedów postraszyły i pospędzały ze stanowiska.
Szwedzi, którym Polacy kwarciani wytłómaczyli owę muzykę i śpiewy, dziwili się bardzo marnowaniu prochu, i powzięli wielkie wyobrażenie o zapasach jego, gdy się tak nie lękają wyczerpania. Muzyka też wesoło brzmiąca, wielkiego postrachu nie dowodziła.
Miller znużony, zmęczony, a zimą przykrą uciśnięty, nocą działa wszelkie z bateryj kazał zdjąć i wyprawił, a o świcie wszyscy rozpierzchli się, każdy w swoję idąc stronę. Miller ciągnął do Piotrkowa, hrabia Wrzeszczewicz do Wielunia, Sadowski do Sieradza, książę Hesski do Krakowa, Polacy do Mało-Polski.
Jakaż to była radość i wesele w klasztorze, gdy nazajutrz odparto nareszcie tak długo zaryglowane wrota, i można było odetchnąć świeżem, swobodnem powietrzem!
Ci, do których należało, pobiegli na wsie zbierać żywność, ale wsi klasztornych w popiele tylko i zgliszczach pozostały ślady, a z poddanych nikogo, w części pobici, w części na Szląsk pozbiegali.
Przeor wyprawił zaraz posłańca do Lublińca, do hrabiego Andrzeja Celari, Liber barona na Lublińcu i Radziątku, oznajmująC mu o odejściu nieprzyjaciela, i prosząc o zasiłek dla wycieńczonych śpiżarni. Wielki ten opiekun klasztoru, wysłał zaraz zapasy, winszując zdjęcia oblężenia. Rozeszły się szybko wieści o odstąpieniu Szwedów od Częstochowy, i ze wszystkich stron nadsyłano różne zasiłki; Warszycki kasztelan krakowski, Paweł, stryjeczny brat jego, Krzysztof Żegocki rządca babimostski, Sebastjan Bogdański, Stefan Jackowski, pospieszyli ze zbożem, owcami i bydłem w pomoc zgłodniałym.
Zakonnicy modlili się, dziękując Bogu. Jemu tylko i Najświętszej Matce Jego, przypisując szczęśliwe ukończenie oblężenia, które widocznym było cudem. „Nie jest-li to cud, pisze Kordecki, aby siedmdziesięciu zakonników, wcale nie żołnierzy, pięciu szlachty z ludźmi w niewielkiej liczbie, sto sześćdziesiąt załogi pieszej, a w niej większa część wieśniaków, oparli się takiemu wojsku? Co dziwniejsza, wszyscy pojedyńczo obawiali się i drżeli, a jak skoro przyszło do głosowania, byli za oporem, i gotowi raczej na śmierć niż na oddanie różnowiercom miejsca świętego. Każdy uważał upartą obronę za zuchwalstwo niesłychane, bo cała prawie Polska była w ręku Szwedów, Kraków się poddał, a Częstochowa z kilkuset ludźmi trzymała.“
— Cóż to? czy tureckich posiłków oczekują ojcowie? — mówili niektórzy żartując. Kordecki silny był nie nadzieją posiłków żadnych, ale ufnością w Bogu.
Z ludzi, mówi Kordecki, nikt tyle do obrony miejsca nie przyłożył się, co Władysław IV, który jakby przeczuciem obwiódł je murami silnemi, kościół kraju strażnicę, zasłaniając od niewidomego naówczas nieprzyjaciela. Jan Kazimierz z żoną, dowiedziawszy się o oblężeniu, wielce się o Jasną-Górę troskali, ale posiłków dla przymierza Szweda z Ferdynandem III. w krajach austrjackich zbierać nie mogli. Później rozsiano wieść fałszywą, (były nawet drukowane opisy), iż się Częstochowa poddała. Dwaj tylko troskliwsi przybyli z posiłkami, ale w dziesięć dni po zdjęciu oblężenia, to jest: Krzysztof Żegocki gubernator Babimostu, i Stanisław Kulesza.
Miller widocznym odpędzony został cudem; wedle świadectwa niejakiego Grodzickiego, ukazała mu się groźna niewiasta rozkazując ustąpić. Przestraszony widzeniem, odszedł.
Listy dominikanek z Piotrkowa do Częstochowy, do sióstr tu zostających pisane, świadczyły także, iż Miller obrazowi Najśw. Panny Częstochowskiej w Piotrkowie u dominikanek mocno się przypatrywał. Tenże otrzymawszy kopję częstochowskiego wizerunku, sam opowiadał o widzeniu postaci strasznej i nie ziemskiej kobiety, która nań działo mierzyła. Inni także Szwedzi zapewniali, że widzieli na murach postać niewieścią działa celującą, a kamieniarzom z Olkusza, ukazał się starzec poważny, który ich napomniał, aby próżną porzucili pracę. Aleksander Strzałkowski słyszał to od Szwedów i zeznał pod przysięgą.
Inni w klasztorze pocieszające mieli widzenia. Jadwidze Jaroszewskiej ukazał się starzec, którego ksiądz Kordecki miał za św. Pawła eremitę. Starca tego widziano też u boku niewiasty na murach, jak poświadczali ludzie. Szwedzi opowiadali potem u Błażeja Wadowskiego przeora wieruszewskiego, (Jerzy Eichner i Arent Lukman), iż widzieli niewiastę w niebieskiej zasłonie po murach przechodzącą, która ich straszyła.
Klęli Szwedzi zakonników, za czary to poczytując i przypisując ich sile, że artylerzysta, który do kaplicy mierzył, wyciągnąwszy rękę, więcej jej złożyć nie mógł. Odstąpiwszy od Częstochowy, nawet bluźnić przeciwko Najświętszej Pannie przestali żołnierze. Sadowski ów czech, opowiadał panu Bielawskiemu z Ruska, że widywał także kobietę na murach z mieczem ku nim zwróconym; kilkudziesiąt ludzi przerażonych widzeniem stracili Szwedzi. Mnóstwo podobnych świadectw przywodzi ksiądz Kordecki. Często też mgły tak oblegającym zasłaniały Jasną-Górę, że ją całkiem z oczów tracili. Kule źle wymierzone, od ziemi zmarzłej odbite, na nich się samych zwracały. Lecz na co większego cudu, powiada słusznie Kordecki, nad samą obronę Częstochowy?
Dodaje także przeor, opis przyjęcia w Częstochowie posła cara Aleksego Michajłowicza, Jana Jewjew’a, który przybywszy dla układów o pokój do Polski, otrzymał pozwolenie odwiedzenia cudownego obrazu, zjechał tu, i nie swojem tylko imieniem, ale Cara, Ruś polecał opiece Najświętszej Panny. Uczcił on najprzód obraz, padając przed nim na twarz, wedle obyczaju Rusi, a potem wszystko ciekawie i pilnie oglądał. Wziął z sobą książki o początku obrazu i kopję jego na płótnie, wielkiego jak oryginał rozmiaru dla Cara Aleksego.
W Amsterdamie tymczasem i innych miejscach, powychodziły drukowane fałszywe doniesienia o zdobyciu Częstochowy. Wstyd było Millerowi odstąpić nie zdobywszy tego, jak go zwał kurnika, bronionego przez mnichów.
W roku 1656, nowe były pokuszenia o Częstochowę. W lutym pisał Sadowski do przeora, że Miller i Duglass, dowiedziawszy się, iż w Częstochowie kryją się nieprzyjaźni królowi szwedzkiemu, żądają poddania się twierdzy i przybycia w tym celu zakonników, wysłać się mających do Krzepic. Zaraz po liście Sadowskiego wyszli w pięćset koni z Krzepic na rekogniją posłani, i spotkali się ze trzydziestu jazdy ku Kłobuckowi, w tymże celu idącej. Ci trzydziestu należeli do dwóchset, co w Wieluniu Szwedów wyciąwszy, schronili się do Częstochowy. Ustępując, naprowadzili oni Szweda na działa od strony północnej klasztoru, które ich do ucieczki zmusiły.
Po czwarty raz naszedł na twierdzę Wrzeszczewicz z dwoma tysiącami ludzi, z Krzepic, Wielunia, Sieradza, Piotrkowa, Pilicy i Ogródźca zebranych sądząc, że w ostatki zapust mniej strzeżony znajdzie klasztor. W nocy napadł na oddział Kuleszy w Częstochowie stojący; ale ludzie Kuleszy już się tego najścia spodziewający, podpadli pod wały twierdzy; ztąd ogień działowy odpędził Szweda znowu, który około czterdziestu ludzi utracił.
W kwietniu jeszcze, hrabia Wrzeszczewicz z tysiącem sześciuset ludźmi ukazał się pod miastem Częstochową, o godzinie pierwszej z południa. Siedmiuset pod ośmią chorągwiami wysłał pod klasztor, zostawiwszy większą część przy sobie u królewskiego stawu. Wyszło przeciw Szwedom trzechset Polaków. Co widząc, że prawe skrzydło następuje na nich, a lewe wyciąga się w pół-księżyc, ustąpili na bok dla zajęcia wzgórza bliskiego swemu prawemu skrzydłu. Potem z okrzykiem przywoławszy swoich z murów na Szweda, wpadli nań i wpędzili w trzęsawisko, które wstrzymało pogoń i bitwę. Wycieczkami więc potem trapiono nieprzyjaciela; sami dwóch tylko ludzi straciwszy, którym konie ugrzęzły w trzęsawisku; Szwedów, mianowicie ze starszyzny, ze trzydziestu zabili.
W tem spotkaniu wielu się odznaczyli, a mianowicie pan Piotr Czarniecki, który swą ręką dwóch znacznych Szwedów ubił: jednego wzrostu ogromnego, przewódzcę, zwalił włócznią z konia; drugiego (także ze starszyzny), nacierając nań koniem, postrzelił w biodra. Nazajutrz, ranny dowódzca jazdy szwedzkiej, umarł. Mało co później, Wrzeszczewicz w Wielkiej-Polsce mizernie zginął śmiercią, na jaką zasłużył.




Taki jest prosty opis oblężenia owego, które w dziejach naszych za cudowne sprawiedliwie uważane, dowodzi, co może głęboka wiara i silne religijne uczucie. Ksiądz Kordecki w opisie tego wypadku, wszystką chwałę zwycięztwa oddaje Bogu i opiece św. Patronki miejsca; myśmy mu winni uznanie, że był cudownem cudu narzędziem. Niepospolity to człowiek! Jaka wytrwałość, łagodność, męztwo i skromność w każdym postępku, na każdej karcie opowiadania! Jaki rozum i trafność, czy to w obiorze środków obrony, czy w traktowaniu z nieprzyjacielem; a nadewszystko co za religijny zapał i wiara potężna! Procesja z przenajświętszym Sakramentem obchodząca mury, wśród świstu kul i sypiących się kamieni i gruzów; muzyka na wieży przygrywająca bitwie, owe mnichy w bieli u dział stojący z paciorkami w ręku, co za wielkie i wspaniałe obrazy! A tenże Szwed przypisujący wszystko czarom, bo prędzej czarom ludzkim niż cudowi Bożemu uwierzy, owi kwarciani nie śmiejący ruszyć sreber klasztornych, poczciwy Brzuchański i odważna żebraczka Konstancja, jakie postacie dla poety, dla artysty, jak żywa stoi w nich przeszłość!!
Gigantomachja księdza Kordeckiego, słusznie też zdała się nam zasługiwać na wierny wyciąg, któryby ją lepiej dał poznać. Dodajem raz jeszcze, żeśmy byli wierni oryginalnemu opowiadaniu, o ile możności.







  1. Punkt ten uniwersału tak brzmi u Kobierzyckiego: Quicunque Rusticus vel colonus inque Civitatibus vel Pagis degens Nobilem aliqum, aut Dominum rebellioni contra nos contumaciter, sive vivum, sive interfecti caput attullerit, eidem, ejusque liberis, non solum libertatem personalem et agrum quem colit perpetuo immunem concedimus, sed etiam nobilis aut domini sui capti vel interfecti reditus, qui ex bonis ejus heraeditariis annuatim proficiscuntur, per sex aunos, utendos, fruendos indulgebimus, etc. etc.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.