Przejdź do zawartości

Płodność (Zola)/Księga piąta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KSIĘGA PIĄTA.

I.

Życie powoli rozpoczynało się napowrót w fabryce, pośród ciężkiej żałoby.
Dotknięty straszliwym ciosem, co go przywalił, Beauchéue nie wychodził już teraz; w pierwszych tygodniach nie opuszczał wcale domu, zgnębiony, nie pragnąc już nic dla siebie. Zdawało się, że się poprawił zupełnie, nie kłamał teraz, nie szukał pozorów do ciągłych podróży w rzekomych interesach, których celem było zaspakajanie po za domem nagłych pożądań kobiet, których potrzeba u niego zaostrzała się z wiekiem. I zabrał się napowrót do pracy, zajął się fabryką, schodził znowu co rano do warsztatów, w czem pomagał mu Błażej, oddany mu szczerze, czynny pomocnik, na którego z dniem każdym zdawał coraz więcej, zbyt dla niego samego ciężkich zajęć.
Co jednak najwięcej zwracało uwagę najzażylszych znajomych, to zbliżenie się do siebie małżeństwa. Konstancya stała się uprzedzającą względem męża, Beauchéne nie opuszczał żony, oboje żyli z sobą zgodnie, na ubocza, w wielkim pałacu, teraz szczelnie zamkniętym i zda się wybitym kirem, do którego mieli wstęp zaledwie tylko krewni.
Konstancya nazajutrz po okropnym ciosie, który pozostawił ją okaleczałą i okrwawioną, doznawała strasznego wrażenia chorego, któremu odciętoby jakiś członek. Czuła, że nie jest już całkowitą, kompletną, wstydem przejmował ją ten jej brak, to umniejszenie i okaleczałość.
I do tego żalu, gdzie szlochała w niej tkliwość matki, przymięszał się także bunt rozpaczny dumy wrodzonej, tak się czuła zmalałą na znaczeniu, odkąd nie była już matką, odkąd nie miała u swego boku tego następcy tronu, coby ujął ster rządów państwa. I pomyśleć, że to ona sama obstawała uparcie przy tem, by ten syn jej był jedynym, po to, aby sam tylko dziedziczył cały majątek, aby był wszechpotężnym królem dnia jutrzejszego! Nikczemna śmierć go jej skradła i zdawało się jej, że dom jest teraz mniej już jej własnością, że fabryka z rąk jej się wysuwa, teraz zwłaszcza odkąd ten Błażej u niej był zainstalowany z żoną swoją, dzieckiem, z całą tą płodnością rozmnażającą się Fromentów zaborczych.
Nie mogła sobie przebaczyć, że ich tu przyjęła, że im dała tu mieszkanie, jedyna jeszcze paliła ją namiętność bronienia się, wskrzeszenia syna, posiadania jeszcze innego syna, aby odzyskać dobro swoje, swe miejsce w świecie, swoją królewskość.
Bezwątpienia uwielbiała ona Maurycego, nigdy nawet nie kochała nikogo, prócz niego jednego; jako żona była zawsze chłodną, po prostu z zaparciem się samej siebie poddając się małżeńskim pieszczotom. Ale miłość jej macierzyńska, dotychczas nie rozgłośna, cicha i głęboka, wybuchnęła ponownie teraz nagłym płomieniem, który objął pożogą całą jej istotę. To macierzyństwo gwałtowne, wymagające, które ona skaziła w sobie, pogwałciła, umieszczając je na jednem jedynem dziecku, skazywało ją teraz na bezprzestanne męczarnie.
Była to matka oszukana przez los, okradziona; matka, której zabrano dziecko, co go pożąda całą duszą, pożąda innego, której palącego pragnienia miłości nic już nie ukoi, jeżeli nie zostanie znów matką. Dla serca jej, dla dumy, dla ciała, jak i dla ambicyi potrzebnem było dziecko, dziecko koniecznie.
I dlatego to bez wyrachowania, samym instynktem wiedziona, zbliżyła się do męża. Pośród żałoby tego zamkniętego domu, tych sukien czarnych, nastała ponowna faza miodowych miesięcy. Nie oszukiwali już teraz natury, oboje czekali, z razu pełni nadziei. Wszakże Konstancya miała zaledwie lat czterdzieści jeden, Beauchêne, starszy od niej o lat sześć pozował na zucha zdrowego i silnego, z tych, co to zdolni zaludnić pół świata. Nie widziano ich teraz inaczej jak razem. Kładli się spać wcześnie. Przez pół roku żyli regularnem życiem, ściśle domowem, w którem czuć było obustronną zgodność; wkładali całą dobrą wolę, całą siłę w nadziei, że uda im się osiągnąć, co pragną wspólnie. Ale oczekiwane dziecko nie przybywało.
Przeszło nowe półrocze i odtąd już, jak się zdawało, poczęła się psuć harmonia, którą niebawem zakłócić miały niepokoje, wymówki, gniewy, co wkradły się teraz do małżeńskiej sypialni, ponieważ Beauchêne od czasu do czasu już wymykał się na przechadzki, dla odetchnienia świeżem powietrzem, jak twierdził a Konstancya zgorączkowana, z zaczerwienionemi od łez oczyma, pozostawała znów sama u domowego ogniska.
Pewnego dnia, kiedy Mateusz przyszedł odwiedzić synową i zasiedział się w ogrodzie z małą Bertą, która wdrapała mu się na kolana, zadziwił się niemało widząc, że Konstancya, co spostrzegła go zapewne z okien sąsiedniego pałacu, zeszła umyślnie do ogrodu. Pod jakimś pretekstem wreszcie uprowadziła go ztąd i przez kwadrans przynajmniej rozmawiała o tem i owem, nie mogąc zdecydować się na przystąpienie do tego z czem tu przyszła. Potem nabrawszy odwagi zaczęła nagle:
— Mój drogi Mateuszu, daruj mi, że zaczepię cię o rzecz, dla nas obojga dość przykrą... Blisko już piętnaście lat temu mąż mój, wiem o tem dobrze, miał dziecko z robotnicą z fabryki. I to wiem także, że w tej sprawie pan oddałeś mu tę przysługę, że byłeś pośrednikiem, zająłeś się ową dziewczyną i jej dzieckiem, chłopcem, nieprawdaż?
Czekała na odpowiedź. Ale Mateusz, zdumiony, że jest tak dobrze poinformowaną, nie mogąc zrozumieć dlaczego po latach tylu zwracała się do niego w przedmiocie tej przykrej historyi, gestem tylko zamanifestował swe zdziwienie i niepokój.
— Och! — podjęła — nie czynię ci bynajmniej wyrzutów, przekonaną jestem, że twoja rola w całej tej sprawie była prawdziwie przyjacielską, może nacechowaną nawet szczerą życzliwością dla mnie, że podjąłeś się swej misyi przez obawę skandalu, który mógłby był mnie dotknąć. Zresztą nie sądzisz chyba, kuzynie, że mogłabym boleć nad jakąś zdradą, tak już dawną. Poprostu tylko chciałabym być dokładnie poinformowaną. Długo nie chciałam zgłębiać tych denuncyacyi, które mnie o całej tej sprawie powiadomiły. Dzisiaj ta historyą przyszła mi na pamięć i wciąż prześladuje, więc rzecz jasna, zwracam się z nią do ciebie, bo mężowi nigdy nie wspomniałam o tem ani słówkiem, uważając, że byłoby to zgubnem dla naszego spokoju znaglać go do jakichś wyznań o szczegółach całego tego nie dającego się już naprawić błędu. Co nakoniec skłoniło mnie ostatecznie do dotknięcia tego tematu, to wspomnienie naszego spotkania się owego dnia kiedy to towarzyszyłam pani Angelin do akuszerki na ulicy Miromesnil i gdzie to spotkałam cię z ową dziewczyną, piastującą znowu dziecko na ręku... Widocznie więc widywałeś się z nią znowu w tych czasach, musisz wiedzieć co się z nią dzieje, czy pierwsze jej dziecko żyje jeszcze i w takim razie gdzie jest i co robi.
Nie odpowiadał wciąż. Wobec gorączkowości jej, która w miarę zadawanych pytań coraz bardziej wzrastała, czuł, że musi się mieć na baczności i zadawał sobie pytanie, jaki mógł być powód tak dziwnego kroku ze strony tej kobiety tak dumnej, tak zamkniętej w sobie zazwyczaj. Cóż to zaszło? Dlaczego próbowała wyciągnąć go na zwierzenia, których wyników nie mógł z góry przewidzieć? Potem kiedy patrzała mu w twarz, przenikając nawskroś bystremi oczyma, szukał w myśli słów życzliwych a wymijających przecież.
— Wprowadzasz mnie w kłopot, kuzynko. A zresztą nie wiem nic takiego, coby cię mogło zająć... Ze względu na twego męża, ze względu na ciebie samą więcej jeszcze, do czegóżby to prowadziło poruszać przeszłość tak odległą?. Wierzaj mi kuzynko, zapomnij o tem co ci ludzie mówić mogli, ty, co masz tyle zdrowego rozsądku, tyle rozumu...
Przerwała mu, pochwyciła jego dłonie, zatrzymała je w obu swoich w uścisku ciepłym i drżącym. Nigdy nie widział u niej tego gestu namiętności zapominającej o wszystkiem, wydającej na łup tajnie swej duszy.
— Ale powtarzam ci, kuzynie, że nikt niema potrzeby obawiać się czegokolwiek odemnie, ani mój mąż, ani ta dziewczyna, ani dziecko. Zrozumże! tylko dręczy mnie to, przykro mi, że nic nie wiem, tak! zdaje mi się, że będę spokojniejszą, skoro się dowiem wszystkiego. Jeśli cię rozpytuję teraz, to wyłącznie dla własnego spokoju... Ach! gdybym ci mogła powiedzieć! Gdybym mogła powiedzieć!
Poczynał odgadywać wiele rzeczy, nie potrzebowała mówić mu wszystkiego. Już samo pogodzenie się małżeństwa było dlań charakterystycznem objaśnieniem; domyślił się po śmierci Maurycego, jak gorąco pragnęli znaleźć dlań zastępcę, jak dokładali starań, aby raz jeszcze mieć syna. A rok już minął i syn ten nie przychodził; mógł śledzić przykrość ich zawodu, ten smutek wciąż wzrastający, żal, gniew już wreszcie, gorycz i kłótnie, wszystko, w co ich pogrążała niemoc.
A w tej chwili znów był świadkiem napadu szczególniejszej zazdrości u zestarzałej małżonki, zazdrości o to dziecko, którego mąż nie mógł jej dać teraz a które miał wtedy z ową dziewczyną. Kobieta nie wchodziła tu już wcale w rachunek, wiedziała, że ta dziewczyna jest piękną jeszcze, świeżą, że jej ciało o tyle jest roskosznem, o ile ona sama była zeschłą, zżółkłą, wyziębłą przedwcześnie; i ani jednem słowem nie objawiła urazy, jaką mogłaby żywić w niej kochanka. Matka jedynie w niej była dotkniętą, o dziecko tylko była zazdrosną do szaleństwa. Nie mogła wygnać tego dziecka z pamięci, powracało ono bezustannie jak szyderstwo, jak obelga za każdy raz, gdy stwierdzała bezskuteczność swego oczekiwania, zburzenie nowej jakiejś nadziei. I z każdym miesiącem rozczarowanie się pogarszało, coraz namiętniej marzyła o dziecku tamtej drugiej, pożądała go, chciała dla siebie, jątrzyła swą ranę pytaniami, gdzie ono było, co się z niem stało, czy wyrosło na zdrowego silnego mężczyznę, czy też dziś podobnym jest do swego ojca.
— Zapewniam cię, kochany Mateuszu — podjęła znowu — że spełnisz dobry uczynek, jeśli mi zechcesz odpowiedzieć na moje pytania... Czy żyje? powiedz mi tylko, czy żyje? Tylko nie okłamuj mnie... Zdaje mi się, że gdyby umarł, ja czułabym się spokojniejszą. Ale Boże mój! nie życzę mu przecież źle bynajmniej!
Wtedy Mateusz, którego w końcu wzruszyła bardzo, powiedział jej całą prawdę poprostu.
— Ponieważ nastajesz na mnie, kuzynko, w imię twego spokoju, ponieważ to zostać ma między nami i stosunki twe domowe nic na tem nie mają ucierpieć, nie widzę w tem nic złego, by cię uwiadomić o tem, co wiem sam; a powtarzam, że to co wiem, jest bardzo mało... Dziecko w moich oczach zostało oddane do Podrzutków. Od owej chwili matka nie spytała o nie i ztąd też nie może mieć o niem żadnych wiadomości. Nie mam potrzeby dodawać, że mąż pani również nic absolutnie nie wie pod tym wzglądem, zawsze bowiem stale odmawiał wszelkiego zajęcia się losem tego dziecka... Czy ono żyje jeszcze? gdzie się znajduje? — oto pytania, na które odpowiedzi dać nie mogę żadną miarą. Trzebaby chyba zarządzić w tej mierze całe śledztwo. Jeśli wszakże chcesz kuzynko, abym ci wypowiedział moje zapatrywanie w tej sprawie, to powiem ci, że wielce prawdopodobnem jest, że umarło, bardzo znaczną bowiem jest śmiertelność pośród tych nieszczęśliwych istot.
Wpatrywała się w niego bystro.
— I mówisz mi szczerą prawdę, kuzynie? nie ukrywasz nic przedemną?
A kiedy zaprotestował żywo:
— Tak, tak, ufam ci w zupełności... A więc umarło pewnie, tak przypuszczasz? Ach, mój Boże! ileż to takich dzieci umiera, kiedy tymczasem tyle jest kobiet, które tak byłyby szczęśliwe, gdyby mogły bodaj jedno z tych skazanych na zagładę ocalić, aby mieć choć jedno dla siebie na własność!... Wreszcie, jeśli to nie jest absolutną pewnością, w każdym razie jest to zawsze jakieś objaśnienie. Dziękuję ci.
W ciągu następnych miesięcy Mateusz kilkakrotnie znajdował się sam na sam z Konstancyą, nigdy jednak nie powróciła już do tego tematu. Napowrót udawała, że nie wie o niczem, zdało się, że chce o tem zapomnieć wysiłkiem energii. Mimo to czuł on, że dotąd ciągle myśl ta jej nie odstępuje i nietrudno było bynajmniej odgadnąć, że stosunki domowe coraz więcej się psują w miarę jak małżonkowie tracili nadzieję dziecka, tę nadzieję, co jedynie zbliżyła ich do siebie.
Jeżeli zachowali wobec świata jeszcze pozór dobrych stosunków, fakta świadczyły o powolnem rozprzęganiu się tej harmonii, o nowem zrywaniu się nawiązanego węzła, pogarszającem się z tygodnia na tydzień. Beauchêne powrócił zupełnie nieomal do dawniejszego swego życia po za domem, znużony, rozdrażniony pańszczyzną małżeńską tak mało dającą przyjemności, tem więcej przykrą, że pozostawała najzupełniej bezskuteczną. Konstancya walczyła jeszcze bez względu na wszystko, przytrzymywała go z cierpkim uporem bojownicy, który się zdradzał w spojrzeniu, jakiem go obejmowała, spojrzeniu wyrażającem, że go uważa za swą własność, że zdecydowaną jest nie odrzucić go aż wyczerpanym zupełnie i umarłym. Czy to podobieństwo? Mieliżby rzeczywiście dojść do takiej impotencyi jak państwo Angelin? miałoż spełnić się wszystko, co przeczuwała, czego się obawiała, miałże jej dom popaść w taką pustkę okropną, beznadziejną, na jaką patrzy w domu swej przyjaciółki?
Ta myśl niemożności dręczyła ją, przejmowała wstydem jak kalectwo, jak zniedołężnienie jakieś. Nie przyznawała winy sobie. Mąż — to być może, boć on rozpraszał się na wszystkie strony, zużywał. I przyszła chwila szalonego wybuchu, wszczęła się kłótnia sypialni, w której oskarżali się wzajemnie o bezpłodność, doprowadzającą ich do rozpaczy; gniew, który budziły w nich bezpożyteczne, uściski, zerwał wreszcie tamy. Beauchêne oświadczył, że taką własność można odzyskać przy umiejętnem leczeniu, Ale kogo tu się poradzić. Kiedy wspomniał doktora Boutan, Konstancya zaprotestowała z razu, gdyż lękała się go, obawiała się, by nie tryumfował, by niechciał jej wykazywać słuszności swych teoryi, którym ona przeczyła tak długo. Potem wreszcie przystała przez pruderyę wiecznie u niej czujną, nie mogąc się zdecydować jeszcze na poddanie się zbadaniu nieznajomego jakiego akuszera.
Tego ranka kiedy przyzwanym został Boutan, zastał oboje małżonków w żółtym saloniku, znanym mu tak dobrze z dawniejszych częstych wizyt, za czasów chorobliwego dzieciństwa Maurycego. Natychmiast, drzwi zamknąwszy starannie, Beauchêne chciał rzecz zagaić żartobliwie, chcąc w ten sposób uniknąć kłopotliwości pierwszych wyjaśnień. Przyprowadził Boutana przed żonę, która bardzo blada i bardzo poważna stała pośrodku saloniku.
— Doktorze, przedstawiam ci panią, która pragnie ponownie zostać młodą mężatką... Chciałaby mieć dziecko i trzeba żebyś jej pan powiedział jak się do tego zabrać należy.
Zacny doktór chętnie wpadł w ten sam ton. Szeroka twarz jego miała zwykły wyraz poczciwości, zwykłe słodkie spojrzenie; tryumfu na niej nie było ani śladu, choć mógł tryumfować, bo katastrofę obecną zdawna przewidział. Roześmiał się tylko wesoło.
— Dziecko, doskonale! Ależ i państwo wiecie tak dobrze jak i ja, jak się do tego zabrać należy.
— Słowo daję, nie wiemy, doktorze! — odparł Beauchêne trzpiotowato. — Przynajmniej zapomnieliśmy już do szczętu, bo oto bez mała już rok cały robimy wszystko, co w naszej mocy, aby je mieć a to kochane maleństwo upiera się i wciąż nie przychodzi.
Był o tyle nieostrożnym, że dodał, nie czekając na odpowiedź, przejęły próżnością męzką, chcąc znać ocalić własną odpowiedzialność w tej klęsce:
— Zdaje mi się, że coś tam jest w nieporządku u mamy a jeśli udajemy się do pana, to dlatego, abyś raczył to obejrzeć i zechciał co potrzeba zreperować.
Urażona zwrotem, jaki nadawał konsultacji, Konstancja oblała się szkarłatnym rumieńcem i milcząca dotychczas, wmięszała się, tonem gniewnym.
— Po co obwiniasz mnie? Czy wiesz cokolwiek pod tym względem?.. Doktorze, mojem zdaniem, należy ci raczej papę wyegzaminować i wziąć w kuracyę.
— Ależ, moje dziecko, nie chciałem ci bynajmniej wyrządzić przykrości.
— Przykrości, ach Boże! mniejsza o to! I tak płaczę teraz po dniach całych... Ale nie pozwolę, żebyś na mnie zrzucał całą odpowiedzialność za przyczynę naszego zmartwienia. A ponieważ znaglasz mnie do tego, zmuszona jestem uprzedzić doktora, aby wiedział przynajmniej czego się ma trzymać co do ciebie.
Daremnie Beauchêne starał się ją uspokoić. Unosiła się, traciła wszelką miarę.
— Jakim ty byłeś mężem, jakim dziś jeszcze jesteś mężem! czy sądzisz, że mnie to od dziś dopiero jest wiadomem? Ach! biedaku, wszakże ja zawsze najdokładniej poinformowaną byłam o wstrętnem życiu, jakiemu się oddawałeś!
Chciał jej przerwać, ująć za ręce, zaniepokojony zapaścią, którą przeczuwał w powietrzu.
— Dajże pokój! to głupie, po co to wszystko?
— Nie dotykaj mnie, brzydzę się tobą!.. Czy chodzi ci o to, że ci to mówię wobec doktora?
Ale wszakże mi sam mówiłeś poprzednio, że lekarz, to spowiednik, wyznaje mu się wszystko, wszystko pokazuje. Zresztą czy wyobrażasz sobie, że i on nie wie o twojem nikczemnem postępowaniu? Wszystkim ono jest wiadome... Kiedy pomyślę, że przez lat dwadzieścia przeszło mogłeś wierzyć w moje zaślepienie, w moją głupotę! I to dlatego, żem milczała!
Stanęła tuż przed nim twarz w twarz, drobna, czarna, rozżarta. To prawda wszystko; przez lat dwadzieścia miała siłę bohaterską milczenia. Nietylko zawsze wobec świata zachowywała się tak, by nikt nie podejrzewał jakichś nieporozumień, nietylko nie przybierała nigdy pozy zaniedbywanej, niezadowolonej małżonki, ale wobec niego nawet wstrzymywała się od wszelkich wyrzutów, od wszelkich objawów złego humoru. Duma, godność niewieścia utrzymywały ją zawsze w tej postawie milczącej wzgardy. Zresztą cóż ją obchodził niegodny ojciec, którego nie kochała, którego grubiańskie pieszczoty w końcu raziły ją tylko, stały się jej nawet wstrętnemi!... Alboż nie miała syna, tego bożyszcza, u którego szukała ucieczki, który stał się jej życiem, jej radością, jej chlubą? Byłaby tak umarła, nie poskarżywszy się nigdy; a jeśli dziś przerywa to długoletnie milczenie, to dlatego, że los obszedł się z nią tak srogo, że jej wydarł dziecko, które stanowiło jej bohaterstwo, pozostawiając w niej pustkę, skazując na opuszczenie, wydając na łup burz okropnych. Nie dziw więc, że ta milcząca dotąd, teraz wybucha, że wydziera jej się z piersi wszystko, co serce udręczało, że pękły wszystkie lody i zdrady lat dwudziestu; jej wzgarda, jej obrzydzenie, wszystko, co ukrywała dotąd w głębi piersi, co ją dławiło od tak dawna, wypływa na jaw.
— Ależ biedny mój mężu, ja przecież domyśliłam się natychmiast, że gonisz za kobietami, w niespełna trzy miesiące już po naszym ślubie. Och! nie było to jeszcze nic tak ważnego: drobne niewierności poprostu, takie, jakie rozumne żony tolerują zawsze... Tylko niebawem to się pogorszyło: zacząłeś wykłamywać się przedemną z całym bezwstydem, zawsze jedno jakieś kłamstwo znaglało cię do nowego okłamywania mnie. I zeszedłeś na ulicę, do ostatniego kalibru ulicznic; powracałeś do mnie w nocy, kiedy ja spałam, pijany czasami, ziejący trucizną nikczemnych, brudnych występków... Nie przecz, nie wyszukuj kłamstw nowych! Widzisz dobrze, że wiem o wszystkiem!
I podstępowała wprost ku niemu, przypierała go do muru, nie pozwalając mu wtrącić ani jednego słowa.
— Wtedy to te dziecko, którego dziś mnie dać nie możesz, poszedłeś wynieść po za dom, obdarzając niem każdą dziewczynę, która tylko tego chciała. Pierwsza lepsza, każda z przechodzących chodnikiem ulicy mogła je mieć od ciebie, jeśli ją zdjęła ochota. Roztrwaniałeś twą siłę na cztery wiatry, dla własnej przyjemności a jeśli coś ztąd wyrośnie... cóż to szkodzi, tem gorzej dla nich! Dzieci, ależ ty musisz ich mieć na wszystkie strony! Gdzież one są? mów, gdzie one?... Co! śmiejesz się, tyś nie miał dzieci! Rzeczywiście! a dziecko Noriny, tej robotnicy, którą byłeś o tyle nikczemnym, że wziąłeś ztąd, z pod mojego boku, z twojej własnej fabryki?.. Alboż nie płaciłeś za jej połóg, czy nie kazałeś może oddać dziecka do podrzutków? Nie kłamże już więcej, skoro widzisz dobrze, że wiem o wszystkiem! A gdzie jest to dziecko? gdzie ono jest teraz? — powiedz mi.
Beauchêne, zaniechał już żartów; był sinobladym, wargi mu drżały. Z początku wzrokiem przyzywał na pomoc Boutana, który po prostu usiadł, jakby oczekując końca. Iluż podobnych scen i bardziej grubiańskich jeszcze i niebezpieczniejszych doktór był świadkiem, jako naturalny powiernik tych tajemnych dramatów, które wywołuje pożycie małżeństw, oszukujących naturę! To też wziął sobie za zasadę pozwalać ludziom wygadać się w gniewie ze wszystkiego, wiedział bowiem z doświadczenia, że była to jedyna sposobność wyciągnięcia z nich objaśnień prawdziwych, gdyż na chłodno kłamali zawsze.
— Moja droga — odpowiedział wreszcie Beauchêne, udając boleść — jesteś doprawdy bez litości, czy chciałabyś zgnębić nas oboje do reszty? Jeżeli popełniałem błędy, wierzaj mi, że dziś ich żałuję gorzko... Ale nie należało ci przecież mnie oskarżać tak ciężko, nie trzeba całej winy za nasze nieszczęście składać na moje barki. Zarzucasz mi, żem gonił za kobietami, czyliż nie twoja w tem wina, żem się za niemi musiał uganiać?.. Jest w tem z pewnością poniekąd własna twoja wina.
— Jakto, moja wina!
— Oczywiście.. Sama to przyznajesz, żeś przymykała oczy, żeś tolerowała moje błędy. Czyliż nie mogłaś mnie przytrzymać? Kto ci powiedział, że twoje perswazye, jakaś większa serdeczność z twojej strony, nie byłyby wpłynęły na moją poprawę?. Widzisz, mężczyzna, który w domu nie znajduje miłej, wylanej dla niego kobiety, jaka mu jest potrzebną do życia, zwłaszcza mężczyzna, skłonny do pieszczot, jak ja, często jest do wytłómaczenia skoro idzie na bezdroża... To twoja wina.
— Moja wina! alboż kiedykolwiek usuwałam się od spełnienia obowiązków małżeńskich?
— Och! bywa sposób oddawania się równoznaczny z odmową. O tem rozprawiać się nie da, ale to się czuje... Wreszcie, skoro mnie znaglasz do brutalności, powiem, że źle się wybrała żona, co wyrzuca swemu mężowi kochanki, bo to dowodzi, że nie umiała czynić tego, co jej należało czynić, aby utrzymać przy sobie męża całkowicie. Nie jestem ja aniołem. Powinnaś była oddawać mi się zupełnie, pragnąć mnie, tak zresztą czynić, aby mi w głowie nie postała myśl o innych jakichś roskoszach.
Słuchała go oburzona, nie posiadając się z gniewu.
— Ależ to ohydne co mi tu mówisz! Więc to dlatego, że nie miałeś dosyć roskoszy z żoną, chodziłeś szukać jej u wszystkich ulicznic? I jakiejż to roskoszy? czy ja wiem, czy nie spełniałam zawsze moich obowiązków? Zarzucaj mi, że byłam uczciwą, że byłam czystą, że nie byłam jedną z tych nędznic, które z ciebie uczyniły istotę upadłą, niedołęgę i impotenta, jakim się stałeś.
Przerwał jej gwałtownym gestem, z twarzą osmaganą tym zarzutem impotencyi, gotów już wylać całe obrzydzenie, jakie w nim budziła zawsze jej chudość, wyschnięta jej skóra i ołowiana cera. Taka żona „ta kość“, tak niepodatna i niezręczna w miłości, tak zimna, że nie rozgrzała się nigdy w jego uścisku, nie mająca nigdy na twarzy uśmiechu szczęścia, wesołości, czyliż taka miała prawo rzucać mu w twarz tyle zarzutów?
— Dobrze! bij mnie teraz — zawołała — to będzie uwieńczeniem wszystkiego!.. A jeśli rzeczy nie szły tak jak ty chciałeś, dla czegożeś tego nie objawił? Nie chcieliśmy dziecka, więc byliśmy zmuszeni uciec się do koniecznych ostrożności. To ty zresztą mnie ich nauczyłeś, ja nie robiłam nigdy nic innego nad to, coś ty mi kazał czynić... Nie zechcesz chyba utrzymywać, że chciałeś dziecka?
— Nie a przecież byłoby jeszcze bardzo wiele do powiedzenia w tym przedmiocie.
— Jakto! Tyś sobie życzył dziecka?
— Jeżeli go nie chciałem, to w każdym razie nie byłem tak znów zawsze na straży, nie czuwałem nad najlżejszą pieszczotą, nie rozmyślałem zaciekle o niczem więcej, jak o możliwych następstwach jakiegoś zapomnienia. W tych warunkach lepiej jest odrazu odwrócić się od siebie plecami... Słuchaj, moja droga, przypomnij to sobie wszystko z łaski swojej! Alboż ze dwadzieścia razy przynajmniej nie byłbym zapomniał o wszelkich ostrożnościach, gdybyś ty mnie nie powstrzymała zawsze?
To ostatnie twierdzenie do reszty doprowadziło ją do szaleństwa.
— Kłamiesz, kłamiesz znowu!.. O! ja rozumiem doskonale, że chciałbyś dać do zrozumienia teraz, że to mnie należy przypisać winę, mnie samej wyłącznie, jeśli dziś nie mamy drugiego syna, który zająłby opróżnione przez biednego Maurycego miejsce. Tak! jesteś dostatecznie nikczemnym na to, aby na mnie zwalić całą odpowiedzialność... Mój Boże! biedny nasz Maurycy! czyliż nie dlatego, że chcieliśmy, aby on był bogatym, szczęśliwym, wysoko postawionym, czyliż nie dlatego dziś takiego doznajem zmartwienia? Jeżeliśmy zgrzeszyli, to przez zbytek miłości, zbytek uwielbienia dla niego. A ty zawsze mówiłeś tak samo jak ja i zawsze postępowałeś tak samo jak ja!
Nie ustąpił bynajmniej, silny teraz tem, że nie kłamał.
— Jak ty, nie! powtarzam ci, że dość ci było wówczas nie być nadzorującym żandarmem a toby już było... A zresztą, alboż ja wiem jakich tam chwytałaś się matactw, tyś z twojej strony przecież używała jakichś ostrożności.
— Ja! ja!
— Niezawodnie! Dałaś mi to do zrozumienia nawet któregoś wieczora. Nie ufałaś mi i sama z twej strony szukałaś sposobów, na wypadek niespodziewanego szału z mojej strony... Wreszcie wiem, do czego zdolne są kobiety, przecież nie przyszedłem wczoraj na świat.
Wyprostowała się, szukała jakiem uderzeniem maczugi mogłaby go rozbić na miazgę. Ale przyszło jej na pamięć pewne bolesne wspomnienie; na ten raz mówił prawdę: przypomniała sobie w jaki sposób, nie zwierzając mu się z tajemnicy, przez zbytek ostrożności niegdyś zabarykadowała drogę do możliwych ciąży, na skutek rady którejś z przyjaciółek, której mąż marzył o licznych dzieciach a których ona przeciwnie znów nie pożądała bynajmniej. To wspomnienie wzburzyło ją, przejęło wyrzutem dojmującym; przyszło jej na myśl, że wtedy może, byłaby mogła mieć drugie dziecko i może zabiła je; teraz otrzymywała za to zasłużoną karę ona, osamotniona na świecie, z sercem rozdartem, z niezaspokojoną, krwawiącą potrzebą macierzyństwa, co w koło niej tworzyła pustkę! Zbyt dumna, by zniżyć się do wyznania, poczęła w końcu drżeć i bąkać:
— Przyprowadzasz mnie do szaleństwa... Widzisz, doktorze, że nasz dom jest teraz piekłem... Wybacz mi pan, ale już dłużej nie mogę, nie mogę!
I wyszła, trzasnąwszy drzwiami; posłyszano jak zamykała się w swym pokoju na dwa spusty.
Po chwili obustronnego milczenia Beauchêne, który począł przechadzać się wzdłuż i w szerz pokoju, zbliżył się do Boutana i powiedział mu, wzruszając ramionami:
— One wszystkie jednakie, to nie mogło skończyć się inaczej... Popełniłem niedorzeczność, żem tu pozostał, powinienem był nie być obecnym przy konsultacyi... Wreszcie pan zechcesz tu powrócić, kochany doktorze. Zobaczysz się z nią samą, to będzie daleko lepiej.
Potem ze swoją miną człowieka zadowolonego z życia, które mu już powróciła znowu, dodał:
— Przekonana jest, że moją winą ta niemożność i przywołuje cię po to tylko, abyś jej przyznał racyę. Ja tam nie jestem złośliwy, proszę cię nawet abyś potakiwał temu, co ona mówi, skoro ją to ma uspokoić i powrócić zgodę w domu... Między nami mówiąc jednak — a pan to wiesz lepiej odemnie, to ona właśnie jest chorą.
Takie też w samej rzeczy było i zdanie Boutana. Znał on dobrze ten wypadek, spotykał go stale w swej praktyce. Mimo to jednak wypytał jeszcze Beauchêne’a, jakkolwiek te zwierzenia męża były mu zgoła niepotrzebne w dobrze znanym mu wypadku.
Owe oszukiwania natury wnosiły z sobą dezorganizacyę, wówczas nawet kiedy przybierały rodzaj charakteru normalnego, w pełne pruderyi sypialnie mieszczańskie. Częstością swoją, wstrząśnieniami, jakie powodowały w organizmie, dokonywały one najgorszych spustoszeń, sprowadzały, chroniczne zatamowanie kanałów. Doktór podejrzewał tu toż samo, zwłaszcza odkąd leczył Konstancyę na jakieś zapalenie lokalne. Bezpłodność zaś musiała być nieuleczalnym tegoż rezultatem.
— Nie chcę się już w to mięszać, zechcesz pan umówić się z nią co do nowej wizyty — powtórzył Beauchêne, wyprowadzając go. — I wylecz ją pan, to przecież nie może być chyba niepodobnem, boć słusznie mówi, że jest nie zużytą, ona nie popełniała nadużyć, to pewne. Wiesz pan zresztą, że ja nie wierzę w twoją teoryę, aby trzeba było wciąż mieć dzieci, jeśli się ma je mieć wtenczas kiedy chcemy... Gdyby się nie oszukiwało trochę, życie byłoby zgoła niemożliwem.
— Co powiedziałbyś pan — odparł doktór — o jegomości, który mając jabłoń, obrywałby z niej kwiaty, ilekroć drzewo pokrywa się niemi a potem dziwiłby się widząc, że nie wydaje jabłek?.. Pan źle obchodziłeś się z drzewem, więc też stało się nieurodzajnem.
Kiedy na trzeci dzień po tej rozmowie, Boutan wyegzaminował Konstancyę, utwierdził się tylko w swej dyagnozie, jakkolwiek nie mógł jej sformułować inaczej jak tytułem hypotezy nieskończenie prawdopodobnej, te źródła życia bowiem są tak ciemne, że czytać w nich z całą pewnością nie można.
Okazał się bardzo ostrożnym, bardzo wstrzemięźliwym w słowach, nie chcąc od razu przywodzić jej do rozpaczy. Przez chwilę nawet udawał, że potwierdza jej zarzuty względem męża i zwalanie na niego winy, przyznając, że nieporządne życie, znużenie, nadmiarem brudnych miłostek wywołane, mogły nadwątlić jego siłę i złamać go przedwcześnie. W każdym razie jednak, była ona bądź co bądź zmuszoną wyłączną nadzieję swej płodności pokładać w tym człowieku, silnym jeszcze i zdrowym, mimo wybryków i trwonienia życia. I w końcu dał jej do zrozumienia, że u niej wywiązały się pewne nieprawidłowości organów, które będzie pielęgnował i spodziewa się wyleczyć z czasem. Prawdopodobnie potrwa to dosyć długo, trzeba uzbroić się w cierpliwość. Być może wszakże, iż się myli, być może, że ma do czynienia ze stanem przekrwienia tylko po prostu, który się da usunąć przez wytrwałą kurację.
Pewnego dnia wszakże kiedy wymknęło mu się poważne jakieś słowo o zatamowaniu kanałów, przelękła się, musiał coprędzej się cofnąć po za naukowy termin. I przechodziły miesiące, cała kuracya, w ciągu której odwiedzał ją dwa razy tygodniowo, pilne spełnianie przepisów doktora w trwożnem oczekiwaniu, wszystko to doprowadzało każdego miesiąca do tegoż samego zawodu, do zwiększających się wciąż napadów okropnego zniechęcenia.
Miała wreszcie nadejść chwila, gdzie Konstancja utracić musiała wiarę w swego doktora, którego nauka nie mogła nawet sprowadzić jej macierzyństwa. Uważała, że jest zbyt łagodny, w środkach leczenia, zbyt ostrożny, niezdecydowany. Potem czuła, że jest jakiś wymijający, odgadywała, że ją chce uspokoić tylko obietnicami bezustannie odsuwanemi coraz to dalej, w gruncie przekonany o bezpożyteczności wszystkich usiłowań. Postanowiła więc chwycić się czegoś innego, oddała się w ręce pani Bourdieu, na skutek wizyty, podczas której taż, po wyegzaminowaniu jej, oburzyła się i zobowiązała formalnie, że ją wyleczy, tłumacząc jej, że stan pani Angelin był zupełnie różnym, że to był wynik nadużycia, zwłok podkopujących i niszczących zwolna siłę organu.
Odtąd więc nową rozpoczęto kuracyę i nowe rozpoczęło się znów oczekiwanie. Przez całe miesiące chodziła wciąż na ulicę Miromesnil, poddała się najuciążliwszemu leczeniu, najboleśniejszym próbom. Ale wszystko było daremnem; natura,, oszukiwana tak długo, opierała się wszelkim usiłowaniom, płodność nie powracała już i nieszczęśliwa kobieta, wciąż przerzucana z nadziei do rozpaczy, popadła teraz już w zwątpienie o możności macierzyństwa. Ale nie dawała mimo to za wygrane; rozpoczął się teraz istny szał wędrówek do wszelkiego rodzaju szarlatanów, czytanie co rana inseratów w dziennikach, szukanie w nich zalecanych leków, adresów jakichś podejrzanych laboratoryów, obliczonych na łatwowierność matek bezpłodnych, w których tak samo spekulowano, jak tam, gdzie przedmiotem handlu były matki zbyt płodne.
Pewnego wieczora udała się do osławionej akuszerki Rouche, która do swej specyalności zabijania noworodków, dołączyła jeszcze sprzedaż jakiegoś specyfiku niezawodnego przeciw chronicznej bezpłodności, zgładzając lub obdarzając tym sposobem dziećmi, stosownie do życzeń swych klientek.
I teraz ta mieszczka wstydliwa, pełna pruderyi, która dotąd nie dawała się zbadać domowemu swemu lekarzowi nawet, uczęszczała do wszelkich klinik, do wszelkich szarlatanów, przyzywała kolejno wszystkich lekarzy, gotowa była obnażyć się choćby na rynko publicznie, gdyby miała tę wiarę, że na nią spadnie z nieba cud macierzyństwa. Dochodziła w tym kierunku do rodzaju obłędu, była to prawdziwa „idée fixe“, zaciekłość woli upornej, niezaspokojonej tkliwości, tak bolesna, że chwilami mąż jej przypuszczał, że dostała obłąkania, widząc jak nocą gryzie poduszki, żeby nie zawyć strasznym rykiem.
A kiedy już spróbowała wszystkiego, kiedy wyczerpała wszystko aż do sezonów, spędzanych u wód i nowen odprawianych, do świec palonych przed cudownemi obrazami Matki Boskiej, nie chciała jeszcze uznać się za pokonaną, długo jeszcze upierała się przy oczekiwaniu cudu, zaciekle wierząc w to, że zdoła zniewolić losy.
Beauchêne okropnie znudzony był tem wszystkiem. Nie obwiniała go już teraz o impotencyę, ale pilnowała go, zazdrośnie trzymała w domu, zamykała przed nim drzwi, chciała go mieć niepodzielnie dla siebie w przekonaniu, że każda jego zdrada teraz zabiera jej cząstkę nadziei. A czyniła to wszystko na zimno, bez odrobiny uczucia, szorstką, twardą dłonią, w sposób nakazujący, w którym była dla niego zawsze taż sama wzgarda, tenże sam wstręt i obrzydzenie.
Przejmowała go, domagała się go, jak tych lekarstw mdlących, które zdecydowała się zażywać, przejęta takiem obrzydzeniem częstokroć, że gdyby mogła go wygnać, odesłać do wszystkich tych sprośności, które go pociągały ku sobie zawsze, poczułaby ulgę niezmierną.
To też torturowała go okropnie, nie mówiąc o niczem innem, tylko o upragnionem, oczekiwanem dziecku, rozwijając głośno swe marzenia, powtarzając do przesytu wszystko co przedsięwzięła, co robi teraz, czego się spodziewa.
Potem przy każdym nowym zawodzie rozpoczynały się znów piekielne kłótnie, potok dawnych wyrzutów, wymawianie mu nieznanych bękartów, tułających się gdzieś po świecie; a gorzki ten zawód powtarzał się jak dzwon pogrzebowy, rzucała mu w twarz jego powodzenia z innemi kobietami, kiedy z nią nic mu się nie udaje. Czyżby to był wynik tego, że się wzajem temperamenta ich neutralizują, że nie byli z sobą dobrani? Być może, że przez chwilę nawet przychodziło jej do głowy cudzołóstwo, choćby sposobem prostego doświadczenia; dręczyła ją myśl, że to był jedyny sposób dowiedzenia się czy bezpłodność była jej winą. Ale nie mogła zdecydować się na tę próbę, cała istota jej protestowała przeciw temu, burzyła się: zarówno jej temperament, jak wychowanie. I ostatnia ta wątpliwość, ten punkt który na zawsze miał pozostać niewyjaśnionym, miała do reszty zatruć jej dotychczasowe udręczenie.
Od lat dwóch blisko walczyła tak już Konstancya, kiedy jeszcze jedna zabłysła jej nadzieja, pomysł ostatniego usiłowania. Serafina, która teraz zbliżyła się do rodziny, coraz częściej chorująca, tak złamana i zestarzała, że z przyjemnością już przesiadywała u ogniska innych, szukając u nich ciepła, lękała się bowiem samotności we własnym domu, poczęła jej czynić różne zwierzenia. Słuchając jej opowiadań, pełnych okropnej goryczy, o operacyach Gaude’a, znakomitego chirurga, Konstancya powiedziała sobie, że człowiek, umiejący sprawiać takie cuda w celu przeszkodzenia rodzeniu się dzieci, niezawodnie posiadał także w czarodziejskich swych dłoniach umiejętność wywołania ich przyjścia na świat. Wciąż tkwiły jej w głowie słowa Boutana o zatamowaniu kanałów, będącem przyczyną jej cierpienia; słowa te zbudziły w niej pojęcie jakichś dróg zamkniętych, jakichś przeszkód, dających się usunąć. Wszakże na takie rzeczy jest chirurgia, dla czegóż nie miałaby się zwrócić do 6aude’a?
Nie chciała nawet poprzednio radzić się znów domowego doktora, uplanowała sobie, że pójdzie odrazu wprost do Gaude’a, aby jej nie odradzano, nie przedstawiano bezpożyteczności tej wizyty. Tylko kiedy poprosiła Serafiny, aby jej towarzyszyła do straszliwego operatora, ta odmówiła jej wzburzona, wściekła, oświadczając, że nie mogłaby się z nim zobaczyć, bo zdjęłaby ją chyba ochota wydarcia bodaj kawałka wstrętnego męzkiego ciała temu niszczycielowi kobiety, temu zabójcy żądz. Konstancja pozornie zaniechała swego projektu, w duszy jednak postanowiła sobie poczekać na chwilę odwagi, aby samej potajemnie udać się do wielkiego operatora.
Pewnego dnia, kiedy Serafina powracała właśnie od Beauchênów, spotkała Mateusza i zabrała go do siebie, tak bardzo przejęła go litością. Powiadała mu po wielekroć, że zdawna już czuje potrzebę obrania go sobie za powiernika, że sprawi jej to ulgę, jeśli będzie mogła wyspowiadać się przed nim z nieszczęść życia, o których nie mogła mówić z nikim. On, dawny kochanek, przyjaciel od lat dwudziestu, wysłuchać jej zechce przecież.
— Ach, mój przyjacielu, ja już nie żyję teraz, wybacz, że tu wszystko zastajesz w takiem opuszczeniu — rzekła mu, wprowadzając go do swego parterowego mieszkania przy ulicy Mariguan, niegdyś utrzymywanego z takim zbytkiem i strzeżonego tak starannie.
Uderzył go bardzo stan jego obecny.
Bez wątpienia nie przyjmowała tu już teraz tajemniczych wizyt, dla których apartament był urządzonym. Pokoje szczelnie przysłonięte, o grubych dywanach i ciężkich obiciach, zasypane były kurzem i przesiąkło chłodem, zamarłe. Głównie jednak zaledwie poznał teraz ulubiony jej salonik, bez okien widocznych, pełen grobowego milczenia; przypominał sobie, że w nim został przyjęty za dnia przy świetle przyćmionem dwóch kandelabrów. Wyniósł ztąd woń jego odurzającą, przypomniał sobie jeszcze chwilę ponownej szalonej żądzy, która omal go tu nie przywiodła powtórnie w pewien wieczór szału. I ten salonik nie był już teraz tym samym, jedno okno odarte z zasłon i firanek oświecało go bladem, sinawem światłem, wydawał się teraz mroźny i zniszczony, pogrążony w okromnym nieładzie.
— Ach, mój drogi panie, siadaj jak możesz. Nie mam już dziś swojego domu, przychodzę tu po to tylko wyłącznie, by dogorywać z żalu i złości.
Ściągnęła rękawiczki, zdjęła kapelusz i woalkę. I patrzał na nią taką, jaką mu się ukazała przy kilku poprzednich spotkaniach, ale mimo to przejęty trwogą na jej widok teraz, kiedy się jej mógł przypatrzeć zbliska. Wywoływał w pamięci jej obraz z przed lat kilku zaledwie, kiedy miała lat trzydzieści pięć i promieniała urągliwą, wyzywającą rudowłosą pięknością; widział wyniosłą jej postać zdobywczą, słoneczny blask włosów, biust i ramiona bezwstydnie obnażone, bez najlżejszej skazy. Jakiż wicher straszliwy zburzył tę piękność do szczętu, niosąc z sobą nagłą starość, czyniąc z niej widmo, jak gdyby śmierć przeszła już tędy a to, co przed nim stało teraz, było raczej powstającym z grobu szkieletem bezcielesnym tej kobiety zwycięzkiej, którą znał kiedyś! Miała ze sto lat chyba.
— Tak, patrzysz na mnie jeszcze i nie możesz uwierzyć. To tak jak ja, kiedy zobaczę się w lustrze, przelęknę się zawsze... To też widzisz, zasłoniłam tu wszystkie lustra, tak drżę na myśl spotkania się w nich z mojem widmem.
Usiadł na jakiejś bardzo niskiej kanapie, ona siadła obok niego, ujęła obie jego ręce serdecznie w wychudłe swe palce.
— Co? Już dziś nie lękasz się, bym cię skusiła, zbyt starą jestem i teraz mogę powiedzieć ci wszystko... Znasz dobrze całe moje dzieje. Prawda, że nie urodziłam się na to, by być matką, ani nawet małżonką. Przeszłam dwa sztuczne poronienia i nie żałowałam tego nigdy. Co do mego męża, po nim nie płakałam również; był to poprostu waryat niebezpieczny. Potem, owdowiawszy, mogłam swobodnie żyć wedle moich upodobań, nieprawdaż? Nie można mi zarzucić żadnego skandalu, umiałam strzedz mego stanowiska w świecie, robiłam co mi się podobało, ale przy drzwiach zamkniętych... Roiłam o tem, aby być istotą oddaną wyłącznie miłości, pięknu, roskoszy — to było marzeniem sił moich wszystkich, wszystkich pragnień, co mnie paliły. I to prawda, że skłamałam wówczas, kiedym ci powiadała, że jestem chorą, aby upozorować operacyę, jakiej rzekomo należało mi się poddać. Zresztą pan pewnie nie uwierzyłeś temu wówczas, zbyt było to jasne... Ach! wyznaję! uległam temu szałowi, chciałam być panią żądz moich, chciałam szukać roskoszy i brać ją ilekroć zapragnę — a uwolnić się od bezustannego niepokoju, od tej głupiej obawy dziecka, która była mi przeszkodą. I poddałam się operacyi, aby być różną od reszty kobiet, wyswobodzoną od praw przyrodzonych, wyższą ciałem nieziemskiem, stojącą po za prawami. I trapił mnie tylko głód poznania jak daleko dojść może roskosz ludzka w bezkarnym uścisku.. Wyznaję, wyznaję! Dziś w proch obrócona, zdruzgotana, wiem, że jutro rozpoczęłabym na nowo, gdyby można było cofnąć to co się stało, wiem, że nie oparłabym się potrzebie szukania nieskończoności roskoszy.
Pod wpływem okrzyku, który się jej wydarł z duszy, podniosła się nawpół, przejęta dzikim jakimś zapałem. I ciągnęła dalej. Miała zuchwalstwo opowiadania o swym tryumfie w pierwszych czasach po operacyi, kiedy z początku czuła wzrastającą w sobie żądzę, pod wpływem ran jątrzącego żelaza. Była to istotnie podniecająca chłosta ciała, kurcz roskoszy wzmożony w dziesięćkroć; drzwi rozwarte zostały na oścież dla wszystkich kochanków. Później rozpoczął się powolny upadek, przedwczesna zgrzybiałość, której objawy przychodziły jeden po drugim. Nie była już kobietą, zdawało się, że płeć, którą jej odjęto zabierała z sobą wszystko, co stanowiło jej wdzięk, jej chlubę kobiecą. Ponieważ nie mogła już być ani małżonką, ani matką, pocóż jej ta piękność zdobywcza małżonek i matek?... Włosy jej wypadły, zęby pożółkły i poczęły wypadać. Zwolna, począł wzrok jej słabnąć a szum w uszach, bezprzestanny niemal, doprowadzał ją do szaleństwa. Co wszakże największym przejęło ją przestrachem, to to chudnięcie, które ją wysuszało coraz bardziej, obdzierało z ciała, pokrywało zmarszczkami, żółtością powlekało skórę, czyniąc twardą i łomliwą jak pargamin.
I do tego opowiadania dołączyła straszny gest bezwstydu konających kobiet.
— O! pan nie widzisz wszystkiego, mój drogi przyjacielu... Patrzaj! zobacz!
Obu dłońmi otwarła, rozerwała na sobie stanik. Ukazały się jej piersi, ramiona, ruina zniweczonej piękności, cała ta przerażająca żałoba ciała, niegdyś tak gorącego, tak bujnego i wonnego, dziś popękanego, zapadłego, powyżłabianego jak owoc przejrzały, co spada na ziemię i gnije. Było to rozprzężenie się zupełne ciała, klęska zupełna, wykluczająca miłość z jej życia na zawsze. I obie te ręce drżały ze wstydu i wściekłości, kiedy znów zapinała na sobie stanik lękliwie, by ukryć przedwczesną starość niby wrzód potworny, co ją toczy.
— Cóż więc tu robić, kochany panie? Ręce moje nawet wydają mi się nie moją własnością, nie wiem już czem je zająć. Pozostało mi jedno tylko pragnienie: spać ciągle, spać zawsze snem bez marzeń. Skoro jednak tylko zdrzemnę się, prześladują mnie natychmiast sny okropne. Noce spędzam tak samo jak dnie, włóczę się z krzesła na krzesło, w bezprzestannej męczarni wściekłości, która do reszty czyni mi nieznośnem życie... A wszystko to, to nic jeszcze. Starość, ruinę mego ciała, wszystko to przyjęłabym jeszcze. Gdyby ten Gaude przyśpieszył mi był tylko zmarszczki, zwiędnięcie nieunikniona przecież zawsze, mogłabym mu jeszcze przebaczyć i powiedziała bym sobie, że każdą rzecz na świecie trzeba czemś opłacić. Ale co mnie przywodzi do szaleństwa, to to, że zabił we mnie wszelką wrażliwość, że dziś nic już czuć nie mogę, że zabił we mnie roskosz, jedyną racyę mego bytu. I w tem to, mój drogi panie, w tem właśnie jest zbrodnia, to jest najokropniejszą, najohydniejszą z tortur.
Podniosła się, przechadzała teraz przed nim, z wzrastającą śmiałością formułując zarzuty, dręczona taką boleścią, że sromota jej spowiedzi nabierała dzikiej jakiejś wielkości. Przytaczała jaskrawe szczegóły, jak gdyby nie słuchał jej mężczyzna; a jego przejmował dreszcz litości głębokiej nie raziły wcale wyznania, tak ten krzyk wściekłej niemocy był wyrazem ciężkiej nędzy ludzkiej. Ach! jakże ona zazdrościła innym zoperowanym ich doli, tym, które straciwszy wszystko, straciły zarazem i żądzę; takiej Eufrazyi Moineaud naprzykład, tak zupełnie zgnębionej, z tak wyziębłem ciałem! One były już tylko rzeczami, mogły żyć dalej, jak ta Cecylia naprzykład, dziewica, co nie zaznała nic nigdy, co nic nigdy nie zazna. Ale ona, nieszczęśliwa, nędzna, kona z tej zamarłej wrażliwości, ona w której żądza podrażniana, niezaspokojona, pali ją wciąż a nigdy przecież zaspokojoną być nie może. Czy jest kto w stanie wyobrazić sobie tę szatańską katuszę: obejmować uściskiem nicestwo, nie módz dosięgnąć roskoszy, wbrew wszelkim, nadludzkim choćby wysiłkom, wbrew zaciekłości w jej poszukiwaniu. Znużenie śmiertelne, ataki nerwowe, z których wychodziła złamana; tak! ale roskoszy nigdy już, nigdy! A potrzebą jej była roskosz, roskosz bez końca, roskosz nieskrępowana niczem, bezkarna; potrzebą, dla której zdecydowała się na tę niedorzeczną operacyę, co była dla niej grobem roskoszy! Jakąż okrutną ironią mści się na niej teraz pogwałcona natura; sama ta myśl, że pozbawiając się płci, zabiła roskosz, doprowadza ją do ponurej wściekłości. Ona! Boże drogi! ona, co z ciekawości oddawała się, mając lat piętnaście! ona, której małżeństwo było tylko jedną rozpustą! ona, przez której wdowieńskie rozwiązłe życie przebiegło tylu kochanków aż do ulicznych, doraźnych znajomości! ona, to wcielenie rozkiełznanej lubieżności, bez sumienia, bez zasad moralnych, ona miała tak właśnie kończyć, kończyć absolutną niezdolnością konwulsyi roskoszy! W wyciu tego wichru, pod którego powiewem uwiędła, zdaje się jej, że słyszy głos jakiś wielki, co woła: „Niema już dzieci, ale niema też już i roskoszy fizycznej!“
I utraciwszy tę radość swą jedyną, opłakuje ją, ta wieczyście zgłodniała, nienasycona bachantka, wpośród tego salonu, zasypanego pyłem i wyziębłego teraz, tu, gdzie zaznała niegdyś tyle chwil upojenia wśród ciepła półcieniu i odurzających woni.
Stanęła nagle przed Mateuszem.
— Wiesz pan, że ja z tego oszaleję... Powiadają, że jest nas przeszło dwadzieścia tysięcy skastrowanych w Paryżu. Śliczny to orszaki! Chciałabym znać je wszystkie, zaprowadziłabym je wszystkie do Gaude’a a rozmowa nasza z nim byłaby wtedy zabawną, nieprawdaż?
Potem rzuciwszy się znowu na kanapę, obok niego, mówiła dalej:
— Ach! ten Gaude! Czy ja ci to mówiłam, że Konstancya błagała mnie, aby ją zaprowadzić na poradę do niego, w nadziei, że jej zdoła zapewnić dziecko?.. Ta biedna Konstancya, zdaje mi się, że i jej umysł, tak jak u mnie, nie jest w porządku, tak bardzo upiera się przy tej myśli znalezienia zastępcy dla Maurycego. Wybrała sobie mnie za powiernicę i opowiada mi nadzwyczajne rzeczy; nigdy za czasów najgorszego szału, ja tak nie obiegałam Paryża, jak ona teraz w tem poszukiwaniu dziecka. Widocznie to pożądanie macierzyństwa musi bywać równie gwałtownem, równie pustoszącem jak tamta inna żądza, ta wielka żądza, moja... Z nas dwu jednak, ja chyba cierpię więcej. Prawda, że ona walczy z całą rozpaczą, że próbuje wszystkiego. Ale gdybym ja opowiedziała ci wszystko! ten straszny bój zażarty, który toczyłam, goniąc za utraconą roskoszą! Próbowałam najhaniebniejszych rzeczy, zeszłam do najwstrętniejszych uścisków. I nic, nigdy nic; w okół wieczne zimno śmierci, nawet w najbrutalniejszych objęciach... Dziecko! ona pragnie dziecka! przecież to zastąpić łatwo: bierze się pieska! Ale tej konieczności życiowej zadawalania żądz, tego sie zastąpisz niczem! Alboż żyć możesz nie odżywiając ciała? alboż żyć możesz, nie dając ciału płomyczka należnej mu roskoszy? A ja tak właśnie jestem udręczoną, tak ukrzyżowaną, bo niema z pewnością większej nad tę boleści!
Dławiły ją łkania. Mateusz ujął ją znów za ręce, by ją uspokoić, sam przejęty nawskroś tym głosem rozpaczy. Nigdy chyba nie słyszał straszniejszego jęku boleści, wydobywającego się z najskrytszych głębin istoty. I stał przejęty dreszczem wobec tego dzikiego oblicza żądzy, co chciała pozostać bezpłodną i z tego umiera.
Oboje rozmawiali jeszcze, kiedy niespodziewana wizyta przejęła zdumieniem Serafinę. Pojawiła się Konstancya, która zdecydowała się wreszcie i powracała tu wprost od Gaude’a. Nigdy nie przychodziła o takiej porze na ulicę Marignan. Ale dotknięta do głębi serca słowami chirurga, z głową oszołomioną, wyszedłszy ztamtąd, poczuła się tak osamotnioną, czuła taką potrzebę pomówienia z kimś o tem wszystkiem, ulżenia sobie spowiedzią, że przybiegła tutaj, wpółprzytomna, cała oddana wyłącznej swej namiętności.
Odedrzwi zaraz już poczęła mówić gorączkowo, nie dziwiąc się bynajmniej, ani zajmując obecnością Mateusza.
— A! moja kochana, obawiałam się, że cię nie zastanę... Czy wiesz co on mi powiedział przed chwilą, ten wasz Gaude: „Pani ja nie mam dzieci na obstalunek.“ I śmiał się i był silny, był piękny!.. Ach, jakiż to szkaradny człowiek!
— Ostrzegałam cię — zauważyła Serafina. — Żartował z ciebie, byłam tego pewną. Dziecko na obstalunek, nie z pewnością! ponieważ on je odstalowuje!
Konstancya, która się chwiała na nogach, usiadła na kanapie, na tem samem miejscu, gdzie siedziała przed chwilą siostra jej męża. I teraz jęła opowiadać szczegółowo całą swą wizytę, tłumaczyła jakim sposobem wymogła, mimo wszystko na doktorze Gaude, że ją zbadał. A przyczyną jej rozpaczy była brutalność spokojna, z jaką oświadczył jej, że nigdy już nie będzie miała dzieci. Wyrok był formalny: szarlatani tylko mogli ją wyzyskiwać i łudzić kłamstwami. Dla niego zwarcie kanałów na skutek sukcesywnych zapaleń, przeszłych już w chroniczne, nie ulegało wątpliwości. Rzecz skończona zatem i okazał nawet, że go bawi i dziwi zarazem ta rozpacz, w jaką pogrąża ją ten wyrok. Ileż innych pań z pośród jego klientek uważałoby za szczęśliwą dla siebie podobną wiadomość! Setkami je kastrował i setkami wciąż kastruje z wesołym śmiechem znakomitego operatora, przekonany o tem, jak mawiał czasami, że nóż jego pracuje na rzecz bogactwa i radości świata.
— Kłamie, kłamie! — krzyknęła namiętnie Serafina. — To zabójca, który i we mnie zabił wszelką radość!
— Skoro wyszłam od niego — ciągnęła dalej Konstancya — zdawało mi się, że padnę na jego schodach. Ale mniejsza! miał racyę mówić tak bez ogródki. Teraz wiem, że wszystko już skończone na zawsze!
I z kolei ją teraz dławić poczęły łkania. Długo Konstancya opłakiwała utratę macierzyństwa na tem samem miejscu, gdzie Serafina przed chwila opłakiwała utratę rozkoszy a Mateusz patrzył teraz na obie te kobiety połączone w wzajemnym uścisku, skromnisię i bezwstydnicę, matkę i kochankę, zbliżone do siebie, pogrążone w jednej rozpaczy niemożności.
Kiedy Konstancja opuściła dom siostry męża, poprosiła Mateusza, żeby jej podał ramię i odprowadził do domu. Odesłała powóz, tchu jej brakło, chciała się przejść trochę. A on zrozumiał od razu tajemny cel, dla którego uprowadzała go z sobą.
— Kochany kuzynie — ozwała się doń nagle, jak skoro tylko wyszli na puste nadbrzeża idąc drobnemi krokami powoli — przebacz mi, że powracam do przykrego przedmiotu, ale zbyt wiele cierpię po tym ostatnim ciosie, który mnie dobił.. Dziecko mojego męża, dziecko, które miał z tą dziewczyną, nie daje mi wciąż spokoju, udręcza mój umysł i serce. Czy nie zechciałbyś oddać mi wielkiej przysługi? Bądź łaskaw zająć się poszukiwaniami, o których mówiliśmy. Postaraj dowiedzieć się dla mnie, czy ono żyje, czy też umarło... Skoro o tem wiedzieć będę coś pewnego, zdaje mi się, że mi powróci spokój.
Mateusz, zdumiony, już chciał jej powiedzieć, że to odnalezione dziecko nie zastąpi jej tego dziecka, którego brak był powodem jej rozpaczy. Odgadł on doskonale trwogę jej i udręczenie odkąd widziała, że Błażej zabiera w fabryce miejsce Maurycego, zwłaszcza też odkąd Beauchêne, powróciwszy do poprzednich występków, zdawał na niego coraz więcej zajęć w fabryce i z każdym dniem szerszą nadawał mu władzę. Dom młodego małżeństwa urastał. Karolina urodziła drugie dziecko, na ten raz chłopca; jakież to było nowe ognisko zagarniającej płodności, jakąż ono było groźbą przyszłej uzurpacyi teraz, kiedy ona, bezpłodna, nie może mieć już nigdy prawowitego dziedzica, tego wymarzonego następcy tronu, któryby zagrodził drogę zaborczym zapędom obcych!
Nie przenikając całkowicie szczególniejszego uczucia, któremu ulegała, sądził, że chciałaby wybadać go po prostu tylko, przekonać się, czy po za synem swym Błażejem nie stoi on sam może, czy i on nie bierze udziału w spisku zaborczym. Może zaniepokoi go to, może odmówi wszelkich poszukiwań... I myśl ta przechyliła szalę, zdecydował się dopomagać jej, wierząc jedynie w siłę życia po za obrębem wszelkich obrachowań ambitnych.
— Jestem na twoje rozkazy, kuzynko. Zapewne spodziewasz się, że takie poszukiwania przyniosą ci cokolwiek ulgi. Jeśli wszakże to dziecko żyje, czy mam ci je sprowadzić?
— O! nie, o! nie, tego nie żądam! Potem jąkając się, z gestem pomięszania, dodała:
— Nie wiem prawdziwie, czego bym chciała, wszystko to sprawia mi śmiertelne cierpienie!
Nie kłamała; nie miała żadnego jeszcze jasno określonego planu w pośród tej burzy uczuć, co pustoszyła jej serce. Czy przypuszczała może, że byłby to możliwy dziedzic ich fortuny? Czy w swej nienawiści dla tych zdobywców, przychodzących z zewnątrz, zajdzie tak daleko, że przyjąć go gotowa, mimo żywą obelgę, jaką on był dla niej, mimo bunt małżonki znieważonej, mimo wstręt, który w niej, mieszczance, budziło bękarctwo, zbrukane nikczemną rozpustą?
Jeśli wszakże nie był on z niej zrodzonym, niemniej płynęła w nim krew jej męża. I może już myśl o przyszłej władzy, dającej się ocalić, o fabryce, która mogłaby przejść w ręce dziedzica z krwi, wznosiła ją po nad przesądy i urazy wszelkie.
Ale w tej chwili był to jeszcze tylko uragan niejasnych wrażeń a całą jej istotę wypełniało wyłącznie to jedno tylko udręczenie piekące matki, co już niema dziecka, mieć go nie będzie nigdy, co chciałaby odnaleźć dziecko bodaj innej, prześladowana szalonem marzeniem, że je z czasem zrobić zdoła potroszę swojem własnem.
— Czy mam zawiadomić i Beauchêne’a o rezultatach moich poszukiwań? — spytał Mateusz.
— Zrób jak zechcesz. Może nawet byłoby to i lepiej.
Tegoż jeszcze wieczora Konstancya zerwała szorstko z mężem. Wygnała go z małżeńskiego łoża, wygnała z swojej sypialni. Ponieważ widziała, że to już człowiek zgubiony, że nie zdolny jest odtąd kierować fabryką, ponieważ nie spodziewała się już od niego dziecka, mogła zatem rzucić mu w twarz całą wzgardę, całe obrzydzenie, jakie budziły w niej jego pieszczoty od lat tylu. Doznawała tak żywego uczucia wyzwolenia na tę myśl, że już jej nie będzie dotykał ten mężczyzna, iż miała nawet chwilę radości mściwej, kiedy mogła mu wypowiedzieć całe swe dlań obrzydzenie, cały wstręt, jakim przejmował ją ilekroć swój wyziew rozpusty, wnosił w dom z sobą. I uląkł się jej, poszedł spędzić noc po za domem, tak mu się wydała wielką, groźną i straszliwą, mimo drobnej swej, czarnej postaci, kiedy poczęła krzyczeć, że go już nie zatrzymuje, że może sobie powrócić do swego plugastwa, pozostać już w niem teraz swobodnie, choćby zatonąć. Był to nieubłagany pochód logiki, nieuniknione rozprzężenie dokonywające się: naprzód oszukiwanie natury, będące wynikiem egoistycznej dumy pieniądza, rozjątrzęnie z powodu zboczeń męża tolerowanych początkowo przez wzgląd na źle zaspakajane jego żądze, potem upadek stopniowy człowieka inteligentnego, pracownika, popadłego w pijaństwo i niskie namiętności, nakoniec, po śmierci syna jedynego, zupełna ruina małżeńskiego pożycia: żona bezpłodna, mąż przez nią wygnany, staczający się w ostateczny kał zepsucia. A życie szło dalej swą koleją...




II.

Kiedy Mateusz rozpoczął dyskretne swe poszukiwania, pierwszą myślą, jaka mu przyszła do głowy, zanim jeszcze naradził się z Beauchênem, było zwrócić się wprost do Domu podrzutków. Jeżeli dziecko umarło, jak przypuszczał, cała sprawa byłaby pogrzebaną. Na szczęście przypominał sobie najdrobniejsze szczegóły: dwoiste imię Aleksander Honoryusz, datę ścisłą oddania do przytułku, wszystkie drobne fakta tego dnia, w którym odwoził wieśniaczkę la Couteau dorożką.
A kiedy przyjętym został przez dyrektora Domu podrzutków, kiedy mu przedłożył istotny cel swych poszukiwań, wymieniwszy swe nazwisko, zdumiony został szybkością i stanowczością jego odpowiedzi. Aleksander Honoryusz oddany w mamki do Rougemont, do wieśniaczki Loiseau, po pewnym czasie spędzonym na pasieniu krów, próbował rzemiosła ślusarza, od trzech miesięcy zaś jest u kołodzieja, majstra Montoir w Saint Pierre, sąsiedniej wiosce. Dziecko to żyło, miało teraz lat piętnaście i to było wszystko; innych informacyi nie mógł otrzymać, ani co do jego warunków fizycznych, ani co do jego moralności.
Wyszedłszy na ulicę Mateusz, cokolwiek stropiony, przypomniał sobie, że owa Couteau mówiła mu w samej rzeczy, iż jak się dowiedziała od infirmerki, dziecko miało być odesłane do Rougemont. Zawsze ilekroć o niem pomyślał, wyobrażał je sobie umarłem, porwanem przez ten wicher, co dziesiątkuje noworodków, spoczywających na cichym wioskowym cmentarzu, brukowanym mogiłkami małych paryżan. Znaleźć je tak, ocalonem od powszechnej śmierci, było dlań istną niespodzianką losu; czuł jak ścisnęło mu się serce, jakby obawą najgorszej jakiejś katastrofy. Skoro jednak dziecko żyło i skoro wiedział teraz gdzie go szukać należy, doznał pewnego skrupułu, poczuł potrzebę uprzedzenia Beauchêne’a, zanim dalej prowadzić zacznie swe poszukiwania. Sprawa przybierała poważny obrót, wydawało mu się, że nie może decydować się na dalsze działanie bez upoważnienia ojca.
Natychmiast więc, zanim jeszcze wróci do Chantebled, Mateusz udał się do fabryki, gdzie osobliwym trafem udało mu się zastać pryncypała, którego nieobecność Błażeja przykuwała do biurka. To też zastał go w bardzo kwaśnym humorze, poziewającego, sapiącego, wpół śpiącego. Trzecia biła a nie trawił już dobrze, jak twierdził, jeśli się nie przeszedł po śniadaniu. Prawdą, wszakże było, że od czasu zerwania z żoną poświęcał zwykle całe poobiedzia pewnej dziewczynie z bawaryi, której niedawno właśnie umeblował był mieszkania.
— Ach! mój kochany — westchnął, przeciągając się leniwie — stanowczo mam krew skłonną do gęstnienia. Ruch jest dla mnie koniecznym. Inaczej zdechnę.
Ale rozbudził się całkowicie, skoro tylko Mateusz bardzo jasno i prosto oznajmił mu cel swej wizyty. Z początku nie zrozumiał dobrze, tak ta cała historya wydała mu się nadzwyczajną i niedorzeczną.
— Co? co ty mówisz? To moja żona mówiła ci o tem dziecku? jej przyszedł do głowy świetny pomysł wywiadywania się o nie, szukania?
Szeroka jego twarz krwista, poczęła się mienić; jąkał się, przejęty gniewem. A kiedy dowiedział się o stanowczej misyi, jaką obarczyła kuzyna, wybuchnął na dobre.
— Ależ to waryatka! powiadam ci, że to waryatka skończona! Czy widział kto kiedy podobne urojenia? Co rano nowe jakieś wymyśla hece, nowe udręczenie, żeby mnie doprowadzić do stracenia zupełnie już głowy.
Spokojnie Mateusz zakonkludował w końcu:
— Powracam zatem z Domu podrzutków, gdzie dowiedziałem się, że dziecko to żyje. Mam adres jego... A teraz co mam robić?
Był to silny cios maczugi. Beauchêne, oburzony, zaciskał pięści, podnosił w górę obie ręce.
— A! to dobre! Tego nam brak jeszcze było!... Ależ u czarta! co przyszło jej do głowy, żeby mnie zadręczać tym dzieciakiem? Przecie to nie jej dziecko, niechże nam da raz spokój: i dziecku i mnie! Miałyby mnie też co obchodzić te dzieciaki, które tam gdzieś pozostawiałem po świecie! Powiedz mi proszę, czy to wypada nawet, czy to przyzwoite, aby moja żona kazała ci biegać za niemi? A wreszcie cóż? Przecież jej go nie sprowadzisz, spodziewam się? cobyśmy poczęli z tym chłopem, który Bóg wie, jakie ma narowy, Bóg wie jak może jest zepsuty? Wyobraź sobie takiego prostego chłopa między nami dwojgiem.. Powiadam ci, że to waryatka, waryatka, waryatka!
Począł chodzić tam i napowrót wzburzony. Nagle zatrzymał się.
— Mój kochany, zrobisz mi prawdziwą przyjemność, jeśli jej powiesz, że ono nie żyje oddawna.
Nagle pobladł i cofnął się wstecz. Na progu drzwi stała Konstancya i posłyszała ostatnie jego słowa. Od pewnego czasu krążyła ona tak po biurach fabryki, bez hałasu, ukazywała się wszędzie odrazu, jak gdyby chciała rozciągać tu pewien nadzór. Przez chwilę, wobec zakłopotania obu panów, milczała. Następnie, nie zwracając się nawet do męża, spytała wprost:
— Żyje, nieprawdaż?
Mateusz nie mógł powiedzieć nic innego jak prawdę. Odpowiedział więc jej potakującem skinieniem głowy. Beauchêne zaś, zrozpaczony, spróbował ostatniego jeszcze wysiłku:
— Ależ, moja kochana, upamiętaj się, bądź rozsądną. Mówiłem przed chwilą właśnie, że nie wiemy nawet, co on wart ten chłopiec. Przecież nie zechcesz zamącać nam twoją fantazyą życia.
Oschła i zimna poglądała na niego z miną surową. Odwróciła się wreszcie od niego plecami, żądając, aby jej wymieniono imię dziecka, nazwisko kołodzieja i nazwę wioski.
— Dobrze! mówisz, że Aleksander-Honoryusz, u stelmacha Montoir w Saint-Pierre, koło Rougemont, w Calvados... Zatem, kuzynie kochany oddaj mi tą przysługę i prowadź dalej rozpoczęte poszukiwania, postaraj się o stanowcze informacye dla mnie, co do nawyknień i charakteru tego chłopca. Będziesz ostrożnym, nieprawdaż? nie wymieniaj nikogo... Dziękuję już, dziękuję za wszystko co dla mnie robisz!
I wyszła, nie tłomacząc się z niczego, nie objawiając mężowi nawet swych zamiarów, może tak niejasnych jeszcze, że sama nie umiałaby ich sformułować teraz. On, wobec tej pognębiającej wzgardy, uspokoił się zupełnie. Pocóż miałby mącić sobie życie egoistycznych uciech i stawiać czoło tej waryatce, którą znosić musiał odtąd pod swym dachem? Dość mu przecież wziąć za kapelusz i wyjść z domu, na poszukiwanie zwykłych swych przyjemności. To też i teraz wzruszył tylko ciężkiemi ramionami.
— A zresztą, niech go tam sobie szuka i zabiera, ja z pewnością nie zrobiłbym tego głupstwa... Zaspokójże ją, mój drogi, prowadź dalej twoje poszukiwania. Może przynajmniej mnie da spokój... Dość mam już tego na dzisiaj, do widzenia, wychodzę.
Pierwszą myślą Mateusza było chcąc się dowiedzieć czegoś o Rougemont zwrócić się do La Couttau, jeśli mu się uda ją odszukać. Była przecież dyskretną z zawodu już, dość będzie okupić jej milczenie. Nazajutrz zaraz już zamierzał wybrać się celem zasięgnięcia wiadomości na ulicę Miromesnil do pani Bourdieu, kiedy przyszedł mu na myśl inny trop, który wydał mu się pewniejszym. Od pewnego czasu już nie widywał Séguinów od czasu całkowitego ustępstwa Chantebled. Niedawno jednak na skutek okoliczności szczególnych odnowił z nimi znajomość i wówczas to ku swemu zdziwieniu zastał u Walentyny dawną jej pannę służącą, Celestynę, niegdyś oddaloną, która powróciła znów do łaski i była tam od kilku miesięcy. Ponieważ przyszło mu na myśl to wspomnienie, zdecydował się przez Celestynę dojść wprost do La Couteau.
Cała to była zabawna historya to odnowienie stosunków znajomości między Séguinami a Fromentami. Ambroży, młodszy od dwu bliźniąt, który miał teraz lat dwadzieścia jeden, zaraz po ukończeniu liceum, w latach osiemnastu wstąpił był na praktykę do firmy wuja Séguina, Tomasza Du Hordel, jednego z najbogatszych posiadaczy komisowego kantoru w Paryżu. Od trzech lat starzec, bardzo już podeszły, ale krzepki jeszcze, kierujący wszystkiemi interesami firmy z werwą młodości, powziął serdeczną sympatyę, wzrastającą zwolna, do tego tak dziwnie uzdolnionego chłopca, w którym ujawnił się prawdziwy geniusz handlowy.
Du Hordel miał tylko dwie córki; jedną, która zmarła za młodu, drugą, wydaną za mąż za szaleńca, który wpakował sobie w mózg kulę, pozostawiając żonę ze zrujnowanem zdrowiem, bezdzietna. Tym sposobem dawało się wytłomaczyć gorące, namiętne niemal zajęcie, jakie w panu Du Hordel budził Ambroży, ten cud prawdziwy, co mu spadał z nieba, ten najpiękniejszy z Fromentów, o jasnej cerze, wielkich oczach czarnych, z natury sfalowanych włosach, pełen zręczności i wytwornej elegancyi. Co wszakże więcej jeszcze niż ta powierzchowność ujęło dlań starca, to niezwykły zmysł przedsiębiorczości młodzieńca, cztery języki żywe, któremi mówił z całą swobodą, mistrzostwo oczywiste, jakie wniesie z czasem w kierownictwo domu, którego handel rozprzestrzeniony był po wszystkich pięciu częściach świata. Dzieckiem jeszcze między siostrami swemi i braćmi odznaczał się śmiałością, dziwnie porywającym urokiem oraz zaborczością. Inni mogli być lepszymi, on umiał zawładnąć wszystkimi i wszystkiemi, jako śliczny chłopak ambitny i łaknący, przyszły światowiec i zdobywca. I był też istotnie zdobywcą, wciągu kilku miesięcy podbił w zupełności starego Du Hordel swym wdziękiem zwycięzkiej inteligencyi, tak jak z czasem miał podbijać wszystko, coby mu przyszła ochota zagarnąć, tak ludzi, jak rzeczy. Jego siłą było podobać się i działać, siłą wdzięk w najbardziej zaciekłej nawet pracy.
W tym czasie nastąpiło zbliżenie między Séguinem a wujem, który oddawna przestał już był zupełnie bywać w pałacu na Avenue d’Antin, odkąd powiał tam wicher szaleństwa. A i to pojednanie pozorne teraz, było tylko następstwem całego dramatu rodzinnego, utrzymywanego w głębokiej tajemnicy.
Séguin, zadłużony obecnie, porzucony przez Norę, która przeczuła nadchodzącą ruinę, popadły w najgorsze ręce chciwych nierządnic, popełnił na wyścigach jedną z tych niedokładności, które się zwie kradzieżą w świecie ludzi uczciwych. Zawiadomiony o tem, podążył Du Hordel, zapłacił, by uniknąć okropnego skandalu, tak wzburzony strasznym zamieszaniem i kłopotami, panującemi w domu siostrzeńca, niegdyś tak zamożnym i kwitnącym, że doznał dojmującego wyrzutu, jak gdyby poniekąd on sam był odpowiedzialnym po trosze za to wszystko, co się tam działo od czasu, jak postanowił usunąć się od nich przez egoizm, nie chcąc zamącać sobie spokoju. Ale najwięcej ujęła go za serce wnuczka Andrea, urocza dziewczynka, kończąca lat osiemnaście, panna już na wydaniu, która sama jedna byłaby wystarczyła teraz do utrzymania go w tym domu, tak przejmowało go do głębi serca to opuszczenie niebezpieczne, w jakiem ją zastawał.
Ojciec jak dawniej pędził dalej życie po za domem. Matka, Walentyna, zaledwie oprzytomniała po okropnych przejściach ostatecznego zerwania z Santerrem, który znużony ponoszeniem ciężarów małżeństwa, bez możności korzystania z jego przywilejów, zdecydował się wreszcie zaślubić kobietę starą, bardzo bogatą; był to koniec logiczny tego podstępnego eksploatatora kobiet, z duszą nizką i żarłoczną, skrywającą się po za maską pesymistycznego literata, piętnującego głupotę społeczeństwa w rozkładzie. Walentyna, lękająca się w czterdziestym trzecim roku, że już nie znajdzie miłości, oddała się jeszcze gorliwiej dewocyi, gdzie też znalazła, jak się zdawało, natychmiastową niemal pociechę w towarzystwie ludzi dyskretnych. Teraz i ona znikała na dnie całe z domu; mówiono, że była współpracowniczką wielce czynną starego hrabiego de Navarède, prezesa stowarzyszenia Propagandy katolickiej.
Gaston, który wyszedł przed trzema miesiącami z Saint Cyr, znajdował się teraz w szkole Saumur, tak głęboko przejęty karyerą wojskową, że dziś już wyrażał zamiar nieożenienia się nigdy, dla oficera bowiem nie powinna istnieć żadna inna miłość, żadna inna żona prawowita nad szablę. Łucya, mając lat dziewiętnaście wstąpiła wreszcie do urszulanek, gdzie miała złożyć już zakonne śluby, uszczęśliwiona, że odda na ofiarę Bogu to ciało swoje, które w niej budziło obrzydzenie szalone, uniesiona zapałem mistycznym, czerpanym w tej myśli, że nie będzie już odtąd mieć ni płci, ni ciała.
I w wielkim pałacu pustym, zkąd ojciec, matka, brat i siostra odbiegli, pozostała tylko sama jedna słodka, urocza Andrea, pod groźbą tego wichru szaleństw, co tu powiewał pośród tej ruiny, tak opuszczona, że dziadkowi Du Hordel zdjętemu litością dla niej, przyszedł szczęśliwy pomysł dania jej Ambrożego, przyszłego zdobywcę, za męża.
Wówczas to powrót Celestyny do tego domu przyśpieszył jeszcze projekt małżeństwa. Minęło już osiem lat odkąd Walentyna zmuszoną była wydalić swą pannę służącą, ciężarną po raz trzeci i nie mogącą na ten raz już ukryć zmiany figury. A przez owe lat osiem, znudzona służbami, Celestyna próbowała wszelkiego rodzaju podejrzanych procederów, o których nie lubiła jakoś wspominać: naprzód sprzedawała bardzo tanio wyprawki dla noworodków, przeinaczone dla ubogich dziewczyn położnic, które to zajęcie pozwoliło jej wciskać się do akuszerek, stawać się ich powiernicą, przyjmować od nich polecenia, być pośredniczką, częstokroć grubo opłacaną; potem w sposób już bardziej bezpośredni urządziła sobie dom szczelnie zamknięty na spółkę z La Couteau, która przywoziła z Normandyi, pośród partyi mamek nieraz wieśniaczki młode, ładne i uprzejme. Ale ponieważ dom ten nie miał jakoś szczęścia, Celestyna zniknęła gdzieś nagle, chroniąc się przed rewizyą policyi wyskoczeniem przez okno. Tu następuje mrok zupełny osiemnastomiesięczny, jak gdyby błąkała się przez ten czas pośród absolutnej nocy. Nakoniec odnajduje się znowu w Rougemont, w swoich stronach, chora, bardzo zbiedzona, chodząca po domach na dzienne zarobki, aby tylko mieć na życie; potem zwolna zdrowsza już, w lepszem położenia, zaopatrzona w urządzenie domowe dzięki protekcyi proboszcza, którego zjednała sobie niezmierną swą pobożnością. I tam to niezawodnie usnuła ona plan powrócenia do Séguinów, będąc dokładnie powiadomioną o wszystkiem, co się tam dzieje przez La Couteau, utrzymującą dotąd stosunki z panią Menoux, właścicielką sklepiku z norymberszczyzną w sąsiedztwie.
Zaraz po zerwaniu z Santerrem, w dniu okropnej rozpaczy, kiedy znów swoim zwyczajem odprawiła naraz całą służbę, Walentyna ujrzała ją zjawiającą się najniespodziewaniej, tak pełną skruchy, żalu, z takiemi wylewami przywiązania, z miną tak poważną, że to wzruszyło byłą jej panią. Kiedy wspomniała dawną swą przewinę, Walentyna omal nie rozpłakała się nad nią i kazała jej poprzysiądz przed Bogiem, że już nigdy nie da się tek złapać; bo też Celestyna teraz chodziła często do spowiedzi i komunii, przyniosła nawet od proboszcza z Rougemont świadectwo głębokiej swej pobożności i moralności przykładnej. Świadectwo to ostatecznie zdecydowało Walentynę, która pojęła, jak cenną pomoc mieć będzie w tej dziewczynie teraz, kiedy coraz większym wstrętem przejmowało ją przebywanie w domu, pełnym kłopotów. Na to właśnie, zdanie na nią rządów domowych liczyła z góry Celestyna. We dwa miesiące później, podtrzymując w Łucyi upodobanie w nadmiernych praktykach religijnych, popchnęła ją ona ostatecznie do klasztoru. Gaston nie pojawiał się już u rodziny, prócz w dni urlopu. Andrea więc sama jedna tylko pozostawała w domu, przeszkadzając swą obecnością marzonemu rabunkowi na wielką skalę. I tym to sposobem garderobiana stała się najczynniejszą popleczniczką małżeństwa panny.
Ambroży zresztą podbił w zupełności Andreę, w tym powszechnym swoim podboju. Od roku już spotykała się z nim u dziadka Du Hordel, zanim temuż przyszła myśl pożenienia ich. Było to duże dziecko, niesłychanie łagodne, istny jasnowłosy baranek, jak ją nazywała matka. Ten piękny młodzian uśmiechnięty, tak serdeczny dla niej stał się odtąd całą jej myślą, nadzieją, w której lubiła szukać ucieczki, kiedy zbyt już dokuczyła jej samotność i opuszczenie. Brat nie bił jej coprawda już teraz, ale odczuwała za to doskonale całą przykrość, wciąż wzrastającą rozbitego rodzinnego ogniska, odczuwała, jaką zgubą grozi jej wszystko to, co wśród jej otoczenia było haniebnego i podejrzanego, chociaż nie miała dokładnej o tem świadomości. To też skoro dziadek, marząc o wybawieniu jej, począł ją badać ostrożnie w kwestyi małżeństwa, dopytywać o Ambrożego, rzuciła mu się na szyję ze łzami wdzięczności i wyznaniem.
Walentyna zrazu okazała pewne ździwienie: syn Fromentów? wszakże oni zabrali im już Chantebled, czyż chcieli jeszcze zabrać im jedną z córek? Potem wszakże, po namyśle nie znalazła żadnego racyonalnego zarzutu wobec ruiny majątkowej, grożącej domowi.
Nie kochała nigdy Andrei, której zarzucała zawsze, że odziedziczyła po swej mamce La Catiche charakter folwarcznego bydlęcia, wyssany z mlekiem. Twierdziła zwykle, że ten baranek tak łagodny i cierpliwy nie był z rodziny Séguinów. Niby to broniąc dziecka, Celestyna podburzała jeszcze matkę przeciw córce, podsuwała jej wciąż pragnienie, by spieszne małżeństwo oswobodziło od tego ciężaru nakoniec jej życie innym oddane namiętnościom.
Du Hordel rozmówiwszy się szczegółowo z Mateuszem, który przystał na plan jego, miał teraz już tylko pozyskać zezwolenie Séguina, zanim rodzice młodzieńca oficyalnie poproszą o rękę panny dla syna. Nie łatwo to jednak było zastać Séguina w odpowiednich warunkach. Tracono całe tygodnie nadaremnie, trzeba było uspakajać Ambrożego, zakochanego teraz bardzo, któremu geniusz jego zaborczy podszepnął znać coś o przyszłam królestwie, jakie to dziecię tak kochające i pełne szczerej prostoty miało mu przynieść w swym fartuszku.
Pewnego dnia Mateusz, przechodząc ulicą d’Autin postanowił tu zajść w celu dowiedzenia się, czy Séguin pojawił się napowrót od czasu niewytłomaczonego zniknięcia, nagłego swego wyjazdu do Włoch, jak sądzono. A ponieważ zastał tu samą tylko Celestynę, sposobność wydała mu się doskonalą do wywiedzenia się czegoś o La Couteau. Pomówiwszy przeto chwilę, zapytał ją, co się dzieje z tą kobietą, ponieważ, jak mówił, jeden z jego przyjaciół poszukuje właśnie dobrej mamki.
— Przychodzi pan w samą porę — odpowiedziała usłużnie garderobiana — bo jak raz dzisiaj La Couteau ma odwieźć dziecko naszej sąsiadki, pani Menoux. Za chwilę wybije czwarta a to właśnie godzina, w której tam być przyrzekła... Wie pan, u pani Menoux, trzeci sklep w pierwszej przecznicy na lewo.
Potem poczęła się usprawiedliwiać, że go tam zaprowadzić nie może.
— Jestem sama w domu. O panu wciąż ani słychu. We środy pani jest zawsze na posiedzeniu Towarzystwa Propagandy a pannę Andreę przed chwilą właśnie zabrał z sobą dziadek na spacer, o ile mi się zdaje.
Mateusz podążył zatem do pani Menoux. Zdaleka już na progu sklepu spostrzegł niciarkę, zeschłą i zmalałą, zda się, pod wpływem wieku, tak, że mając lat czterdzieści chudą była jak podlotek, z twarzą wyszczuplałą, wązką niby ostrze noża. Rzekłbyś, że wypalił ją ogień działalności milczącej; od lat dwudziestu sprzedawała uparcie wciąż nici za dwa sous, lub za trzy sous igieł, nie mogąc dojść przecież do majątku, szczęśliwa tem tylko, że może przynajmniej co miesiąc dodać rezultat skromnego swego zarobku do pensyi męża, aby mu nie zbrakło na drobne przyjemności życia. Reumatyzm, dokuczający mu, niezawodnie znagli go niebawem do porzucenia miejsca w muzeum, cóż wtedy stałoby się z nimi, gdyby obok kilkuset franków emerytury, ona nie prowadziła dalej swego handlu? A przytem dziwnie nie mieli szczęścia: przyszła naprzód śmierć pierwszego dziecka, potem spóźnione urodzenie się drugiego, powitanego bezwątpienia namiętną radością, ale niemniej przeto stanowiącego dla ich bark ciężar wielki teraz zwłaszcza, kiedy musieli postanowić, że je wezmą do siebie. Tak zastał ją Mateusz, wzruszoną bardzo oczekiwaniem, na progu sklepiku, z okiem wlepionem w dal ulicy.
— To Celestyna pana tu przysyła... Nie, La Couteau nie przybyła jeszcze. Ale dziwi mnie to, spodziewam się jej lada chwilę... Może pan zechcesz wejść i usiąść.
Wymówił się widząc, że jedyne krzesło tamowało i tak przejście w wązkim pasku miejsca przed sklepową ladą, gdzie zaledwie mieściły się stojące już trzy klientki. Po za oszklonem przepierzeniem widać było w głębi pokoik ciemny, gdzie mieszkało małżeństwo, będący równocześnie kuchnią, jadalnią i sypialnią, który zapożyczał nieco powietrza tylko z wilgotnego podwórka, podobnego raczej do otworu ścieków.
— Jak pan widzi, nie mamy wcale miejsca do zbytku. Ale płacimy tu komornego tylko osiemset franków a za tę cenę gdzież znaleźlibyśmy sklep inny? Nie licząc już, że przez lat dwadzieścia wyrobiłam sobie w tej dzielnicy trochę stałej klienteli... O! ja się tam nie skarżę, nie jestem gruba, dla mnie zawsze dość tu jest jeszcze przestrzeni. A mąż znów siedzi tu tylko wieczorem; wtedy siada tam w fotelu i pali sobie fajkę, to też nie czuć zbyt tej ciasnoty. Dogadzam mu o ile mogę a on znów jest tak rozsądny, że nie żąda więcej... Ale z dzieckiem to będzie nam niemożliwe.
Wspomnienie pierwszego chłopca, małego Piotrusia łzami napełniło teraz jej oczy.
— Patrz pan! już minęło od tego czasu lat dziesięć. Widzę jeszcze La Couteau, jak mi przyprowadza malca, tak samo jak za chwilę przyniesie mi tego drugiego. Tyle mi opowiadano o zdrowem powietrzu w Rougemont, o hygienicznym trybie życia i rumianych policzkach mego chłopca, że pozostawiłam go tam do lat pięciu, martwiąc się swoją drogą tem, że nie mam tu dla niego miejsca. Ileż to podarków wyłudziła odemnie mamka, ileż ja wydałam na to pieniędzy, mój Boże! nie możesz pan sobie wyobrazić tego, prawdziwa to była dla nas ruina. A potem nagle zaledwie miałam czas sprowadzić go do siebie, oddano mi dziecko tak wychudłe, tak blade, tak słabe, jak gdyby nigdy w życiu nie jadło kawałka zdrowego chleba. We dwa miesiące później umierało na mojem ręku... Ojciec odchorował to, panie, a gdyby nie to, żeśmy przywiązani byli do siebie oboje, zdaje mi się, że poszlibyśmy chyba rzucić się do wody.
Powróciła zgorączkowana, z oczyma z łez jeszcze nie otartemi na próg sklepu, rzucając ztamtąd znów wyczekujące namiętnie spojrzenie w głąb ulicy. Nie dojrzała nic jeszcze i zaczęła mówić dalej:
— Pojmiesz pan więc, jakiego doznaliśmy wzruszenia, kiedy przed dwoma laty urodziłam znów chłopca, choć już minęło mi lat trzydzieści siedem. Szaleliśmy formalnie z radości, jak młode małżeństwo. Ale ileż, to z drugiej strony kłopotów, ile troski Trzeba je było również odesłać na mamki, skoro niepodobieństwem dla nas było zatrzymać je przy sobie. A choć poprzysięgaliśmy sobie, że go nie oddamy do Rougemont, w końcu przyszliśmy do przekonania, że przynajmniej znamy już tę miejscowość, że nie będzie mu tam gorzej jak gdzieindziej; tylko oddałam je teraz do La Vimeux, nie chcąc już słyszeć o Loiseau, która mi przywiozła mego Piotrusia w tak okropnym stanie. I na ten raz też, kiedy chłopiec skończył dwa lata, nie słuchałam już żadnych przyrzeczeń, żadnych obietnic świetnych, zażądałam koniecznie, aby mi go przywieziono, ani już myśląc o tem gdzie go pomieszczę... Czekam teraz już od godziny i drżę cała, tak się wciąż obawiam jakiejś katastrofy.
Nie mogła już usiedzieć w sklepie, wciąż stała u drzwi, wyciągnąwszy szyję, z oczyma wlepionemi tam, w skręt ulicy. Nagle krzyknęła z głębi piersi:
— Ach! wreszcie idą!
Bez pośpiechu, z miną nadąsaną, zmęczona, zasapana, weszła La Couteau, złożyła uśpione dziecko na ręku pani Menoux i rzekła:
— Zaręczam, że pani Jurek waży sporo. O tym nie powiesz pani, że ci go oddają chudego jak szkielet.
Cała drżąca, z uginającemi się pod nią ze zbytku radości nogami, matka musiała aż usiąść, zatrzymawszy dziecko na kolanach, całując je, badając coprędzej, czy zdrowe jest, czy żyć będzie.
Miało ono twarz szeroką, cokolwiek bladą, zdawało się tłuste, jakby nabrzękłe. Ale skoro je odwinęła rękoma, drżącemi z niepokoju, uznała, że rączki i nóżki ma drobne a brzuch wielki.
— Brzuszek ma bardzo duży — szepnęła, nie śmiejąc się już i spochmurniała pod wpływem nowej obawy.
— Skarżże się pani jeszcze! — wrzeszczała La Couteau. Tamto było za chude, to znów za tłuste... Te matki nigdy nie będą zadowolone.
Od pierwszego rzutu oka, Mateusz poznał jedno z tych dzieci, żywionych papką, opychanych przez oszczędność chlebem i wodą, ofiar skazanych na wszelkie cierpienia żołądkowe w najwcześniejszem dzieciństwie. I wobec tej nieszczęsnej istoty, straszliwe Rougemont, z całą swą grozą codziennej rzezi niewiniątek stanęło przed jego pamiącią takiem, jakie malowano mu je niegdyś w opowiadaniach. Tam wszakże była owa Loiseau, tak brudna i wstrętna, że niemowlęta gniły u niej na gnojowisku; była owa La Vimeux, nie kupująca nigdy ani kropli mleka, zbierająca wszystkie skórki chleba z całej wsi, robiąca gałki z otrębów dla swych wychowańców, jak dla wieprzy; była tam owa Gavette, wiecznie zajęta w polu, powierzająca wzięte na wychowanie dzieci staraniom starego paralityka, który czasami upuszczał je w ogień; była La Cauchois, która uważała za dostateczne przywiązywać je do kołysek, nie trzymając nikogo, coby ich doglądał, pozostawiając je w towarzystwie kur, których cała gromada uzuchwalona wpadała i wydziobywała im oczy, zjadane przez muchy.
I całe epidemie przechodziły tędy, morderstwa były masowe, otwierano drzwi na oścież, aby śmierć miała wygodniejszy dostęp do tych szeregów kołysek, byle conajprędzej znów zrobić miejsce dla nowo sprowadzonych z Paryża pakunków. Nie wszystkie jednak umierały widocznie, kiedy ot ten przynajmniej powracał. Jeśli wszakże zwracano je żywe, większość przynosiła już z sobą zarodki śmierci z tamtąd i ta większość szła na całopalną ofiarę, składaną potwornemu bożyszczu społecznego egoizmu.
— Ustałam już zupełnie, siadam — podjęła La Couteau, rozsiadając się wygodnie na ważkiej ławeczce za kantorem. — Ach! co to za psie rzemiosło! I powiedzieć to, że zawsze jeszcze bywamy źle przyjęte, jak gdybyśmy były bez serca, zbrodniarkami jakiemiś, złodziejkami!
I ona wyschła także od czasu jak ją oglądał po raz ostatni, z twarzą opaloną jakby wygarbowaną i zaostrzoną niby dziób ptaka. Ale zachowała dawne żywe oczy, dawne kłujące, okrutne spojrzenie. Widocznie nie dochodziła do majątku dość szybko, bo wciąż dalej jeszcze podnosiła lamenty, skarżąc się na swe rzemiosło, na wzrastające coraz bardziej skąpstwo rodziców, na wymagania administracyi, na wojnę wypowiadaną ze wszech stron stręczycielkom mamek. To dziś przepadłe rzemiosło, chyba już Bóg ją opuścił, kiedy dziś, mając lat czterdzieści pięć, musi wciąż jeszcze niem się zajmować, bo nie zdołała dotąd nic sobie zaoszczędzić na starość.
— Do grobu mnie to doprowadzi, zdechnę z tego i do końca mieć będę zawsze tylko: mało pieniędzy a dużo wymyślań. Co to za niewdzięczność zawsze! Ot przynoszę pani teraz ślicznie wyglądające dziecko a pani wcale nie jesteś zadowolona... Doprawdy, może człowieka odejść ochota od czynienia dobrze drugiemu!
Być może, że skargi jej obliczone były tylko na wyłudzenie z niciarki o ile możności jak najznaczniejszego podarku. Myśl ta przeraziła nieszczęsną ofiarę wyzysku. Dziecko, rozbudzone teraz poczęło płakać mocno. Podano mu nieco mleka ciepłego. A skoro uregulowano rachunki, rajfurka złagodniała zaraz, widząc, że dla niej pozostanie jeszcze z dziesięć franków za fatygę.
Potem, kiedy już miała się pożegnać, pani Menoux rzekła, ukazując jej Mateusza.
— Ten pan czekał tu, ma do was interes.
La Couteau wybornie poznawała owego pana, jakkolwiek nie widziała go już przez lata całe. Ale nie zwróciła się nawet w jego stronę, wiedziała, że wplątany był w zbyt wiele rzeczy, aby wobec niego nie zachować absolutnej dyskrecyi, tak korzystnej dla własnych jej interesów. To też poprzestała na powiedzeniu:
— Jeśli pan zechce powiedzieć mi o co chodzi, jestem na jego usługi.
— Pójdę z wami — odpowiedział Mateusz — Pomówimy przez drogę.
— Doskonale, to mi bardzo na rękę, bo rzeczywiście bardzo mi śpieszno, mam dziś dużo interesów.
Wyszedłszy, postanowił postępować z nią całkiem otwarcie. Najlepiej było powiedzieć jej wprost czego od niej żąda a potem zapłacić jej za milczenie. Od pierwszych słów zaraz, zrozumiała wszystko. Przypomniała sobie doskonale dziecko Noriny, jakkolwiek nosiła je tuzinami do podrzutków; ale okoliczności niezwykłe, rozmowa ówczesna, jazda fiakrem, wszystko to pozostało w jej pamięci. Zresztą w pięć dni później zobaczyła znów to dziecko w Rougemont, przypominała sobie nawet, że przyjaciółka jej, infirmerka przyjechała umieścić je u matki Loiseau. Tylko nie obchodziło ją ono później już, sądziła, że umarło, jak umiera tyle innych. A kiedy posłyszała, że wspomniał wioskę Saint Pierre, stelmacha Montoir, tego Aleksandra-Honoryusza, dziś piętnastoletniego, który tam miał być uczniem, zdała się mocno zdziwioną.
— O! panie, pan się mylisz. Znam doskonale Montoira w Saint-Pierre. Rzeczywiście jest tam u niego dziecko z Domu podrzutków, w tym samym wieku jak pan powiadasz. Ale to dziecko wychowane u matki Cauchois; jest to wysoki, rudy chłopak, na imię mu Ryszard a przyniesiono go do nas na kilka dni przed tamtem dzieckiem. Wiedziałam nawet kto była jego matka a nawet patrz pani i pan ją znałeś: to ta angielka, ta Amy, co to była u pani Bourdieu wówczas, stała jej klientka, która tam przybywała trzykrotnie podobno, jak mi opowiadano... Ten rudzielec z pewnością nie jest dzieckiem pańskiej Noriny, bo pamiętam dobrze, że Aleksander Honoryusz był brunetem.
— W takim razie — odrzekł Mateusz — widocznie u kołodzieja jest dwóch uczniów. Moje informacye są dokładne, mam je bowiem z oficyalnego źródła.
La Couteau, stropiona, gestem wyraziła nieświadomość i ustąpiła nie sprzeczając się już dłużej.
— Bardzo to możliwe, że u Montoira jest dwóch uczniów. Warsztat i dom jest dość obszerny a ponieważ od kilku miesięcy nie byłam w Saint Pierre, nie mogę twierdzić nic na pewno... Wreszcie, czego pan żądasz odemnie? Jasno wyłożył jej misyę, jaką jej chciał poruczyć. Zbierze co do dziecka wszelkie wiadomości, jak najdokładniejsze: o stanie jego zdrowia, o jego charakterze, postępowaniu, dowie się czy nauczyciel zawsze był z niego zadowolony, czy majster również był z niego kontent, jednem słowem trzeba kompletne przeprowadzić śledztwo. Przedewszystkiem należało jej prowadzić to wszystko w taki sposób, aby się nikt tego nie domyślił, ani chłopiec, ani ludzie otaczający go. Tajemnica absolutna.
— Wszystko to bardzo łatwe, panie. Pojmuję doskonale o co chodzi, możesz mi pan zaufać... Potrzeba na to cokolwiek czasu; najlepiej będzie, abym osobiście zawiadomiła pana o rezultacie moich poszukiwań, za dwa tygodnie, kiedy tu powtórnie, jak zwykle, przyjadę do Paryża...
I jeśli pan zechcesz, zastaniesz mnie od dziś za dwa tygodnie o drugiej w biurze kantoru Broquette, przy ulicy Roquépine. Jestem tam jak u siebie a tam — to grób.
W kilka dni później, kiedy Mateusz był w fabryce z synem swym Błażejem, spostrzegła go Konstancja, przyzwała do siebie i przyparła tak pytaniami, że musiał jej zdać sprawę z wszystkiego, co zrobił, jak daleko zaszło prowadzone przezeń śledztwo. Potem, skoro się dowiedziała o schadzce, umówionej z La Couteau, na środę przyszłego tygodnia, rzekła stanowczym swym głosem:
— Przyjdź po mnie, kuzynie, chciałabym sama rozpytać tę kobietę... Potrzebna mi jest koniecznie pewność.
Na ulicy Roquépine kantor Broquettów po latach piętnastu pozostał zupełnie takim samym, z tą jedynie różnicą, że zmarłą panią Broquette zastąpiła w nim jej córka Herminia. Z początku bardzo dawał się czuć ubytek nagły tej jasnowłosej damy, tak pełnej godności, nadającej powagę i będącej poniekąd szyldem zdobiącym, oraz rękojmią moralności i solidności instytucyi. Ale okazało się, że i Herminia, cała napchana powieściami długa jak tyka, bezkrwista, przechadzająca się z miną zwiędłej dziewiczości pośród tych rozlewających się strumieni mleka, umiała reprezentować dystyngowanie zakład, co schlebiało klienteli. Acz przeszła już trzydziestkę, nie wyszła zamąż, wolna od wszelkich pragnień i żądz, rzekłbyś zniechęcona do małżeństwa widokiem wszystkich tych dziewcząt z nabrzmiałą piersią, z krzyczącemi niemowlętami na ręku. W gruncie rzeczy, po cichu, ojciec jej pan Broquette, mimo sześćdziesięciu pięciu lat minionych pozostał duszą wszechpotężną i wiecznie czynną całego zakładu; on to był tu wcieleniem policyi wewnętrznej, on dawał instrukcye nowym mamkom, jakby rekrutom, wszędzie wsadzał swój nos i dokładał ręki, pędząc w wieczystym galopie po wszystkich trzech piętrach podejrzanego swego meblowanego hotelu.
La Couteau oczekiwała Mateusza w przedsionku. Spostrzegłszy Konstancję, której ani znała, ani widziała nigdy, zadziwiła się mocno. Kimże była ta pani, co ona miała z całą tą sprawą wspólnego? Natychmiast jednak przygasiła płomień żywej ciekawości, co zabłysł w jej oczach. Ponieważ zaś Herminia z niedbałą dystynkcją zajmowała biuro, gdzie przedstawiała cały szereg mamek dwu panom, stręczycielka poprosiła swych gości do refektarza, pustego w tej chwili i zatrutego wyziewami przypalonego tłuszczu.
— Wybaczcie mi państwo, ale nigdzie w tej chwili niema wolnego kąta. Cały dom jest pełen.
Potem przenikliwem spojrzeniem kolejno badała, to Mateusza, to Konstancję; wolała, żeby ją pytano, skoro znajduje się tu nowa jakaś osoba.
— Możecie mówić całkiem swobodnie... Czy dowiadywaliście się o to wszystko, co wam poleciłem?
— Oczywiście, panie. Wszystko zrobione jest zrobione dobrze, jak mi się zdaje.
— A więc proszę powiedzcie nam o wyniku poszukiwań... Powtarzam, że możecie swobodnie mówić wobec tej pani.
— O! panie, niewiele ja tam mam do powiedzenia... Miał pan słuszność: u Montoira, kołodzieja w Saint-Pierre było istotnie dwóch uczniów a jednym z nich w samej rzeczy był Aleksander-Honoryusz, dziecko tej ładnej blondynki, to samo, które oddawaliśmy razem z panem do podrzutków. Był tam zaledwie od dwóch miesięcy, spróbowawszy przedtem już trzech czy czterech rzemiosł, czem da się wytłomaczyć moja nieświadomość. Tylko że, tak samo jak nie mógł wysiedzieć nigdzie i ztąd drapnął przed trzema tygodniami.
Konstancya przerwała jej, nie mogąc powstrzymać okrzyku, zaniepokojona.
— Jakto, drapnął?
— Tak pani. Chcę przez to powiedzieć, że uciekł i tym razem nawet można być pewnym, że na dobre opuścił te strony, bo zniknął, zabrawszy trzysta franków Montoirowi, swemu majstrowi.
Cienki jej suchy głosik dźwięczał jak cięcie siekiery. Jakkolwiek nie mogła pojąć nagłej bladości i rozpacznego wzruszenia damy, zdawało się, że opowiadanie tego faktu sprawia jej radość jakąś okrutną.
— Czy pewni jesteście, że te wiadomości są prawdziwe? — podjęła Konstancya — która nie mogła się pogodzić z tą myślą. Może to tylko plotki.
— Plotki, proszę pani, o nie! skoro ja zobowiązałam się zająć jakąś sprawą, zabieram się do niej na seryo... Widziałam żandarmów. Przeszukiwali całą okolicę i to już rzecz pewna, że Aleksander Honoryusz nie pozostawił nikomu swego adresu, odjeżdżając z trzystoma frankami.
Dotąd jeszcze ucieka. Że tak jest, za to, proszę pani, dam sobie uciąć rękę.
Dla Konstancyi był to cios nowy; to dziecko, które wyobrażała sobie, że już odnalazła, dziecko o którem marzyła, na którem opierała tyle projektów odwetu niewyznanych dotąd, nie dających wyznać się jeszcze, nagle wymyka się jej i ginie gdzieś w jakimś podejrzanym mroku. Przejęło ją to, wzburzyło jako dziwna losu zaciekłość, nowa porażka, nie dająca się naprawić. I teraz ona już sama poczęła rozpytywać dalej.
— Widzieliście się tylko z żandarmami a polecono wam wybadać wszystkich.
— Tak też i zrobiłam, proszę pani. Widziałam się z nauczycielem, rozmawiałam z innymi majstrami, u których terminował ten chłopiec. Wszyscy powiedzieli mi, że on niewiele wart, nauczyciel przypomina sobie, że to kłamca i brutal. A teraz jeszcze na dobitkę pokazało się, że i złodziej... Ja, proszę pani, nie mogę przecież mówić nic innego, skoro państwu chodziło o dowiedzenie się prawdy.
Obstawała wciąż przy swojem, widząc, jaką tem sprawia przykrość tej pani. A szczególnej ona doznawała boleści, każdy z takich zarzutów był dla niej ciosem w samo serce, jak gdyby dziecko jej męża, odkąd sama była już bezpłodną, stało się potrosze własnem jej ciałem!
Wreszcie znagliła do milczenia stręczycielkę.
— Dziękuję. Dziecka tego niema już w Rougemont, to wszystko, czego chcieliśmy się dowiedzieć!
Wówczas La Couteau zwróciła się do Mateusza, czując się w obowiązku oddania mu czegoś za jego pieniądze.
— Wdałam się także w rozmowę z tym drugim uczniem, synem angielki, Ryszardem, przypomina pan sobie, tym dużym wyrostkiem rudym, o którym panu już mówiłam. Otóż to jeden jeszcze, za którego nie dałabym i trzech groszy. Ale i on nic nie wie dokąd zemknął jego towarzysz... Żandarmi przypuszczali, że Aleksander jest w Paryżu.
Z kolei Mateusz podziękował jej, wsunął jej w rękę banknot pięćdziesięciofrankowy, co sprawiło, że umilkła, uśmiechnęła się rozkosznie, stała się obleśną i dyskretną jak grób, wedle ulubionego jej wyrażenia. A ponieważ weszły właśnie trzy mamki, z kuchni zaś rozlegał się głos pana Broquette, myjącego zajadle szczotką ręce czwartej, aby jej wykazać, jak to się pozbywać należy rodzimego gnoju, Konstancya coprędzej podążyła za swym towarzyszem, przejęta głębokiem obrzydzeniem.
Na trotuarze jednak zatrzymała się, nie zaraz wsiadła do powozu, zamyślona, przejęta na nowo ostatniem słowem, które z sobą unosiła.
— Słyszałeś, to nieszczęsne dziecko może jest w Paryżu.
— Bardzo to być może, wszyscy przychodzą osiąść na tej mieliźnie.
Umilkła znowu, zdawała się zastanawiać, wahać, wreszcie zdecydowała się a głos drżał jej cokolwiek.
— A matka jego, kuzynie, czy wiesz gdzie mieszka. Wszakże mówiłeś mi, żeś się nią przez jakiś czas zajmował?
— Rzeczywiście.
— A więc słuchaj... A przedewszystkiem nie dziw się, mój drogi, raczej żałuj mnie, bo doprawdy cierpię bardzo... Znowu opanowała mnie myśl jedna, wyobrażam sobie, że skoro to dziecko jest w Paryżu, mogło odnaleść tu matkę swoją i kto wie czy nie jest teraz u niej lub przynajmniej czy ona nie wie o miejscu jego pobytu... Nie, nie, nie mów mi, że to niemożliwe. Możliwe jest wszystko.
Zdziwiony, wzruszony dziwnemi urojeniami tej kobiety, tak spokojnej zazwyczaj, nie chciał narażać ją na większe jeszcze wzburzenie i przyrzekł, że pójdzie się dowiedzieć. Ale ona nie wsiadała wciąż jeszcze do powozu, stała utkwiwwszy nieruchome spojrzenie w kamieniach trotuaru. A kiedy podniosła oczy, była w nich taka pokorna, jakaś prośba, takie głębokie zakłopotanie.
— Wiesz, kuzynie, co powinnibyśmy zrobić teraz?.. Przebacz mi. Jest to przysługa, której ci nigdy nie zapomnę. Czuję, że uspokoiłabym się zupełnie, gdybym się zaraz dowiedzieć mogła... Słuchaj! pojedziem natychmiast do tej dziewczyny. O! nie, ja tam nie wejdę! Sam pójdziesz na górę a ja czekać będę na ciebie w powozie, na rogu ulicy... I może przecież dowiesz się czego.
Było to szaleństwem. Zrazu czuł potrzebę wyperswadowania jej tego. Potem, skoro spojrzał na nią, wydała mu się tak nieszczęśliwą, tak nędzną w tem swojem opuszczeniu, tak zbolałą z tej niewyznawanej męczarni, że przystał bez słowa protestu, przyzwalając gestem litościwego współczucia.
I uniósł ich w dal powóz.
Wielki pokój, w którym Norina i Cecylia zagospodarowały się wspólnie, leżał w Grenelle, przy końcu ulicy de la Fédération, w pobliżu Pól Marsowych. Mieszkały tu od sześciu lat blisko, z początku przeszedłszy przez wiele kłopotów i biedy. Ale dziecko, które zamierzyły wyżywić i ocalić, ocaliło je obie. Uczucie macierzyńskie, drzemiące w Norinie, zbudziło się namiętnie dla drobnej tej istotki, odkąd wzięła je do piersi; poczuła, że to ciało jej ciała, poczęła czuwać nad niem i pieścić; i dziwnie było patrzeć, jak Cecylia pośród rozpaczy dziewictwa skazanego na wieczną bezpłodność, przyjęła również za swoje to dziecko, za własne je już uważając. Ztąd dziecię miało dwie matki, wyłącznie niem zajęte.
Jeżeli Norinę w pierwszych miesiącach odstręczało częstokroć spędzanie całych dni na klejeniu pudełek, jeśli nawet nachodziły ją chwilami myśli ucieczki, zawsze w końcu jednak powstrzymało ją tych dwoje wątłych rączyn, obejmujących jej szyję. Teraz uspokoiła się już; stała rozsądną, pracowitą, zręczną w tych lekkich robotach kartonażowych, których ją nauczyła Cecylia. I trzeba je było widzieć obie, serdecznie z sobą zjednoczone, bardzo wesołe zawsze, obywające się bez mężczyzn, żyjące jak w klasztorze, siedzące po całych dniach po obu stronach stolika, z ukochanem dzieckiem między sobą, z tem dzieckiem, które było jedyną racyą ich bytu, pracy i szczęścia.
Obie siostry pozyskały sobie jedną tylko życzliwą przyjaciółkę i protektorkę, panią Angelin. Ta ostatnia właśnie, jako delegatka dobroczynności publicznej, otrzymała do kontroli jedną z dzielnic przedmieścia Grenelle i na jej liście wśród obdarzonych zasiłkami figurowała Norina, między innemi oddana jej inspekcyi. Przejęta serdeczną życzliwością dlatego zgodnego gospodarstwa dwu matek, jak je nazywała, dołożyła ona starań wszelkich, aby, przez lat trzy utrzymać wsparcie miesięcznie trzydziestu franków, przyznane dla dziecka. Potem, kiedy toż doszło do lat trzech, otrzymała dlań wsparcie szkolne, nie licząc bezustannych podarków, jakie im przynosiła w rzeczach, bieliźnie, nawet pieniądzach, miewała zawsze bowiem sumy znaczne nawet, które oddawały do jej rozporządzenia osoby litościwe, po za obrębem administracyi dobroczynności publicznej; sumy takie rozdzielała ona między matki najbardziej zasługujące na wsparcie. I dotąd jeszcze zachodziła tu czasami, lubiła spędzać jaką godzinkę w tym zakątku cichej pracy, rozweselonym śmiechem i figlami dziecka. Tutaj uciekała od świata i mniej czuła nawet własny brak macierzyństwa. Norina też całowała jej ręce i powtarzała, że gdyby nie ona, gospodarstwo dwu matek nie mogłoby istnieć.
Skoro wszedł Mateusz, powitały go okrzyki radości. I to był ich przyjaciel, zbawca; on to wynajęciem i umeblowaniem tego pokoju położył podwaliny do ich gospodarstwa. Spory ten pokój czysty był, starannie, zalotnie nawet urządzony i utrzymany, o białych firankach u dwu szerokich okien, które nadawały mu wygląd wesoły, kędy wpadały złote smugi światła słonecznego o zachodzie. Norina i Cecylia pracowały u stolika, wycinając i zlepiając pudełka; chłopczyk nawet, powróciwszy właśnie ze szkoły, usadowiony na wysokiem krzesełku między niemi, poważnie wycinał coś nożyczkami, przekonany, że pomaga im w robocie.
— Ach! to pan, ach! jaki pan dobry, że przyszedł nas odwiedzić! Piąty już dzień jak nikt nie przyszedł do nas. Nie skarżymy się na to bynajmniej. Tak jesteśmy tu szczęśliwe same!... Irina, odkąd wyszła za mąż za urzędnika, gardzi nami. Eufrazya nie może już schodzić ze schodów. Wiktor mieszka gdzieś strasznie daleko z żoną. A co do tego nicponia Alfreda, ten nie zachodzi tu nigdy w innym celu, jak po to chyba, aby przepatrzyć, czy tu ukraść nie ma czego... Mama była przed pięciu dniami, żeby nam opowiedzieć, że poprzedniego dnia ojciec omało nie został zabity w fabryce. Biedna mama! tak wyczerpana jest i znużona życiem, że niezadługo trudno jej będzie stawiać nawet nogi.
Kiedy mówiły tak obie naraz, przerywając sobie wzajem słowa, kończąc jedna za drugą rozpoczęte zdania, Mateusz przyglądał się Norinie, której pośród tego życia regularnego i spokojnego powróciła w trzydziestu sześciu latach świeżość uspokojona, pełnia dojrzałości wspaniałego owocu, ozłoconego słońcem. I Cecylia nawet, choć tak szczupła, co pozostała niedojrzałą dziewczynką na zawsze, nabrała siły, przytyła cokolwiek nawet pod wpływem energicznej, czynnej miłości w tem wątłem ciele dziecięcem.
Ta ostatnia nagle krzyknęła z prawdziwym przestrachem.
— Ależ on się skaleczył, nieszczęśliwy!
I wyrwała nożyczki z rąk malca, który z kroplą krwi na końca paluszka śmiał się serdecznie.
— Ach, mój Boże! — szepnęła Norina blednąc — myślałam, że sobie przebił rękę.
Przez chwilę Mateusz zadawał sobie pytanie, czy koniecznie potrzebnem jest spełnić aż do końca powierzoną mu niemiłą misyę. Potem uznał, że dobrze może będzie uprzedzić młodą kobietę, która tak była spokojną pośród życia pracy, jakie w końcu zdołała sobie urządzić. I przystąpił ostrożnie do przedmiotu, po trochu tylko odkrywając przed nią prawdę. Doszedł jednakowoż do tego, że przypomniawszy jej urodzenie Aleksandra-Honoryusza, musiał już powiedzieć jej, że dziecko to żyje.
Popatrzała na niego, wzburzona.
— Żyje, żyje!... Dlaczego mi pan to mówisz? Tak byłam spokojna nic o nim nie wiedząc!
— Bez wątpienia, ale lepiej jest abyś się dowiedziała. Zapewniono mnie nawet, że chłopiec prawdopodobnie jest w Paryżu i zadawałem sobie pytanie, czy nie odszukał czasem matki, czy nie był tu może.
Wtedy już zaniepokoiła się na dobre.
— Jakto! miał przyjść do mnie!... Nie, nikt tu nie przychodził... A pan myśli, że mógłby przyjść? Ależ ja tego nie chcę! ależ jabym straciła głowę! Duży piętnastoletni chłopak miałby mi spaść na kark; ja go nie znam, ja go nie kocham!.. Och! nie, och! nie; nie dopuść pan do tego, ja go nie chcę widzieć, nie chcę!
I zalała się łzami, namiętnym ruchem pochwyciła malca, siedzącego obok niej i przycisnęła go do piersi, jakby chciała go obronić przed tym drugim, nieznanym, obcym jej, którego zmartwychwstanie mogło temu odkraść część jego miejsca.
— Nie! nie! ja mam jedno tylko dziecko, jedno tylko kocham, nie chcę drugiego, nigdy, nigdy!
Bardzo wzruszona podniosła się Cecylia, chcąc z kolei wypowiedzieć swoje zdanie. Jeśli przyjdzie jednak, jakże wyrzucić go za drzwi? I ona także opłakiwała już ich dotychczasowe szczęście, mimo całej litości nad opuszczonym. Mateusz musiał je upewniać, że podobne odwiedziny zdają mu się czemś nieprawdopodobanem zupełnie. Nie opowiadając im całej istotnej historyi, wspomniał tylko o zniknięciu tego chłopca, Tłómaczył, że nie zna on nazwiska nawet swej matki. A kiedy wreszcie je opuścił, obie siostry kleiły znów dalej pudełka, uspokojone, śmiejąc się do malca, któremu oddały nożyczki, żeby mógł sobie dalej wycinać lalki.
Na dole, na rogu ulicy, Konstancya w śmiertelnej niecierpliwości wyciągała wciąż głowę przez szybę powozu, zdala śledząc bramę domu.
— I cóż? — spytała drżąca, skoro tylko Mateusz stanął przy niej.
— A cóż! matka nic nie wie, nie widziała nikogo, to było z góry pewnem.
Pochyliła się, zgięła, jak gdyby straszny jakiś ciężar spadał jej na barki a twarz jej pobladła i zmieniła się nagle.
— To było pewne, masz racyę. Ale człowiek zawsze ma nadzieję.
I z gestem zniechęcenia, dodała:
— Teraz to już wszystko skończone, wszystko łamie się i rozbryzguje w moich rękach, ostatnie marzenie moje upada.
Mateusz, który uścisnął jej rękę, czekał, aby wymieniła adres, dokąd jechać zamierza, chcąc go powtórzyć stangretowi. Ale pozostała roztargniona, milcząca, zdawało się, że nie wie sama dokąd ma się udać. Potem, kiedy pytała czy nie chce, aby go gdzie podwiozła powiedział, że wstąpić musi do Séguinów. I zapewne przez obawę, że teraz mogłaby zaraz pozostać samą, zdecydowała się złożyć wizytę Walentynie, przypomniawszy sobie, że jej już nie widziała oddawna:
— Siadaj, kuzynie, pojedziemy razem na Avenue d’Antin.
Powóz potoczył się, głucha zaległa cisza, nie mieli sobie nic do powiedzenia. Dopiero kiedy przybyli na miejsce, wyrzekła jeszcze z goryczą:
— Zaniesiesz memu mężowi pomyślną nowinę, zawiadomisz go, że chłopiec zniknął. Ach! jakaż to dla niego będzie ulga!
Idąc do Séguinów, Mateusz spodziewał się, że zastanie zgromadzoną całą rodzinę. Przed tygodniem powrócił był właśnie Séguin, nie wiedziano zkąd, prośba oficyalna o rękę Andrei mogła przeto być mu przedłożoną i przyjął ją bardzo mile, na skutek rozmowy poprzedniej z panem Du Hordel. Natychmiast nawet oznaczono termin ślubu, odraczając go nieco, opóźniwszy aż do maja, ponieważ w tym samym okresie Fromentowie mieli wydać także za mąż najstarszą swą córkę Różę; tak ładnie będzie: dwa małżeństwa obchodzić jednego dnia w Chatebled.
I od tej chwili, Ambroży, uznany już za narzeczonego, uradowany, mógł przychodzić co wieczór około piątej, starać się urzędowo. Dlatego to Mateusz liczył na to, że go tam zastanie wraz z całą rodziną.
Kiedy jednak Konstancya spytała o Walentynę, lokaj zawiadomił ją, że pani wyszła. Skoro zaś Mateusz spytał z kolei o Séguina, tenże lokaj odpowiedział, że pana również niema w domu. Na górze była tylko panna Andrea z narzeczonym. Oboje zatem weszli na górę.
— Jakto! pozostawiają was samych zupełnie? — zawołał Mateusz, zastawszy ich siedzących obok siebie na małej kanapce, w głębi obszernej sali pierwszego piętra.
— Ależ tak, jesteśmy sami w całym domu — zawołała Andrea z wesołym śmiechem. — Bardzośmy z tego zadowoleni.
Zachwycający byli oboje, tak przyciśnięci do siebie wzajem: ona tak subtelnie ładna, tak delikatna, on promienny urokiem silnego mężczyzny, pełen zwycięzkiego, podbijającego powabu. Ujęli się żartobliwie pod ręce, siedząc jak gdyby zamierzali, jeśli powstaną, przedsięwziąć tak ręka w rękę razem podróż daleką.
— Celestyna przynajmniej jest w domu?
— Nie i Celestyny nawet niema! Zniknęła gdzieś, nie wiemy nawet gdzie się podziała.
I rozległy się śmiechy wesela i zadowolenia, niby ptaków wolnych i świergotliwych, pozostawionych samych sobie wśród samotni lasu.
— Ale wreszcie co tu robicie całkiem sami?
— O! nie nudzimy się wcale, tyle mamy do roboty! Naprzód gawędzimy. Potem przyglądamy się sobie. A to trwa długo, na to nigdy nie stanie czasu!
Konstancya zachwycała się nimi, choć jej się krwawiło serce. Ach! tyle tutaj wdzięku, tyle zdrowia i tyle nadziei. Kiedy u niej w tym czasie wicher bezpłodności wypalił wszystko, wszystko w niwecz obrócił, czyliż ta rasa Fromentów wciąż rozmnażać się będzie, wciąż urastać? Boć to podbój nowy tych dwoje dzieciaków, którym pozostawiano zupełną swobodę kochania się, opuszczając tak samych w tym pałacu zbytkownym i wspaniałym, którego jutro już będą panami.
— Podobno i najstarszą córkę twoją, kuzynie, wydajesz także za mąż? — spytała.
— Tak, Różę — odpowiedział Mateusz wesoło. — W maju odbędzie się ta wielka uroczystość w Chantebled! Musicie na nią przybyć wszyscy.
Tak, to była owa potęga liczby, zwycięztwo życia: Chantebled zdobyte na Seguinach, ich pałac, który w przyszłości miał zagarnąć Ambroży, fabryka nawet w połowie już ujęta w ręce Błażeja.
— Przybędziemy — rzekła drżąca — oby wam dalej tak się wiodło, tego wam życzę!




III.

Róża, rozradowana tem podwójnem weselem, które miało być poniekąd poświęceniem rozgłośnem posiadłości Chantebled, powzięła myśl zgromadzenia całej rodziny w pewną niedzielę, na dziesięć dni przed terminem ślubu. Od samego rana uda się z swym narzeczonym, w towarzystwie całej rodziny na dworzec kolei w Janville po drogą parę, Ambrożego i Andreę, których przywiozą następnie w tryumfie na folwark, na śniadanie. Będzie to, jak tłomaczyła z wesołym śmiechem repetycya przyszłej uroczystości: porozumieją się, ułożą razem program dnia weselnego. I była tak szczęśliwa z tego pomysłu i tyle spodziewała się uciechy z tej pierwszej uroczystości, że Mateusz i Maryanna, którzy ją uwielbiali oboje, zgodzili się na ten jej plan chętnie.
Owo małżeństwo Róży dopełniało szczęścia domu, niby wykwit długiej pomyślności. Była najładniejszą z ich córek, z temi czarnemi włosami, złotawą cerą, twarzyczką świeżą i okrągłą, z oczyma pełnemi wesołości i wdziękiem na ustach. A zawsze jednako słodka, ujmująca, wiecznie śmiech jej dźwięczny rozlegał się po wszystkich zakątkach; była duszą całego tego folwarku wielkiego, pełnego życia, dobrą jego wieszczką, zwycięzką jego pieśnią.
Wybór narzeczonego wszakże wykazał przedewszystkiem cały jej rozsądek, całą energiczną tkliwość jej serca, ukrytą po za stale wesołem usposobieniem, pod wpływem, którego śpiew jej rozlegał się od rana do wieczora po całym domu.
Przed ośmiu laty Mateusz przybrał sobie był do pomocy syna sąsiedniego rolnika Fryderyka Berthaud, chłopca o poważnem usposobieniu, rzetelnego, prawego, który nabrał formalnej namiętności dla prac twórczych dokonywanych w Chantebled, kształcąc się na nich, wykazując zmysł rzadkiej spostrzegawczości, inteligencji i czynności. Nie miał zresztą żadnego majątku. Róża wzrastała obok niego, wiedziała, że był najulubieńszym pomocnikiem ojca a czując, że ją kocha, sama w sposób nader prosty wywołała jego wyznanie. Tak to ustalała swój los przyszły; zdecydowana była nie opuścić rodziców, pozostać na tym folwarku, gdzie dotychczas była szczęśliwą. Ani Mateusz, ani Maryanna nie byli tem zdziwieni bynajmniej. Wzruszeni do łez, pochwalili wybór, w którym tak ważną rolę odgrywało rozumne przywiązanie do rodziców. Węzeł rodzinnych związków zacisnął się tym sposobem więcej jeszcze i tem większą z tego powodu była radość w domu.
Wszystko więc zostało ułożone. Umówiono się, że owej niedzieli, pociągiem przychodzącym o dziewiątej Ambroży przywiezie do Janville swą narzeczoną wraz z jej matką, panią Séguin. I od ósmej zrana Róża już staczała walki o to, aby cała rodzina brała udział w orszaku, udającym się na dworzec na przeciw narzeczonych.
— Dajże pokój, dziecko, to szaleństwo — mówiła łagodnie Maryanna — trzeba przecież, żeby ktoś pozostał w domu. Ja zostanę z Mikołajem, dzieci pięcioletnie nie powinny włóczyć się po drogach. Zatrzymam także Gerwazego i Klarkę... Zabierz sobie zresztą wszystkich innych, pozwalam ci a ojciec was zawiezie.
Ale Róża, wśród głośnych śmiechów, obstawała przy swojem, nie chcąc żadną miarą zrzec się swego żartobliwego pomysłu, który tak ją rozweselał.
— Nie, nie! mateczko, pojedziesz z nami i wszyscy pojadą, to już ułożone... Zrozum przecież, że Ambroży i Andrea — to tak jak w baśniach królewska para z sąsiedniego państwa... Ponieważ brat mój Ambroży otrzymał rękę ościennej księżniczki, przywozi ją teraz do nas, aby ją nam przedstawić.. Rzecz jasna przeto, że chcąc podjąć ich godnie w naszem królestwie, należy nam, Fryderykowi i mnie, wyjechać na ich spotkanie w towarzystwie całej świty naszego dworu. Wy należycie wszyscy do tego dworu, nie możecie przeto nic innego zrobić jak pojechać z nami. Co? jaka to wspaniałość, co za widok pośród pól wiejskich, kiedy nasz orszak roztoczy się przy powrocie!
Maryanna, którą ta tryskająca wesołość córki porywała zawsze, uległa w końcu wśród śmiechu jej życzeniom.
— A porządek marszu będzie taki — mówiła dalej Róża. — O! ja już wszystko zorganizowałam, zobaczysz mamo.. Fryderyk i ja, pojedziemy na rowerach, to daleko bardziej nowoczesne. Zabieramy z sobą na rowerach również moje damy honorowe, trzy moje małe siostry: Ludwikę, Magdalenę, Małgorzatę, jedenaście, dziewięć i siedem lat: te stanowić będą stopnie po za mną, co za śliczny efekt! I możemy przyjąć jeszcze do orszaku rowerów Grzegorza, jako trzynastoletniego pazia, zamykającego eskortę dostojnej naszej królewskiej pary... Reszta dworu pomieści się na rydwanie, chciałam powiedzieć na wielkim breaku familijnym, gdzie się mieści osiem osób. Ty, królowa matka, możesz mieć na kolanach Mikołaja, ostatnią twą odrośl. Papa nieść winien tylko godnie swe królewskie dostojeństwo naczelnika dynastyi. A brat mój Gerwazy, młody herkules lat siedemnastu będzie powoził rydwanem, umieściwszy obok siebie na siedzeniu siostrę moją Klarę, której twarz piętnastoletnia świeci wysoką mądrością... Co do dwu starszych, dostojnych bliźniaków, potężnych panów Błażeja i Dyonizego, zabierzemy ich z Janville od pani Desvigne, skoro tam na nas oczekują.
Tryumfowała z poprowadzenia pomysłu, tańczyła, śpiewała, klaszcząc w dłonie.
— Ach! jeśli chodzi o piękny orszak, to zdaje mi się, że ten będzie pięknym! Tak ją nagliła do pośpiechu ta uciecha, że zebrała cały swój orszak daleko wcześniej, niż było potrzeba i stanęła z nim w Janville już o wpół do dziesiątej. Chodziło przecież o zabranie ztamtąd reszty rodziny.
Dom, gdzie schroniła się pani Desvigne po śmierci męża i który zajmowała od lat już dwunastu, żyjąc z szczupłej renty, ocalonej z majątkowej klęski, bardzo spokojny, leżący na uboczu, stał odedrogi pierwszy z wsi całej. Od tygodnia starsza córka pani Desvigne, Karolina, z którą ożenił się Błażej, przybyła tu na pobyt miesięczny, z dwojgiem swych dzieci, Bertą i Krysztofem, którym potrzebne było świeże powietrze wiejskie; w wigilię zaś dnia tego wieczorem przybył i Błażej do rodziny, porzucając fabrykę do poniedziałku, rad, że spędzi z nimi niedzielę.
Radość to była nielada dla młodszej siostry, Marty, ilekroć starsza zjeżdżała tak na pobyt kilkotygodniowy w dawnem gniazdeczku, przywożąc z sobą dzieciaki i pomieszczała się w panieńskim swym pokoiku, w którym ustawiano teraz dwie kołyski. Rozpoczynały się napowrót dawne śmiechy i zabawy, poczciwa pani Desvigne nie snuła już innych rojeń, cała oddana dumie ze swej godności babki, prócz tego aby i dalej tak mądrze dokonała swego zadania, wydając za mąż z kolei teraz Martę.
I rzeczywiście przez chwilę zdawać się mogło, że obchodzić przyjdzie w Chantebled potrójną uroczystość weselną zamiast podwójnej. Dyonizy, który wyszedłszy ze szkoły specyalnej, oddał się był nowym studyom nauk technicznych, często przyjeżdżał na noc na folwark, co niedziela widując się z Martą, rówieśniczką Róży, nierozłączną z nią, tak, że je zwano powszechnie „inseparabilkami;“ a młoda dziewczyna, jasnowłosa jak jej siostra, ale inteligentniejsza i praktyczniejsza od niej, obdarzona chłodnym rozumem, oczarowała go do tego stopnia, że zdecydował się z nią ożenić bez posagu nawet, odkąd odkrył w niej przymioty cenne dla towarzyszki życia, takie, które dopomagają do zrobienia znacznego majątku.
Tylko w swych pogadankach miłosnych, oboje byli tak rozsądni, tak pełni pogodnej ufności, że nie objawiali bynajmniej niecierpliwości, nie dążyli do śpiesznego połączenia; on zwłaszcza rozważny, metodyczny, nie chcący narażać szczęścia kobiety, zanim będzie w możności zapewnienia jej stałej a pewnej pozycyi w świecie.
I tym sposobem oboje też, sami z siebie odłożyli na czas dalszy swe małżeństwo, oparłszy się ze spokojnym uśmiechem namiętnym szturmom Róży, którą myśl potrójnej uroczystości weselnej przejmowała zapałem.
Niemniej przeto Dyonizy w dalszym ciągu bywał jako konkurent u pani Desvigne, która przyjmowała go jak syna z zupełną weń ufnością. Tego poranku nawet o siódmej rano już wyjechał z folwarku, mówiąc, że chce zaskoczyć Błażeja i jego rodzinę jeszcze w łóżkach, tak, że i jego również miano zastać w Janyville.
Kiermasz w Janville przypadał właśnie na tę niedzielę, drugiego maja. Przed dworcem kolei, Wielki Plac cały zapełniony był drewnianemi końmi, straganami, barakami różnorodnemi i strzelnicami. W ciągu nocy fale ulewnego deszczu spłukały niebo, teraz było ono najczystszego błękitu z jasnem płomiennem słońcem, zbyt dogrzewającem jak na tę porę roku. To też pełno tu było już ludzi, wszyscy parafianie z okolicy, gromady dzieci, tłumy wieśniaków ze stron dalszych nawet zgromadziły się na to widowisko. W ten to tłum cały wpadła rodzina Fromentów: cykliści przodem, za nimi break, wreszcie ogon orszaku, który zabrano po drodze u wejścia do wsi.
— Sprawiamy wrażenie! — wołała Róża — zeskoczywszy z roweru.
I było tak niezaprzeczenie. W pierwszych latach całe Janville okazywało się wrogo usposobionem dla Fromentów, tych mieszczuchów, co Bóg wie zkąd przyszli a którzy tak byli zarozumiałymi, że chcieli, aby im rosło zboże tam, gdzie od wieków wyrastały tylko kamienie. Później ten cud oczywisty, nadzwyczajne zwycięztwo, raniąc próżność ludzką, na długo jeszcze zaostrzyło przeciw nim nienawiści. Wszystko wszakże wyczerpuje się i zużywa, nie można długo mieć urazy do powodzenia, ludzie bogacący się w końcu zawsze miewają słuszność i zyskują poklask innych. I teraz już całe Janville uśmiechało się uprzejmie do tej rozrastającej się rodziny, która pośród nich się wzmogła i rozmnożyła, zapominając, że dawniej każde świeżo przybywające dziecko było nowym skandalem dla kumoszek.
Zresztą jak tu oprzeć się potędze szczęścia, weselu tej inwazyi, kiedy jak w tę niedzielę cała rodzina wpadała galopem, zdobywając szturmem drogi, ulice i place? Ojciec i matka, dziewięcioro dzieci, z których sześciu chłopców i pięć dziewcząt, w dodatku dwoje wnucząt jeszcze, razem piętnaście osób. Dwóch najstarszych, bliźnięta, mieli już po lat dwadzieścia cztery a tak byli zawsze jeszcze podobni do siebie, że ludzie dotąd brali jednego za drugiego, jakkolwiek nie byli już tak bezwarunkowo jednacy, jak niegdyś w kolebce, gdzie musiano im otwierać oczy, aby ich módz rozróżnić?; Błażej bowiem miał oczy szare, Dyonizy czarne. Najmłodszy, Mikołaj, kończący ten zastęp miał zaledwie pięć lat i był ślicznym chłopczyną, przedwcześnie rozwiniętym mężczyzną pod względem energii i odwagi zabawnej prawdziwie. A od dwu tych najstarszych braci do tego maleńkiego ośmioro innych szło stopniami, po dwa lata różnicy: Ambroży, przyszły małżonek już, pociągający zdobywca, wyszły w pochód na wszelkie podboje; Róża, tak tryskająca życiem, w przededniu również zostania żoną i matką; Gerwazy o czole kwadratowem, o członkach gladyatora, co niebawem stoczy bój na polu wysokiej kultury; Klara, cicha, pracowita, niepiękna, z sercem silnem, prawem, z głową rozumną i trzeźwą prawdziwej gospodyni; Grzegorz, uczeń przekorny, nieujarzmiony, z wiecznie rozbudzoną wolą, włóczący się wiecznie po wszystkich polach i lasach, szukający awantur; trzy ostatnie dziewczynki wreszcie, Ludwika, poczciwa tłuścioszka, Magdalena, urocza marzycielka, Małgorzata, najmniej ładna, najtkliwsza ze wszystkich.
A kiedy po za ojcem i matką wszyscy jedenaścioro weszli szeregiem, kiedy za nimi jeszcze postępowali Berta i Krzysztof, dwoje z nowej już generacyi, stanowili już prawdziwy oddziałek, jak w ową niedzielę na Wielkim Placu w Janville, zapełnionym świątecznie przystrojoną publicznością.
I oddziałek ten nieprzeparty był swym urokiem dla tych nawet, co zachowywali pewną urazę do nich za zdumiewające stworzenie posiadłości Chantebled; wszystkich bawił ten ich pochód, ten zalew okolicy, gdzie wpadali galopem, tyle bo przynosili z sobą zdrowia, radości i potęgi, jak gdyby ziemia sama, w nadmiarze bycia wydała ich w tak wielkiej liczbie, niby wieczystą nadzieję jutra.
— Niech ci, co później przybyli pokażą się! — wołała dalej Róża wesoło. — Trzeba się policzyć.
— Cicho bądź! — mówiła Maryanna — która zsiadłszy z powozu postawiła była Mikołaja na ziemi. W końcu jeszcze dokażesz tego, że z nas wszyscy szydzić będą.
— Szydzić! ależ oni nas wszyscy podziwiają, przypatrz się im, mamo!.. Czy to nie dziwne, że ty mamo, nie jesteś dumniejszą z siebie i z nas wszystkich!
— Tak jestem dumna, że aż lękam się upokorzyć innych.
Wszyscy zaczęli śmiać się. A i Mateusz u boku Maryanny był również dumny, jakkolwiek zachowywał zwykłą swą minę dobroduszności spokojnej, ilekroć znalazł się tak publicznie, pośród uświęconego batalionu, jak nazywał żartobliwie poczet swych synów i córek. Poczciwa pani Desvigne należała również do orszaku, odkąd jej córka Karolina dostarczała żołnierzy do tego batalionu, wciąż wzrastającego, który zczasem zamieni się w całą już armię.
To był dopiero początek, w przyszłości zobaczą jak wzrastać będzie ten zastęp, jak się rozmnoży wnukami i synami wnuków. Będzie ich pięćdziesiąt, będzie ich sto, będzie ich dwieście ku szczęściu i piękności świata. I do tego zdumienia, do tej wesołej pobłażliwości Janville, jakie budziła liczna ta rodzina, niemało bez wątpienia przyczyniał się bezwiedny hołd dla tej siły i zdrowia, co stwarzają wielkie ludy.
— Zresztą teraz mamy tu już tylko przyjaciół — zwrócił uwagę Mateusz. Wszyscy nas tu lubią.
— O! wszyscy! — szepnęła Róża. — Przypatrz się, ojcze, tylko Lepailleurom tam, przed tym barakiem.
W samej rzeczy była tam i rodzina Lepailleurów, ojciec, matka, Antoni, Teresa. Aby nie widzieć Fromentów udawali, że się niezmiernie pilnie przyglądają grze w loteryę, obracającej się dokoła piramidzie, obstawionej ogromną ilością porcelany o jaskrawych malowidłach. Zresztą już im się od dość dawna nie kłaniali; skorzystali z jakiegoś drobnego sporu, aby zerwać wszelkie z nimi stosunki, do takiej wściekłości bezsilnej doprowadzała ich nieprzerwana pomyślność sąsiadów. Lepailleur uważał kreacyę Chantebled za osobistą zniewagę, nie zapomniał bowiem jeszcze swoich drwin, swoich przepowiedni w przedmiocie gruntów, na których nie miało nic innego wzrastać prócz kamyków. A kiedy już dobrze przypatrzył się porcelanie, przyszła mu myśl zuchwała, odwrócił się nagle i wpatrzył nieruchomemi oczyma w rodzinę Fromentów, która przybywszy zbyt wcześnie i mając jeszcze dobry kwadrans czasu do zabicia przed przybyciem pociągu, defilowała teraz wesoło pośród zgromadzonego tłumu.
Nieznośny humor młynarza od dwóch miesięcy pogorszył się jeszcze, od czasu jak syn jego Antoni powrócił do Janville w warunkach opłakanych. Chłopak, wybrawszy się pewnego dnia na podbój Paryża, zainstalowany przez rodziców, pełnych ślepej ufności w pięknym charakterze pisma swego syna, pozostał przez cztery lata u pana Rousselet pisarzem o umyśle ciężkim i niezmiernem próżniactwie. Nie postąpił dalej na tej drodze, nie objawił w żadnym kierunku energii, prócz chyba w łatwych zdobyczach i uciechach wielkiego miasta; zrazu były to pokusy kawiarnianych zabaw, dziewcząt spacerujących po trotuarach, potem nastąpiła owa pochyłość fatalna: alkohol, gra, miłostki pijackie. Podbój Paryża to były dla niego owe brudne przyjemności, o których marzył na wsi jeszcze a urzeczywistniał tu teraz bez miary, z żarłocznością bezgraniczną.
Wszystkie jego pieniądze szły na te uciechy, pieniądze, jakie wyłudzał od matki bezustannemi przyrzeczeniami przyszłego zwycięztwa; matka w te kłamstwa wierzyła święcie, ufając absolutnie w tego syna jak w Boga. W końcu w uciechach tych stracił wreszcie i zdrowie: wychudł pożółkł, stracił włosy w dwudziestym trzecim, roku, tak że matka, zdjęta trwogą, przywiozła go pewnego wieczora do domu, oświadczając, że pracuje nad siły i że nie pozwoli mu zabijać się dłużej pracą. Dowiedziano się wszakże później, że pan Rousselet poprostu wyrzucił go ze swego biura.
Ten powrót konieczny wszakże do domu rodzinnego nie odbył się bez gderania Lepailleura, który poczynał odgadywać rzecz całą. Jeżeli otwarcie jeszcze nie wybuchnął gniewem, to przez dumę tylko, dlatego, aby nie być zmuszonym przyznać się, że się przeliczył w swych rachubach, przyznać, że przestał wierzyć w świetną przyszłość Antoniego. W czterech ścianach domu mścił się za to na żonie, prześladował ją okropnemi kłótniami, odkąd odkrył bezustanne jej wysyłki pieniędzy; ona jednak stawiała mu śmiało czoło, podziwiając swego chłopca, jak niegdyś podziwiała jego samego, poświęcając teraz ojca dla syna, gdyż większe wykształcenie budziło w niej większy dlań podziw; tym sposobem rosły w domu ich niesnaski, zrodzone z tego pragnienia, by ich dziedzic przyszły był paryżaninem, „panem“, do czego przywiązywali tyle ambitnych nadziei. Antoni sam śmiał się szyderczo, wzruszał ramionami, ukazywał na słońcu wstrętną swą chorobę, czekając tylko na powrót sił, aby znów powrócić do występnego życia.
Kiedy przechodzili Fromentowie, pociesznie było patrzeć jak się zżymali Lepailleurzy, chcąc, zda się, zjeść ich oczami. Ojciec zacisnął usta jakby drwił z nich, matka wymownie wstrząsała głową. Syn z rękami w kieszeniach przedstawiał widok opłakany, wyłysiały już, z przygarbionemi plecami, sino blady, już był tylko istną ruiną młodości. I rozmyślali wszystko troje, coby się dało wymyślić nieprzyjemnego, kiedy jak raz przedstawiła się ku temu sposobność.
— A to co! gdzież Teresa? — zapiszczała nagle Lepailleurowa. Była tu dopiero co, cóż się z nią stało? Nie pozwolę, żeby odchodziła od nas, kiedy tu są ci wszyscy...
W samej rzeczy Terenia zniknęła już od chwili. Rozpoczęła ona teraz dziesiąty rok życia, była śliczniutką blondyneczką, tłuściuchną, z kędzierzawemi włosami, czarnemi oczyma co błyskały jak świeczki. Nie można jej było wyobrazić sobie inaczej jak różową całą, całą złocistą i upudrowaną na biało w mące młyna. Ale była okropną czasami: żywa strasznie, zdecydowana tak, że niejednokrotnie napędzić mogła strachu, wymykała się ciągle i przepadała gdzieś po całych godzinach, biegając po zaroślach, krzakach na poszukiwania ptaków, kwiatów, owoców leśnych. A jeśli teraz matka tak się zlękła i poczęła jej szukać ujrzawszy Fromentów, to dlatego właśnie, że w zeszłym tygodniu wykryła okropny skandal. Marzeniem namiętnem Tereni było posiadać rower, zwłaszcza też odkąd rodzice odmawiali go jej uparcie, oświadczając, że takie rzeczy dobre były dla mieszczuchów, ale uczciwej dziewczynie nie wypadało na tem jeździć. Otóż któregoś popołudnia, kiedy dziewczynka jak zazwyczaj wybiegła była w pole, matka powracająca z targu, spostrzegła ją na skraju pustej drogi w towarzystwie małego Grzegorza Froment, drugiego takiegoż włóczęgi, z którym nieraz już spotykała się tak samo po różnych zakątkach, im samym tylko znanych. Stanowili doskonale dobraną parę, upędzali wiecznie gdzieś razem po ścieżynach, wśród liści, nad strumieniami. A co najokropniejsze, to to, że Grzegórz dziś, usadowiwszy Terenię na rowerze, trzymał ją w pół pewną ręką i biegnąc obok niej pomagał kierować jazdą. Słowem, formalną lekcyę dawał ten smarkacz tej łajdaczce; śmiech ich rozlegał się, słychać było klapsy i figle dziewczyny, które mogły wcale niedobry wziąć zczasem obrót.
To też skoro wieczorem powróciła do domu Terenia, odebrała w nagrodę dwa potężne policzki.
— Ale gdzież mogła się podziać ta przeklęta włóczęga? — wrzeszczała wciąż Lepailleurowa. Nie można jej spuścić z oczu na chwilę, bo zaraz gdzieś znika.
Antoni wyciągnął szyję z po za baraku z porcelaną, powracał powłócząc nogami, z rękami wciąż w kieszeniach, z uśmiechem szyderczym na ustach.
— Patrzno tam, mamo. Już to tam na dobre znów idzie.
I po za barakiem matka przyłapała Terenię i Grzegorza znów razem. On trzymał jedną ręką swój rower, widocznie objaśniając jego mechanizm dziewczynie; ona tymczasem, przejęta zachwytem i pożądliwością, przypatrywała się maszynie gorejącemi oczyma. Nie mogła oprzeć się pragnieniu i podnosił ją w górę rozpromieniona, śmiejącą, by choć na chwilkę posadzić na siodełku, kiedy straszliwy głos matki wybuchnął:
— Przeklęta łajdaczko, co ty tam wyrabiasz znowu? Wrócisz ty mi tu natychmiast, albo chcesz może, żebym ja tam z tobą przyszła się porachować!
Mateusz, który spostrzegł tę całą scenę, odwołał również surowo Grzegorza.
— Idź odprowadź twój rower tam, gdzie stoją inne; a wiesz dobrze, com ci zakazał i proszę, niech mi się to nie powtarza.
Było to wypowiedzenie wojny. Lepailleur, nie zastanawiający się, burknął pogróżkami i nieprzyzwoitemi wymysłami, które wszakże zagłuszyły niebawem chrypliwe akordy katarynki. I rozeszły się dwie rodziny, tonąc wpośród świątecznie przystrojonego tłumu, wzrastającego z każdą chwilą.
— Mój Boże, czyż ten pociąg nie przyjdzie nigdy! — wołała Róża — która w radosnej swej niecierpliwości zwracała się co chwila w stronę zegara dworca, w głębi placu. Jeszcze dziesięć minut, coby tu można przez ten czas zrobić?
Zatrzymali się właśnie przed jakimś człowiekiem, stojącym na skręcie chodnika, który sprzedawał raki, z wielkim pełnym ich koszem, ustawionym u nóg jego na ziemi. Pochodziły one niezawodnie ze źródeł Yeuse’y, o trzy mile ztamtąd: raki niezbyt wielkie, ale wyborne smakiem, znane dobrze Róży, ponieważ często łowiła je sama w strumieniu.
— O! mamo, kupmy od niego cały ten kosz... wiesz, to będzie na nasz festyn powitalny dar dla królewskiej pary, której oczekujemy. Nie powiedzą, że nasze królewskie mości nie umieją znaleźć się jak należy, kiedy oczekują na władców sąsiedniego państwa... A za powrotem ja je przyrządzę sama, zobaczycie czy mi się uda!
Zaczęto z niej żartować i rodzice ulegli woli tego wielkiego dziecka, które nie wiedziało już co wymyślić, tak życie wydawało mu się uroczem. Ale kiedy upierała się przy policzeniu raków dla rozrywki, zadanie stało się już niełatwem, bo kilka z nich uszczypnęło ją w palce; więc odrzucała je z okrzykami przestrachu, na dobitkę jeszcze koszyk się przewrócił i wszystkie poczęły uciekać. Chłopcy, dziewczęta rzucili się je łapać, wywiązało się formalne polowanie tak, że nawet i starsi przyjść im musieli z pomocą. I było to tak pocieszne, tak wesołe, ten cały pościg wśród śmiechów, kiedy tak wszyscy podnieceni, wielcy i mali, pełni uciechy i szczęścia upędzali się za tą zdobyczą, że Janville znowu otoczyło ich, biorąc udział w tej ich przygodzie i życzliwie bawiąc się ich zabawą.
Nagle z daleka rozległ się turkot kół pociągu a potem gwizd przeciągły.
— Ach! mój Boże! przyjechali! — zawołała Róża pomieszana. Prędko! Prędko! bo nie stawimy się na przyjęcie!
I wśród popychania, potrącania zapłacano na prędce przekupnia, zaledwie miano czas zamknąć koszyk i zanieść do powozu. I już cała rodzina biegła pędem, zapełniając mały peron dworca, gdzie ustawiła się w porządku u samego podjazdu.
— Nie, nie! nie tak — powtarzała Róża, przestawiając swój orszak. Nie pilnujecie się swoich miejsc. Królowa matka z królewskim swym małżonkiem na czele, potem książęta rzędem według wzrostu, Fryderyk stanie po mojej prawej stronie. Jesteśmy narzeczeni... A potem, jak wiecie, ja ich powitam.
Pociąg zatrzymał się. Kiedy wysiedli zeń Ambroży i Andrea, zdumieni byli naprzód, że cały ten zastęp wyszedł na ich spotkanie tak w ordynku i uroczyście. Ale skoro Róża wystąpiła z szeregu i powitała ich pompatyczną przemową, w której wciąż traktowała narzeczoną jako księżniczkę ościennego jakiegoś państwa, którą powitać na granicy dzierżaw swego ojca przypadło jej w udziale, oboje młodzi wybuchnęli śmiechem i wpadając w jej żart, w tym samym odpowiedzieli jej tonie. Urzędnicy kolejowi patrzyli, słuchali z otwartemi usty. Wyborny to był figiel i oni wszyscy tak samo zachwyceni byli i porwani tym prawdziwie dziecięcym humorem, tak harmonizującym z roskosznym majowym porankiem.
Maryanna wszakże wydała okrzyk zdziwienia.
— Jakto! a pani Séguin nie przybyła z wami? Przecież tak obiecywała solennie!
W samej rzeczy z po za Ambrożego i Andrei, wynurzyła się z głębi wagonu sama tylko Celestyna, panna służąca Séguinów. I ona to wytłomaczyła rzecz całą.
— Pani poleciła mi powiedzieć, że istotnie jest zrozpaczoną. Wczoraj jeszcze spodziewała się, że będzie mogła dotrzymać przyrzeczenia. Wieczorem jednak odwiedził panią hrabia de Navaréde, który dziś, w niedzielę, prezyduje na zebraniu Stowarzyszenia Propagandy i oczywiście nie podobieństwem było już dla pani nie stawić się na to zgromadzenie. Dlatego też powierzyła mnie przywiezienie młodych państwa.
W gruncie nikt nie żałował, że Walentyna nie przybyła, wiedziano bowiem, że wieś bardzo źle zawsze wpływa na jej humor. I Mateusz dał wyraz opinii powszechnej, objawiając żal chłodno grzeczny z tego powodu.
— Proszę powiedzieć pani, jak bardzo nam jej tu brak było... A teraz w drogę!
Ale Celestyna przerwała raz jeszcze.
— Przepraszam pana, ja nie mogę zostać z państwem... Nie, pani poleciła mi powrócić natychmiast, będę jej bowiem potrzebną przy ubieraniu. A zresztą pani zbyt nudzi się sama... Wszakże jest jakiś pociąg do Paryża o kwadrans na jedenastą, nieprawdaż? Pojadę nim. Potem wieczorem stawię się tu już o ósmej i zabiorę panienkę... Rozpatrzyłyśmy już to wszystko z panią w „konduktorze kolejowym“. Do widzenia wieczorem, panie.
— Do widzenia, to już umówione.
I pozostawiając pannę służącą na opustoszałym dworcu, wyszli wszyscy napowrót na placyk wsi, gdzie czekały na nich rowery i break.
— Jesteśmy teraz w zupełnym komplecie — wołała Róża. — Nareszcie zaczyna się prawdziwa uroczystość... Pozwólcie mi zorganizować orszak tryumfalnego powrotu do zamku naszych ojców.
— Lękam się bardzo — ozwała się Maryanna — aby twój orszak nie zmókł po drodze. Patrz jaka tam nadciąga burza.
Od chwili już niebo, tak czyste dotąd, przysłoniła wielka sinawa chmura, nadciągająca od zachodu i smagana wichrem gwałtownym. Był to jakby ciąg dalszy ulewy i burzy, co szalała poprzedzającej nocy.
— Deszcz! drwimy sobie z niego! — odpowiedziała z pysznym humorem młoda dziewczyna. — Nigdy nie ośmieli się on spaść dopóki nie dojedziem do domu.
I rozmieszczała cały swój orszak z komiczną powagą według porządku, który ułożyła już sobie w główce od tygodnia. Cały ten zastęp puścił się w bieg, minął Janville zdumione, pośród uśmiechów wszystkich kumoszek, które wybiegały na próg domów i popędził długim sznurem po drodze białej, wśród pól żyznych, płosząc całe stada skowronków, których pieśń rozgłośna wzbijała się w niebo. Było to rzeczywiście wspaniałe.
Na czele Róża i Fryderyk pędzili na rowerach tuż obok siebie, otwierając pochód weselny. Za nimi trzy damy honorowe, trzy młodsze siostry, Ludwika, Magdalena i Małgorzata stopniami od największej do najniższej na rowerach dobranych do ich wzrostu; w berecikach, z falą rozpuszczonych włosów powiewających z wichrem, zachwycające były jak sznur jaskółek, co ledwie muska ziemię w locie, owych zwiastunek dobrych wieści. Paź Grzegórz tylko niebardzo stosował się do regulaminu, pędząc chyżo tak, że chwilami o mało nie przeganiał królewskiej pary, jadącej na czele, co nań ściągało surowe admonicye, dopóki znów nie wrócił do porządku.
Trzy damy honorowe jednak zaczęły śpiewać żałosną pieśń Kopciuszka, uwożonego do pałacu królewicza; śpiew ten okolicznościowy raczyła uznać królewska para za bardzo efektowny i ładny, jakkolwiek nie objęty programem i niecałkiem zgodny z etykietą. I w końcu też, Róża, Fryderyk i Grzegórz przyłączyli się do tego chóru rozgłośnego. Piosenka ta pośród pól rozległych i spokojnych brzmiała jak najpiękniejsza w świecie muzyka.
Za nimi, w pewnem oddaleniu toczył się powóz, poczciwy stary break familijny, napchany teraz co wlazło. Według umówionego programu powoził nim Gerwazy, mając Klarę po lewej ręce na skórzanej ławeczce kozła. Para wielkich koni szła regularnem truchtem mimo trzaskań z bicza, których im nie szczędził Gerwazy nad samem uchem, rad także, że i on może przyczyniać się do ogólnej muzyki. Wewnątrz gdzie miejsca było na sześć osób, siedziało ich siedem, licząc w to troje dzieci, które choć małe zajmowały sporo miejsca, tak się kręciły. Byli tam naprzód Ambroży i Andrea, narzeczeni, na których cześć urządzano to solenne powitanie, siedzący naprzeciw siebie. Następnie, również na przeciw siebie, umieścili się dostojni władcy kraju, Mateusz i Maryanna, trzymająca na kolanach małego Mikołaja, ostatniego w rzędzie książąt, który wierzgał i ryczał jak młody osioł, z wielkiej radości, na ochotę. Nakoniec dwa ostatnie miejsca zajmowali wnuczka i wnuczek dostojnych władców, panna Berta i pan Krysztof, niezdolni jeszcze do dłuższej przechadzki pieszo.
I powóz tak wlókł się pompatycznie, mimo, że w obawie deszczu pozasłaniano już do połowy firanki z grubego białego płótna, co sprawiało, że zdaleka ekwipaż czynił wrażenie jakiegoś wózka młynarskiego.
Dalej jeszcze, w rodzaju ariergardy szła pieszo grupa, złożona z Błażeja, Dyonizego, pani Desvigne i jej dwóch córek, Karoliny i Marty. Odmówili oni absolutnie wzięcia powozu, uważając, że nadzwyczaj przyjemną przechadzką będzie dla nich przejście dwu kilometrów, dzielących Chatebled od Janville. Gdyby ich deszcz miał spotkać, schronią się przecież gdzieśkolwiek. Zresztą Róża oświadczyła, że tak będzie doskonale, trzeba przecież świty pieszej do dokompletowania całości orszaku: tych pięcioro stanowić miało tłum, niezmierne zbiegowisko ludu, postępującego za orszakiem monarchów i wydającego na cześć ich okrzyki. Lub może była to gwardya potrzebna, najdostojniejsi, ludzie zbrojni, co czuwali nad bezpieczeństwem monarchów na tyłach, aby w danym razie odeprzeć napaść jakiego sąsiedniego wiarołomnego wasala.
Nieszczęściem jednak ponieważ poczciwa pani Desvigne nie mogła iść zbyt prędko, ariergarda niezadługo pozostała dość daleko w tyle, tak dalece, że wkrótce tworzyła już tylko zdala szczupłą grupę.
— O! patrzno Fryderyku! Jaki orszak nieskończenie długi! Co my zajmujem miejsca! Jak to się ciągnie, ciągnie daleko, cała wieś nam nie wystarcza.
A ponieważ trzy damy honorowe, oraz paź pozwalali sobie hałasować:
— Słuchajcie no wy — zawołała — moglibyście mieć więcej poważania... Policzcie nasz orszak! Jest nas sześcioro w awangardzie, nieprawdaż? W breku jest ich dziewięć osób, to już piętnaście! Dodajcie jeszcze pięcioro z ariergardy, razem dwadzieścia... Niełatwo znaleźć podobną rodzinę! Króliki, które się przypatrują naszemu pochodowi oniemiały z podziwu i upokorzenia.
Zaśmiano się i podjęto napowrót pieśń żałosną Kopciuszka, prowadzonego do zamku Królewicza.
Na moście rzuconym przez Yeuse’ę pochwyciły ich pierwszo krople deszczu, wielkie ulewne krople. Sinawa chmura, którą gnał wicher straszliwy, pędziła po nieboskłonie, napełniając go szumem burzy. I natychmiast niemal krople te jeszcze stały się rzęsistsze i gęstsze, sieczone silnym wichru powiewem, tak, że woda poczęła lać strumieniem, spadając nagle w całych strugach jak gdyby tam gdzieś w górze przerwała się olbrzymia śluza. Na dwadzieścia metrów przed sobą nie już nie mogłeś dojrzeć. W przeciągu dwóch minut droga cała była zalaną i wyglądała jak łożysko potoku.
Wtedy to cały orszak poszedł w rozsypkę, chroniono się jak kto mógł; później dopiero dowiedziano się o szczęśliwym losie ariergardy, która zaskoczona ulewą w pobliżu domku jakiegoś wieśniaka, schroniła się tam najspokojniej. Ci co siedzieli w breku, zasunęli po prostu firanki, potem zatrzymali się pod osłoną przydróżnego drzewa, z obawy aby się konie im nie zestrachały w taką ulewę. Krzyczeli na cyklistów, jadących przodem, żeby się zatrzymali również, aby nie popełniali szaleństwa i nie upierali się jechać w taki potop; ale głosy ich stłumił plusk deszczu. Jednakże dziewczynki i paź sami na tę myśl wpadli i poszukali wraz z maszynami schronienia za gęstym żywopłotem. Przed niemi jadąca tylko para narzeczonych pędziła dalej na oślep.
Fryderyk, rozsądniejszy z nich dwojga, miał tyle zdrowego sensu, że powiedział:
— To, co robimy, jest nieostrożnością. Proszę panią, zatrzymajmy się jak tamci.
Ściągnął jednak na siebie tylko odpowiedź Róży, zgorączkowanej radością i jakby nieczułej na smaganie deszczu:
— Ba! cóż znowu! teraz kiedyśmy już przemokli, najgorzej właśnie byłoby się zatrzymywać... Uciekajmy! uciekajmy! za trzy minuty będziemy w domu i śmiać się będziemy z maruderów, skoro w kwadrans po nas zaledwie przybędą.
Minęli właśnie most na Yeusie, pędzili tuż obok siebie, jakkolwiek droga stwardniała, jeszcze z dobry kilometr, między dwoma szeregami wysokich topoli.
— Zapewniam panią, że źle robimy — powtarzał. — Wyłają mnie i będą mieć słuszność!
— Ach! dzieciństwo! — odrzuciła — mnie to tak bawi! To takie zabawne ta kąpiel na rowerze!.. Puść mnie pan samą, skoro nie kochasz mnie do tyla, aby jechać ze mną.
Podążył za nią, przyciskał się do niej, starał się ją osłonić o ile możności przed skośnie padającym deszczem. I był to bieg szalony, bez pamięci tej pary tak złączonej z sobą, że się stykała łokciami, pędzącej z szaloną szybkością, niby pochwyconej przez te potoki wód, wyjących wściekle. Zdawało się, że burza porwała ich z sobą i niesie z szybkością gromu. W chwili gdy zeskakiwali z rowerów na dziedzińcu folwarcznym, ulewa ustała odrazu, niebo napowrót zaświeciło błękitem.
Róża śmiała się bez opamiętania, zaczerwieniona okropnie, zdyszana, przemokła do tego stopnia, że woda ściekała jej z ubrania, z włosów, z rąk; zdało się, że wieszczka potoków, wylała na nią swą urnę.
— A co? uroczystość teraz jest formalną!.. Nie przeszkodziło to wszakże, że przybywamy najpierwsi.
Uciekła, weszła na górę uczesać się i zmienić ubranie. Do czego jednak nie przyznała się, to do tego, że nie zadała sobie nawet tyle trudu, aby zmienić bieliznę, byle zyskać kilka minut czasu, tak jej śpieszno było ugotować raki. Zanim przybędzie cała rodzina, chciała aby woda już stała na ogniu z winem białem, marchwią i korzeniami na smak. I kręciła się, biegała, krzątała, podniecając ogień, napełniając kuchnię swą wesołością, jak dobra gospodyni, która chce pokazać co umie; narzeczony zaszedł tu także i każdy jej ruch śledził oczyma, z wyrazem zachwytu.
Nakoniec kiedy cała rodzina się już zebrała, ci z breku a nawet i piesi, nastąpiła surowa admonicya, ojciec i matka bowiem gniewali się bardzo, tak ich zaniepokoiła ta jazda podczas deszczu.
— Moje dziecko — powtarzała Maryanna — okazałaś brak zupełny zdrowego rozsądku... Czy aby przynajmniej zmieniłaś całkowicie bieliznę?
— Ależ naturalnie! naturalnie! — odpowiedziała Róża. — Gdzie są raki?
Ze swej strony Mateusz łajał Fryderyka.
— Mogłeś kark skręcić, nie licząc już, że nie zdrowo jest przecież wystawiać się na taką zimną kąpiel, kiedy się jest zgrzanym... Trzeba wam było zatrzymać się.
— Mój Boże! kiedy chciała koniecznie bądź co bądź jechać a ja, pan wie, że kiedy ona chce czego, ja nie mam siły nie chcieć.
Róża dopiero położyła z wdziękiem koniec temu łajaniu.
— Dajcież już państwo spokój, dość tego gderania, źle zrobiłam... A tu jeszcze nikt nie chce pochwalić mojej podlewy do raków! Czyście widzieli kiedy raki, któreby na ogniu tak cudnie pachniały, jak te?
Śniadanie odbyło się pośród wesołości niepohamowanej. Ponieważ było dwadzieścia osób i chciano zrobić prawdziwą próbę dnia weselnego, ustawiono stół w wielkiej sali, sąsiadującej ze zwykłą salką jadalną. Była ona pusta jeszcze, ale przez cały czas śniadania mówiono tylko w jaki sposób się ją przyozdobi krzewami, girlandami z liści, pękami kwiatów. Przy deserze kazano nawet przynieść drabinę, aby wykreślić na ścianach wielkiemi liniami przyszłą ich dekoracyę.
Od chwili już Róża, tak gadatliwa dotychczas, umilkła. Jadła wszakże z wielkim apetytem. Ale pod ciężkiemi splotami włosów, przemokłych jeszcze, twarz jej nie miała już jak poprzednio rumieńca, była woskowo bladą. A kiedy chciała wejść sama na drabinę, aby wskazać jakiś motyw ornamentacji, zachwiała się i przez chwilę bliską była omdlenia. Czemprędzej posadzono ją na fotelu, wszyscy się wylękli. Przez kilka minut była bezprzytomną. Potem, kiedy już przyszła do siebie, rodzaj ściśnienia serca na chwilę jeszcze zatamował jej oddech, milczała, jakby nie pojmując co to się stało.
Mateusz i Maryanna wzburzeni, zarzucali ją pytaniami, chcieli się czegoś dowiedzieć. Nie zawodnie musiała się zaziębić, otóż to piękny skutek waryackiej tej jazdy. Młoda dziewczyna jednak przychodziła do siebie, uśmiechała się znowu i wytłomaczyła, że nic ją nie boli, że przez chwilę tylko poczuła jakby ciężki kamień na piersiach, ale to już przeszło i teraz lepiej może oddychać. W samej rzeczy niezadługo wstała, dalej mówiła o swych pomysłach do przyozdobienia sali, tak że w końcu uspokojono się i popołudnie przeszło wesoło na układaniu planów i robieniu najpiękniejszych w świecie projektów. Przy obiedzie niewiele jedzono, tak raczono się rano rakami. Potem o dziewiątej już, skoro Celestyna przyjechała po Andreę rozstano się. Ambroży powracał tegoż wieczora jeszcze do Paryża. Błażej i Dyonizy mieli odjeżdżać pierwszym pociągiem jutro rano o siódmej. A Róża odprowadzając panią Desvigne i jej córki aż do drogi, wołała za niemi jeszcze pośród nocy: do widzenia, do widzenia, niezadługo, cała podniecona jeszcze ostatniemi chwilami wesołości tej schadzki; drugą naznaczyła sobie rodzina na bliskie weselne gody.
Jednakowoż, ani Mateusz, ani Maryanna nie położyli się zaraz jeszcze. Nie chcąc nawet między sobą mówić o tem, zauważyli oboje, że Róża była jakaś szczególniejsza, że oczy miała zamdlone a w twarzy wyraz upojenia. Zachwiała się znowu, powracając do domu, nakłonili ją, żeby się zaraz położyła do łóżka, jakkolwiek skarżyła się tylko, że jej brak trochę tchu, nie więcej. Potem, kiedy już poszła do swego pokoju, który sąsiadował z ich sypialnią, czuwali jeszcze, matka chodziła kilka razy zapewnić się, czy jest dobrze nakryta, czy śpi spokojnie, ojciec zaś czuwał długo niespokojny i zamyślony przy lampie. Nakoniec usnęła i oboje wówczas, pozostawiwszy drzwi komunikacyjne otworem, rozmawiali przez chwilę jeszcze półgłosem, chcąc się uspokoić wzajem: nic nie będzie złego, jedna dobrze przebyta noc wystarczy w zupełności. Położyli się i oni z kolei; cały folwark uciszył się, uśpiony aż do pierwszego piania koguta. Ale około czwartej, przed świtem, nagły jęk głuchy, stłumiony: „Mamo! mamo!“ zbudził małżonków; w jednej chwili wybiegli oboje z łóżek na podłogę, boso, drżący, macając, szukając świecy.
To Róża, dusiła się, rzucała w nowym ataku, nadzwyczaj gwałtownym. Powtórnie, po kilku minutach przyszła do przytomności, zdawało się, że jej już lepiej i rodzice, mimo niezmiernej trwogi, woleli nie przyzywać nikogo, czekając dnia. Co przerażało ich najbardziej, to to, że córka ich zmienioną była do niepoznania, z twarzą nabrzmiałą, wykrzywionemi rysami, jak gdyby jakaś zgubna potęga zamieniała im w oczach ich dziecko, odkradała im w przeciągu jednej jedynej nocy. Usnęła napowrót jednak, znać wyczerpana. I nie ruszyli się już od jej łóżka, z obawy, aby nie przerwać jej snu: czuwali, czekali dopóki nie zbudzi się cały folwark, w miarę nadchodzącego dnia. Biły godziny jedna za drugą, piąta, szósta. Około siódmej, Mateusz spostrzegłszy na dziedzińcu Dyonizego, który wychodził na pociąg ranny do Paryża, zbiegł pośpiesznie; chcąc mu powiedzieć, aby zaszedł do Boutana i błagał go, by przybył coprędzej nie tracąc minuty. A po wyjeździe syna powrócił do Maryanny, nie chcąc jeszcze wołać nikogo, ani nawet nikogo zawiadamiać, kiedy nadszedł trzeci atak. I na ten raz był to już piorun.
Róża zerwała się, otwarła szeroko ramiona i z otwartemi usty, z jękiem zawołała:
— Mamo! mamo!
Potem, w buncie jakimś snać, w ostatnim rozbłysku życia, skoczyła z łóżka, chciała iść, doszła aż do okna, oświeconego teraz wschodzącem słońcem. Przez chwilę oparła się na niem, z bosemi nogami, z obnażonemi ramiony tą nagością czystą dziewicy, z ciężką falą włosów rozsypanych, które okrywały ją niby królewskim płaszczem. Nigdy może nie wydawała się tak piękną, bardziej jaśniejącą siłą i miłością.
— O! jak ja cierpię! To skończone, ja umrę.
Ojciec rzucił się ku niej, matka ją podtrzymała, pochwyciła w ramiona, zakuwając w nie jak w niedostępną zbroję, by ją obronić przed wszelkim niebezpieczeństwem.
— Milcz, nieszczęsne dziecko! To, nic, to tylko atak chwilowy, który przejdzie, uspokoi się... Połóż się napowrót, błagam cię! Stary twój przyjaciel Boutan już jest w drodze, jutro już wstaniesz, będziesz zdrowa.
— Nie, nie! ja umrę, wszystko już skończone!
Upadła na ich ręce, zaledwie mieli czas położyć ją napowrót na łóżko. I był to istny piorun — umarła bez jednego słowa, bez jednego spojrzenia, w przeciągu kilku minut na paraliż płucny.
Grom bezrozumny, kosa ślepa, co jednym ciosem ścina całą wiosnę, wszystkie jej nadzieje. Było to tak niespodziane, tak gwałtowne, tak brutalne, że zrazu zdumienie wzięło górę nad rozpaczą. Na krzyk Maryanny i Mateusza, zbiegł się cały folwark i wnet napełnił okropnym hałasem a potem zapadł w wielką ciszę śmierci; ustała na nim wszelka praca, wszelkie życie. I stali tam wszyscy wylękli, przybici, reszta dzieci: mały Mikołaj, który nie pojmował jeszcze tego, co się stało; Grzegorz, paź wczorajszy; trzy damy honorowe, Ludwika, Magdalena i Małgorzata; najstarsi, najbardziej dotknięci, Klara i Gerwazy. Ale byli i inni jeszcze po drogach, starsi, Błażej, Dyonizy, Ambroży, którzy unoszeni parą pędzili teraz ku Paryżowi w tejże samej chwili, nie przeczuwając jak straszny grom dotknął rodzinę. Gdzież ich pochwyci wieść okropna? w jak okrutnej rozpaczy tu powrócą. A ten doktór, co miał podążyć! I naraz pośród zamięszania i osłupiałego przestrachu, wybuchnął krzyk Fryderyka, narzeczonego, ryk straszny boleści. Odchodził od zmysłów, szalał, chciał się zabić, mówiąc, że to on był jej zabójcą, że powinien był przeszkodzić Róży, powstrzymać tą od tego powrotu wśród ulewnego deszczu. Odciągnięto go gwałtem, trzeba go było uprowadzić z folwarku, w obawie nowego jakiego nieszczęścia. Nagłe jego szaleństwo przerwało tamę serc wszystkich: wybuchły łkania, rozległ się lament nieszczęsnych rodziców, braci, sióstr, całego Chantebled, ogłuszonego w pierwszej chwili gromem, które śmierć po raz pierwszy nawiedzała.
Róża, Boże mój! na tem żałobnem lożu biała, zimna, martwa! Najładniejsza, najweselsza, najukochańsza! Ta, którą wszyscy uwielbiali, którą się zachwycali wszyscy, z której byli tak dumni, którą tak kochali! I to w pośród nadziei długiego życia i zapewnionego szczęścia, na dziesięć dni przed weselem, nazajutrz zaledwie po tym dniu takiej wesołości szalonej, w którym ona tyle sypała żartów, tak śmiała się serdecznie! Widział ją jeszcze każdy tak pełną życia, tak uroczą, z urojeniami i fantazyami dużego dziecka szczęśliwego, wśród owych przyjęć królewskich, otoczoną książęcym swym orszakiem.
Owe podwójne przyszłe śluby, które miano obchodzić razem, to był jakoby wykwit stałego szczęścia, długiej pomyślności rodziny, rozwijających się w radość najwyższą.
Dotąd bezwątpienia niemało było kłopotów, przykrości; nieraz tu i płakano, ale jedni drugich uścisnęli, pocieszyli; ani jednego im dotąd nie zbrakło, żadnego wieczora przy pocałunkach, które leczyły ze wszystkiego.
A teraz odchodziła oto z nich najlepsza; śmierć przyszła im powiedzieć, że absolutna radość nie istnieje dla nikogo, że najdzielniejsi, najszczęśliwsi nie odnoszą nigdy tryumfu w pełni swych nadziei. Nie było życia bez śmierci. Od jednego razu spłacali dług swój nędzom ludzkości, tem drożej go spłacali, że wykroili dla siebie dział szerszy życia, stwarzając wiele, by żyć też wiele.
Kiedy wszystko kiełkuje, wszystko wyrasta dokoła, kiedy się pragnie płodności bez zastrzeżeń, bezprzestannego rodzenia, jakiemże dzikiem ciężkiem przypomnieniem otchłani ciemnej, wieczystej z której świat wyszedł — jest dzień, w którym spada na ludzi nieszczęście, żłobiąc pierwszy grób, co zabiera drogą istotę! To pierwsza szczerba niespodziana, wydarcie tych nadziei, które zdawały się nie mieć końca, zdumienie, że nie można żyć i kochać się zawsze.
Ach! te dwa dni straszliwe, co nastąpiły po dniu owym, ten folwark zamarły, również milczący, ta cisza nie przerywana, chyba tylko rykiem bydła, ta cała rodzina, co się zbiegła, zgnębiona okrutnem oczekiwaniem, z oczyma przepalonemi od łez, dopóki jeszcze to biedne ciało stało w domu, pod snopami kwiecia! I większem jeszcze okrucieństwem była ta okoliczność, że w wigilię egzekwii, ciało złożone do trumny, zniesiono do tej sali, gdzie tak wesoło bawiono się przy śniadaniu, obmyślając sposób, w jaki się ją przyozdobi wspaniale na obchód weselny. Tam to po raz ostatni czuwano przy zwłokach i nie było tam ani jednego krzewu zieleni, ani girland z liści, cztery gromnice świeciły się tylko i więdły białe róże, zerwane tego ranka. Ani ojciec, ani matka nie chcieli się położyć tej ostatniej nocy na spoczynek. Pozostali obok siebie u trumny dziecka, które im odbierała napowrót ziemia. Widzieli ją wciąż jeszcze, tę maleńką, szesnastomiesięczną, za czasów pierwszego ich pobytu w Chantebled, w dawnym pawiloniku myśliwskim, kiedy ją właśnie odstawiono od piersi i kiedy szli oboje okrywać ją w nocy. To znów widzieli ją starszą, później już w Paryżu, tak małą jeszcze przybiegającą co rana, wdrapującą się do ich łóżka, rozkładającą w niem, uradowaną, śmiejącą, że jej się udało zdobyć pozycyę. Widzieli ją znowu, wyrosłą już, wypiękniałą w miarę jak rosło Chantebled, jak gdyby i ona rozwijała się i rozkwitała całem tem zdrowiem, całą krasą tej ziemi zamienianej w urodzajną glebę.
Teraz nie było jej już a ilekroć powróciła im ta myśl, że nie ujrzą jej już nigdy, dłonie ich szukały się wzajem, splatały w bolesnym, okropnym uścisku i przez tęż samą ranę dwu ich serc zdruzgotanych, zdawało im się, że uchodzi ich życie całe, że wszystkie dni przyszłe spływają w nicość.
Odtąd już wyłom zrobiony, czy przez ten wyłom wszelkie inne ich radości nie odejdą tą drogą, wyrwane po kolei? Daremnie było tam dziesięcioro innych dzieci, począwszy od pięcioletniego aż do dwu najstarszych, co liczyli teraz po lat dwadzieścia cztery, ubranych w żałobne, czarne suknie, we łzach dokoła siostry uśpionej, niby batalion boleści, oddający jej cześć ostatnią; ani ojciec, ani matka, nie widzieli ich już, już nie liczyli, z sercem rozdartem, poszarpanem utratą tej, co odeszła, co unosiła z sobą cząstkę ich ciała.
I w wielkiej sali pustej o ścianach nagich, którą cztery gromnice słabo zaledwie oświecały, zabłysła jutrzenka po tej nocy czuwania u trumny, ostatniego pożegnania całej rodziny.
Potem nastąpiła jeszcze boleść pogrzebu, co się posuwał białą drogą między dwoma szeregami wysokich topoli, pośród zieleniejących się pól, po tej samej drodze, kędy Róża pędziła tak szalenie wśród burzy. Wszyscy krewni, wszyscy znajomi przybyli, cała okolica zbiegła tu, wzruszona tą śmiercią jak grom nagłą i niespodziewaną. To też orszak na ten raz rzeczywiście rozciągał się daleko, po za karawanem, okrytym w białe draperye, zasypanym krzewami róż białych w jasnym blasku słońca wiosennego.
Cała rodzina chciała iść za trumną w żałobie, matka nawet tak samo jak siostry oświadczyły, że nie opuszczą drogiej zmarłej aż do krawędzi grobu. Za nimi szli najbliżsi: Beauchênowie, Séguinowie. Ale ani Maryanna, ani Mateusz, złamani bólem, znękani, wyczerpani zmęczeniem nie rozpoznawali już ludzi. Przypominali sobie nazajutrz tylko, że musieli widzieć Morange’a, nie będąc jednak pewnymi, czy to był Morange, ten jegomość milczący, cichy przesuwający się jak cień, który ze łzami ściskał im ręce. I tak samo także, niby w śnie ohydnym, Mateusz przypomniał sobie szczupłą postać i suchy profil Konstancyi, podchodzącej do niego na cmentarzu i mówiącej mu banalne jakieś słowa pociechy, kiedy w jej oczach tymczasem zdało mu się, że dojrzał błysk obmierzłego tryumfu.
Co mówiła? nie wiedział już. Oczywiście jakieś słowa odpowiednie do sytuacyi, tak samo jak zachowanie jej było całkiem poprawne, strapionej kuzynki. Ale inne palące wspomnienie wciąż powracało mu, wspomnienie słów jej w dniu kiedy przyrzekała być obecną na dwu weselach, życząc mu z goryczą na ustach, by im dalej tak sprzyjała pomyślność dotychczasowa, przywiązana do Chantebled. A teraz ot z kolei i w nich uderzył piorun, w tych Fromentów, tak płodnych, tak szczęśliwych! i kto wie, czy ta ich pomyślność, nie skończyła się na zawsze! Przeciągły dreszcz wstrząsnął jego ciałem, zachwiała się w nim wiara w przyszłość, przejęła go obawa, że ta pomyślność, ta płodność dotychczasowa jest przerwaną, że Bóg wie, czy ich nie utracą teraz, kiedy wyłom już został otwarty




IV.

W rok później Ambroży i Andrea chrzcili pierwsze swe dziecko, chłopczyka, małego Leoncya. Pobrali się w sześć tygodni po śmierci Róży, całkiem cicho, bez wszelkich uroczystości. A chrzest ten miał być dla Mateusza i Maryanny pierwszą szczęśliwą sposobnością wyjścia z domu; dotąd bowiem wciąż nosili żałobę i nie przyszli do siebie jeszcze po strasznem nieszczęściu, co ich dotknęło. Zresztą zdecydowane było, że po skończonej ceremonii zjedzą sobie tylko śniadanie po prostu u młodego małżeństwa i że potem zaraz rozejdą się wszyscy do swych zajęć. Ponieważ cała rodzina nie mogła się stawić, oprócz dziadka i babki mieli być wyłącznie tylko dwaj najstarsi, Dyonizy i Błażej, ten ostatni z żoną. Beauchêne, ojciec chrzestny, wybrał sobie na kumę panią Sêguin, ta biedna Konstancya bowiem, jak mówił, drżała na samą myśl nawet dotknięcia jakiegoś dziecka, od śmierci ich Maurycego. Przyrzekła jednak, że będzie na śniadaniu, od czego znów Séguin wymówił się grzecznie. I tym sposobem było jednak dziesięć osób jeszcze, dosyć jak na mały pokój stołowy w skromnem mieszkania, które zajmowało młode małżeństwo przy ulicy La Boêtie, w oczekiwaniu na przyszłą fortunę.
Był to poranek bardzo przyjemny. Mateusz i Maryanna, którzy i na ten dzień radosny nawet nie zdjęli żałobnych sukien, w końcu ożywili się, rozgrzali wobec kołyski tego wnuczka, którego przyjście na świat niosło im nową znów nadzieję.
Na początku zimy druga jeszcze żałoba dotknęła rodzinę, Błażej utracił swego maleńkiego synka, Krysztofa, liczącego już półtrzecia roku, który stał się pastwą krupu. Jakby zadośćuczynieniem jednak za tę stratę była ponowna ciąża Karoliny, która już była w czwartym teraz miesiącu; to też boleść pierwszych dni po tym zgonie zamieniła się w pełne wzruszeń oczekiwanie.
Ciasne mieszkanie młodej pary pachniało całe, przejęte, zda się, wonią uroczego wdzięku jasnowłosej Audrei, rozświecone blaskiem zwycięzkiego powabu Ambrożego, tej pięknej pary zakochanych, którzy uwielbiali się i wychodzili ręka w rękę odważnie na podbój świata. Przy śniadaniu był tam prócz tego jeszcze wyborny apetyt i rozgłośne śmiechy Beauchêne’a, kuma, nadzwyczaj zajętego swą kumą Walentyną, żartującego wciąż i nadskakującego jej zawzięcie, czem ona nawet bawiła się sama, tak szczuplutka, tak smukła w czterdziestu pięciu latach, że mogła jeszcze grać rolę młodej dziewczyny, jakkolwiek i ona była już babką.
Jedna tylko Konstancja pośród wesołego nastroju innych pozostała poważną, jeśli raczyła kiedy się uśmiechnąć, to tylko lekkim zmarszczeniem wązkich warg, chwilami jednak cień jakiś srogiej boleści przebiegał twarz jej zwiędłą, ilekroć spojrzenie jej pobiegło dokoła rozradowanych współbiesiadników u stołu, zkąd mimo tak świeżej żałoby, tryskała nowa siła niepokonanej przyszłości.
Około trzeciej Błażej wstał od stołu, nie dopuszczając już, aby Beauchêne powtórnie nalał sobie chartreuse’y.
— To prawda, moje dzieci, on ma racyę — rzekł w końcu tenże potulnie. — Bardzo tu dobrze u was, ale trzeba nam bezwarunkowo powracać do fabryki. A nawet zabrać wam musimy jeszcze i Dyonizego, potrzeba nam jego światłej rady co do całej wielce ważnej historyi budowlanej... Otóż to jacy my jesteśmy zawsze! Nie dąsamy się nigdy na obowiązek.
Konstancja podniosła się również.
— Powóz musi być na dole, czy go bierzesz?
— Nie, nie, pójdziemy pieszo, to nam trochę ochłodzi głowy.
Niebo było zasnute chmurami a ponieważ dzień chylił się coraz bardziej ku zmrokowi, Ambroży, który podszedł do okna, zawołał:
— Przemokniecie po drodze z pewnością.
— Ba! to już zapowiada się od samego rana, będziem mieć dość czasu jeszcze na dojście do fabryki.
Umówiono się, że Konstancja zabierze Karolinę do powozu, aby ją odwieść do domu i wysadzić u drzwi pawiloniku. Walentyna nie miała nic pilnego, powróci sobie więc spokojnie na Avenue d’Antin, o kilka kroków ztąd zaledwie skoro tylko się wypogodzi. Co do Maryanny i Mateusza, ulegli oni serdecznym błaganiom Andrei i zdecydowali się pozostać na obiedzie, spędzić cały już dzień z dziećmi, tak aby powrócić do Chantebled ostatnim dopiero pociągiem. Uroczystość byłaby tym sposobem kompletną; młode małżeństwo zachwycone tem było, tańczyło i klaskało w ręce z radości.
Ale odjazd reszty miał jeszcze jeden zabawny epizod, była nim pomyłka Konstancyi, która wydała się wszystkim ogromnie komiczną pod wpływem ogólnego rozweselenia, wywołanego obfitem śniadaniem. Zwróciła się ona do Dyonizego i wpatrując się weń swemi blademi oczyma, poprosiła go spokojnie:
— Błażeju, mój drogi, bądź łaskaw podać mi moje boa, które musiałam zostawić w przedpokoju.
Wszyscy zaczęli się śmiać, ona zaś nie pojmowała z czego się śmieją. I z tąż samą też spokojnością podziękowała Dyonizemu, kiedy przyniósł żądany przedmiot.
— Dziękuję ci, Błażeju, jakże jesteś uprzejmy.
Wtedy już śmiech głośny wybuchnął na dobre, tak spokojna jej pewność wydała się zabawną wszystkim. Cóż znowu? co im się stało wszystkim, z czego tak żartują? Wreszcie poczęła podejrzewać swoją pomyłkę i przypatrzyła się uważniej młodzieńcowi.
— Ach, prawda, to nie Błażej, to Dyonizy... co chcecie? ja ich nigdy odróżnić nie mogę, zwłaszcza też od czasu jak noszą brodę jednakowo przyciętą.
Przez grzeczność, aby naprawić to co takie śmiechy mogły mieć w sobie cokolwiek drwiącego, Maryanna przypomniała znaną w rodzinie anegdotkę, że ona sama, kiedy jeszcze synowie jej byli maleńcy i sypiali razem, budziła ich, aby rozpoznać po różnym kolorze oczu. Potem wmieszali się jeszcze Beauchêne, Walentyna, każde opowiadało o różnych zabawnych okolicznościach, w jakich brało jednego z bliźniąt za drugiego, tak ich podobieństwo wzajemne w pewne dni, pod wpływem pewnego danego oświetlenia stawało się kompletnem. Nakoniec rozstali się wszyscy pośród tego wesołego ożywienia, zamieniwszy jeszcze z sobą moc uścisków ręki i pocąłunków.
W powozie, który je odwoził do domu, Konstancya nie odezwała się już ani jednem słowem do Karoliny, pod pozorem, że ma okropną migrenę, którą wzmogło jeszcze to nieskończenie długie śniadanie. Z miną zmęczoną, z wpół przymkniętemi oczyma, rozmyślała. Kiedy wkrótce po śmierci Róży, mały Krysztof zmarł również, rozdzierając jeszcze bardziej ranę, otwartą w sercu Fromentów, dla niej wówczas nastało zmartwychwstanie nadziei. Ogarnęła ją jakaś dziwna gorączka, w której, jak się jej zdawało, poznawała rozbudzenie całej swej istoty. Fale krwi uderzały jej do twarzy, dreszcz palił ciało, spędzała noce bezsenne, dręczona żądzą, ona co jej nie znała nigdy. Miałażby to być, o Boże! płodność odzyskana, powrót macierzyństwa? Czyliż nie zdarza się czasami, że już odarte zupełnie z liścia niektóre krzepkie drzewa, w piękne dni jesienne okrywają się napowrót liściem i kwieciem?..
Myśl ta napełniła ją szaloną radością. W miarę jak większa przestrzeń czasu dzieliła ją od dnia okropnego, w którym Gaude powiedział jej bez ogródki, że nigdy już dzieci mieć nie będzie, coraz bardziej powątpiewała o słuszności słów doświadczonego praktyka, nie mogąc dopuścić własnej impotencyi, woląc raczej wierzyć w omyłkę innego, możliwą przecież zawsze nawet u najdoświadczeńszych. I tak było niezawodnie, Gaude musiał się pomylić. Nasłuchiwała bicia krwi, pulsującej nowem życiem w jej żyłach i z namiętnością śledziła ten szturm krwi, te palące dreszcze, te ściśnienia serca, których nie mogła sobie wytłomaczyć inaczej, które uważała za spóźniony powrót płciowych popędów.
Pewne] nocy nawet, kiedy posłyszała jak mąż jej powracał do domu, mało brakło, by nie wstała i nie poszła przyzwać go do swej sypialni, tracąc głowę, pewna już teraz dziecka.
Potem nagle pojawiły się poważne dolegliwości, trzeba było wezwać pomocy Boutana i był to nowy znów zawód, ostateczny cios maczugi, kiedy tenże stwierdził po prostu przedwczesny schyłek wieku, tak zwany wiek krytyczny, w czterdziestym szóstym roku życia zaledwie i dał jej do zrozumienia, że prawdopodobnie długie pożycie z mężem w sposób przeciwny naturze mogło go przyśpieszyć. Na ten raz drzewo życia było obumarłem, nic odtąd już nie wróci soków żywotnych uschłej gałęzi, zkąd widziała opadające ostatnie krwi kwiecie.
Od dwóch miesięcy tak Konstancya tłumiła w sobie głuchą wściekłość, ogarniającą ją na myśl, że już nie jest kobietą. I w ów ranek, podczas chrzcin i teraz, w tym powozie, obok tej młodej kobiety brzemiennej, ta to właśnie niewyznawana jeszcze utrata kobiecości, utrzymywana w tajemnicy jak hańbiąca jakaś choroba, zatruwała każdy jej uśmiech, żółtością piętnowała twarz, czyniła ją złą i zdolną do najgorszych złośliwości. Dziecko utracone, dziecko, którego już nie mogła posiąść, to macierzyństwa uczucie tak długo zadawalane w spokoju a dziś zawiedzione, nienasycone, skaziło chorobliwie jej charakter, napełniło duszę życzeniami potwornemi, dyktowanemi przez urazę do szczęśliwszych od niej, życzeniami, których nie śmiała wyznać sama przed sobą.
Oskarżała świat cały i losy i ludzi, że się spiknęli przeciw niej, aby ją zgnębić. Mąż był najnikczemniejszym, najpodlejszym zdrajcą, bo ją zdradzał haniebnie, z każdym dniem zdając jakąś nową cząstkę fabryki na tego Błażeja, którego żona, jeśli utraci jednego syna, natychmiast może mieć drugiego. Gniewało ją, że widzi tego męża tak wesołym, tak szczęśliwym, odkąd go pozostawiła brudnym jego pozadomowym uciechom, nie żądając już od niego zgoła żadnych obowiązków małżeńskich, nie żądając nawet jego obecności w domu.
On zachował wobec niej minę zwycięskiej wyższości, oświadczając, że nie zmienił się w niczem; a było to prawdą: szef ruchliwy wielkiej firmy acz przemienił się w zgrzybiałego włóczęgę i sybarytę, idącego prostą drogą do ogólnego sparaliżowania, niemniej przeto był zawsze tym samym praktycznym egoistą, umiejącym wyciągnąć z życia możliwie największą sumę uciech dla siebie. Zstępował wciąż stale po spadzistej pochyłości; jeśli przyjął Błażeja, to dlatego, że rad był, iż udało mu się spotkać młodzieńca inteligentnego, pracowitego, który chronił go od kłopotów, zbyt już ciężkich na jego barki znużone i zarabiał dlań jeszcze pieniądze, potrzebne na przyjemności.
Konstancya wiedziała, że istniał projekt zawarcia spółki, mąż jej nawet miał już w tym celu wziąć znaczną sumę, potrzebną mu do zatkania dziur różnych, które ukrywał przed nią, różnego rodzaju operacyi nieudolnych i długów brudnych. I z przymkniętemi oczyma, przez ten czas kiedy toczył się powóz, ona truła się tem wszystkiem w głębi duszy tak bardzo, że gdyby to było możliwe, wybuchnęłaby krzykiem wściekłości, rzuciłaby się na tę kobietę siedzącą obok niej, małżonkę kochaną, tę matkę płodną, by ją spoliczkować, paznokciami twarz jej poszarpać.
Potem przyszedł jej znów na myśl Dyonizy. Po co oni go zabrali do fabryki? czy i ten zamierza ją okradać znowu? Wiedziała przecież, że dotąd nie mając jeszcze odpowiedniego stanowiska, odmówił spółki z bratem, twierdząc, że tu na dwóch nie było miejsca. Miał on obszerne studya techniczne za sobą, w mechanice zwłaszcza był bardzo biegłym, ambicyą jego było dyrektorstwo jakiejś wielkiej fabryki lub wielkich warsztatów okrętowych; i te to wiadomości nawet właśnie czyniły go cennym doradzcą, ilekroć w ich fabryce należało zestawić nowy jakiś model ważnej jakiej maszyny rolniczej. Po namyśle przeto wykreśliła go z liczby tych, których należało jej się obawiać, skoro jest on tylko w jej fabryce przelotnie a nazajutrz już może osiądzie gdzieś na drugim końcu Francyi.
Obawa przed Błażejem wszakże nie ustąpiła, uparta, dławiąca i naraz przyszedł jej pomysł do głowy, że gdyby teraz pośpieszyła się i stanęła w domu, zanim tam dojdą trzej mężczyźni, mogłaby zobaczyć się z Morangem sam na sam w jego biurze, wybadać go w toku rozmowy i niejednego dowiedzieć się od niego. Oczywiście jemu, rachmistrzowi, doskonale musiał być znany cały kontrakt spółki, chociażby nawet ten kontrakt miał być dopiero w stadium projektu. I pomysł ten roznamiętnił ją, paliło ją już, żeby przybyć jak najprędzej, wysłuchać tego, co jej będzie miał do powiedzenia Morange, którym, jak się jej zdawało, może rozporządzać wedle woli.
Kiedy powóz mijał most Jena, wychyliła głowę przez okienko.
— Mój Boże! jakże ten powóz jedzie powoli!... Gdybyż przynajmniej spadł deszcz, może by mi to pomogło na ból głowy.
Myślała w duszy, że gwałtowna ulewa dałaby jej więcej czasu, zatrzymując gdzie w którejś bramie trzech mężczyzn. Przed fabryką nareszcie kazała powóz zatrzymać, nie odwożąc już nawet swej towarzyszki do pawilonu.
— Moja droga, wybaczysz mi, nieprawdaż? Dość ci będzie skręcić tylko po za róg tej ulicy. Karolina i uśmiechem, serdecznie ujęła ją za rękę, zatrzymała przez kilka sekund w swojej, skoro już obie wysiadły z powozu.
— Naturalnie, i serdeczne dzięki. Zbyt pani dobra, doprawdy... A zechciej pani powiedzieć memu mężowi, że mnie dowiozłaś do domu, bo on tak się często niepokoi bezpotrzebnie o mnie, odkąd znów jestem... w interesującym stanie.
Konstancya teraz zmuszoną była uśmiechnąć się z kolei, zapewniając z nowemi objawami czułej przyjaźni, że spełni jej polecenie.
— Do widzenia jutro.
— Tak, tak, do jutra, do widzenia.
Ubiegło już lat osiemnaście od czasu jak Morangę utracił swą żonę a dziewięć lat, odkąd umarła mu Regina. Jemu zaś wciąż jeszcze zdawało się, że wczoraj zaledwie przebył te okropne katastrofy; zawsze w żałobnem ubraniu, które zatrzymał już, pędząc życie zamknięte, na uboczu zupełnie, milczący, odzywający się tylko z tem, co było nieodzownie konieczne.
Po za tem pozostał on wzorowym urzędnikiem, rachmistrzem nie mylącym się nigdy, lękliwym, zawsze trzymającym się akuratnie godzin, przykutym do fotelu przed biurkiem, gdzie od trzydziestu lat bez mała siadał co ranka; „dwie jego kobiety“ bowiem, jak nazywał namiętnie drogie swe zmarłe, zabrały z sobą całą jego wolę, wszystką ambicyę, wszystkie pragnienia podboju, majątku wielkiego, tryumfów, zbytku, o jakich przez chwilę starał się marzyć dla nich. On, tak osamotniony teraz, popadły w słabość, w nieśmiałość dziecięcą, nie pragnął już niczego więcej do śmierci nad ten kącik zacieniony, do którego przywykł, nad tę pracę niewybitną, którą podejmował co dnia, niby koń w maneżu, obracający koło.
Posądzano go wszakże, że w swem mieszkaniu na bulwarze Grenelle, które uporczywie zatrzymywał dotąd, prowadzi życie jakieś tajemnicze, dziwną jakąś egzystencyę maniaka, utrzymywaną w sekrecie i strzeżoną zazdrośnie. Służąca miała polecenie nie wpuszczać tu nikogo. Zresztą i jej nic nie było wiadomem. Jeżeli pozostawiał jej staraniom pokój jadalny i salon, nie dopuszczał aby przestąpiła próg dawnej ich małżeńskiej sypialni, ani pokoju Reginy, do których on sam tylko miał wstęp. Zamykał się w nich, sam sprzątał je zawsze a nikt nie wiedział na pewno co tam roobi. Były to jakby jego sanktuarya tajemnicze swą grozą, w których on tylko był jedynym kapłanem i gorliwym wyznawcą, co sam jeden w nich się modlił.
Daremnie służąca usiłowała go podpatrzyć; daremnie, ilekroć miał dzień wolny, przykładała ucho do drzwi, nie zobaczyła nic, nic nie posłyszała nigdy. Żywa dusza nie mogłaby powiedzieć jakie relikwie zawierała ta kaplica ani jakiemi religijnemi praktykami on czcił pamięć drogich swych zmarłych. Inną jeszcze przyczyną ździwienia dla wszystkich było nędzne jego życie sknery, w którem coraz bardziej jeszcze sobie skąpił; jedynemi wydatkami było tysiąc sześćset franków, płacone za mieszkanie, zasługi służącej, i kilka sous na dzień, jakie z trudem od niego wydzierała na swe utrzymanie. Doszedł już do cyfry ośmiu tysięcy franków pensyi a wydawał z niej niezawodnie zaledwie połowę. Gdzie podziewały się ogromne oszczędności, których nie chciał używać na swoje potrzeby? W jaką zakopywał je ukrytą norę? Na jaką tajoną wydawał je namiętność, na jakie złudzenie uczuć szalonych? I był bardzo łagodny, czyściuteńki zawsze, z brodą starannie przystrzyżoną, teraz już całkiem białą a do biura przychodził z uśmieszkiem tak uprzejmym dla wszystkich, że nic nie zwiastowało w tym człowieku, tak metodycznym i regularnym, zwaliska wszystkich uczuć jego duszy, klęski całego życia, po której pozostały tylko popioły i zgliszcza niedogasłe.
Zwolna, po trochu między Konstancyą a Morangem nawiązał się pewien ścisły stosunek. Kiedy po śmierci córki zobaczyła go przychodzącego znów do fabryki z twarzą, gdzie wypisało się spustoszenie okropne, poczuła dla niego litość głęboką, w której niemałą rolę odgrywał głuchy niepokój osobisty. Jej Maurycy miał żyć pięć lat jeszcze, ale ją wciąż już ogarniał lęk jakiś nieokreślony i nigdy nie mogła spotkać Morange’a, żeby ją nie przeszedł lekki dreszcz lodowaty: to ten, co stracił jedyne swe dziecko! Wielki Boże! więc takie nieszczęście było możliwem?... Potem kiedy i ją dotknął cios okropny, poznała sama tę rozpacz straszliwą, nagle otwierającą się ranę nieuleczalną i zbliżyła się do tego brata w boleści, obchodząc się z nim dobrotliwiej niż z kimbądź innym.
Czasami zapraszała go, żeby przyszedł spędzić u niej wieczór i oboje gawędzili, czasem nawet nie mówili nic z sobą, czuli tylko, że jednoczą swoją boleść w tem milczeniu. Później skorzystała ona z tych nawiązanych serdecznych stosunków, aby, dzięki niemu, znać dokładnie wszystkie interesa w fabryce, w których przedmiocie mąż unikał z nią rozmowy.
Odtąd zwłaszcza jak podejrzewała tego ostatniego, że źle zawiaduje ich majątkiem, odkąd podejrzewała go o różne pomyłki, o długi, starała się uczynić rachmistrza swym powiernikiem, szpiegiem nawet, który dopomagał jej wglądać o ile możności i nadzorować kierunek zarządu, wymykającego się, jak to czuła, z jej ręki.
I dla tego to teraz tak pilno jej było zajść do fabryki, że chwytała sposobność rozmówienia się sam na sam z Morange’em, pewna, że go znagli do zwierzeń w nieobecności szefa.
Zaledwie zdołała tylko ściągnąć rękawiczki i zdjąć kapelusz, pobiegła do niego. Zastała go w ciasnem biurze, siedzącego na zwykłem swem miejscu nieporuszenie, pochylonego nad wieczystym regestrem, w rozwartej przed nim księdze.
— Ach, patrzcie! — zawołał zdziwiony — więc to już skończone, ten chrzest?
Coprędzej opowiedziała mu wszystko co tam było i to w taki sposób, aby z tego przejść zaraz na temat, który ją zajmował.
— Ależ tak. To jest ja powróciłam już, bo miałam szalony ból głowy. Inni pozostali tam jeszcze... A zatem skoro jesteśmy tu sami teraz, pomyślałam sobie, że lepiej mi będzie, skoro sobie pomówię z panem cokolwiek, mój przyjacielu. Wiesz pan jak bardzo cię cenię.. Ach! nie jestem ja szczęśliwa, nie jestem!
Rzuciła się na krzesło z wybuchem łez które powstrzymywała już tak długo wobec szczęścia innych. Pomieszany, że ją widzi w takim stanie, sam bezsilny, chciał przywołać pannę służącą, w obawie czy może nie jest chora. Ale ona przeszkodziła temu.
— Nikogo nie mam już życzliwego na świecie prócz pana, mój przyjacielu... Wszyscy mnie opuszczają, wszyscy są przeciw mnie. Czuję to dobrze, że rujnują mnie, pracują nad moją zgubą jak gdybym już i tak w życiu nie straciła wszystkiego, tracąc moje dziecko... A ponieważ pan mi sam jeden tylko pozostajesz, pan, co pojmujesz moją męczarnię, pan, co utraciłeś także córkę, trzymaj ze mną, błagam cię! powiedz mi prawdę. Przynajmniej będę mogła się bronić.
Słysząc, że wspomniała mu córkę, począł razem z nią płakać. I teraz mogła już rozpytywać go o co zechce; będzie jej odpowiadał, powie wszystko, pogrążony już w tej wspólnej boleści, na którą ona się powołała.
Zawiadomił ją więc, że w samej rzeczy miał być zawartym akt pewien między Błażejem a Beauchênem; ale nie była to właściwa spółka, ponieważ Beauchêne zaciągnął już na kasę fabryczną znaczne sumy na wydatki, do których przyznać się nie było można. Był to kompletny szantaż, jak mówiono: matka jakiejś dziewczynki, która groziła sądem przysięgłych, podobno zwierzyła się Błażejowi, jako pomocnikowi czynnemu, który prowadził interesa firmy, żądając od niego aby się jej wystarał o pożyczkę; wtedy to młody człowiek sam pożyczył pieniędzy, bez wątpienia pieniędzy, które dawał ojciec jego, Mateusz Froment, rad że może je umieścić w fabryce na imię syna. Dzisiaj, nie mogąc zregulować sytuacyi, postanowiono po prostu podzielić własność na sześć części, aby odstąpić Błażejowi jeden z tych udziałów, jako spłatę zaciągniętego długu. Tenże zostaje więc właścicielem szóstej części, jeśli oczywiście Beauchêne nie odkupi tego udziału w pewnym określonym terminie. Największe niebezpieczeństwo leży w tem, aby zamiast wyzwolić się z tej zależności, nie uległ czasem pokusie sprzedawania kolejno po jednemu tych udziałów, teraz kiedy staczał się po pochyłości marnotrawstwa i szaleństw wszelkiego rodzaju.
Konstancya słuchała drżąca, wybladła.
— To podpisane już?
— Nie jeszcze. Ale akty są już gotowe i podpisane zostaną w tych dniach. Zresztą, to jedynie rozsądne rozwiązanie kwestyi, które narzuca się w tej sprawie samo z siebie.
Ona jednak widocznie nie była tego samego zdania, szukając wszystkiemi siłami przeszkody, możności wymyślenia czegoś nie dającego się usunąć, byle przeszkodzić tej jej ruinie, jej hańbie.
— Mój Boże! co tu robić? jak postąpić?
Potem uniesiona wściekłością, że nic wynaleźć nie może, że jest bezsilną wobec tych układów, zawołała:
— Ach! ten nikczemny Błażej!
Okrzyk ten przejął do głębi poczciwego Morange’a oburzeniem. Nie pojął go jeszcze całkowicie. To też usiłował z całym spokojem pohamować jej wzburzenie, tłomacząc jej, że Błażej był zacnem sercem, że w tej okoliczności postąpił bez zarzutu, że okazał się nawet całkiem bezinteresownym. A kiedy powstała, zadowolona, że wie już to, o co jej chodziło, pragnąc aby jej tu nie zastali trzej powracający pieszo mężczyźni, rachmistrz podniósł się także, przeprowadził ją przez galeryę, którędy miała przejść, udając się do swego mieszkania.
— Słowo honoru daję pani, że ten młody człowiek nie miał żadnej brudnej spekulacji na względzie... Każdy papier przechodzi przez moje ręce, nikt nie jest lepiej poinformowany odemnie... A gdybym był miał jakiekolwiek wątpliwości, podejrzewał jakieś machinacye, byłbym miał dość odwagi i w uznaniu dobroci pani dla mnie był bym ją uprzedził.
Nie słuchała go już, starała się go pozbyć jak najprędzej. W tej chwili gwałtowna ulewa, grożąca tak długo, spadła siekąc szyby zaciekle. Niebo zaćmiło się tak czarnemi chmurami, że zapanowała noc niemal, jakkolwiek była czwarta po południu dopiero. I przyszło jej na myśl: trzej mężczyźni zaskoczeni taką straszną ulewą wezmą dorożkę. Nie chce się z niemi spotkać. Przyśpieszyła zatem kroku; za nią wciąż postępował rachmistrz.
— Dam pani przykład! — ciągnął dalej. — Kiedy chodziło o zredagowanie kontraktu...
Wtem przerwał nagle rozpoczęte zdanie, chrypliwy okrzyk wydarł mu się z piersi, powstrzymał ją oburącz, odrzucił w tył z gestem przerażenia.
— Uważaj pani!
Tuż u stóp ich otwierała się przepaść. Była tam w końcu galeryi, przed kurytarzem, który łączył fabrykę z pałacem, wielka winda ciężarowa ogromnej siły, przeznaczona do spuszczania znacznego kalibru maszyn do warsztatu opakunkowego. Zresztą nie używało się jej jak w pewne dni określone. Zazwyczaj szeroka usuwana tafla bywała zamknięta; kiedy zaś aparat funkcjonował, jeden z robotników, specyalnie wyznaczony do pilnowania, stał przy nim, nadzorując robotę.
— Ostrożnie! ostrożnie! — powtarzał Morange zlodowaciały, nieprzytomny.
Winda z całą taflą podłogi była spuszczona na dół, olbrzymi otwór rozwierał się u stóp ich, czarny próżnią. Żadnej barjery, nic, coby ostrzegało, coby przeszkodzić mogło straszliwemu skokowi. Deszcz wciąż z pluskiem bił o szyby, ciemność stawała się tak kompletną w galeryi, że szli przez nią na oślep tylko, nie widząc nic przed sobą. Krok jeden więcej a byliby spadli w przepaść. Cudem tylko prawdziwym rachmistrza zaniepokoił większy nieco na podłodze cień tej przepaści, którą przeczuł raczej, niż dostrzegł, świadomy jej istnienia.
Konstancya wszakże nie rozumiejąc jeszcze o co mu chodzi, chciała się uwolnić z rąk Morange’a, trzymających ją silnie jak w kleszczach.
— Ale patrzże pani! — krzyczał.
I pochylając się, zmusił ją również, aby się nachyliła nad otchłanią. Zagłębiało się to aż do suteren, przez całe trzy piętra, niby głęboka studnia ciemności. Chłodny powiew piwniczny ztąd się wydobywał i zaledwie można było rozróżnić niewyraźne zarysy grubych kół unoszących łańcuchy. Na samym dole tylko wyłącznie płonęła latarnia, światełko gdzieś dalekie, jakby na to, aby ukazać tem lepiej głębię i grozę otchłani.
Cofnęli się oboje, blednąc.
Teraz Morange wybuchnął gniewem.
— Co za idyotyzm! co oni wyrabiają? dlaczego nie są posłuszni regulaminowi?.. Zazwyczaj stoi tu jeden z ludzi, robotnik odkomenderowany umyślnie, któremu nie wolno opuścić posterunku, dopóki winda nie powróci na górę... Gdzież on jest? gdzie tego znów licho poniosło?
Powrócił ku otworowi i ztamtąd huknął z całej piersi gniewnie.
— Bonnard!
Żadnej odpowiedzi, otwór pozostawał bezdenny, czarny i pusty. Ta cisza przywodziła go do wściekłości.
— Bonnard! Bonnard!
I wciąż nic, najmniejszego hałasu, wilgotny powiew cieniów tylko dolata z dołu, niby ciężka cisza grobu.
Wówczas chwycił się stanowczego środka.
— Ja zejdę na dół, trzeba odszukać Bonnarda... Mogliśmy teraz leżeć już tam w głębi!.. Nie, nie! tego tolerować nie można. Trzeba, żeby przecież albo zamknął windę, albo stał tu na swym posterunku i ztąd nie odchodził... Co on wyprawia? Gdzie być może?
I już skierował się ku małym krętym schodkom, idącym przez wszystkie piętra tuż obok windy, kiedy z tych schodków jeszcze zawołał, głosem już oddalającym się zwolna:
— Proszę pani, racz zaczekać na mnie, pozostań pani tam gdzie stoisz, aby ostrzedz każdego, coby chciał przejść tędy.
Konstancya pozostała sama. Głuchy łoskot ulewy wciąż wstrząsał szybami, ale już nieco bladawego światła niósł z sobą wicher, rozpędzający chmury.
I nagle na tle tego bladego brzasku, ukazał się Błażej w głębi galeryi. Powrócił był i pozostawił na chwilę dwu innych, chcąc zajść do warsztatów, celem zasięgnięcia jakichś potrzebnych im informacyi. Zamyślony, cały zajęty sprawami, do których powracał, szedł z głową nieco pochyloną, krokiem pewnym, spokojnym.
Ona, kiedy go zobaczyła, w sercu jej zawrzała tylko uraza, gniew, podniecony jeszcze tem wszystkiem, czego się dowiedziała, owym układem, który miano podpisać jutro i który wydrze jej część majątku. Był to wróg, u niej, w jej domu, wróg stający przeciw niej, którego wzburzona do głębi jej istota pragnęłaby zagładzić, wygnać ztąd jako uzurpatora, co podstępem i kłamstwem przeciw niej walczy.
Szedł wciąż. Ona stała w głębokim cieniu, tuż pod ścianą, tak że jej nie mógł widzieć. Ale w miarę jak się zbliżał powoli, ona widziała go dziwnie wyraźnie, oblanego szarawym blaskiem. Nigdy nie odczuła jeszcze do tego stopnia potęgi jego czoła, rozumnego oczu spojrzenia, woli nieugiętej tych ust. I nagle uderzył ją ten fakt z jasną pewnością: od idzie wprost ku otworowi, nie widząc jej, bez wątpienia wpadnie tam, chyba że ona go powstrzyma po drodze.
Przed chwilą, tak jak on i ona tam przyszła nad ten brzeg przepaści i ona byłaby tam wpadła, gdyby ręka przyjazna nie była jej wczas powstrzymała; i dotąd jeszcze czuje ten okropny dreszcz w swoich żyłach, widzi wciąż jeszcze wilgotną, chłodną, czarną otchłań, z małą latarką mdłą w głębi, na dnie. Straszliwa ta rzecz staje przed jej oczyma, występuje wyraźnie; naraz brakuje mu gruntu pod nogami, potem upadek w przepaść z straszliwym okrzykiem, zdruzgotanie...
On szedł wciąż. To niemożliwe z pewnością; toż ona przecież mu przeszkodzi, nie dopuści skoro jeden tylko ruch jej ręki ma wystarczyć. Kiedy stanie tu już, przed nią, alboż nie będzie miała jeszcze dość czasu wyciągnąć rękę? Jednakże z ukrytego jakiegoś zakątka duszy głos bardzo wyraźny, bardzo zimny, podnosi się i wymawia słów kilka zwięzłych, które ona słyszy dokładnie jak gdyby trąby wydzwaniały je w jej ucho. Jeśli on umrze, wszystko będzie skończone, nigdy już nie posiądzie fabryki. Ona, co tak pamiętnie rozpaczała, że nie może wymyślić żadnej przeszkody, może teraz tylko pozwolić działać usłużnemu przypadkowi. I glos ten mówi jej to wciąż, powtarza z natarczywością uporną, nie dodając nic innego. I cóż zresztą: jeden człowiek tylko zostanie zmiażdżony, jeden ubędzie ze świata, pozostanie tylko otwór krwią obryzgany, nic więcej. Już nie widziała nic, nic nie przewidywała, nie zastanawiała się nad niczem. A co stanie się jutro? nie chciała nic o tem wiedzieć; jutra niema zupełnie. A głos nakazujący domagał się tylko faktu brutalnego, natychmiastowego. Jeśli on umrze, wszystko będzie skończone, nie posiądzie nigdy fabryki.
On szedł wciąż naprzód. W niej nagle poczęła się toczyć walka straszliwa. Jak długo to trwało? dni całe, lata? Zapewne kilka sekund zaledwie. Wciąż zamierzała zatrzymać go w przechodzie, pewna, że zwalczy tę myśl dziką skoro przyjdzie chwila stanowczego gestu. Ale niemniej myśl ta przyoblekła się w ciało, ogarniała ją wszechpotężnie niby fizyczna potrzeba jak głód lub pragnienie.
Łaknęła tego, sprawiało jej to fizyczne cierpienie, zdjęta jedną z tych zachcianek, pod wpływem których spełnia się zbrodnie, obdziera przechodnia, zagłusza go gdzieś na rogu ulicy. Wydawało jej się, że jeśli nie będzie mogła nasycić tego pragnienia, przypłaci to własnem życiem. Paląca namiętność, żądza szalona zgładzenia tego człowieka ogarniały ją w miarę jak on nadchodził. Widziała go dokładniej teraz i to ją podniecało więcej jeszcze. Jego czoło, oczy, usta udręczały ją, przejmowały wstrętem. Jeszcze krok jeden, jeszcze jeden, potem jeden jeszcze tylko i stanie już przed nią. Jeszcze jeden krok a ona wyciągnie wtedy rękę, gotowa powstrzymać go skoro ją mijać będzie.
On zbliżał się. Co to się stało, wielki Boże? Kiedy się otarł o nią w przechodzie tak zamyślony, że jej nie spostrzegł nawet zupełnie, ona skamieniała, rzekłbyś. Ręka jej stężała jak lód, nie mogła się podnieść, tak jej ciężyła u ramienia. Straszny dreszcz chłodu wstrząsnął nią pośród palącej ciągle gorączki, unieruchomił ją, pogrążył w odrętwienie, kiedy tymczasem krzyk jakiś w głębi niej samej ogłuszył ją zupełnie. Wszelki namysł gdzieś zniknął, tylko potrzeba tej śmierci stała się pochłaniającą, niepokonaną pod wpływem tego nakazującego, upartego głosu wewnętrznego, który paraliżował jej wolę i czyny. Jeśli umrze nie posiądzie fabryki. I sztywna, przyciśnięta do ściany, bez tchu zupełnie — nie powstrzymała go. Słyszała lekki jego oddech, widziała profil jego, potem kark. Przeszedł. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden. Gdybyż przecie krzyknęła, mogła jeszcze w tej ostatniej sekundzie zmienić los jego. Zdawało jej się, że ma ten zamiar, ale zaciskała zęby z taką siłą, jakby się miały połamać. I jeszcze krok jeden tego spokojnego, ufnego pochodu po dobrze znanym sobie gruncie, bez jednego spojrzenia nawet, wśród zamyślenia o podjętej pracy.
I wtem zabrakło ziemi pod stopą, rozległ się krzyk wielki, straszliwy, wicher szybkiego upadku, głuchy łoskot roztrącającego się, miażdżącego ciała tam w głębi, w ciemnościach.
Konstancya nie poruszyła się i teraz. Przez chwilę stała jak skamieniała, słuchała wciąż, czekała jeszcze. Ale nic nie dochodziło z otchłani prócz ciszy głębokiej. Słyszała tylko deszcz siekący szyby z ponowioną znów wściekłością. Wówczas uciekła, wpadła na korytarz, ztąd do swego salonu. Tu dopiero odnalazła samą siebie i zadała sobie pytanie. Czyż ona chciała rzeczywiście tej strasznej rzeczy? Nie, jej wola nie miała tu żadnego udziału. Niewątpliwie jej wola była jakby sparaliżowaną, coś przeszkadzało jej działać. Jeżeli to, co się stało, stać się mogło — to odbyło się to absolutnie po za nią, bo ona w danej chwili była nieobecną. Te słowa, potęga słów tych uspokoiła ją. Uczepiła się ich, powtarzała sobie. Tak to jest niezawodnie, tak, tak! ona była nieobecną.
Całe jej życie stanęło przed nią wolne od wszelkiego błędu, wolne od jednego bodaj złego uczynku. Nigdy nie zgrzeszyła, nigdy żadna złośliwość, coby przynosiła szkodę innym nie ciążyła do dnia tego na jej sumieniu. Żona uczciwa, pozostała godną tego miana pośród rozpasania męża. Matka namiętnie kochająca, wstępowała teraz od czasu śmierci syna na Golgotę boleści. I to wspomnienie Maurycego jedynie wyrwało ją na chwilę z oschłości dotychczasowej; poczuła, że ją dławią łzy, jak gdyby tu się poczynał jej szał, tu było wytłomaczenie zbrodni, którego szukała nadaremnie.
Zawrót głowy ją ogarnął: syn jej nie żyje, tamten drugi zajmuje jego miejsce, zostaje panem, ferment tej zwyrodniałej namiętności posiadania jednego tylko syna, tego książątka, dziś wydziedziczonego, zatruwał jej duszę jadem wściekłości, rozprzęgał jej władze, doprowadził do szału morderstwa. Czyliż może ten chwast potworny wyrósł w niej tak, że aż mózg ogarnął?
Fala krwi napływającej do głowy wystarczyła, by zaćmić sumienie. Ale ona upierała się przy tem, że była nieobecną, stłumiła łzy, pozostała lodowatą. Niedoznawała żadnego wyrzutu sumienia. Trudno: stało się a stało dobrze. Tak stać się musiało. Ona go nie popchnęła, spadł sam. Gdyby jej tam nie było, spadłby był tak samo. Zatem skoro jej tam nie było, skoro mózg jej, jej serce były tam nieobecne, cóż ją to może obchodzić? I wciąż jak echo wracały jej te słowa, rozgrzeszając ją, śpiewając hymn zwycięztwa: on umarł, nie posiądzie fabryki.
Mimo tych myśli jednak pośrodku salonu Konstancya z uchem natężonem nasłuchiwała. Dlaczego dotąd nic nie słyszy? Dlaczego tak długo go nie podnoszą? Niepokój jej rósł w miarę oczekiwania na ten zgiełk spodziewany, który ma się rozledz od strony fabryki, na ten popłoch, ciężkie kroki, wrzawę głosów; powstrzymywała oddech, drżała za najlżejszym dochodzącym ją szmerem. Ale spokój nie miał końca, dobiegało ją ztamtąd tylko milczenie. Minuty przechodziły, czuła się szczęśliwą w tej ciszy ciepłej swego salonu. Była to jakby spokojna przystań uczciwej mieszczanki, pełna godności i zbytku, w której czuła się osłoniętą przed niebezpieczeństwem, ocaloną. Przedmioty dobrze znane codziennego użytku: flakon kieszonkowy, przyozdobiony opalem, nóż do przecinania papieru z palonego srebra, pozostawiony w jakiejś książce, wszystko to uspokoiło ją do reszty. Zastawała je na swojem miejscu, wzruszało ją, że je widzi znowu, jakby nabrały dla niej nowego znaczenia. Potem przeszedł ją dreszcz, spostrzegła, że ma ręce jak lód zimne. Zlekka potarła je, chcąc rozgrzać cokolwiek. Dlaczego teraz właśnie doświadcza takiego niezmiernego znużenia? Zdawało jej się, że powraca z jakiejś bardzo dalekiej przechadzki pieszo, że wyszła z jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, że ją ktoś obił kijem i poranił. Obok tego napadała ją dziwna jakaś senność, taka jak po zbyt obfitem najedzeniu się, kiedy się długo głód cierpiało. Czasami widywała w takim właśnie stanie męża, kiedy powracał z wieczorów spędzonych na rozpuście, do tego stopnia przesycony fizycznie, że zasypiał stojący, zaspokojony wreszcie, bez pragnień, ni żalu. I ona tak samo nie pragnęła już nic w tem znużeniu, które ją wprawiało w odrętwiałość senną, zdziwiona tylko czemś, z czego sobie nie umiała zdać sprawy, zachowując osłupiałość przedmiotów.
Mimowiednie wszakże poczęła znów nadsłuchiwać, powtarzając sobie, że jeśli przerażająca ta cisza dalej trwać będzie, ona usiądzie chyba, zamknie oczy i zaśnie. I gdzieś, z bardzo jeszcze daleka, wydało się jej, że ją dochodzi szmer jakiś lekki, tchnienie zaledwie.
Co to było? Nie, nic jeszcze. Może to tylko śnił jej się ten sen okropny, ten człowiek idący kurytarzem, ta przepaść, ten rozgłośny krzyk straszliwy. Może nic z tego wszystkiego się nie stało, skoro teraz nic nie słyszy. Z dołu przecież słychaćby było zgiełk jakiś nabrzmiewający z każdą chwilą, posłyszałaby ludzi pędzących w szalonym pośpiechu po schodach, coby jej przynieśli tą nowinę. Teraz znów ucha jej doszedł lekki szmer, bardzo daleki a jednak zbliżający się ciągle. Nie był to przecież tłum bynajmniej, ale pojedyncze tylko kroki zaledwie, może poprostu tylko jakiegoś samotnego przechodnia na trotuarze pod oknami. Ale nie, to od strony fabryki, bardzo wyraźnie teraz z początku po schodach, potem wzdłuż kurytarza. I kroki te stawały się coraz śpieszniejsze a wraz z niemi słychać było oddech zdyszany, tak tragiczny, że odczuła zaraz, iż teraz nadejdzie owa rzecz tak dla niej straszna. Drzwi otwarty się gwałtownie.
W progu ukazał się Morange. Był sam, wzburzony, z twarzą śmiertelnie bladą a słowa z ciężkością wydzierały mu się z krtani:
— Oddycha jeszcze, ale roztrzaskał sobie czaszkę, skończone z nim.
— Co to? co panu jest? — spytała. — Co się stało?
Otwarł usta i wpatrzył się w nią osłupiały. Wbiegł tu na górę pędem, aby od niej żądać wytłomaczenia, tak mąciło mu się w nieszczęsnej głowie wobec tej katastrofy, co pomieszała mu wszystkie myśli. Pozorna nieświadomość, spokojność jej do reszty go w błąd wprowadziły.
— Ależ — krzyczał — ja panią zostawiłem przy windzie.
— Przy windzie, tak. Pan zeszedłeś a ja poszłam wprost do mieszkania.
— Zanim zeszedłem przecież — podjął z gwałtownością rozpaczy — zanim zeszedłem, prosiłem, żebyś pani tam czekała na mnie i pilnowała otworu, aby tam kto nie wpadł przypadkiem.
— Ach! cóż znowu! nic mi pan nie mówiłeś, nic nie słyszałam, nie zrozumiałam zupełnie.
Przerażony wciąż patrzał jej w oczy. Kłamała oczywiście. Daremnie siliła się na spokój zupełny, ucho jego odczuło wyraźnie, że głos jej drży. A wreszcie to było widoczne, musiała tam wówczas znajdować się z pewnością, boć nie miała nawet czasu jeszcze zejść do siebie. Nagle przypomniał sobie ich rozmowę, pytania stawiane przez nią, jej wybuch namiętnej nienawiści względem tego, którego podniesiono okrwawionego w głębi przepaści. Nieszczęsny człowiek, pod powiewem zgrozy, co go przejmowała dreszczem, te tylko znalazł słowa:
— A więc, pani, po za twemi plecami tuż po tobie nadszedł ten nieszczęśliwy Błażej i roztrzaskał sobie czaszkę.
— Mój Boże! mój Boże! co za okropne nieszczęście!
Ale w tej chwili zgiełk wzrastać począł w całym domu. Drzwi salonu pozostały otworem i słychać było zbliżające się głosy, ciężkie kroki, tłum coraz to bliższy już i szemrzący. Słychać było po schodach wydawane rozkazy, głuche dźwigania, piersi nabierające tchu, całe to zbliżanie się ciężaru jakiegoś, niesionego z trudem i ostrożnie.
— Jakto, przynoszą mi go tutaj! — wymówiła Konstancya, blednąc, z tym okrzykiem mimowolnym, który do reszty mógł przekonać rachmistrza o jej winie. — Przynoszą mi go tutaj!
Już nic Morange odpowiedział jej na ten raz oszołomiony, jakby otrzymał cios siekierą w głowę. Nagle ukazał się Beauchène, poprzedzający ciało, wybladły, również zmieniony do niepoznania, tak te niespodziewane odwiedziny śmierci przejmowały trwogą tę naturę, dla której potrzebą było życie wesołe.
— Moja kochana, Morange powiedział ci już o strasznym wypadku... Na szczęście ze względu na odpowiedzialność przed rodziną, Dyonizy był tu obecnym... I to Dyonizy właśnie, kiedyśmy chcieli nieszczęśliwego nieść do jego mieszkania, w pawilonie, oparł się temu, wołając, że zabilibyśmy jego żonę, gdyby tak niespodziewanie teraz, kiedy jest brzemienną, przyniesiono jej umierającego męża... Nie pozostawało nic innego, nieprawdaż? jak wnieść go tutaj.
Opuścił ją, łamiąc ręce, wpół nieprzytomny, wybiegł napowrót do sieni, zkąd słychać było głos drżący:
— Ostrożnie, ostrożnie, powoli... Uważnie koło barjery schodów..
Orszak posępny wszedł do salonu. Wniesiono Błażeja zgruchotanego na noszach, podesłanych materacem. Dyonizy biały jak płótno szedł za nim, podtrzymując poduszkę, na której spoczywała głowa brata z zamkniętemi oczyma i sznurkiem krwi ściekającym ze skroni; czterech zaś ludzi, czterech robotników z fabryki unosiło drągi noszy. Grube buty deptały dywan, roztrącano lekkie mebelki, aby utorować przejście temu pochodowi, niosącemu z sobą grozę i przestrach.
Beauckênowi, który wciąż komenderował pochodem, przyszła nagła myśl do głowy.
— Nie, nie, nie pozostawiajcie go tutaj... Tam w tym pokoju obok jest łóżko... Uniesiemy go delikatnie z materacem i złożymy na tem łóżku.
Był to pokój Maurycego, było to łóżko, na którem umarł Maurycy i Konstancja przez pietyzm macierzyński zachowała go nietkniętym, poświęcając ten pokój pamięci syna takim, jakim on go opuścił. Ale co tu powiedzieć? jak przeszkodzić, aby ten Błażej nie umarł na łożu jej syna z kolei, on, przez nią zabity?
Groza tej myśli, jej okropność, ten los mściciel, co dopuszczał do takiego świętokradztwa, wszystko to obudziło w niej bunt taki, że stanęła wyprostowana, sztywna, jakby pod chłostą; czułą równocześnie, że posadzka usuwa jej się z pod nóg i zawrót głowy ją ogarnia. I okazała, że jest w niej nadzwyczajna jakaś siła, wola i harda, bezczelna niemal odwaga. Kiedy przenoszono obok niej rannego, drobne jej chude ciało wyprężyło się, zdało się, że urasta. Popatrzała na niego, wyżółkła twarz jej żadnej nie uległa zmianie, prócz lekkiego mrugania powiek i drgania nerwowego, mimowolnego w lewym kąciku ust, które przeciągnęło je w lekki grymas. I to było wszystko; a po chwili napowrót znów była spokojną zupełnie, panowała nad każdym ruchem, nad głosem, czyniąc i mówiąc to tylko co było potrzebnem, bez wylewów i wyrzekań, ale z miną osoby przejętej tylko do głębi niespodziewaną katastrofą.
W pokoju tymczasem ułożono konającego i tragarze, wzburzeni, oddalali się. Natychmiast skoro na dole spostrzeżono wypadek, powiedziano staremu Moineaud, aby wziął powóz, jechał po Boutana i przywiózł go wraz z chirurgiem, jeśliby zdołał znaleźć jakiego po drodze.
— Wolę, że tu jest niż tam w suterenach — powtarzał machinalnie Beauchêne u łóżka. — Oddycha wciąż, patrzcie! w tej chwili doskonale słyszeć można... Kto wie? Boutau może go jeszcze ocali.
Ale Dyonizy nie łudził się bynajmniej. Ujął w swe dłonie jedną z bezwładnych i zimnych rąk brata i czuł dokładnie jak z każdą chwilą staje się ona coraz bardziej już tylko martwym przedmiotem, jakby i ona była zgruchotaną, wyrwaną z pośród życia w owym upadku. Chwilę jeszcze pozostał tam oparty o to żałobne łoże, z szaloną nadzieją, że w gorącym uścisku odda umierającemu trochę krwi własnego serca. Czyliż ta krew nie była wspólną ich własnością? czyliż braterstwo ich bliźniacze nie czerpało jej u tego samego źródła? Ten, co miał umrzeć wszakże to połowa własnej jego istoty. Tam na dole, po straszliwym krzyku rozpaczy, nie powiedział już więcej ani słowa. Nagle teraz dopiero począł mówić.
— Trzeba pójść do Ambrożego, uprzedzić matkę i ojca. Ponieważ oddycha jeszcze, przybędą może na czas, aby go ucałować raz ostatni.
— Czy chcesz, żebym pobiegł po nich? ofiarował się uprzejmie Beauchêne.
— Nie, nie, dziękuję; z początku chciałem pana prosić o tę przysługę, ale zastanowiłem się, ja sam tylko mogę tę rzecz okropną oznajmić mamie... Nie dawajcie państwo także znać i Karolinie. Zobaczym zaraz jak to zrobić, za moim powrotem... I niechaj śmierć zechce poczekać cierpliwie, abym zastać mógł jeszcze biednego mego brata!
Pochylił się, ucałował nieruchomego Błażeja, co z zamkniętemi oczyma oddychał wciąż słabo. Potem, bez pamięci, długo całował rękę jego i wybiegł.
Konstancya krzątała się, przywołała pannę służącą, żądając ciepłej wody, aby obmyć zakrwawionę czoło konającego. Nie można było myśleć o tem, aby mu zdjąć tużurek, starano się tylko uporządkować go o ile możności w oczekiwaniu lekarza. I podczas tych przygotowań Beauchêne powrócił do szczegółów okropnego wypadku, omawiając je znowu, ciągle napastowany znać tą wizyą, nawpół nieprzytomny.
— Czy to do pojęcia! są chyba fatalności jakieś wprost głupie, niedorzeczne!... Na dole pas transmisyjny obsuwa się, nie dozwala mechanikowi podnieść napowrót w górę windy. Na górze Bonnard irytuje się, woła, wreszcie decyduje się zejść na dół, wściekły, że na wszystkie swoje wołania nie otrzymuje odpowiedzi. Potem nadchodzi Morange, gniewa się również, irytuje, schodzi z kolei tak samo rozdrażniony, że daremnie wołał Bonnarda i nie odbierał żadnej odpowiedzi. I wtedy to Błażej nadchodzi, wpada... Ten biedny Bonnard! szlocha tam, teraz chciał się zabić, kiedy zobaczył co przez swoją nieostrożność uczynił.
Naraz przerwał sobie aby spytać Konstancyę:
— Powiedz mi a i ty przecież tam byłaś?... Morange powiedział mi, że zostawił cię tam, na górze przy otworze windy.
Ona stała przed nim właśnie w pełni światła, które padało na nią z okna. Nic, prócz mrugania powiek i nerwowego lekkiego drgania u lewego kącika ust, nie zmieniło jej twarzy.
— Ja, ależ ja zaraz przeszłam kurytarzem i natychmiast powróciłam do siebie... Morange wie to przecież dobrze.
Od chwili już Morange, pod którym uginały się nogi, złamany, znicestwiony upadł był na krzesło. Niezdolny dopomódz w niczem, milczał, czekał końca tego wszystkiego. Kiedy posłyszał z jakim spokojem kłamie Konstancya, popatrzał jej wprost w oczy. Więc to ona była zabójczynią, nie wątpił już teraz. I przez jedną sekundę czuł potrzebę wypowiedzenia tego głośno, rzucenia jej tego w oczy.
— Patrzaj! — podjął znów Beauchêne — jemu zdawało się, że cię prosił, żebyś się nie oddalała, żebyś pozostała tam na straży.
— W każdym razie ja nie słyszałam ani słowa — odpowiedziała sucho. — Gdyby mnie był poprosił o to, alboż byłabym się ruszyła.
I zwracając się ku rachmistrzowi, ośmieliła się, ona teraz z kolei, spojrzeć mu wprost w oczy swemi wyblakłemi źrenicami.
— Przypomnij pan sobie, panie Morange.. Pan zbiegłeś jak szalony, nie powiedziałeś mi nic... a ja poszłam dalej moją drogą.
Pod spojrzeniem bladych jej źrenic, które wdzierało się w jego oczy z twardością stali, przejął go lęk prawdziwy. Cała słabość jego wracała, cała tchórzliwość delikatnego i uległego serca. Mógłże oskarżyć ją o zbrodnię tak ohydną? Widział następstwa okropne podobnego oskarżenia. A wreszcie i on sam nie był już pewnym jak to było, mąciło mu się w tej biednej głowie maniaka, pomięszało wszystko. Wybąknął:
— Bardzo być może, iż mi się zdaje tylko, że mówiłem... Zapewne, że to tak, skoro nie może być inaczej...
I znowu pogrążył się w milczeniu z gestem niezmiernego znużenia. Było to dobrowolne spólnictwo — narzucone i przyjęte. Przez chwilę miał ochotę powstać i pójść zobaczyć, czy Błażej oddycha jeszcze. Potem i tego już nie śmiał uczynić. Niezmierna cisza zaległa pokój.
Ach! co za udręczenie, jaka męczarnia dla Mateusza i Maryanny, kiedy powiadomieni przez Dyonizego, dążyli fiakrem! Z początku wspomniał im tylko o wypadku, jako o spadnięciu dość poważnem. Ale w miarę jak powóz zbliżał się do celu, on sam nie mógł już zapanować nad swą boleścią, rozpłakał się, wyznał wszystko nacierany rozpaczliwemi ich pytaniami.
A kiedy przybyli nakoniec do fabryki, nie mieli już wątpliwości żadnej, że dziecko ich umarło. Zawieszono tam teraz pracę; przywiodło im to na pamięć odwiedziny ich nazajutrz po śmierci Maurycego. W takiejże samej nieruchomości zastali wówczas fabrykę, taż sama panowała w niej grobowa cisza. Całe jej gorączkowe, hałaśliwe życie ustało naraz, zmilkły wychłodłe i ociemniałe maszyny, zagasły warsztaty opuszczone. Ani jednego dźwięku, żywej duszy nigdzie, nigdzie gwizdu pary, co była oddechem tego grodu pracy. Szef jej umarł i ona zamarła.
Przerażenie ich wzrosło jeszcze kiedy z fabryki przeszli do pałacu, pośród tego zupełnego opustoszenia, przez tę galeryę drzemiącą, po schodach drżących, zda się, pod ich krokami; wszystkie drzwi stały na górze otworem, jak w domu niezamieszkałym zdawna, oddawna już opuszczonym przez ludzi. W przedpokoju nie zastali nikogo ze służby. I powtarzał się dla nich słowo w słowo ten sam dramat śmierci nagłej, niespodzianej; tylko, że na ten raz własnego syna zastaną w tym samym pokoju, na temże samem łóżku, zmartwiałego, bladego bez czucia, bez życia.
Błażej konał już. Boutan stał u wezgłowia łoża, trzymając go jeszcze za rękę bezwładną, gdzie ostatnie pulsacye krwi dogasały. A kiedy zobaczył Mateusza i Maryannę, którzy instynktem wiedzeni, rzucili się przez salon pogrążony w nieładzie ku pokojowi, zkąd dolatywała ich znana im woń śmierci, nie mógł powstrzymać się od łez, co grubemi kroplami zaćmiły mu oczy i szepnął.
— Biedni moi przyjaciele, ucałujcie go, otrzymacie jeszcze ostatnie jego tchnienie.
Lekki oddech dopiero co ustał i biedny ojciec, nieszczęsna matka rzucili się całować te usta, na których drgało jeszcze ostatnie tchnienie życia, ze szlochem, z krzykiem rozpaczy. Ich Błażej umarł. Umarł jak Róża, w rok po niej zaledwie, umarł nagle, w dzień rodzinnej uroczystości. Rana ich serc niezabliźniona jeszcze, otwierała się na nowo tragicznem rozdarciem. W długiem ich szczęściu było to drugie już ostrzeżenie straszliwe, przypominające niestałość losu i całą marność ludzkiego życia, drugi cios topora, co spadał na rodzinę, rozwijającą się w pełni sił, zdrowia i szczęścia. I przerażenie ich wzrastało: czyliż tym haraczem opłacą się już niedoli? będzież to koniec przynajmniej spłaty tego długu, zaciągnionego u losów? — czy też może ten cios po ciosie jest początkiem powolnej zagłady, na którą ród ich jest skazany? Już wtedy kiedy odchodziła od nich Róża na pościeli kwiecia, ulękli się tego przerwania dotychczasowej pomyślności, płodności stałej, bali się, że mogą się one skończyć zupełnie teraz, kiedy wyłom już był otwarty. I przez ten krwawiący się wyłom teraz znów odchodzi od nich Błażej, odchodzi tak okropnie, jakby zmiażdżony w proch zazdrosnym gniewem losów. A jutro znów któreż inne z ich dzieci zostanie im wydarte, by z kolei stać się okupem za dotychczasową ich radość, za dotychczasową pomyślność?
Długo Mateusz i Maryanna łkali, upadłszy na kolana u łoża. Konstancya stała o kilka kroków za nimi, drżąca w postawie współczującego smutku. Od chwili już Beauchêne, jakby dla pokonania tej obawy śmierci, co go przejmowała zawsze dreszczem, zasiadł przy dawnem biurku Maurycego, pozostałem w salonie jako pobożna pamiątka po zmarłem dziecku i usiłował zredagować zawiadomienie dla robotników, donoszące im, że fabryka pozostanie zamkniętą aż do dnia następnego po pogrzebie. Daremnie szukał właśnie słów, kiedy spostrzegł Dyonizego, co wychodził z pokoju, wypłakawszy tam łzy wszystkie i całe serce oddawszy bratu w ostatnim pocałunku. Przywołał go do siebie i w zamiarze oderwania jego myśli od smutnej rzeczywistości, zażądał jego pomocy.
— Chodź, siadajno tu, dokończ za mnie.
Konstancya wchodząca w tej samej chwili, posłyszała również te słowa. Były to słowa też same właśnie, jakie mąż jej wymawiał sadzając przy biurku Maurycego niegdyś Błażeja, w dniu w którym oddał mu dawne miejsce swego nieszczęsnego syna, kiedy ciało jego leżało jeszcze w sąsiednim pokoju. I myśl jej cofnęła się wstecz w przeszłość, przejął ją przestrach na widok Dyonizego, siadającego do tego biurka. Nie byłże to Błażej zmartwychwstały? Tak jak tegoż samego popołudnia jeszcze, wychodząc z wesołego śniadania od Ambrożowstwa wzięła Dyonizego za Błażeja, tak i teraz wydał się jej on nowem wcieleniem zmarłego; podobni bo też byli obaj do siebie tak bardzo, że rodzice nawet długo nie mogli ich od siebie odróżnić inaczej, jak po kolorze oczu. To Błażej powracał, zajmował napowrót swe miejsce, Błażej pozyska fabrykę; daremnie go zatem zabiła. Pomyliła się więc: umarł, ale i tak mieć będzie fabrykę. Zabiła jednego z tych Fromentów, wnet jednak odradzał się nowy. Jeśli który z niech umiera, drugi staje natychmiast na wyłomie. I w tej chwili popełniona zbrodnia wydała się jej tak bezużyteczną, tak głupią, że poczuła jak włosy stają jej na głowie, pot śmiertelny strachu wystąpił na czoło i cofnęła się przed nim jak przed widmem.
— To zawiadomienie do robotników — powtarzał Beauchêne. — Każemy je przybić na bramie.
Chciała okazać odwagę, podeszła więc do męża i rzekła mu:
— Zróbże to sam. Dlaczegóż w takiej chwili trudzisz Błażeja.
Przez omyłkę powiedziała: Błażeja; dreszcz trwogi znów ją przejął. Mimowoli posłyszała głos własny, jak w przedpokoju mówi: „Błażeju podaj mi, proszę, moje boa.“ I jak je przynosi jej Dyonizy. Po cóż było zabijać Błażeja, skoro istnieje Dyonizy? Kiedy śmierć skosi jednego z tych żołnierzy życia, znajdzie się zawsze drugi, co zajmie opróżnione w walce miejsce.
Ale czekała ją ostatnia jeszcze porażka. Marjanna i Mateusz przeszli do salonu, Moraonge zaś, przejęty snać potrzebą ruchu, począł przechadzać się drobnym kroczkiem z osłupiałym wyrazem twarzy w tym zamęcie dzikiego, rwącego cierpienia, jaki sprawiały mu te wszystkie, nie dające się wypowiedzieć rzeczy, które do reszty rozprzęgały wszystkie władze biednej jego ciasnej głowy.
— Zejdę — wybąknęła Maryanna — usiłując otrzeć oczy i siląc się utrzymać na nogach. Pójdę zobaczyć się z Karoliną, przysposobić ją do tego strasznego nieszczęścia... Ja jedna tylko będę umiała znaleźć takie słowa, które jej nie zabiją wraz z tem biednem maleństwem, które nosi pod sercem.
Pełen niepokoju w swem pomieszaniu Mateusz powstrzymywał ją, pragnąc oszczędzić jej tego nowego doświadczenia.
— Nie, proszę cię. Dyonizy zejdzie, albo też ja sam pójdę do niej.
Z łagodnym uporem dążyła wciąż ku schodom.
— Ja tylko jedna mogę jej to oznajmić, zapewniam cię. Będę mieć tyle siły.
I nagle zrobiło jej się słabo, zachwiała się, mdlejąca. Trzeba było ją położyć na kanapie w salonie. Potem, kiedy poczęła nieco przychodzić do siebie, kredowo blada, z twarzą konwulsyjnie wykrzywioną, porwały ją okropne wymioty, atak, którego gwałtowność rozdzierała jej wnętrzności.
Wtedy widząc, jak Konstancya z życzliwem zaniepokojeniem krzątała się, dzwoniąc na pannę służącą, aby jej przyniosła podręczną apteczkę, Mateusz przyznał się do prawdy, której małżonkowie oboje dotąd nie wyznali nikomu jeszcze.
— Biedaczka jest w odmiennym stanie, tak! od czterech już miesięcy, równocześnie z Karoliną. W tym wieku, bo ma przecież lat czterdzieści trzy, trochę ją to żenuje i dlatego nic o tem nie mówiliśmy... Ach! biedna, kochana żona, taka mężna, chciała oszczędzić synowej zbyt gwałtownego ciosu a daj Boże, aby sama nie upadła pod jego ciężarem!
W odmiennym stanie, wielki Boże! Dla Konstancji ta wiadomość była uderzeniem maczugi w głowę, co dobija ostatecznie. Więc gdyby teraz dopuściła, aby się zabił Dyonizy, nowy Froment wyrósłby znowu jak z ziemi i zastąpiłby tego? I wciąż tak znowu świeży, wciąż nowy, do nieskończoności! Było to rozmnażanie się siły, życia niewyczerpanego, przeciw któremu wszelka walka stawała się niemożliwą. I uczuła się nędzną w tem osłupieniu, w jakie wprawiało ją natychmiastowe zapełnienie uczynionego wyłomu, nędzną w swej bezpłodności nicestwa, w nieszczęsnej swej bezsilności. I czuła, że jest pokonaną, zdjęła ją święta jakaś trwoga, jakby i ją uniósł z sobą zwycięzki wicher tej płodności bez końca.




V.

W czternaście miesięcy potem obchodzono wielką uroczystość w Chantebled. Dyonizy, który zajął w spuściźnie miejsce Błażeja w fabryce, zaślubiał Martę Desvigne. Pośród tak bolesnej żałoby domu był to pierwszy uśmiech, jak pierwszy promień ciepłego, wiosennego słońca po ciężkiej zimie. Mateusz i Maryanna dotąd zbolali, okryci żałobą, rozpromienili się dzisiaj rzewnem wzruszeniem wobec tego wieczystego powrotu życia, poczynającego się wciąż na nowo. Matka zapragnęła tego dnia przywdziać suknię mniej ciemną, ojciec poddał się konieczności nie opóźniania już dłużej małżeństwa postanowionego oddawna, do którego nagliły wszystkie okoliczności.
Od dwóch lat przeszło Róża zasypiała na wiejskim cmentarzu w Janville, minął rok już jak Błażej przybył tam z nią się połączyć, pod całunem wiecznie świeżego kwiecia. Wspomnienie tych dwojga drogich umarłych, zawsze odwiedzanych przez całą rodzinę, w której sercach pozostali żywymi dotąd, miało towarzyszyć rodzinnej uroczystości, jak gdyby oni sami wraz z rodzicami zdecydowali, że przyszedł czas już na weselne gody, by dłużej pamięć żałoby nie tamowała uciechy życia, tworzenia i rozmnażania się.
Ta instalacya Dyonizego w fabryce odbyła się całkiem naturalnym sposobem. Jeśli do niej nie wstąpił zaraz po ukończeniu studyów w szkole specyalnej, gdzie przebył trzy lata, to dlatego tylko, że pozycyę tę podówczas zajmował brat jego. Całe jego wykształcenie techniczne z góry już czyniło go odpowiednim na to miejsce: od rana do wieczora był on tu na właściwem sobie stanowisku, zajął więc tylko dawny pawilonik, z którego uciekła Karolina z dzieckiem w pierwszym zaraz popłochu straszliwej katastrofy, chroniąc się do Chantebled. Prócz tego wstąpienie to Dyonizego do fabryki załatwiało wielką sprawę pożyczonych Beauchêne’owi pieniędzy, których spłatą miała być własność szóstej części fabryki. Ponieważ pieniądze te były dobrem rodziny, brat więc poprostu tylko zajął miejsce brata i podpisał układ, który byłby podpisał tamten; przez delikatność wszakże uczciwego człowieka zażądał, aby wyznaczoną została pensya dla Karoliny, wdowy po poprzedniku.
Rzeczy załatwiły się w przeciągu tygodnia, bez wszelkiej dyskusyi, samą logiką faktów. Oszołomiona, przybita, Konstancya nie mogła nawet podjąć walki, skazana na milczenie przez męża, który jej wciąż powtarzał: „Cóż chcesz żebym zrobił? trzeba mi przecież koniecznie pomocnika a Dyonizy czy obcy jaki człowiek, toć wszystko jedno; wreszcie ja mu spłacę tę cześć zanim rok minie a wtedy usunę go z fabryki jeśli mi będzie niedogodnym!“ I milkła, aby mu znów nie rzucić w twarz całej jego sromoty, w rozpaczy, że czuje jak mury domu walą się na jej głowę kawałek po kawałku.
Wtedy to Dyonizy pomyślał, że nadszedł czas urzeczywistnienia dawnego projektu małżeństwa z Martą Desvigne. Ta młodsza siostra Karoliny, ta nierozłączna przyjaciółka Róży czekała już na niego od trzech lat blisko z jasnym uśmiechem i wyrazem tkliwej rozwagi na twarzy. Znali się dziećmi jeszcze, przysięgali sobie nieraz miłość na wszystkich pustych ścieżynach Janville; ale powiedzieli sobie, że przyśpieszać nie będą połączenia, że szczęście całego życia warte jest tego, aby poczekać aż będzie się miało odpowiednie siły i wiek do poważnego założenia rodzinnego ogniska.
Dziwiono się bardzo, że chłopiec mający przed sobą tak wielką przyszłość, dziś już w dwudziestu sześciu latach zajmujący świetną pozycyę, obstawał gwałtem przy małżeństwie z dziewczyną, która nie wnosiła mu ani grosza. Mateusz i Maryanna śmieli się i zezwalali, wiedząc, że syna ich skłaniały do tego ważne pobudki. Nie chciał wziąć żony bogatej, która kosztowałaby go drożej może niż posag, jakiby mu wniosła; rad był, że znalazł kobietę ładną, zdrową, nadzwyczaj rozsądną, taktowną, rozważną, która dlań będzie wierną towarzyszką, pomocą i pociechą każdej chwili.
Z nią nie obawiał się żadnych niespodzianek losu, zbadał ją dokładnie: była wcieleniem wdzięku, rozsądku, dobroci, jedynego prawdziwego szczęścia w pożycia małżeńskiem. I on również był nadzwyczaj dobrym, bardzo rozsądnym, zbyt rozsądnym, jak mówiono; ona wiedziała o tem i z ufnością też wspierała się na jego ramieniu, szczęśliwa, spokojna i pewna, że iść będą razem w życie aż do końca pod przezroczem jasnem i boskiem słońcem rozsądnej miłości.
W wigilię małżeństwa robiono znaczne przygotowania w Chantebled. Uroczystość jednak miała tylko pozostać ściśle rodzinną z powodu świeżej żałoby. Oprócz rodziny zaproszono wyłącznie Sêguinów i Beauchênów; a i ci ostatni jeszcze byli także krewnymi. Ogółem miało być zaledwie coś około dwudziestu osób i podjąć ich miano tylko śniadaniem. Ale chciano aby wszystko to odbyło się jak najserdeczniej i najpiękniej a każdy starał się wynaleźć jakiś nowy pomysł do uświetnienia tej uroczystości, która miała zacieśnić jeszcze ściślej węzeł serc.
To też zajmowano się zastawą stołu, rozmyślano, gdzie go ustawić, w jaki sposób przystroić. Te pierwsze dni lipca tak były słoneczne, tak gorące, że zdecydowano się odrazu umieścić stół na dworze pod drzewami.
Był tam placyk doskonały przed dawnym pawilonem myśliwskim owym prymitywnym budynkiem, zamieszkanym niegdyś przez rodziców, kiedy przybyli do Janville. Było to niby gniazdo, zkąd wyszła cała rodzina, ognisko, z którego rozeszły się jej promienie na całą sąsiednią okolicę. Ten pawilon, który zrujnował się już do reszty, odnowionym został i rozprzestrzenionym teraz przez Mateusza w tej myśli, że z czasem przeniosą się tu z Maryanną oboje, zachowując przy sobie Karolinę z dziećmi, kiedy już zdadzą folwark na swego syna Gerwazego; Mateusz cieszył się tą myślą, że będzie wcześnie już mógł żyć sobie spokojnie jak patryarcha, jak król, co abdykował a który mimo to jeszcze zostaje doradcą całej rodziny i cieszy się posłuszeństwem ogólnem, przez wzgląd na swą wielką mądrość.
W miejsce dawnego zdziczałego ogrodu dziś rozciągał się tu trawnik szeroki, kwadratowy świeżą trawą porosły, który wspaniałe drzewa, wiązy i graby, otaczały niby lud potężnych i życzliwych przyjaciół. Drzewa te on zasadził, widział jak wzrosły, stały się one niemal częścią własnego jego ciała. Najukochańszem wszakże jego dzieckiem, najmilszem sercu ich obojga był dąb rosnący pośrodku trawnika, duży już, rozłożysty, bez mała dwadzieścia lat liczący, którego wątłą gałązkę zasadził niegdyś w ziemię razem z Maryanną, która wówczas podtrzymywała flancę kiedy on okopywał rydlem ziemię, w ów dzień pamiętny, gdy to położyli pierwsze podwaliny do obecnej swej włości Chantebled.
Ich dzieło wzrosło i rozprzestrzeniło się wraz z gałęźmi tego dębu, jak gdyby krew ich wysiłków żarliwych wracała weń falą soków żywotnych, wyrastając wraz z każdą nową wiosną. I była tam także w pobliżu tego dębu, co należał poniekąd do niespożytej ich rodziny, fontanna żywej, bijącej ze źródła wody, zasilana strumieniami wyżyn przez nich ujarzmionych, której szmer krystaliczny wieczyście rozweselał to ustronie.
W wigilię małżeństwa zebrała się tam rada rodzinna. Mateusz i Maryanna przyszli pierwsi, zobaczyć jakie należy poczynić przygotowania; zastali tu już Karolinę z albumem rozłożonym na kolanach, która kończyła szkic pośpieszny wielkiego dębu.
— Co to, jakaś niespodzianka?
Uśmiechała się zażenowana, zakłopotana cokolwiek.
— Tak, tak, niespodzianka, zobaczycie.
Potem przyznała się im, że od dwóch tygodni malowała akwarelą „menu“ śniadania weselnego. Pomysł jej szczęśliwy polegał na tem, że umieściła same tylko główki dziecięce, całe ich grupy, całą generacyę dziecięcą rodziny, o ile zebrać mogła podobieństwa z różnych dawnych fotografij. Szkic wielkiego dębu służyć miał za tło dwu najmłodszym Beniaminkowi i Wilhelmowi.
Mateusz i Maryanna unosili się zachwyceni, rozrzewnieni tym całym szeregiem defilujących różowych buziaków, które poznawali dokładnie. Byli tam dwaj bliźnięta w kolebce jeszcze, obejmujący się obaj uściskiem; była Róża, nawet, droga zmarła, w koszulce; był Ambroży, był Gerwazy, nadzy, kąpiący się w słońcu oddani zapasom na trawie; był Grzegórz, był Mikołaj w pośród szkółki drzewek, wybierający sroki z gniazda; była Klara, były trzy pozostałe dziewczynki, Ludwika, Magdalena, Małgorzata upędzające na oklep konno. Co wszakże najwięcej rozrzewniło Maryannę to wizerunek najmłodszego chłopczyka, Beniaminka, liczącego w tej chwili właśnie dziewięć miesięcy wieku, którego Karolina umieściła pod dębem w tym samym wózku co swego chłopczyka, Wilhelma, będącego w zupełnie jednym z nim wieku, który o tydzień tylko później przyszedł na świat.
— Stryj i synowiec — ozwał się Mateusz żartem. Bądź co bądź przecież stryj jest przodkiem bo jest o cały tydzień starszym.
Oczy Maryanny zaszły łzami radości, na ustach rozkwitł uśmiech. Akwarela drżała nieco w jej rękach rozradowanych.
— Drogie moje skarby! mój syn kochany, mój drogi wnuczek! i wśród tych ukochanych istot raz jeszcze znowu jestem matką i babką!... Ach! tych dwu to najwyższa moja pociecha, zagoili oni naszą ranę, im zawdzięczamy, że napowrót nabraliśmy nadziei i odwagi do życia.
A była to prawda rzeczywiście. Jakaż to była ciężka żałoba, jaki smutek bezmierny, kiedy Karolina, opuściwszy fabrykę schroniła się na folwark! W czwartym miesiącu ciąży tak samo jak Maryanna, omal nie przypłaciła życiem tragicznego wypadku, którego ofiarą stał się Błażej. Pierwszą pociechą dla niej był fakt, że córeczka jej Berta, cokolwiek wątła w Paryżu, odzyskała rumieńce w zdrowem wiejskiem powietrzu Chantebled. Zresztą nakreśliła sobie program przyszłego życia: zestarzeje się tu wśród spokoju tego domu, co jej dał przytułek, oddawszy się w zupełności wychowaniu swych dzieci; całą pociechą dla niej będzie ta babka, ten dziadek tacy serdeczni, dobrzy oboje, którzy jej będą dopomagać i popierać ją w tem zadaniu.
Zawsze cokolwiek okazywała się daleką od powszedniego życia, pełna marzycielskiego jakiegoś uroku, przejęta potrzebą tylko kochania i odbierania wzajem miłości. Powoli wracała do cichego życia, kiedy już osiadła z rodzicami zmarłego męża w dawnym pawilonie, który Mateusz urządził i zagospodarował dla nich trojga. Zabrała się nawet napowrót do pracy, chciała zająć się czemś, coby jej dawało utrzymanie; nie licząc na swe dochody z fabryki, malowała miniatury, które zakupował od niej jeden z kupców paryzkich Po odbytym połogu wszakże i rekonwalescencyi największem jej uzdrowieniem po tylu przejściach bolesnych był mały Wilhelm, dar ostatni umierającego męża, dziecię w którem zmartwychpowstawał ojciec, które darzyło kochającą żonę żywym jego obrazem.
I tak samo było z Maryanną, odkąd przyszedł na świat jej Beniamin, jeszcze jeden syn, co jej zastąpił syna utraconego, duch tamtego, co zajął w jej sercu odrazu opróżnione miejsce.
To też dwie te kobiety, dwie matki znajdowały radość nieskończoną w karmieniu razem dwóch swych aniołów pocieszycieli. Zatapiały się w nich całe, zapominały o sobie, patrzały jak wzrastają obaj, tuż obok siebie, dawały im o tych samych godzinach zawsze piersi, jakby na to, aby ich nie rozłączać z sobą ani na chwilę, też same żywiąc dla nich pragnienia, aby się stali bardzo pięknymi, bardzo silnymi, bardzo dobrymi obadwaj. Chociaż jedna z nich była dwa razy starszą od drugiej, czuły się obie siostrami zarówno boleści jak radości, bo tenże sam zdrój odżywczy płynął z ich piersi żyznych. I żałoba obu tych kobiet rozjaśniała się zwolna, łagodniała, dochodziły do tego czasami, że śmiały się patrząc na uśmiech swych aniołków i nie było chyba nic weselszego, nic wzruszającego bardziej nad tę świekrę i tę synowę, co jedną tylko miały wspólną kołyskę w tym wieczystym, nieskończonym wykwicie macierzyństwa.
— Bądź ostrożną, pochowaj twe akwarele — mówił Mateusz. Gerwazy i Klarka nadchodzą przygotowywać stół.
Gerwazy choć miał dopiero lat dziewiętnaście był prawdziwym olbrzymem, najwyższym i najtęższym z całej rodziny, o włosach czarnych, zlekka przystrzyżonych i zwijających się w pukle, wielkich jasnych oczach, pełnej twarzy i śmiało niby w rozmachu naszkicowanych rysach. Mateusz żartem nazywał go „synem Cybeli,“ co wywoływało uśmiech na lica Maryanny, przywodziło jej na myśl bowiem noc jego poczęcia pośród dreszczu ziarn rzuconych w ziemię, kiedy całe Chantebled drzemało jeszcze w wigilię swych narodzin.
Pozostał on ulubieńcem ojca, synem urodzajnej gleby, tym, którego wychowywał w miłości dla dziedzin pozyskanych, w namiętnem ukochaniu rozumnej uprawy ziemi, aby mógł zczasem prowadzić dalej dzieło rozpoczęte przez niego.
I teraz już niejedno zdawał Mateusz na syna, jemu oddał część prac swych, czekając tylko na jego ożenienie, aby mu w zupełności oddać kierunek całego folwarku. I rad byłby dodać mu do pomocy Klarę, gdyby taż zaślubiła zczasem jakiegoś dzielnego, zacnego chłopca, który podjąłby tu część pewną pracy. Dwóch ludzi, coby się pojmowali wzajemnie, to nie byłoby za wiele w pracy umiejętnego wyzyskania warunków niemi, wzrastającej z dniem każdym. Odkąd matką karmiła znowu, Klarka zastępowała ją, dzielna już gospodyni w siedemnastu latach, niepiękna, ale tryskająca zdrowiem. Zajmowała się głównie kuchnią i gospodarstwem kobiecem, oraz utrzymywała w porządku rachunki; była to dziewczyna z głową, ściśle oszczędna, za co wyśmiewali ją rozrzutnicy z pośród rodzeństwa.
— A więc to tu ustawi się stół — ozwał się Gerwazy. Trzeba będzie skosić trawnik.
Ze swej strony Klara kłopotała się liczbą współbiesiadników, nakryć, które należało kazać położyć u stołu. A ponieważ Gerwazy przyzwał Fryderyka aby mu dopomógł skosić kawałek tarasu, wszyscy troje naradzali się pilnie nad rozporządzeniami, jakie należało poczynić.
Po śmierci Róży, narzeczony jej Fryderyk, nie mogąc porzucić folwarku, w dalszym ciągu pracował na nim wraz z Gerwazym, którego stał się towarzyszem, pomocnikiem najdzielniejszym i najinteligentniejszym zarazem.
Od kilku miesięcy Mateusz i Maryanna zauważyli, że młody chłopak kręci się koło Klary, jak gdyby w braku starszej zamierzał wziąć za żonę młodszą, mniej piękną, ale poważną, rozsądną i dobrą gospodynię. Zrazu przejęło ich to smutkiem: możnaż było zapomnieć ich dziecka? Potem rozrzewnili się na myśl, że węzły rodzinne zacisną się silniej jeszcze, że serce tego młodzieńca nie pójdzie gdzieindziej szukać miłości i zostanie pozyskanem dla nich, stając się im podwójnie drogiem. I przymykali oczy, uśmiechali się, znajdując we Fryderyku owego marzonego szwagra-spólnika, tak potrzebnego Gerwazemu, czekając tylko, by Klarka doszła do wieku, w którym można ją będzie już wydać za mąż.
Skoro jednak załatwiono się z kwestyą stołu, na trawnik, zarosły bujną trawą, wpadł istny najazd spódniczek powiewnych i rozpuszczonych włosów, migocących w słońcu.
— O! — krzyczała Ludwika — róż niema nigdzie!
— Nie! — powtarzała Magdalena — ani jednej białej róży!
— A przecież — potwierdzała Małgorzata — obeszłyśmy wszystkie krzaki różane. Ani jednej białej, same różowe!
Lat trzynaście, jedenaście i dziewięć. Ludwika rozrosła, tęga i wesoła wyglądała już na małą kobietkę, Magdalena wątła, szczupła, ładna, spędzała całe godziny przy fortepianie z oczyma, co tonęły gdzieś w marzeniu. Małgorzata z nosem zbyt wydatnym, z szerokiemi ustami, z cudowną falą złocistych włosów, podnosiła z ziemi zimą nawpół przemarzłe ptaki i ogrzewała je w ciepłych swych dłoniach. A wszystkie trzy obiegłszy ogród warzywny, w którym kwiaty pomieszane były z jarzynami, wpadały teraz przejęte rozpaczą z powodu daremnych swych poszukiwań. Nigdzie białych róż na wesele, to już koniec wszystkiego chyba! Cóż ofiarują pannie młodej? co się postawi na stole?
Za trzema dziewczątkami w ślad ukazał się Grzegórz, piętnastoletni i straszliwie złośliwy wyrostek, z miną zawadyacką i rękami w kieszeniach. Był on swawolnikiem, duchem niepokoju i przekory w rodzinie, wiecznie pełen jakichś pomysłów dyabelskich. Nos jego ostro zakończony, wargi cienkie, zwiastowały awanturniczość usposobienia, silną wole i zręczność w pokonywaniu trudności. Teraz ubawiony niepowodzeniem trzech sióstr swoich, zapomniał się i zawołał, żeby je podrażnić jeszcze:
— Ja już wiem, gdzie są białe róże i to piękne!
— Gdzież to? — spytał Mateusz.
— Ależ w młynie, w małym sadzie zagrodzonym przy drodze. Trzy duże krzewy różane aż białe od kwiecia. Róże wielkie jak głowy kapusty.
Powiedziawszy to zarumienił się, zmieszany, kiedy ojciec popatrzał nań surowo i rzekł:
— Jakto! Ty i teraz jeszcze włóczysz się koło młyna. Zabroniłem ci tego wyraźnie... A skoro wiesz, że po za ogrodzeniem są białe róże, musiałeś widocznie tam wchodzić?
— Nie, zajrzałem tylko przez mur.
— Wchodziłeś na mur, tego brak było jeszcze. Więc chcesz ściągnąć na mnie przykrości ze strony Lepalleurów, którzy są stanowczo głupimi i złymi ludźmi?.. Doprawdy, mój chłopcze, w ciebie chyba jakieś złe wstąpiło.
Czego wszakże nie dopowiadał Grzegórz, to że zachodził tam często i w tym sadzie widywał się z Terenią, młynareczką jasnowłosą z różowym buziakiem tak zabawnie umączonym; ta dziewczyna w trzynastym teraz roku odznaczała się również okropnie awanturniczem usposobieniem. Bawili się zresztą z sobą dotychczas jeszcze jak dzieci, zupełnie niewinnie. W głębi sadu jednak pod jabłoniami był kącik uroczy, gdzie tak dobrze było pobawić się, pośmiać i pogawędzić z sobą.
— Słyszysz! — powtórzył Mateusz — nie życzę sobie tego, żebyś tam chodził bawić się z Teresą. Miłe z niej, grzeczne dziecko, to prawda. Ale do tego domu nie wolno ci zaglądać... Zdaje się, że tam już teraz i do bójek przychodzi.
Było tak w istocie. Kiedy Antoni sądził, że już się wyleczył z wstrętnej choroby, co tyle tematu do plotek dostarczała kumoszkom w Janvilie, począł go dręczyć żal za Paryżem i robił wszystko co mógł, byle tam powrócić i rozpocząć na nowo życie próżniactwa i rozpusty. Zrazu Lepailleur, zły, że go nadużywał tak długo i wyprowadził w pole, opierał się temu gwałtownie. Ale co robić na wsi z tym drągalem, którego sam wychowywał w pogardzie dla ziemi i prac około niej, w lekceważeniu dla młynarstwa i starego młyna nawpół zmurszałego? Miał prócz tego zresztą przeciw sobie matkę, pełną podziwu dla uczoności swego chłopca, uporczywie w niego wierzącą, pewną, że na ten raz zdoła już osiągnąć jakie dobre dla siebie miejsce. Rad nierad przeto ojciec musiał ustąpić; Antoni powrócił do Paryża i został tam oficyalistą w biurze bandlowem przy ulicy Mail.
W domu jednak niezgoda zaostrzała się ciągle, zwłaszcza też kiedy Lepailleur począł posądzać żonę, że go okrada, by posyłać wciąż pieniądze temu próżniakowi synowi. Z mostu na Yeusie nieraz słychać było klątwy, kłótnie i rozgłośne policzki w domu młynarza. I tu więc była rodzina zniweczona, siła i szczęście otrącone.
Mateusz mówił dalej uniesiony szczerym gniewem.
— Ludzie, co mieli wszystkie warunki potrzebne do szczęścia! Trudno uwierzyć, aby można być głupim do tego stopnia i dążyć do własnej niedoli z takim uporem... Ten ich pomysł posiadania syna jedynaka, aby dla własnej chluby uczynić z niego „pana“, świetnie im się udał, doprawdy, mogą dziś z niego być zadowoleni!... To zupełnie tak samo jak ta jego pogarda dla ziemi, uprawiania jej podług dawnej rutyny, upór pozostawiania odłogiem gruntów, których mi nie chce sprzedać, zapewne dlatego, aby były żywym protestem przeciw powodzeniu naszego karczowania, czy można sobie wyobrazić coś nikczemniej idyotycznego!... To tak zupełnie jak ten jego młyn, któremu dozwala przez próżniactwo i głupotę rozsypywać się w gruzy. Dawniej miał przynajmniej jakąś racyę, mówił, że okolica wyrzekła się niemal zupełnie uprawy zboża, że wieśniacy nie przywożą mu już zboża do mlewa zupełnie i młyn stać musi zawsze. Ale dzisiaj kiedy, dzięki nam, zboża jest co niemiara, czy nie powinien był wyrzucić do licha stare koło i zastąpić je porządną maszyną parową?... Ach! gdybym ja był na jego miejscu, stałby tam już młyn całkiem nowy, odbudowany z gruntu, rozprzestrzeniony, spożytkowujący wody Yeuse’y, połączony z dworcem w Janville podjazdową kolejką, której założenie nie kosztowałoby tak wiele!
Grzegórz słuchał, szczęśliwy, że burza w innym poszła kierunku, Maryanna widząc, że trzy dziewczynki zrozpaczone są, iż nie znalazły róż białych, poczęła je pocieszać.
— Na stół narwiecie jutro jaknajbledszych różowych, zupełnie bladych i tak będzie dobrze, zobaczycie.
Słysząc to Mateusz uspokoił się i zakończył debaty wesoło:
— Narwijcie jaknajczerwieńszych róż. Nic to nie szkodzi, to przecież symbol krwi życia.
Maryanna i Karolina naradzały się wciąż jeszcze nad przygotowaniami do jutrzejszej uczty, kiedy drobne nóżki pędem wbiegły znów na trawnik. Mikołaj, dumny ze skończonych lat siedmiu, prowadził za rękę synowicę swą Bertę, sporą już dzieweczkę sześcioletnią. Doskonale godzili się oni z sobą. Tego dnia pozostali oboje w domu przy kołysce Beniaminka i Wilhelma, bawiąc się w małżeństwo i utrzymując, że dwoje niemowląt, to ich dzieci. Na nieszczęście jednak dzieci się rozbudziły, krzykiem zwiastując, że są głodne. Wtedy Mikołaj i Berta, wylęknięci, przybiegli tu co tchu po obie matki.
— Mamo! — wołał Mikołaj — Beniamin cię woła. Pić mu się chce.
— Mamo, mamo! — powtarzała Berta — Wilhelm jest spragniony. Przybądź prędko, czemprędzej.
Maryanna i Karolina ożywiły się rozweselone. Prawda, że dla tego jutrzejszego małżeństwa zapomniały o swoich ukochanych maleństwach! I podążyły obie coprędzej, bo nadchodziła już zwykła pora karmienia.
A nazajutrz miały miejsce owe szczęśliwe weselne gody; ileż w ich obchodzie było serdeczności, ile szczerego uczucia. U stołu zasiadło zaledwie dwadzieścia jeden osób pod wielkim dębem, pośrodku trawnika ujętego w ramy wiązów i grabów przyjaznych; była to istna tajemnicza sala zieleni. Cała rodzina tam się zebrała: naprzód ci z folwarku, potem Dyonizy, pan młody, który tu rzadko zaglądał, przykuty stale do fabryki, dalej Ambroży i żona jego Andrea, którzy przywieźli z sobą małego swego Leonka i ci nie bywali tu częstymi gośćmi, tak trzymało ich na uwięzi ruchliwe życie Paryża. Jakąż radością był każdy taki powrót do gniazdka rodzinnego tych ptasząt, co już zeń odleciały, każda taka możność zebrania się w pełnym komplecie, wbrew ciągłemu rozpraszaniu się, którego domagało się od nich istnienie. Z postronnych byli tylko zaproszeni powinowaci: Beauchêne i Konstancya, Séguin i Walentyna, nie licząc oczywiście pani Dervigne, matki panny młodej, Marty.
Do stołu zasiadło ogółem dwadzieścia jeden osób, ale były tam prócz tego jeszcze trzy inne, te najmniejsze: Leonek, którego dopiero co odstawiono od piersi, piętnastomiesięczny, Beniamin i Wilhelm, przy piersi jeszcze; chcąc zaś, żeby i oni brali udział w uroczystości, przysunięto ich wózki i tym sposobem mieli u stołu swe miejsca. Z nimi więc było dwadzieścia cztery osób, liczba okrągła dwóch tuzinów.
Stół ukwiecony różami rozlewał woń dokoła wśród chłodu cienistego pod deszczem promieni letniego słońca, osypującego ich złotemi pyłkami po przez gąszcz liścia. Tryumfalne lipcowa niebo rozpięło od końca do końca widnokręgu po nad nimi przecudny namiot błękitny. I biała suknia Marty, jasne sukienki dziewcząt dużych i małych, te wesołe barwy, ta młodość zdrowiem tryskająca zdały się być samymże wykwitem tego zieleniejącego skrawka szczęścia.
Śniadanie odbyło się wesoło, trącano wiejskim obyczajem w kielichy, życzono wszelkiego powodzenia młodemu małżeństwu, oraz wszystkim obecnym po kolei.
Wreszcie kiedy służba sprzątała nakrycie, Séguin, który udawał, że go zajmuje hodowla, zażądał aby Mateusz pokazał mu swe obory i stajnie. Podczas śniadania nie mówił o niczem innem jak tylko o koniach, chciał więc przedewszystkiem obejrzeć wielkie konie robocze, których dzielność i wytrwałość nadzwyczajną zachwalał mu gospodarz. Skłonił nawet i Beauchêna, żeby im towarzyszył w tych oględzinach. Kiedy zaś trzej mężczyźni poczęli się wybierać, Walentynie i Konstancyi, nie mającym co robić a ciekawym tego folwarku, którego rozrost nadzwyczajny a tak szybki przejmował je zdumieniem, przyszła chęć udania się za nimi, pozostawiając pod cieniem drzew resztę rodziny wśród spokoju radosnego tego pięknego uroczystego popołudnia.
Obory i stajnie znajdowały się po prawej stronie od dworu. Żeby się do nich dostać wszakże, trzeba było przejść obszerny dziedziniec, zkąd widać było całą włość niemal. Tu zatrzymali się wszyscy, zdjęci podziwem, tak cała wielkość tego dokonanego dzieła promieniała teraz w słońcu. Znali tę ziemię zarosłą krzakami, wyschłą, bezpłodna, teraz widzieli ją toczącą morze kłosów, pokrytą plonem, którego fala urastała ciągle. Tam w górze, na dawnem wzgórzu bagnistem taką była żyzność ziemi przesiąkłej, nagromadzonej przez wieki, że dotąd nie potrzebowały te grunta nawet nawozu. Dalej na prawo, na lewo stoki niegdyś piaszczyste ciągnęły się zieleniejące, użyźnione dziś rozprowadzoną tu wodą źródeł. A nawet lasy w oddali, zagospodarowane racyonalnie, przetrzebione tu i owdzie obszernemi polanami, przewiane, rozrosły się, jak gdyby całe to życie dokoła w dziesięćkroć wzmożone i w nie nową tchnęło siłę, wzmogło w nich soków żywotnych potęgę. Ta to siła żywotna, ta potęga wielka wiała, rzekłbyś, od włości całej, od tego dzieła życia poczętego, stworzonego, tej pracy człowieka, zapładniającego nieurodzajną ziemię, zmuszającego ją do wydawania bogactw niezmiernych na pożytek i wyżywienie wciąż rozradzającej się ludzkości, co świat cały ujarzmi.
Nastała długa cisza. Wreszcie Séguin suchym swym głosem z szyderczym śmiechem, którego gorycz zaostrzała jeszcze osobista jego ruina, wyrzekł:
— Zrobiłeś pan dobry interes, niema co mówić. Nigdy nie byłbym przypuścił tego nawet.
Potem puścili się dalej w pochód. W stajniach wszakże w oborach, w krowiarni, owczarni, chlewach, kurnikach, wzrosło jeszcze tylko to wrażenie siły i potęgi. Dzieło stwarzania wciąż tu szło dalej tak samo jak tam wśród pól z tą tylko różnicą, że tu to dzieło stwarzania stawało się żywem; krowy, owce, kury, króliki, wszystko to urastało w nowe, coraz bardziej rozszerzające się plony. Z każdym rokiem więcej napełniała się arka, stawała się już zbyt ciasną, z każdym rokiem okazywała się potrzeba coraz to nowego ogrodzenia, coraz to nowych budynków.
Życie, rodziło życie; szło się tu wśród ludności bezustannie rodzącej, wszędy dokoła, coraz to nowe plemiona, coraz to nowe stada piskląt, trzód młodych, kiedy równocześnie tak samo po za obrębem tych budynków mnożyły się ziarna i znowu poczynało w dalszym ciągu toż samo dzieło twórcze, bezprzestannie zwiększające się, nabrzmiewające falą rozlaną daleko, falą niewyczerpanej płodności.
W stajniach Séguin zachwycał się ogromnie doskonale dobranemi parami koni roboczych wielkich, silnych i zachwyt swój wyrażał słowami konesera. Ztąd przeszedł na kwestyę hodowli i przytoczył jednego ze swych przyjaciół, który za pomocą systematycznego krzyżowania pewnych gatunków, otrzymywał rezultaty znakomite. A powracając do dawnych teoryi dodał w rodzaju objaśnienia:
— O! jeśli chodzi o zwierzęta, godzę się z całego serca na owo biblijne: „rośnijcie i rozmnażajcie się“, zwłaszcza też jeśli my hodowcy z potrzeby czy przez ciekawość ułatwiamy im zaloty.
Zaśmiał się szyderczo. Potem kiedy Walentyna i Konstancya, milczące, cokolwiek zrażone tą wonią fermentu życia, zawróciły zwolna dążąc do pozostawionego towarzystwa, począł piorunować na wiek obecny i rozwijać dawne swe teorye, bez żadnego wstępu lub przejścia nawet. Być może, że głucha uraza zazdrosna popychała go do protestowania przeciw zwycięstwu życia, którem rozbrzmiewał folwark cały.
— Wyludnienie, ach! to pewna, nie postępuje dość szybko! Ten Paryż, co chciał umrzeć, doprawdy niemało na to potrzebuje czasu! W każdym razie stwierdzić można już niektóre pomyślne symptomata, boć bankructwo coraz poważniejsze przybiera rozmiary wszędzie: w nauce, polityce, literaturze i sztuce nawet. Wolność skonała już. Demokracya drażniąc instynkta ambicyi, rozkiełznawszy walkę wzajemną klas o władzę, dochodzi do szybkiego już rozkładu socyalnego. Dotąd motłoch jeszcze tylko, ci maluczcy, pokorni, płodzili dzieci przez głupotę, na swych gnojowiskach ciemnoty i nędzy. Co do wybranej części społeczeństwa: inteligencyi, bogaczy, ci coraz to mniej wydawali na świat potomków, co pozwalało spodziewać się, że przed szczęśliwą zagładą ostateczną nastanie okres cywilizacyi znośnej, kiedy się zostanie między sobą tylko, w nader małej liczbie, nieco mężczyzn tylko i nieco kobiet, doszłych do najwyższego szczytu wyrafinowania, żywiących się tylko woniami, upajających się powiewami.
Ale, mówił dalej, on rozczarował się już zupełnie, pewien dzisiaj, że nie doczeka tej epoki, zbyt wolno nadchodzącej.
I prawił w dalszym ciągu:
— Jeszcze gdybyż chrystyanizm, powracając do pierwotnej wiary, potępił kobietę jako istotę nieczystą, szatańską, opłakanej pamięci, szedłby człowiek na pustynię żyć życiem świętych a świat prędzejby się skończył. Co wszakże doprowadza mnie do wściekłości to ten katolicyzm polityczny, który dlatego, aby sobie samemu zapewnić dalsze istnienie, urządza i toleruje sromotę małżeństwa, pokrywając tym sposobem plugastwo i zbrodnię wydawania na świat dzieci... Chwała Bogu! ja, jeżelim sam zgrzeszył, jeśli przysporzyłem światu większą ilość nieszczęśliwych, pocieszam się tylko tą wiarą, że oni okupią błąd mój, sami pozostając bezpłodnymi. Gaston powiada, że się nigdy nie ożeni, że oficer nie powinien mieć innej żony nad swą szablę; a co do Łucyi spokojny już o nią jestem od dnia, w którym złożyła śluby zakonne u urszulanek... Rasa moja zamiera i to jest dla mnie pociechą.
Mateusz słuchał z uśmiechem. Znał on ten pesymizm literacki. Niegdyś przerażały go takie argumenty, owa walka cywilizacyi z prawami przyrody, owa głoszona względna bezpłodność inteligentniejszych, silniejszych. Ale od chwili jak stanął do walki za prawa miłości, sama już radość działania stała się dlań wiarą, pewnością że czyni dobrze. To też poprzestał tylko na tej nieco złośliwej odpowiedzi:
— A cóż pańska Andrea ze swoim Leonkiem?
— O! Andrea! — odpowiedział Séguin z gestem, który odtrącał tę, którą wspomniano, jakby nie uznawał jej za swoją.
Walentyna przystanęła, podniosła oczy i wpatrzyła się weń nieruchomie. Odkąd prowadzili życie każde na swoją rękę, nie mając z sobą nic wspólnego, nie tolerowała ona już jego brutalstwa szalonego, dawnych jego wybuchów zazdrości, przypominających napady obłąkania. W pośród ruiny co pochłaniała ich majątek, trzymała go ona na wodzy także tą obawą, że może domagać się zregulowania pewnych rachunków.
— Tak — przyznał — jest Andrea. Ale córki nie wchodzą w rachubę.
Całe towarzystwo szło dalej, kiedy Beauchêne, który dotąd sapał tylko i żuł cygaro powstrzymując się od zabierania głosu w kwestyi tak ściśle związanej z osobistym okropnym jego rodzinnym dramatem, nie mógł już milczeć dłużej, zawsze pewny siebie, wyższy, zwycięzki mimo wszystko. Począł mówić pyszałkowato a bardzo głośno:
— Nie należę ja tam do szkoły Séguina, ale swoją drogą przyznać muszę, że w tem co on mówi dużo jest prawdy... Ta kwestya zbytecznego przyrostu ludności, trudno wam powiedzieć, jak mnie ona dotychczas roznamiętnia. Mogę się poszczycić tem, żem ją zbadał do głębi. No i mojem zdaniem, widocznem jest, że Maltus miał rację, niema się prawa przecież wylęgać dzieci, do nieskończoności, nie troszcząc się o to, czy się wie z góry, jak je można będzie wyżywić... Jeśli biedacy zdychają z głodu, to własna ich wina, nie nasza przecież, boć to nie my z pewnością idziem zapładniać ich żony.
Wybuchnął rozgłośnym śmiechem. I mówił dalej w tonie rozprawy, którą zazwyczaj miewał na ten temat i wygłaszał przy każdej sposobności. Jedne tyko klasy rządzące były pod tym względem rozsądne, ograniczając się w tych rzeczach. Kraj pojedynczy nie może produkować więcej nad pewną ilość oznaczoną stanowisk dających utrzymanie; tak, że przez to samo już samą siłą faktów skazany jest na ściśle określoną również ilość ludności. Ztąd wypływa owa nędza, ilekroć biedacy zapominają się i pozwalają sobie zbytnich zabawek na swych barłogach. Ludzie sarkają na zły podział bogactw; ależ to szaleństwo marzyć o jakiemś państwie utopijnem, gdzie już nie będzie kapitalistów, ani posiadaczy, ani chlebodawców, ale tylko sami bracia, pracownicy równi sobie, dzielący się jak weselnym kołaczem szczęściem powszechnem. Zatem wina cała leży w nieprzezorności nędzarzy, jakkolwiek, przyznaje z otwartością brutalną, potrzebę, w której chlebodawca znaglonym jest spożytkować ten nadmiar dzieci, aby skłonić robotników koniecznych dlań do zniżki.
I upajając się własną argumentacyą, zapominając o własnych wspomnieniach w głupiej zarozumiałości, upartej i pełnej próżności swych poglądów, nagle doszedł do wniosków osobistych.
— Mówią nam, że nie jesteśmy patryotami dlatego, że nie mamy po za sobą całego szeregu bębnów. To niedorzeczne, każdy służy ojczyźnie jak może. Jeśli biedacy dają jej żołnierzy, my dajemy jej nasze kapitały, wysiłki naszego przemysłu i naszego handlu... Wreszcie, nieprawdaż? Każdy z nas dostatecznie zna swoje interesa. Bardzo, rzeczywiście, przysłużym się ojczyźnie, jeśli zostaniemy zrujnowani, wydając dla niej natomiast na świat dzieci, które podetną nam nogi i będą przeszkodą do wzbogacenia się, zburzą wszystko, co myśmy stworzyli, dzieląc rezultat naszej pracy między siebie! Wobec naszych praw, naszych obyczajów niema innego sposobu pozostawienia trwałego majątku nad pozostawienie go dla jedynego syna... I Boże mój! to wyjście narzuca się przecież samo z siebie; taki syn jedynak to mądrość jedyna, jedyne możliwe szczęście.
Ta rozprawa z tych ust miała w sobie coś tak dziwnie bolesnego i przykrego, że wszystkich przejęło pewne zakłopotanie i zamilkli zażenowani. On tryumfował, wyobrażając sobie, że ich przekonał całkowicie.
— Tak naprzykład, ja...
Konstaacya przerwała mu. Szła przodem z głową spuszczoną, jakby zgnębiona tym gradem słów, które ją przytłaczały do ziemi, zawstydzały, wystawiając na jaw całą jej straszną klęskę; teraz podniosła twarz, po której spływały dwie wielkie łzy.
— Aleksandrze!
— Cóż znowu, moja droga?
Nie pojmował nic jeszcze. Potem widząc łzy na jej twarzy zmieszał się nagle i cała jego pewność dotychczasowa zachwianą została. Spojrzał po reszcie towarzystwa i chcąc snać mieć ostatnie słowo, rzekł jeszcze:
— Ach, tak, nieszczęśliwe nasze dziecko... Ależ pojedynczy wypadek nie dowodzi niczego bynajmniej jeszcze i nie może być argumentem przeciw teoryi; idea pozostaje zawsze ideą.
Nastąpiła głęboka cisza; zresztą i tak już dochodzili do trawnika, gdzie pozostała cała rodzina. Od chwili już Mateusz myślał o Morange’u, którego zaprosił był na tę uroczystość a który wymówił się delikatnie, przejęty trwogą na samą myśl, że przyszłoby mu patrzeć na radość innych, zaniepokojony także taką podróżą, nieobecnością, podczas której obawiał się wszelkiego rodzaju zamachów na tajemnicze sanktuarium swego kultu. Czy i on tak samo upierał się przy swoich dawnych przekonaniach? czy broniłby jeszcze tak samo teoryi jedynego dziecka, wstrętnego obrachowania ambicyi, które opłacił życiem żony i córki? I migała mu w oczach twarz jego pomieszana, blada pod wpływem burzy, zbyt gwałtownej na jego czaszkę ograniczonego człowieka; widział go jak postępował tak drobnym kroczkiem maniaka, dążąc do jakiegoś zagadkowego konia, u którego czatowało nań obłąkanie. Ale ponura ta wizya wnet zniknęła, a przed oczyma jego stanął znów taras, oblany rozkosznym blaskiem słonecznym, przedstawiający taki obraz tryumfującej piękności zdrowego szczęścia, w ramie drzew rozłożystych, że Mateusz przerwał tę żałobną ciszę i wykrzyknął mimowolnie niemal:
— Przypatrzcie się, przypatrzcie! czyż to nie wesołe te kochane żony, te drogie dzieci na tle tej zieleni! Wartoby to odmalować doprawdy, aby wykazać ludziom jak to jest zdrowo, jak pięknie żyć pełnem życiem.
Na tarasie tymczasem nie tracono czasu odkąd Séguinowie i Beauchênowie poszli zwiedzić obory i stajnie. Naprzód rozdzielono na pamiątkę karty „menu”, malowane przez Karolinę akwarelą. Ta niespodzianka przy śniadaniu już zachwyciła wszystkich, śmiano się, cieszono powszechnie tą gromadą główek dziecięcych, tak liczną, że można było nią zdobić serwisy całego nakrycia stołu.
Potem kiedy służba sprzątała od stołu, Grzegórz zyskał sobie poklask ogólny, ofiarując pannie młodej bukiet przecudnych róż białych, który dotąd ukrywał w sąsiednim krzaku, w oczekiwaniu zapewne na nieobecność ojca. Były to oczywiście róże z młyna i niezawodnie przy pomocy Tereni musiał on tam obrabować wszystkie krzaki przydrożnego ogródka. Maryanna, przeczuwając to nowe nieposłuszeństwo, chciała go złajać. Ale za to jakież to były piękne róże, ogromne, prawdziwe głowy kapusty, jak to zapowiedział! I miał racyę, mógł tryumfować, jego róże były jedynemi białemi różami a pozyskał je tak jak zyskuje chłopiec pełen rycerskości, gotów do przesadzania murów, przeskakiwania przez parkany, buntowania dziewczątek, byle tylko uwieńczyć pannę młodą w białe kwiecie.
— Zbyt są piękne — oświadczył z całem przeświadczeniem — pewien jestem, że mi i ojciec nawet nic nie powie za to.
Wszyscy zaczęli śmiać się. W tej chwili jednak Beniaminek i Wilhelm zbudzili się ze snu, dopominając o pokarm krzykiem. Nadeszła kolej na nich teraz, jak zauważono wesoło. Ponieważ starsi zjedli z takim apetytem śniadanie, słuszna przeto, aby i im podano je z kolei. A ponieważ prócz rodzinnego grona nie było nikogo więcej, załatwiono przeto rzecz całą bez wielkiego zachodu. Maryanna zasiadłszy w cieniu dębu, wzięła na kolana Beniaminka, odpięła stanik i podała mu pierś z poważnie uśmiechnioną twarzą; tuż obok niej po prawej ręce usiadła Karolina, z tąż samą pogodą czyniąc toż samo; po lewej przyszła usiąść Andrea, wziąwszy na ręce małego swego Leonka, który acz już nie ssał od tygodnia, niemniej przeto żądny był pieszczot, szczęśliwy, że może choć przytulić się do tej ciepłej piersi, u której dotąd spędzał życie.
Rozmowa toczyła się o kwestyi karmienia. Ambroży opowiadał jak żona jego Andrea przekonaną była z początku, że nie będzie mogła karmić dziecka, że nie będzie miała wcale pokarmu, tak mocno, że gdyby nie on, nie byłaby spróbowała nawet; skoro jednak raz zaczęła, pokarm przyszedł sam z siebie i karmiła potem doskonale. W tej mierze niezawodnie dość jest chcieć.
— To prawda co mąż opowiada — odrzekła z uśmiechem Andrea. — Bałam się okropnie karmienia, wszystkie przyjaciółki odradzały mi, mówiły, że niepodobieństwem jest karmić. Zrazu wydawało mi się to przykrem a teraz taka jestem szczęśliwa!
Ucałowała serdecznie małego Leonka. Wówczas pannie młodej wydarł się mimowolnie z serca okrzyk, który wzmógł jeszcze wesołość powszechną.
— Słyszysz, mamo! Nie jestem ja tak tęga jak siostra moja Karolka, która karmi już trzecie dziecko z rzędu. Ale to nic nie szkodzi i ja karmić będę.
Na tę to chwilę, wśród śmiechów, których wybuchy zdwajał jeszcze rumieniec Marty, nadeszli właśnie Beauchênowie i Séguinowie z Mateuszem. Zatrzymali się mimowolnie przejęci urokiem tego ponętnego, potężnego obrazu. W ramach drzew rozłożystych, pod tym patryarchalnym dębem, niby wyrosła z tejże samej żyznej ziemi, wśród trawy gęstej rozsiadła się cała rodzina tak liczna i pełna siły w jednej grupie tryumfalnej, tryskającej radością, siłą i urodą. Gerwazy i Klara zawsze czynni, zajęci byli wraz z Fryderykiem pilnowaniem służby, uprzątającej nakrycie i przynoszącej na stół kawę. Trzy dziewczynki, którym dopomagał rycerski Grzegórz, obmyślały nową dekoracyę stołu, zanurzeni wszyscy czworo w ogromnym stosie kwiatów, róż herbacianych, róż blado-różowych, róż ponsowych. O kilka kroków dalej nowożeńcy, Dyonizy i Marta, rozmawiali półgłosem, kiedy tymczasem matka, pani Desvigne, przysłuchiwała się rozmowie ich w milczeniu, z uśmiechem pobłażliwym na twarzy, pełnej nieskończonej słodyczy. W samym środku tego sielskiego obrazka Maryanna, rozpromieniona, karmiła dwunaste swe dziecko, z odkrytem łonem białem jeszcze i świeżem, dotąd piękna pogodą siły, zdrową swą wolą, uśmiechająca się do Beniaminka, pozwalająca na drugie kolano równocześnie wdrapywać się Mikołajowi, przedostatniemu z rzędu, co zazdrościł najmłodszemu tego uprzywilejowanego miejsca. Obok niej te dwie synowe wydawały się dalszem tylko przedłużeniem jej istnienia, Andrea po lewej stronie, do której przyłączył się teraz Ambroży, drażniący się z Leonkiem, Karolina po prawej z dwojgiem dzieci, Wilhelmem u piersi i Bertą u kolan. Tu na tem miejscu z ziarna wyrosła wiara ich w życie i rozrosła się w pomyślność, w bogactwo pomnażające się ciągle, w ten wykwit wszechpotężny szczęśliwej płodności.
Séguin zwracając się do Maryanny, zagadnął żartobliwie:
— Więc ten panicz jest czternastym już, którego pani karmisz?
Wesoło poczęła śmiać się z tego sama.
— Nie, kłamać nie trzeba... Byłoby to rzeczywiście czternaste moje dziecko, gdybym nie była poroniła dwa razy. Ścisła cyfra wykarmionych będzie dwanaścioro.
Beauchêne, który odzyskał już napuszoną pewność siebie, nie mógł powstrzymać się od wtrącenia.
— No, nareszcie doszliście do tuzina. To już istne szaleństwo!
— I ja jestem tego zdania — ozwał się z kolei Mateusz, sam rozweselony. Jeśli to nie szaleństwo, to przynajmniej niepowściągliwego... Kiedy jesteśmy sami, żona moja i ja przyznajemy, że zeszliśmy cokolwiek za daleko. Zresztą nie żądamy, aby inni mieli iść za naszym przykładem, o! nie!... Ale dość tego! w naszych czasach można bez obawy przekroczyć miarę. Zbyt wiele, to zaledwie dosyć. Jeżeli przesadziliśmy cokolwiek dając przykład, naszemu biednemu krajowi wyszłoby na dobre, gdyby to szaleństwo stało się zaraźliwem... I jednego tylko obawiać się można, tego, aby ów rozsądek rozważny nie wziął raczej góry.
Maryanna słuchała wciąż uśmiechnięta, choć na przekór uśmiechowi, łzami zaszły jej oczy. Smutek rzewny ją przejął, krwawiąca dotąd jeszcze rana serca otwarła się napowrót pośród tej uciechy, jaką sprawiało jej tak nieczęste zebranie się wszystkich dzieci razem w domu, tych dzieci zrodzonych z jej ciała, wykarmionych jéj mlekiem.
— Tak — wyszepnęła głosem drżącym — miałabym ich dwanaścioro, ale dziś mam ich dziesięcioro tylko. Dwoje tam już zasypia w ziemi, gdzie na nas oczekują.
I to wspomnienie wywołane przez samąż matkę, owego wiejskiego cmentarzyka w Janville, owego rodzinnego grobu, gdzie obok siebie spoczywało dwoje jej dzieci, tak dziwnie było spokojne, tak nie trwożyło nikogo, że nabrało ono raczej znaczenia jakiejś obietnicy słodkiej, pośród tych godów weselnych. Drogie wspomnienie dwojga utraconych pozostało żywem dotąd i wszystkich przejęło ono tylko poważnem rozrzewnieniem, nawet w chwili ogólnej radości dziś, kiedy czas zabliźnił ranę. Alboż może istnieć życie bez śmierci? Każdy przychodzi spełnić zadanie swe na ziemi, potem odchodzi, skoro dzień jego się skończy, do starszych, w sen wieczny, gdzie urzeczywistnia się wielkie braterstwo ludzkości.
Wobec tego Beauchêne’a i tego Séguina jednak, co żartowali sobie z nich teraz, cała fala słów cisnęła się Mateuszowi na usta; radby był im odpowiedzieć, odnieść tryumf nad kłamliwemi ich teoryami, przy których upierali się jeszcze i teraz na przekór odniesionej w życiu porażce. Ta obawa przeludnienia ziemi, ten lęk, że nadmiar życia sprowadzić może głód, nie byłoż to niedorzecznością? Dość było czynić tak jak on uczynił, starać się o potrzebne środki utrzymania, ilekroć nowe daje się światu dziecko; i radby był ukazać im to Chantebled, dzieło swoje, te łany zbóż, co wyrastały w miarę jak przybywali ludzie. Z pewnością nikt nie obwini jego dzieci, że przychodząc na świat, wydarły innym ich cząstkę, skoro każde z nich, rodząc się, przynosiło z sobą nowy kawałek chleba dla siebie.
Miliony nowych istot mogły się rodzić spokojnie, ziemia jest przecież wielką, przeszło dwie trzecie jej części stoją dotąd odłogiem, należało je obsiać tylko, uprawić a stanie chleba dla ludzkości bez granic.
A potem czyż wszelka cywilizacya, postęp wszelaki nie wytworzyły się li pod wpływem znacznej liczby, wspólnemi, wielkiemi siłami? Wszakże taż sama nieopatrzność nędzarzy popchnęła tłumy rewolucyjne na podbój prawdy, sprawiedliwości, szczęścia. Co dnia jeszcze fala ludzka znaglać będzie świat do większej dobroci, większej sprawiedliwości, do logicznej poprawy rozdziału bogactw przez słuszne prawa, regulujące pracę powszechną.
A jeśli prawdą jest, że cywilizacya jest wędzidłem na zbytni rozrost ludzkości, to przejaw ten właśnie pozwala liczyć na równowagę końcową, kiedy ziemia, zaludniona całkowicie, stanie się rozumną o tyle, że będzie mogła żyć w iście boskiej nieruchomości. Było to jednak tylko czysto abstrakcyjne przypuszczenie wobec potrzeb obecnej chwili, narodów, które trzeba było zorganizować, rozprzestrzeniać bezustanku, w oczekiwaniu wielkiej federacyi ludzkiej. Więc przykład, jaki dawała Maryanna i on, był dobrym, był potrzebnym dla odmiany obyczajów, dla idei moralności i idei piękna.
Już Mateusz otwierał usta. Nagle przecież poczuł bezpożyteczność wszelkiej dyskusyi wobec uroczego obrazu tej matki otoczonej takim rozkwitem zdrowych, silnych dzieci, z jednem jeszcze u piersi pod wielkim dębem zasadzonym własną jej ręką. Dzielnie spełniała ona swe zadanie stwarzania bez końca. Była pięknością najwyższą!...
I nie znalazł nic pożyteczniejszego, ani dostateczniejszego, nad ucałowanie jej serdeczne wobec wszystkich gości weselnych.
— Tak, droga żono! tyś najpiękniejszą i tyś najlepszą ze wszystkich. Niechaj wszystkie tak jak ty czynią!
Wtedy Maryanna ucałowała go tak samo demonstracyjnie, co wywołało burzę okrzyków i śmiechów rozgłośnych.
Oboje byli bohaterami, których życie pobiegło bohaterskiemi szlaki, dzięki wierze ich w życie, dzięki energicznej woli czynu, dzięki potędze ukochania. I Konstancya odczuła to nakoniec, pojmując teraz całą siłę zdobywczą płodności, widząc dziś już Fromentów panami fabryki przez Dyonizego, panami pałacu Séguinów przez Ambrożego, panami całej okolicy przez inne swe dzieci. Była to liczba, było przeto i zwycięztwo. I złamana, strawiona uczuciem, którego nie mogła już zadowolnić, pojąc się goryczą swej klęski, równocześnie jednak spodziewając się jakiegoś okropnego odwetu ze strony losu, odwróciła się, aby ukryć dwie łzy gorące, co paliły twarz jej wyschłą, oczy co nie płakały nigdy.
Beniaminek i Wilhelm wciąż ssali jeszcze, jak łakomcy, którym nic nie zdoła przerwać uczty. Maryanna wzięła dziecko do drugiej piersi. Karolina pilnowała drugie, aby jej nie gryzło zbyt mocno. Gdyby nie śmiano się tak głośno, możnaby było słyszeć szmer potoku soków żywotnych, co podnosi łono ziemi, co dreszczem przejmuje wielkie drzewa w potężnem słońcu lipcowem. Ze wszech stron życie płodne niosło nasiona, stwarzało, rodziło, karmiło. I dla wieczystego dzieła wszechbytu płynął strumień mleka wieczysty po przez świat cały.

KONIEC KSIĘGI PIĄTEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.