Strona:PL Zola - Płodność.djvu/866

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kiedy wszystko kiełkuje, wszystko wyrasta dokoła, kiedy się pragnie płodności bez zastrzeżeń, bezprzestannego rodzenia, jakiemże dzikiem ciężkiem przypomnieniem otchłani ciemnej, wieczystej z której świat wyszedł — jest dzień, w którym spada na ludzi nieszczęście, żłobiąc pierwszy grób, co zabiera drogą istotę! To pierwsza szczerba niespodziana, wydarcie tych nadziei, które zdawały się nie mieć końca, zdumienie, że nie można żyć i kochać się zawsze.
Ach! te dwa dni straszliwe, co nastąpiły po dniu owym, ten folwark zamarły, również milczący, ta cisza nie przerywana, chyba tylko rykiem bydła, ta cała rodzina, co się zbiegła, zgnębiona okrutnem oczekiwaniem, z oczyma przepalonemi od łez, dopóki jeszcze to biedne ciało stało w domu, pod snopami kwiecia! I większem jeszcze okrucieństwem była ta okoliczność, że w wigilię egzekwii, ciało złożone do trumny, zniesiono do tej sali, gdzie tak wesoło bawiono się przy śniadaniu, obmyślając sposób, w jaki się ją przyozdobi wspaniale na obchód weselny. Tam to po raz ostatni czuwano przy zwłokach i nie było tam ani jednego krzewu zieleni, ani girland z liści, cztery gromnice świeciły się tylko i więdły białe róże, zerwane tego ranka. Ani ojciec, ani matka nie chcieli się położyć tej ostatniej nocy na spoczynek. Pozostali obok siebie u trumny dziecka, które im odbierała napowrót ziemia. Widzieli ją wciąż jeszcze, tę maleńką, szesnasto-