Ostatnia z Aldinich/Część pierwsza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Ostatnia z Aldinich
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimierz Kaszewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

W owej epoce pan Lelio nie był już w całym blasku swej młodości, czy to wskutek spełniania szlachetnej funkcyi swej płuca jego nabyły rozwoju, któremu uległy i mięśnie piersiowe, czy to skutkiem troskliwości, jaką śpiewacy stosują w celu hygienicznym do tego harmonijnego organu, ciało Lelia, które on wesoło nazywał pudłem swego głosu nabyło umiarkowanej tuszy. Ale noga zachowała cały wykwint, a wdzięk wszystkich ruchów jeszcze tworzył zeń takiego mężczyznę, jakiego za Cesarstwa kobiety nazywały un beau cavalier.
Lelio mógł jeszcze na deskach teatrów Fenice i La Scala spełniać funkcyę pierwszego tenora, nie urażając ani smaku, ani prawdopodobieństwa; głos jego, zawsze przedziwny, oraz talent wielki utrzymywały go zawsze w pierwszym rzędzie artystów włoskich; jego bujne włosy kasztanowate, oraz wielkie oko, pełne ognia, jeszcze przyciągały wzrok kobiet zarówno w salonach, jak na scenie; mimoto Lelio był człowiekiem statecznym, wstrzemięźliwym i w danym razie poważnym.
Dziwiło nas to niepomiernie, że przy tylu ponętach, jakich udzieliło mu niebo, przy świetnem powodzeniu w zaszczytnym zawodzie, nigdy nie było słychać o jego powodzeniach miłosnych. Mówiono, iż wzbudzał wielkie namiętności; lecz albo on ich nie podzielał, albo też szczegóły romansowe zagrzebał w głębiach szlachetnego sumienia — dość, że nikt nie umiał opowiedzieć delikatnego wyniku tego tajemnych epizodów. W rzeczywistości nie skompromitował on żadnej kobiety. Najzamożniejsze damy włoskie i niemieckie przyjmowały go z upragnieniem; nigdzie nie wniósł zamieszki lub zgorszenia. Wszędzie chwalono jego dobroć, prawość i rozsądek.
Dla nas, artystów, przyjaciół jego i towarzyszów, był on też najlepszym i najszanowniejszym z ludzi: Lecz ta pogodna wesołość, ten życzliwy wdzięk, jaki wnosił we wszelki stosunek towarzyski, nie w zupełności zakrywały nam w nim jakiś odcień melancholii i tajemny smutek.
Pewnego wieczoru, po wieczerzy, kiedyśmy prowadzili nocną pogawędkę pod pachnącemi szpalerami w Santa-Margareta, opowiadał nam Panorio o sobie, wynurzając porywy poetyczne, oraz bohaterskie walki swego serca z niewinnością, zasługującą na współczucie i szacunek. Pobudzony tym przykładem Lelio, a podzielający nasze wzruszenie, naglony też nieco zapytaniami Panoria i spojrzeniami Beppy, wyznał nam nareszcie, że sztuka nie była jedyną, namiętnością, jakiej zaznał w życiu.
Ed io anche! — zawołał z westchnieniem. — I ja także kochałem, walczyłem, zwyciężyłem!
— A czy i ty, tak jak Panario, ślubowałeś czystość? — zapytała Beppa, uśmiechając się i czarnym wachlarzem dotykając ramienia Panoria.
— Żadnego nigdy nie czyniłem ślubu — odparł Lelio, alem nazawsze posłuszny był wrodzonemu uczuciu sprawiedliwości i prawdy. Nie rozumiałem nigdy, jak można być choć jeden dzień prawdziwie szczęśliwym, narażając całą dolę osoby innej. Opowiem wam, jeśli chcecie, dwie epoki mojego życia, w których miłość grała rolę główną, a ocenicie sami, że nieco kosztować musiało, ażeby zostać, nie powiem bohaterem, lecz człowiekiem.
— Otóż początek niezmiernie poważny — odezwała się Beppa — i obawiam się, aby opowieść twoja nie była podobną do sonaty francuskiej. Potrzeba ci sonaty muzycznej, zaczekaj! Czy ten ton ci się podoba?
Jednocześnie dobyła ze swej lutni kilka akordów uroczystych, oraz zagrała pierwsze takty majestatycznego andante Duszeka.
— Nie to! — rzekł Lelio, tłumiąc dźwięk strun rękojeścią od wachlarza Beppy. — Zagraj mi raczej jednego z tych walców niemieckich, w których radość i ból w rozkosznym uścisku zdają się wolno wkręcać i okazywać kolejno bladą twarz załzawioną i czoło promieniste, uwieńczone kwiatami.
— Bardzo dobrze! — odrzekła Beppa. — Podczas walca Kupidon bawi się piłką i daje takt fałszywie, ni mniej ni więcej jak nauczyciel tańca; zniecierpliwiona radość tupie nogą, by podnieść mdłego muzyka, który powstrzymuje jej posuwisty impet. Wyczerpany znużeniem ból wilgotne oczy zwraca ku niemiłosiernemu grajkowi, by go skłonić do zwolnienia tych upartych obrotów, a słuchacze, nie wiedząc, czy mają śmiać się, czy płakać, decydują się zasnąć.
I Beppa zaczęła grać zwrotkę sentymentalnego walca, zwalniając i przyspieszając każdy takt kolejno, szybko zastosowując do tego ironicznego tonu wyraz swej ślicznej twarzyczki, raz uśmiechniętej radością, to znowu zasępionej smutkiem, a w tem żartobliwem traktowaniu zaznaczając całą moc swego artystycznego patryotyzmu.
— Ty jesteś kobietą ograniczoną! — rzekł do niej Lelio — przeciągając paznogciami po strunach, których dźwięk skonał w krzyku ostrym i rozdzierającym.
— Precz z nutą germańską! — zawołała piękna Wenecyanka, wybuchając śmiechem i oddając mu gitarę[1].
— Artyście — odparł Lelio — ojczyzną cały świat, wielka Cygania, jak my się wyrażamy. Per Dio! walczmy przeciwko despotyzmowi austryackiemu, przeciw Meternichowi, ale szanujmy niemieckiego walca. Walc Webera, o! moi przyjaciele, walc Bethovena, walc Schuberta! Oh! posłuchajcie tego poematu, tego dramatu, tej sceny rozpaczy, namiętności, szalonego wesela!
To mówiąc, artysta uderzył w struny instrumentu, całą potęgą głosu i duszy wokalizując wzniosły śpiew Beethovena: Życzenie. Potem nagle przerwał i rzucając na trawę instrument jeszcze pełny patetycznego brzmienia:
— Żaden śpiew — rzekł — nie poruszył duszy mojej tak, jak ten. Nasza muzyka włoska, trzeba to przyznać, przemawia tylko do zmysłów i do podnieconej wyobraźni; tamta przemawia do serca, do uczuć najgłębszych i najszlachetniejszych. I jam był takim, jak ty, Beppo. Opierałem się potędze geniuszu germańskiego; długom zatykał uszy ciała i umysłu na te melodye północne, których nie mogłem i nie chciałem zrozumieć. Ale nadszedł czas, w którym natchnienie boże nie zatrzymuje się na granicach państw przed kolorem mundurów i barwami chorągwi. Są w powietrzu jakieś anioły, czy jakieś sylfy, niewidzialne zwiastuny postępu, które znoszą nam harmonię i poezyę ze wszystkich punktów widnokręgu. Nie zagrzebujmy się pod naszemi ruinami, ale niech geniusz nasz rozwinie skrzydla i otworzy ramiona dla objęcia wszystkich geniuszów spółczesnych poprzez szczyty Alp.
— Patrzcie, jak on przesadza! — zawołała Beppa, ocierając swą lutnię, już całą okrytą rosą — a ja go miałam za człowieka rozsądnego.
— Za człowieka zimnego, a może i za samoluba, nieprawdaż, Beppo? — odpowiedział artysta, siadając z miną melancholijną. — Owóź i ja sam myślałem, że takim jestem, gdyż spełniałem czyny rozsądku i poświęcałem się na rzecz wymagań towarzyskich. Ale kiedy zabrzmi muzyka pułków austryackich wieczorem, a nasze wielkie place i ciche wody odezwą się echem Freischütza lub ułamkami symfonii Beethovena, łzy cisną mi się do oczu i uważam, że poświęcenia moje nie były bez wartości. Nowy zmysł zdaje się powstawać we mnie: melancholia wspomnień, smutek mimowolny, potrzeba rozmyślań, żywioły nie wchodzące zgoła w skład naszego południowego organizmu, wnikają odtąd we mnie wszystkiemi porami, i widzę jasno, że muzyka nasza jest niezupełną, a sztuka, której służę, nie wystarcza wyrazowi mej duszy. Dlatego też widzicie mnie zniechęconym do teatru, obojętnym na tryumfy, nieżądnym zdobywania nowych oklasków za pomocą starych środków; bo ja chciałbym się rzucić w życie wzruszeń nowych, a w dramacie lirycznym znaleźć wyraz dramatu mojego własnego życia. Ale wtedy możebym spochmurniał jak jaki Hamburczyk, a ty okrutnie szydziłabyś ze mnie, Beppo! Tego ja nie życzę sobie. Cotam! moi przyjaciele, pijmy! Niech żyje wesoła Italia i piękna Wenecya!
Przytknął do ust kieliszek, ale zaraz go postawił na stole z zamyśleniem, nie wychyliwszy ani kropli. Panorio odpowiedział mu westchnieniem, Beppa ścisnęła mu rękę, a po kilku chwilach melancholijnego milczenia Lelio, dotrzymując obietnicy, zaczął opowiadanie:
— Jestem, jak wiecie, synem rybaka z Chiogii, a urodziłem się jeszcze za czasów wolnej Rzeczypospolitej. Prawie wszyscy mieszkańcy tego wybrzeża mają klatkę piersiową bardzo rozwiniętą i głos silny. Byłby on i piękny, gdyby go nie łamali wcześnie, walcząc na łodziach przeciw hukowi morza i wiatrom, pijąc i paląc nieumiarkowamie, aby odpędzić sen i zgłuszyć znużenie. Piękna to rasa nasi Chioggianie.
Chociaż jestem budowy silnej, jak widzicie, wszelako ojciec mój, porywnywając mnie z braćmi, uważał, iż jestem tak szczupły i wątły, że nie chciał uczyć mnie ani zarzucania sieci, ani kierowania łodzią na każdą rękę, ale tylko nauczył mnie robienia wiosłem oburącz i wysłał, mnie na zarobek do Wenecyi w charakterze gondoliera. Wielką było dla mnie boleścią i upokorzeniem to życie najmity, porzucenie domu ojcowskiego, wybrzeży morskich, oraz szlachetnego i niebezpiecznego zawodu ojców.
Lecz miałem piękny głos, umiałem sporo ustępów z Ariosta i Tassa. Mogłem być przyjemnym gondolierem, a z czasem i przy cierpliwości zarobić jakie pięćdziesiąt franków miesięcznie w służbie amatorów i cudzoziemców.
— Ty nie wiesz, Zorzi — rzekł Lelio, przerywając i zwracając się ku mnie — jak się wśród naszego ludu rozwija gust, oraz poczucie muzyki i poezyi. Mieliśmy wtedy i mamy jeszcze (lubo obyczaj ten się zaciera) naszych własnych trubadurów i bardów, których nazywamy kupidonami. Są to śpiewacy wędrowni, przynoszący nam z prowincyj środkowych niepoprawne wiadomości mowy macierzystej, zepsutej, a właściwie rzecbym powinien, zbogaconej całym duchem narzeczy północnych i południowych. Obdarzeni pamięcią i zarazem wyobraźnią, nie wahają się bynajmniej mieszać swych dziwacznych improwizacyj z tworami poetów. Chwytając i zawsze na drodze pozostawiając jakieś nowe, nieznane wyrażenie, upiększają i własną mowę i teksty aktorów dziwną mieszaniną narzeczy. Możnaby ich nazwać zachowawcami niestałości języka w prowincyach pogranicznych i na wybrzeżach. Nieświadomość nasza przyjmuje bez apelacyi wyroki tej wędrownej akademii.
Zazwyczaj to w niedzielę o południu, na placu publicznym Chiogii, po sumie, albo wieczorem po karczmach nadbrzeżnych, bardowie ci opowiadaniem, przeplatanem śpiewem i deklamacyą, zachwycają liczne i namiętne gromady. Kupidon stoi zwykle na stole i przygrywa od czasu do czasu zwrotkę lub finał swego pomysłu na jakimś instrumencie, ten na trąbce kalabryjskioj, ów na wioli bergameńskiej, inny na skrzypcach, flecie lub gitarze.
Lud chioggijski, naprzód flegmatyczny i zimny, słucha zrazu patrząc z miną obojętną i niemal niechętną; ale przy wielkich ciosach, zadawanych włóczniami przez bohaterów Aryosta, przy zgonach paladynów, przy przygodach wyzwalanych dziewic i zmaganych olbrzymów, słuchacze budzą się, ożywiają, roznamiętniają, wykrzykują, tak, że kieliszki i fajki lecą w skorupach, łamią się stoły i stołki i często kupidon, z obawy, aby nie padł ofiarą rozbudzonego przez się zapału, musi uciekać, a dyletanci rozpierzchają się po polu, goniąc jakiegoś imaginacyjnego rabusia, z okrzykami: amazza! amazza! bij, zabij potwora! morduj łotra! zbójcę! brawo, Astolfie! pędź, zuchu! prędzej! prędzej! zabijaj!
W taki to sposób Choggioci, pijani dymem tytuniowym, winem i poezyą, siadają potem do łodzi, deklamując falom i wiatrom porwane kawałki namiętnych epopei.
Ja byłem najmniej hałaśliwym a najuważniejszym z tych dyletantów. Ponieważ przysłuchiwałem się bardzo pilnie tym widowiskom, a wychodziłem z nich milczący i zamyślony, rodzice moi ztąd wywnioskowali, że jestem chłopcem cichym i ograniczonym, żądnym i zarazem niezdolnym nauczenia się sztuk pięknych. Uważano, że głos mam przyjemny; ale ponieważ wymawiałem czyściej włoszczyznę, a deklamowałem mniej zapamiętale niż kupidonowie i ich naśladowcy, zawyrokowano, że jako czy to gondolier, czy śpiewak, mogę się przydać tylko na miasto; odwrotnie do tego jak gdzieindziej, dla obniżenia zdolności, mówią: dobry, ale tylko na wieś.
Obiecałem wam opowiedzieć dwa ustępy, nie zaś całe życie moje; nie będę przeto szczegółowo opisywał wszystkich cierpień, przez jakie przeszedłem, ażebym, żyjąc ryżem na wodzie i wiosłując, dojść do lat piętnastu i bardzo średniej biegłości w gondolierce. Jedyną mą przyjemność stanowiło przysłuchiwanie się serenadom; a mając chwilę wytchnienia, wymykałem się za muzykantami po wszystkich zakątach miasta. Przyjemność ta była tak wielką, że chociaż nie przeszkadzała mi żaleć za domem ojcowskim, przeszkodziła mi przecież doń powrócić. Namiętność moja wreszcie do muzyki była tylko w stanie sympatycznego gustu, nie zaś skłonności osobistej, gdyż głos mój wszedł właśnie w okres zmiany i zdawał mi się tak nieprzyjemnym że kiedym go nieśmiało próbował, tembardziej przekonywałem się, iż przyszłość moja ograniczać się będzie zawsze na rozpruwaniu wód lagunowych w służbie pierwszego lepszego.
Pan mój i ja często zajmowaliśmy traguetto, czyli stacyę gondolierską, na kanale Wielkim, przed pałacem Aldinich, około figury S. Zandegola (gwaro, we skrócenie imienia San-Giovanni-Decollato). Czekając na klijenta, pan mój spał, a ja obowiązany byłem oglądać się za przechodzącymi dla ofiarowania im usług.
Godziny te, często przykre w skwarne dni letnie, rozkosznemi były dla mnie u stóp pałacu Aldinich, dzięki pysznemu głosowi kobiecemu z towarzyszeniem arfy, którego dźwięki wyraźne dochodziły aż do mnie.
Okno, którem wybiegały te boskie dźwięki, położone było tuż nad moją, głową, a wystający balkon służył mi za ochronę przeciw upałowi słonecznemu. Mały ten zakącik był moim rajem, a ilekroć tamtędy przechodzę, drży mi serce na wspomnienie tych skromnych uciech mojej młodości.
Namiot jedwabny osłaniał wtedy kwadratową balustradę z białego marmuru, zszarzałą przez wieki i obrosłą roślinami ściennemi, starannie utrzymywanemi przez piękną właścicielkę tej siedziby, gdyż była ona piękną; widziałem ją kilka razy na balkonie, a słyszałem jak mówili inni gondolierzy, że to kobieta najmilsza i najbardziej upodobana w całej Wenecyi.
Mało mnie obchodziła jej piękność, lubo młodzież z ludu weneckiego zwraca oczy na kobiety najwyższych sfer, i nawzajem, jak zapewniają. Ja byłem tylko zasłuchany, a gdy się ukazała, serce mi biło, ponieważ ukazanie się jej dawało mi nadzieję, że ją wkrótce usłyszę śpiewającą.
Dowiedziałem się też od gondolierów stacyjnych, że instrumentem, na którym sobie przygrywa, jest arfa; ale opisy ich były tak niedokładne, że niepodobna mi było wyrobić sobie jasnego pojęcia o tym instrumencie. Akordy jego mnie zachwycały, i jego to najbardziej zobaczyć chciałem. Uczyniłem sobie o nim wyobrażenie fantastyczne; ponieważ mówiono mi, że jest szczerozłoty, większy odemnie, a mój pan, Masino, widział jeden z takich zakończony biustem kobiety, która wyglądała jakby chciała ulecieć, ponieważ miała skrzydła. Widywałem więc arfę w snach swoich to w postaci syreny, to ptaka; raz śniło mi się, żem znalazł arfę wśród trzcin i roślin morskich; ale w chwili, gdym odgarniał mokre ziele, by ją uchwycić, zbudziłem się nagle i nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć jej kształtu.
Ciekawość tak się uczepiła mego mózgu, że pewnego dnia uległem nareszcie pokusie nieraz już przezwyciężanej. Podczas gdy pan mój był w karczmie, ja wszedłem na wierzch prędła mojej gondoli a ztamtąd uczepiłem się krat niższego okna; następnie wydostałem się na balustradę balkonową, przekroczyłem ją i znalazłem się pod firankami namiotu.
Mogłem wtedy rozejrzeć się we wnętrzu wspaniałego gabinetu; ale jedynem przedmiotem, który mnie uderzył, była milcząca arfa, panująca dumnie nad wszystkiemi innymi. Promień, wpadający do gabinetu, gdym odsłonił firankę, padł na złocenia instrumentu i oświetlił pięknego łabędzia wyrzeźbionego na wierzchu. Stanąłem nieruchomy z podziwu, nie mogąc się nasycić rozpatrywaniem najmniejszych szczegółów, wybornej budowy, przypominającej mi przednią część gondol, przezroczystych strun jakby ze złotych nici utkanych, lśniącej miedzi i oprawy z ciemnego drzewa, pomalowanego w kwiaty, motyle i ptaki bogato kolorowane w wykonaniu wykwintnem.
Pozostawała mi jednak pewna wątpliwość. Wpośród tylu wspaniałych sprzętów, których kształt i użytek były mi nieznane, czym ja się nie omylił? Czy ja istotnie widzę arfę?
Chciałem się upewnić. Wszedłem do gabinetu i drżącą i niezgrabną rękę położyłem na strunach. O! radości, odpowiedziały mi. Porwany niewytłumaczonym szałem, począłem brzdąkać zapamiętale na całej skali, a nie wiem, czy kiedy najumiejętniejsza i najdzielniej prowadzona orkiestra tyle mi sprawiła przyjemności, co ta straszliwa wrzawa, jaką napełniłem mieszkanie pani Aldini.
Ale krótko trwało moje uniesienie. Na ten hałas przybiegł pokojowiec porządkujący sąsiednie sale, a że jakiś pędrak w łachmanach wkradł się tu i pozwala sobie oddawać się sztuce w sposób tak strasznie drapieżny, wziął sobie za obowiązek wypędzić mnie szczotką!
Nie podobał mi się ten sposób pożegnania; roztropnie więc wycofałem się ku balkonowi, ażeby wyjść tak, jak wszedłem. Lecz nim go zdołałem przekroczyć, lokaj rzucił się ku mnie, tak, iż przedstawiła mi się alternatywa: albo być obitym, albo dać skok śmieszny. Z desperacyi, zręcznie się schyliwszy, uniknąłem uderzenia i schwyciłem przeciwnika za obie nogi, tak, iż piersiami padł na balustradę. W mgnieniu oka uniosłem go z ziemi i zrzuciłem do kanału. Jest to gra, którą uprawiają w Chioggii chłopcy między sobą. Ale nie miałem czasu zauważyć, że okno było o dwadzieścia stóp od wody, a biedny cameriere mógł nie umieć pływać.
Szczęściem dla niego i dla mnie, wypłynął natychmiast i zaczepił się za łodzie stacyjne. Przerażenie zdjęło mnie na chwilę, gdym zobaczył, jak dał nura; ale widząc, że ocalał, pomyślałem i o ocaleniu własnem; on bowiem ryczał z wściekłości i gotów był zwalić na mnie całą służbę z pałacu Aldinich. Wpadłem w pierwsze drzwi, jakie napotkałem, i biegnąc po galeryach, miałem już spuścić się ze schodów, kiedym usłyszał pomieszane głosy, idące na moje spotkanie. Czemprędzej więc wbiegłem na górę, ku poddaszom pałacu, gdzie ukryłem się na strychu, wlazłszy pomiędzy stare obrazy, zjedzone przez robactwo, i połamane sprzęty.
Przebyłem tam dwa dni i dwie noce bez pożywienia, nie śmiąc torować sobie drogi śród mych nieprzyjaciół. Było tyle ludzi i tyle ruchu w tym domu, iż nie można było kroku zrobić bez spotkania się z kimś. Przez okienko słyszałem gawędy sług, przebywających w galeryi o piętro niżej. Rozmawiali o mnie prawie ciągle, tworzyli tysiączne przypuszczenia o mojem zniknięciu i odgrażali się dać mi dobry poczęstunek, jak tylko mnie złapią.
Słyszałem też mojego pana, jak na gondoli dziwił się mojej nieobecności, i także oczekiwał mego powrotu z myślą niemniej niż tamci miłosierną.
Byłem odważny i silny, alem czuł, że przed liczbą nie dotrzymam. Myśl dostania po karku od pana nie zaprzątała mnie wcale; należało to do zwykłych przygód terminatora i nie przynosiło ujmy. Ale dostać plagi od lokajów, nie! taką mnie to przejmowało zgrozą, żem wolał umrzeć z głodu, i nie wiele brakowało do takiego zakończenia awantury: w piętnastym roku dyeta nie zbawia.
Stara pokojówka, szukająca na strychu jakiegoś zaprzepaszczonego grzebienia, zamiast swojego zbiega znalazła zemdlonego burcarollina i napoły umarłego, u stóp obrazu, przedstawiającego Ś. Cecylię. Co było dla mnie uderzającego w mem pognębieniu, to, że święta trzymała w ręku arfę starożytnej formy, której miałem czas dobrze się przyjrzeć, pomimo dolegliwości głodu, i której widok stał mi się tak nienawistnym, że przez długi czas następnie znieść nie mogłem ani widoku, ani brzmienia tego złowrogiego dla mnie narzędzia.
Dobra kobieta zajęła się mną i zainteresowała ku mnie panią Aldini. Niebawem minęły skutki głodu, a mój prześladowca, ułagodzony tą pokutą, życzliwie przyjął wyznanie mej winy, oraz krótkie, lecz szczere, wynurzenia żalu.
Ojciec mój, dowiedziawszy się od starego gondoliera o mojem zniknięciu, przybył natychmiast. Ściągnął brwi, gdy mu pani Aldini oświadczyła, że ma zamiar wziąć mnie do swej służby. Był to człowiek nieokrzesany, ale dumny i niepodległy. Podług niego, dosyć już było tego, że dla słabej budowy skazany zostałem na życie miejskie. Pochodziłem ze zbyt dobrej rodziny, ażeby być lokajem, a lubo gondolierzy mają wielkie zachowanie w domach prywatnych, znaczna zachodzi różnica między gondolierem publicznym a domowym. Ci ostatni lepiej są ubrani, to prawda, i uczestniczą w życiu patrycyuszowskiem; ale uważani są za lokajów, a takiego poniżenia w rodzinie mojej nie było.
Jednakże pani Aldini sprawiała się tak wdzięcznie i życzliwie, iż mój poczciwy ojciec, kłopotliwie gniotąc w rękach swą czerwoną czapkę, i co chwila, ze zwyczaju, wydobywając z kieszeni zagasłą fajkę, nie wiedział, co odpowiedzieć na jej słodkie słowa i szlachetne obietnice. Postanowił zdać to na mnie samego, licząc, że odmówię.
Ale ja, lubo zrażony do arfy, myślałem. tylko o muzyce. Jakąś szczególną moc miała nademną pani Aldini; była to istna namiętność, ale namiętność artystyczna, zgoła platoniczna i filharmonijna. Z pokoiku na dole, gdzie mnie umieszczono — gdyż skutkiem głodu miałem kilkodniową gorączkę — słyszałem ją śpiewającą, a na ten raz przygrywała sobie na klawikordzie, gdyż zarówno biegle grała na kilku instrumentach. Upojony jej akcentami, nie zrozumiałem nawet skrupułów ojca, i bez namysłu przyjąłem miejsce drugiego gondoliera w pałacu Aldinich.
Do dobrego tonu w owej epoce należało być dobrze zaopatrzonym w barkarole, to jest, ponieważ gondola w Wenecyi znaczy to samo, co ekwipaż winnych krajach, przeto i gondolierzy stanowią przedmiot potrzeby i zarówno zbytku, podobnie jak gdzieindziej konie.
Ponieważ wszystkie gondole są mniej więcej podobne, na mocy dekretu dawnej Rzeczypospolitej, która nakazała, aby wszystkie były powleczone czarno, więc jedynie ubraniem i wyglądem wioślarzy osoby zamożne mogły się odróżnić od tłumu. Gondola wykwintnego patrycyusza winna była być kierowaną z tyłu przez człowieka silnego i męzkiej piękności, z przodu przez murzynka osobliwie przybranego, lub blondyna krajowca, w rodzaju pazia lub dżokeja strojnego elegancko, a umieszczonego tam nakształt ozdoby, lalki u przodu okrętów.
Mnie zatem zupełnie odpowiadało to zaszczytne stanowisko.
Byłem prawdziwem dzieckiem lagun: chłopiec o płowych włosach, rumiany, bardzo silny, z konturami nieco kobiecemi, o dziwnie małych rękach i nogach, piersi szerokiej i muskularnej, szyi i ramionach okrągłych, gładkich i białych. Dodajcie do tego śliczny kostyum, pół-Figara, pół-Cherubina, a po większej części nogi bose, aksamitne spodnie błękitne spięte szkarłatnym pasem, a piersi okryte jedną tylko koszulą batystową, bramowaną, bielszą od śniegu, a będziecie mieli wyobrażenie o biednym histryonie w pączku, którego nazywano wówczas Nello, przez skrócenie prawdziwego nazwiska Daniel Gemello.
Taki los jest małych piesków, że pieszczą ich panowie głupi, a biją lokaje zazdrośni; taki też los jest powszechnie istot podobnych mnie: ubliżająca mieszanina ze strony jednych, brutalna nienawiść ze strony drugich.
Szczęściem dla mnie, Opatrzność rzuciła mnie na grunt błogosławiony: Blanka Aldini była to wcielona dobroć, wyrozumiałość, miłosierdzie na ziemi. Owdowiawszy w dwudziestym roku życia, czas przepędzała dopomagając ubogim, ciesząc zasmuconych. Gdzie było potrzeba otrzeć łzę, wyświadczyć dobrodziejstwo, przybywała na swej gondoli, trzymając na kolanach czteroletnią córeczkę, śliczną miniaturkę, tak wątłą, tak ładną, a zawsze tak świeżo ubraną, iż zdawało się, że na całym świecie jedne tylko piękne ręce matki były dość subtelne, delikatne, miękkie, aby dotykać jej, nie narażając na złamanie lub zgniecenie.
Pani Aldini zawsze ubrana była z gustem i wytwornością, której próżno usiłowały dorównać panie weneckie; niezmiernie bogata, lubiła zbytek, a połowę dochodu wydawała dla zadośćuczynienia swym upodobaniom artystycznym i nawyknieniom patrycyuszowskim. Druga połowa przechodziła na jałmużny, przysługi, dobrodziejstwa wszelkiego rodzaju. Lubo był to dosyć piękny grosz wdowi, jak go nazywała, uskarżała się, że jest duszą letnią, że nie czyni tego, co powinna, a więcej żalu, niż dumy nabierająca ze swych uczynków miłosiernych, codzień obiecywała sobie, że porzuci świat i zajmie się seryo zbawieniem duszy, lecz obietnicy nie dotrzymując.
Z tego połączenia słabości niewieściej i cnoty chrześcijańskiej możecie widzieć, że nie chciała uchodzić za duszę silną, i że umysł jej nie był oświecony więcej nad wymagania czasu i świata, w którym żyła.
Z tem wszystkiem, nie wiem czy istniała kiedy kobieta milsza i lepsza.
Inne kobiety, zazdroszczące jej piękności, bogactwa i cnoty, mściły się, zapewniając, że jest ograniczoną i tępą. Było to poniekąd prawdą, ale mimo to Blanka zachwycała wdziękiem. Posiadała w gruncie zdrowy rozsądek, który chronił ją od wszelkiej śmieszności, a co się tyczy braku ukształcenia, wynikająca ztąd skromna naiwność stanowiła u niej wdzięk nowy. Widziałem na własne oczy, iż ludzie najukształceńsi i najpoważniejsi nigdy sobie w towarzystwie z nią nie przykrzyli.
Żyjąc tedy w kościele i w teatrze, w chacie nędzarza i w pałacach, wszędzie wnosiła z sobą pociechę lub przyjemność, wszędzie wzniecała wdzięczność lub wesołość. Humor jej był równy, rozbawiony, a charakter jej piękności pogodę wkoło niej wytwarzał.
Była wzrostu średniego, biała jak mleko, a świeża jak kwiat; wszystko w niej pachniało słodyczą, młodością, zadowoleniem. Jak w całej uroczej osobie próżno było szukać ostrego wyskoku, tak i charakter jej nie miał żadnych chropowatości, dobroć najmniejszej luki. Jednocześnie czynna, jak obowiązkowość ewangeliczna i mdła, jak gnuśność wenecka, nigdy dwóch godzin nie przepędziła w jednem miejscu; w pałacu zawsze spoczywała na sofie, zewnątrz leżała w gondoli. Mówiła, że ma słabe nogi, i nigdy nie wstępowała na schody ani zstępowała bez pomocy dwóch osób; w mieszkaniu zawsze chodziła wsparta na ramieniu Sali, pięknej Arabki, służącej jej do towarzystwa.
Z tego powodu mówiono, że pani Aldini kulała skutkiem upadłego sprzętu, którym rzucił w nią mąż w przystępie gniewu i który to sprzęt złamał jej nogę; tego ja nigdy dobrze dowiedzieć się nie mogłem, choć ona przez dwa lata opierała się na mem ramieniu przy wyjściu z pałacu i z powrotem, tak troskliwie i umiejętnie ukrywając to niedomaganie.
Mimo swej łagodności, Blanka staranny i roztropny czyniła wybór osób ją otaczających; to pewna, że nigdzie nie widziałem takiego zbioru ludzi uczciwych. Jeżeli przyznajecie mi trochę dobroci i dumy szlachetnej, ja przypisuję to pobytowi w tym domu. Niepodobna było nienawyknąć tam do prawego myślenia, dobrego wyrażania się i postępowania: słudzy byli wierni i pracowici, przyjaciele stali i poświęcenia pełni, kochankowie nawet (bo byli tam wśród dworu i kochankowie, przyznać należy) honorowi i sumienni.
Miałem ja tam kilku panów; ze wszystkich tych władz signora była najmniej wymagającą. Wszyscy wreszcie byli dobrzy i sprawiedliwi.
Sala, stanowiąca władzę wykonawczą w domu, nieco surowo utrzymywała porządek; nie uśmiechała się nigdy, a wielki łuk jej brwi rzadko się rozdwajał nad długiemi, czarnemi oczyma. Ale była prawą, cierpliwą i miała wzrok przenikliwy, zawsze odgadujący szczerość. Mandolo, pierwszy gondolier, a mój bezpośredni ochmistrz, był to Herkules lombardzki, o atletycznych kształtach i czarnym jak smoła zaroście. Pomimo wyglądu Polifema, był to chłop najłagodniejszy, najcichszy i najbardziej ludzki, jaki kiedykolwiek z gór Alpejskich zstąpił do cywilizacyi wielkich narodów. Nareszcie, hrabia Lafranchi, najpiękniejszy z mężczyzn w całej Rzeczypospolitej, którego mieliśmy zaszczyt przewozić co wieczór w gondoli z panią Aldini, był to najprzyjemniejszy i najdobrotliwszy pan, jakiego w życiu znałem.
Nie widziałem nigdy nieboszczyka pana Aldiniego, tylko wielki jego portret w całkowitej postaci, stojący u wnijścia do galeryi w pysznych ramach, nieco odstających od ściany, i zdający się przewodzić długiemu szeregowi przodków, coraz bardziej poczerniałych i szanownych, którzy porządkiem chronologicznym zagłębiali się w ciemną nawę tej obszernej sali.
Mimo elegancyi spółczesnego stroju, nie mogłem patrzeć na niego bez spuszczenia oczu; albowiem na jego twarzy panował wyraz takiej aroganckiej dumy i surowej niezłomności, jakiej nie napotkałem nigdzie w całym pałacu. Piękny też to był portret tego 25-letniego młodzieńca, który zginął w pojedynku z jednym z Foscarich o to, iż ten śmiał ród swój stawiać wyżej od jego rodu. Pozostawił pamięć odwagi i tęgości; ale szeptano pocichu, że żonę swą wielce unieszczęśliwiał, a słudzy jakoś niebardzo go żałowali. Takim przejmował ich strachem, że nigdy nie przechodzili przed tym portretem bez odkrycia głowy, jakby ich pan żył jeszcze.
Musiała twardość jego duszy bardzo dokuczyć signorze i od małżeństwa ją odstraszyć, skoro odrzucała wszelki nowy związek małżeński, pomimo, iż najlepsze przedstawiały się jej partye. Kochać jednak potrzebowała, dowodem, iż przyjmowała poufale hrabiego Lafranchi.
Po roku hrabia, straciwszy nadzieję zostania jej mężem i szukając szczęścia gdzieindziej, oświadczył, iż bogata dziedziczka uczyniła mu lepszą nadzieję.
Signora zwolniła go wspaniałomyślnie, przez kilka dni zdawała się chorą i smutną; ale po miesiącu książę Montallegni zajął w gondoli miejsce poprzednika.
Miałem wielkie przywiązanie do signory, a jednak bez zazdrości przewoziłem księcia przy jej boku; wesoło odpowiadałem na jego pełne życzliwości kwodlibety, jakie panowie weneccy lubią, wymieniać z gondolierami, aby wybadać ich dowcip; a mimo nadmiernej swobody, jakiej w takich razach używa wyzwany gondoler, nigdy książę nie zmarszczył się na mnie.
Dobry był to chłopiec.
Nie miałem ja tej głupiej pokory, która uniża się przed prerogatywami rodu. W rzeczach miłości my w tym kraju i teraz tych prerogatyw nie uznajemy wcale, tem mniej owocześnie. Nie było takiej różnicy wieku między signorą i mną, abym nie mógł się w niej kochać. To pewna, że dziś trudnoby mi było nazwać to, co czułem wówczas. Może to była miłość, ale czysta jak mój wiek; miłość spokojna, ponieważ nie miałem ani wymagań, ani pożądliwości.
Pominąwszy młodość, gorliwość, charakter łagodny i wesoły, podobałem się szczególnie signorze przez miłość mą dla muzyki: doznawała przyjemności, widząc wzruszenie, jakie sprawiał mi jej głos, i ilekroć śpiewała, kazała mnie wołać. Dozwalała mi wstępu do samego gabinetu, gdzie, z jej rozkazu, siadałem przy Salli. Zdawało się, że radaby była przeze mnie rozsznurować nieco swą surową kamaryerę. Ale Salla imponowała mi więcej, niż sama pani, i nigdym nawet nie próbował ośmielić się do niej.
Raz signora zapytała mnie, czy mam głos; odpowiedziałem, żem miał, ale go straciłem. Chciała, abym spróbował go przy niej. Wzbraniałem się, ona nalegała; trzeba było ustąpić. Zmiesząłem się i byłem przekonany, że nie wydobędę z siebie najmniejszego dźwięku, gdyż z rok ust nie otwierałem, a miałem wtedy już siedemnaście lat. Głos mi powrócił, nie wątpiłem o tem. Schowałem więc głowę w dłonie; usiłowałem przypomnieć sobie jaką strofę z „Jerozolimy”, a przypadek zrządził, że wybrałem tę właśnie; która wyraża miłość Olinda dla Sofronii, a kończy się wierszami: „Brama assai, poco spara, mella chiede” (pragnij wiele, oczekuj mało, nie żądaj nic).
Zbierając się więc na odwagę, krzyczałem z całej siły, jakbym był na pełnem morzu. Nie wątpiłem o wrażeniu, jakie miałem sprawić; a kiedym na zakończenie uciął koguta, dobywając ostatniego głosu tak, że o mało sam się nie przewróciłem, zadrżały obrazy na ścianach, signora się uśmiechnęła, a struny arfy długiem brzmieniem odpowiedziały temu pociskowi potężnego głosu.
Santo Dio! — zawołała Salla, wypuszczając z rąk robotę i zatykając usta — a tożby i lew Św. Marka straszniej nie ryknął.
Mała Aldini, bawiąca się na dywanie, tak się przeraziła, że zaczęła płakać i krzyczeć.
Nie wiem co uczyniła signora. To tylko wiem, że ona i dziecko, Salla i arfa, gabinet i wszystko zniknęło, a ja pędziłem po wszystkich ulicach, nie wiedząc, jakie licho mnie opętało, aż do Quinta-Valla. Tam rzuciłem się w łódź i przybyłem na wielką łąkę, którą dziś Austryacy przezwali Polem Marsowem, miejsce najpustsze w Wenecję.
Zaledwie się ujrzawszy samotnym i wolnym, jąłem śpiewać całemi płucami. O cudzie! Miałem więcej energii i rozległości w głosie, niż wszyscy ci kupidoni, których, słyszałem i podziwiałem w Chioggii. Dotąd myślałem, że nie mam siły w głosie: miałem jej za wiele; rozpychała mnie, dusiła. Rzuciłem się twarzą w długie zielska i wybuchnąłem płaczem.
Potem znowu zacząłem śpiewać i po sto razy powtarzać rozrzucone strofy, jakie w życiu zapamiętałem. W miarę śpiewania łagodził się szorstki wybuch głosu, czułem, że narzędzie co chwila staje się powolniejsze i łagodniejsze. Nic doznawałem żadnego znużenia; im dłużej, tem więcej zdawało mi się, ze łatwiej oddycham i dech trwalej zatrzymuję.
Wtedy spróbowałem aryj operowych i romansów, jakie słyszałem przez dwa lata śpiewane przez signorę. Od dwóch lat nauczyłem się wiele i pracowałem wiele, sam o tem nie wiedząc. Metoda weszła mi do głowy przez samą rutynę i instynkt, a uczucie weszło mi do duszy za pośrednictwem intuicyi i sympatyi.
Mam wielkie poszanowanie dla nauki; ale wyznaję, iż żaden śpiewak mniej się nie uczył odemnie. Miałem z natury nieporównaną łatwość i pamięć. Dość mi było raz coś posłyszeć, ażeby z dokładnością powtórzyć. Przekonałem się o tem tegoż samego dnia, prześpiewawszy od początku do końca wszystkie najtrudniejsze kawałki z repertuaru pani Aldini.
Noc położyła kres memu zapałowi. Wtedy dopiero spostrzegłem, że cały dzień nie byłem na służbie; pobiegłem więc do pałacu, pomieszany i żałujący za winę. Była to pierwsza, jakiej się w tym rodzaju dopuściłem, a niczego się tak nie obawiałem, jak wyrzutu signory, choćby najłagodniejszego.
Była przy wieczerzy, a ja nieśmiało stanąłem za jej krzesłem. Nigdy nie obsługiwałem jej przy stole, bo pozostałem dumnym, jak każdy Chioggiota; lecz chcąc naprawić winę aktem pokory, wziąłem z rąk Salli chiński talerz porcelanowy, który ona miała jej podać, i niezgrabnie wyciągnąłem rękę. Pani Aldini udała zrazu, że nie zważa i pozwoliła się w ten sposób obsługiwać przez kilka chwil; potem naraz, spotkawszy ukradkiem mój wzrok o miłosierdzie wołający, wybuchnęła głośnym śmiechem, głowę przerzuciwszy na tył fotelu.
— Wasza książęca mość go psuje — odezwała się surowa Salla, powstrzymując także nieznaczną chęć podzielenia wesołości pani.
— Zacóż miałabym go łajać? — odrzekła signora. — Zrana przestraszył się siebie samego, a iżby się ukarać, uciekł niebożątko. Pewną jestem, że nie jadł nic przez cały dzień. Idź, idź powieczerzać, Nellino. Przebaczam ci pod warunkiem, że więcej śpiewać nie będziesz.
Ten dobrotliwy sarkazm wydał mi się bardzo gorzkim. Pierwszym on był, który uczułem; gdyż, pomimo wszelkich żywiołów nastręczających się dla dotknięcia mej próżności, było to uczucie, którego jeszcze nie zaznałem. Ale wzbudziła się we mnie pycha: szydząc z mego głosu, zaprzeczano mi duszy, godzono na moje życie, według mojego widzimisię.
Od tego dnia lekcye, jakich mi udzielała bezwiednie signora, ćwicząc się w śpiewie w mej obecności, były dla mnie coraz korzystniejsze. Co wieczór, po skończonej służbie, pędziłem na Pole Marsowe dla ćwiczenia się i miąłem świadomość swoich postępów.
Wkrótce nie starczyły mi już lekcye signory. Pragnąłem niezmiernie być w teatrze; ale przez cały czas, jak ona tamże pozostawała, ja musiałem pilnować gondoli, z racyi, iż Mandolo miał przywilej udawania się na parter lub słuchania w korytarzach. Uprosiłem go raz nareszcie, że mi ustąpił swego miejsca na jeden akt opery w teatrze Fenice. Grano Matrimoni sagreti. Nie jestem w stanie opisać wam, co się ze mną działo: myślałem, że oszaleję, a chybiając słowo dane towarzyszowi, zostawiłem go na pastwę nudom w gondoli, sam zaś wyszedłem kiedy sala była pustą, a światła pogaszone.
Wtedy uczułem gwałtowną, nieprzepartą potrzebę bywania w teatrze co wieczór. Nie śmiałem prosić o pozwolenie pani Aldini: obawiałem się, ażeby znowu nie wyszydziła mej nieszczęśliwej, jak ją nazywała, namiętności do muzyki. Jednakże, trzeba było albo umrzeć, albo iść do Fenice.
Przyszła mi zdrożna myśl opuścić służbę signory i zarabiać na życie jako facchino (posłaniec miejski) przez dzień, aby mieć czas i środki bywania w teatrze wieczorem. Obliczyłem, że przy drobnych oszczędnościach, uczynionych w pałacu Aldinich, oraz przy ograniczeniu odzieży i żywności do rozmiarów najkonieczniejszych, mógłbym namiętność swą zadowolić. Myślałem też, ażeby wejść do teatru jako maszynista, kompars lub palacz; najpośledniejsze zajęcie miłemby mi było, bylebym codzień mógł słyszeć muzykę.
Nareszcie postanowiłem wywnętrzyć się życzliwemu księciu Montalegri, któremu opowiedziano już moją przygodę muzykalną.
Z początku rozśmiał się ze mnie; ale gdym ja nalegał coraz odważniej, położył za warunek, żebym mu coś zaśpiewał.
Wahałem się długo: obawiałem się, aby i on nie zgryzł mnie swojem szyderstwem, a lubom sobie dotąd żadnego na przyszłość stałego nie określił planu, czułem, że odjęcie mi nadziei dobrego kiedyś zaśpiewania pozbawi mnie życia.
Zrezygnowałem się jednak: głosem drżącym zaśpiewałem urywek czegoś, co raz tylko słyszałem w teatrze. Wzruszenie moje udzieliło się księciu; widziałem w jego oczach, że słucha mnie z przyjemnością: nabrałem otuchy, śpiewałem lepiej. On podnosił kilka razy ręce, aby mi przyklasnąć, ale zatrzymał się, aby mi nie przerywać. Wtedy śpiewałem zupełnie dobrze, a książę, będący prawdziwym lubownikiem, kiedy skończyłem, omal mnie nie uściskał i udzielał mi największych pochwał.
Zaprowadził mnie więc do signory i przedstawił mą prośbę, do której ona zaraz się też przychyliła. Ale i ona chciała również, ażebym zaśpiewał, na co ja w żaden sposób zgodzić się nie mogłem. Hardość mego oporu zdziwiła panią Aldini, ale jej nie rozgniewała. Myślała przezwyciężyć go później, lecz nie przyszło jej to łatwo.
Im częściej bywałem w teatrze, tem więcej ćwiczyłem się i postępowałem, tem więcej uczuwałem też braki; nie chciałem przeto, aby mnie słyszano i sądzono, dopóki sam siebie pewnym nie będę.
Aż pewnego wieczoru, na Lido, przy przepysznem świetle księżyca, ponieważ przejażdżka signory pozbawiła mnie i teatru i pracy nad sobą, zdjęła mnie wielka chęć śpiewania i uległem natchnieniu.
Signora i jej kochanek słuchali mnie w milczeniu, a kiedy skończyłem, nie wyrazili mi ani słówka czy to pochwały, czy nagany. Mandolo tylko, czuły na muzykę, jak każdy Lombardczyk, wykrzykiwał po kilka razy, słuchając mojego młodego tenoru:
Carpo dęl diavolo! che buon basso!
Ubodła mnie troszkę ta obojętność, czy też nieuwaga mojej pani. Świadomość miałem, że śpiew mój zasłużył na zachętę z jej ust. Nie pojmowałem również oziębłości księcia, według pochwał, jakich mi nie szczędził przed dwoma miesiącami. Później dopiero dowiedziałem się, że pani była zachwycona moim talentem, lecz dla ukarania mnie, że tak długo prosić się kazałem, postanowiła okazać się nieczułą na pierwszy raz.
Zrozumiałem tę nauczkę i po kilku dniach, wezwany przez nią podczas przejażdżki, zastosowałem się skwapliwie. Była sama, rozciągnięta na poduszkach gondoli, i zdawała się zdjęta melancholią, która wcale nie była jej właściwą. Nie wyrzekła do mnie ani słówka przez cały czas, ale z powrotem, gdy podawałem jej ramię przy wejściu na schody, powiedziała kilka słów, które pozostawiły mi wzruszenie szczególne:
— Nello, uczyniłeś mi wiele dobrego: dziękuje ci.
Następnych dni sam już ofiarowywałem się śpiewać. Zdawała się przyjmować z wdzięcznością. Upał był gnębiący, teatry opustoszały; signora mówiła, że jest chorą; ale co mnie najwięcej uderzyło, to, że książę towarzyszył jej tylko już co drugi wieczór, nawet co trzeci, albo i co czwarty. Myślałem, że i on zaczyna się sprzeniewierzać i żal mi się zrobiło mojej biednej pani. Nie pojmowałem jej upartego cofania się przed małżeństwem; nie zdawało mi się sprawiedliwem, ażeby Montalegri, taki dobry i łagodny, miał cierpieć za nieboszczyka Torkwata Aldiniego. Z drugiej strony, nie pojmowałem również, aby kobieta tak miła i piękna miała kochankami tylko nędznych spekulantów, chciwszych na jej majątek, niż przywiązanych do jej osoby, i porzucających ją wraz po upewnieniu się, że majątku nie otrzymają.
Myśli te tak mnie trapiły przez kilka dni, że, mimo szacunku dla mojej pani, nie mogłem się powstrzymać od zaczepienia Mandola moim komentarzem.
— Nie baj! — odparł mi. — Teraz to stało się naodwrót z tem, co było za Lafranchi’ego. Teraz signora traci gust do księcia i co wieczór daje mu odprawę. Z jakiego powodu, trudno odgadnąć, bo przecież patrzymy na nią codziennie i nie widzimy przy niej nikogo innego. Może się wstydzi przed sobą za to sucze życie, chce się oderwać zupełnie od świata i być naprawdę pobożną.
Tego samego wieczora chciałem zaśpiewać signorze pieśń do Najświętszej Maryi Panny, ale żywo mi przerwała, mówiąc, że jeszcze jej się spać nie chce i zażądała strof o miłości Armidy i Rinalda.
— On się omylił — powiedział Mandolo, któremu nie zbywało na dowcipie, udając jakoby mnie tłumaczył.
— Zmieniłem fon i pani słuchała mnie uważnie.
Spostrzegłem wkrótce, że skutkiem ciągłego śpiewania na otwartem powietrzu głos mój zaczyna niedomagać. Poradziłem się nauczyciela muzyki, który przychodził do małej Alezyi Aldini, wówczas sześcioletniej. Odpowiedział mi, że jak będę ciągle śpiewał na otwartem powietrzu, to stracę głos w niespełna rok. Zagrożenie to tak mnie przestraszyło, że postanowiłem zaprzestać.
Ale nazajutrz signora prosiła mnie o ludową „Barkarolę” Biondina, tak smutno, z oczyma tak słodkiemi i twarzą tak bladą, że nie miałem odwagi jej odmówić jedynej przyjemności, jakiej, zdawało się, zdolną była używać od niejakiego czasu.
Widocznem było, że szczuplała i traciła świeżość: księcia oddalała coraz bardziej. Życie przepędzała w gondoli, nieco nawet zaniedbywała ubogich. Zdawała się upadać pod jakiemś zgnębieniem, którego my wszyscy daremnie wyszukiwaliśmy przyczyny.
Przez jaki tydzień zdawała się poszukiwać rozrywki. Otoczyła się towarzystwem, a wieczorami zabierała po kilka gondol, w której siadywali jej przyjaciele z muzykami i dawali serenady.
Raz prosiła mnie o śpiew. Wymówiłem się niekompetencyą wobec muzyków zawodowych i licznych lubowników. Nalegała zrazu łagodnie, a potem z lekką urazą; ja wciąż broniłem się, aż rozkazała mi tonem stanowczym, ażebym był posłusznym.
Pierwszy to raz w życiu uniosła się. Zamiast zrozumieć, że to choroba tak zmienia jej charakter i poddać się żądaniu, ja dałem się powodować nieprzezwyciężonej dumie i oświadczyłem, że nie jestem jej niewolnikiem, że zobowiązałem się prowadzić jej gondolę, nie zaś bawić towarzystwo, a skoro ona tak źle wynagradza mą służbę, to śpiewać odtąd nie będę ani jej, ani nikomu.
Nie odpowiedziała nic; towarzysze, zdziwieni mem zuchwalstwem, milczeli.
Po kilku chwilach Salla wydała okrzyk i pochwyciła małą Alezyę, która, usnąwszy na ręku matki, omal nie wpadła w wodę.
Signora od kilku minut była zemdloną, a nikt tego nie zauważył.
Porzuciłem wiosło; gadałem sam nie wiem co; podstąpiłem do signory. Byłem tak pomieszany, że zrobiłbym jakie głupstwo, gdyby nie to, że Salla surowo odprawiła mnie na miejsce.
Signora przyszła do siebie, spiesznie zwrócono się na drogę do pałacu. Lecz towarzystwo było zwarzone, muzyka nie szła w ład; ja zaś byłem tak tem wszystkiem przerażony, że drżące ręce nie mogły utrzymać wiosła. Straciłem głowę, zawadzałem o wszystkie gondole. Mandolo mnie klął, ale ja, głuchy na jego klątwy, co chwila oglądałem się na panią Aldini, której czoło blade, oświetlone księżycem, zdawało się nosić piętno śmierci.
Źle przepędziła noc; nazajutrz miała gorączkę i pozostała w łóżku.
Salla nie pozwoliła mi wejść. Mimo jej wiedzy wśliznąłem się do sypialni i na kolana padłem przed signorą, tonąc we łzach.
Wyciągnęła do mnie rękę i powiedziała, że słusznie stawiłem jej opór.
— To ja — dodała z wielką dobrocią — jestem nad miarę wymagającą, fantastyczką nielitościwą od pewnego czasu. Trzeba mi to wybaczyć, Nello. chora jestem i czuję, że nie mogę kierować humorem swoim, jak zwykle. Zapominam, że nie twoje przeznaczenie zostać gondolierem i że czeka cię świetna przyszłość. Wybacz mi to także; przyjaźń moja dla ciebie jest tak wielką, że miałam samolubną chęć zatrzymania cię przy sobie i zagrzebania twego talentu na tem nizkiem stanowisku, które cię przygniata. Broniłeś swej niepodległości i godności, postąpiłeś dobrze. Odtąd zostajesz wolnym, będziesz uczył się muzyki; ja nie oszczędzę niczego, aby głos twój utrzymał się i talent rozwinął; nie będziesz mi odtąd wyświadczał innych usług, prócz tych, jakie ci podyktuje uczucie i wdzięczność.
Poprzysiągłem, że służyć jej będę całe życie, że wolę umrzeć, niż ją opuścić; i istotnie, miałem do niej przywiązanie tak uczciwe i głębokie, że nie sądziłem, ażebym wykonywał przysięgę nierozważną.
Lepiej się miała dni następnych i zmusiła mnie do wzięcia pierwszych lekcyj śpiewu. Była przy nich i zdawała się niemi bardzo interesować. W przerwach kazała mi powtarzać ćwiczenia i zasady, o których dotąd nie miałem najmniejszego pojęcia, lubo instynktownie stosowałem się do nich przy mym śpiewie naturalnym.
Postępy moje były szybkie, a wszelka moja praca uciążliwsza ustała.
Signora utrzymywała, że ją nuży podwójny ruch wioseł, a iżby Mandolo się nie skarżył, że robi za dwóch, otrzymał płacę podwójną. Ja zaś w gondoli bywałem zawsze, ale siedziałem na przedzie, zajęty jedynie wypatrywaniem z oczu pani mojej, coby uczynić, ażeby jej zrobić przyjemność. Piękne jej oczy były bardzo smutne, zamglone. Zdrowie jej czasami się poprawiało i znów pogarszało. To było mojem jedynem zmartwieniem, ale głębokiem.
Coraz więcej traciła siły, a pomoc naszych ramion już jej nie wystarczała do wejścia na schody. Mandolo wnosił ją, jak dziecko, tak, jak ja wnosiłem małą Alezyę.
Dziewczynka ta stawała się codzień piękniejszą: ale rodzaj jej piękności i charakter były wprost odwrotne matczynym. O ile matka była bladą i blondynką, o tyle Alezya była brunetką. Włosy jej spadały w dwóch silnych warkoczach aż do kolan; ramiona jej okrągłe i gładkie, uwydatniały się jak u młodej Maurytanki na odzieży zawsze białej.
jak śnieg. Co do humoru, dziwną była, jak na swój wiek. Nie widziałem nigdy dziecka, które byłoby tak poważnem, niedowierzającem, milczącem. Zdawało się, iż odziedziczyła wyniosły humor ojca. Nigdy się z nikim nie poufaliła; nikomu z nas nie mówiła „ty.” Pieszczota Salli wydała jej się ubliżeniem i ledwie ja tylko jeden, nosząc ją, obsługując, dostępowałem tego, że mogłem raz na tydzień ucałować koniuszczki jej różowych paluszków, które już ona pielęgnowała, jak dojrzała zalotnisia.
Z matką była bardzo zimna: całemi godzinami siedziała przy niej w gondoli, z oczyma wlepionemi w fale, niema, napozór nieczuła na wszystko, zamyślona, jak statua. Ale gdy signora uczyniła jej najmniejszą uwagę, albo kładła się do łóżka za wzmocnioną gorączką, Alezya wpadała w taką rozpacz, że można się było obawiać o jej rozum, albo i o życie.
Raz zemdlała w mych ramionach, kiedy Mandolo, niosący matkę, pośliznął się na peronie i upadł z nią razem. Signora lekko się zraniła i od tego czasu nie chciała już powierzać się zręczności poczciwego herkulesa lombardzkiego. Zapytała, czy ja mógłbym się tej przysługi podjąć. Byłem wtedy w pełni sił, i odparłem, że mogę unieść cztery takie panie, jak ona i osiem takich panien, jak jej córka. Odtąd nosiłem ją zawsze, gdyż nawet w chwili rozstania się, siły jej jeszcze nie powróciły.
Niebawem nadeszła chwila, w której signora wydała mi się mniej lekką, a schody cięźszemi do przebycia. Nie jej to przybyło objętości i wagi, ale ja traciłem siły w chwili, gdym ją brał w objęcia. Zrazu nic tego nie rozumiałem, ale potem czyniłem sobie wyrzuty; wzruszenie wszakże było nie do pokonania. Ta kibić giętka i rozkoszna, oddająca się mnie, ta głowa przechylająca się ku mej twarzy, to ramię alabastrowe, chwytające mnie za szyję gołą i płonącą, te pachnące włosy, mieszające się z mojemi, było to za wiele na siedemnastoletniego chłopca. Nie mogła ona nie odczuwać przyspieszonych uderzeń mego serca, nie dostrzedz w oczach zamieszki, jaką sprawiała w mych zmysłach.
— Ja ciebie męczę — mówiła czasami głosem obumierającym.
Nie mogłem odpowiadać na tę ironię; głowa mi się zawracała i musiałem uciekać zaraz po złożeniu jej na fotelu.
Pewnego dnia Salla nie stawiła się, jak zwykle, w gabinecie na jej przyjęcie. Mnie z trudnością nieco przychodziło urządzić poduszki tak, aby jej było wygodnie. Ramiona moje ją oplątywały; znalazłem się u jej nóg, a omdlewająca moja głowa opuściła się na jej kolana. Palce jej wplotły się w moje włosy.
Nagłe drżenie tej ręki objawiło mi to, czego dotąd nie wiedziałem. Nietylko ja wzruszony byłem, nie ja tylko sam blizkim byłem upadku. Nie było już między nami sługi ani pani, gondoliera ani signory; był tylko młody mężczyzna i młoda kobieta, zakochani w sobie.
Błyskawica przeszła przez moją duszę i zaiskrzyła się w oczach.
Ona odepchnęła mnie żywo i zawołała głosem stłumionym:
— Idź precz!
Usłuchałem, lecz jako zwycięzca. Już tu nie był we mnie sługa, otrzymujący rozkaz, ale kochanek, czyniący ofiarę.
Ślepa odtąd żądza zawładnęła mą istotą. Nie zważałem na nic, nie miałem żadnej obawy, żadnego skrupułu, żadnej wątpliwości, miałem tylko jedną myśl: znalezienia się sam na sam z Blanką.
Ale to w jej położeniu niepodległem było bardzo trudne.
Salla, zdawało się, przeczuła niebezpieczeństwo i za obowiązek sobie położyła ustrzedz ją odeń. Nie opuszczała jej nigdy, tylko wieczorem, kiedy mała Alezya szła spać, a matka wybierała się na przejażdżkę gondolą. Wtedy znów Mandolo był nieuniknionym świadkiem, towarzyszącym nam na lagunach.
Po spojrzeniach i niepokoju signory widziałem, że radaby była sama pozostać ze mną, lecz zbyt słaby charakter nie pozwalał jej ani wyzwać tego sam na sam, ani się go ustrzedz.
Mnie tam nie brakło ani stanowczości, ani odwagi; lecz za nic w świecie nie chciałbym był jej kompromitować, ani też siebie, w danym razie, na śmieszność wobec innych sług narażać.
Szczęściem stateczny i uczciwy Mandolo, niepozbawiony pewnej przenikliwości, był mi przyjacielem w znaczeniu niewątpliwem.
Nie dziwiłbym się, chociaż niczem nie dał mi prawa tak mniemać, gdyby go czasem miłosny zapał ogarnął, czuła bicie jego serca, gdy przenosił na rękach signorę.
Było to wreszcie ze strony młodej kobiety wielce nieroztropnem, wydawać tajemnicę swych miłostek przed dwoma młodymi ludźmi, jak my, i niepodobna przecie było żądać, ażebyśmy, przez dwa lata świadkami będąc szczęścia kogoś innego, nie podlegli obaj jakiejś niewczesnej pokusie.
Cokolwiekbądź, wątpię, aby niewiniątko Mandolo mógł odgadnąć, co dzieje się we mnie, gdyby coś podobnego kiedyś nie działo się w nim.
Pewnego wieczora, widząc mnie siedzącego w zadumaniu na przodzie gondoli z głową zanurzoną w dłoniach i czekającego na zawołanie signory, powiedział do mnie tylko:
— Nello! Nello!...
Lecz tonem zawierającym tyle znaczeń, że ja, podniósłszy głowę, spojrzałem na niego z przestrachem, jak gdyby dola moja była w jego ręku. On stłumił westchnienie, dodając popularne wyrażenie:
Sarà che sarà! (Co będzie, to będzie).
— Co ty mówisz? — zawołałem, wstając i chwytając go za ramię.
— Nello, Nello! — powtórzył, potrząsając głową.
W tej chwili dano mi znać, abym poszedł znieść signorę do gondoli; ale wyrazisty wzrok Mandola ścigał mnie do peronu i wywierał na mnie szczególne wrażenie.
Tegoż samego dnia Mandolo prosił panią Aldini o pozwolenie wydalenia się na tydzień do chorego ojca.
Blanka zdawała się zdziwioną i przestraszoną tą groźbą; ale zgodziła się natychmiast, dodając:
— Ale któż kierować będzie gondolą?
— Nello — odparł Mandolo, patrząc na mnie uważnie.
— Ależ on nie może wiosłować sam jeden — powiedział signora. — Nic nie szkodzi; jutro postaramy się o tymczasowego zastępcę. Idź odwiedzić ojca i pielęgnuj go dobrze; będę się za niego modliła.
Nazajutrz signora kazała mnie zawołać i zapytała, czy się postarałem o zastępcę Mandola.
Ja odparłem tylko zuchwałym uśmiechem.
Signora zbladła i rzekła drżącym głosem:
— Pamiętaj postarać się na jutro, dziś nie wyjdę z domu.
Zrozumiałem błąd; ale signora okazała więcej strachu, niż gniewu, nadzieją wzmogła we mnie śmiałość. Pod wieczór przyszedłem zapytać, czy trzeba podprowadzić gondolę pod peron.
— Mówiłam już zrana, że dziś nie wyjadę — odparła tonem suchym.
Ja nie straciłem odwagi.
— Pogoda się zmieniła, signoro — mówiłem — powstaje sirocco. Dobrzeby było dla pani na ten skwar przejechać się po morzu.
Zwróciła ku mnie wzrok gnębiący, mówiąc:
— Nie pytałam ci się o pogodę. Odkąd-że ty udzielasz mi rad?
Zawiązała się walka, a ja się nie cofałem.
— Odkąd pani zdaje się chcieć siebie uśmiercić.
Zdawała się ustępować sile magnetycznej, gdyż omdlałą głowę złożyła na ręku i zgasłym głosem kazała mi podprowadzić gondolę.
Przeniosłem ją. Salla chciała jej towarzyszyć. Wziąłem na siebie powiedzenie jej tonem stanowczym, iż pani rozkazuje, aby pozostała przy pannie Alezyi. Widziałem, jak signora czerwieniła się i bladła, podczas gdy ja brałem za wiosło i odbijałem od peronu, który też niebawem zdał się przed nami uciekać.
Gdym był o kilka zaledwie wioseł od pałacu, zdawało mi się, żem podbił świat, a po usunięciu natrętów zwycięztwo mam zapewnione. Wiosłowałem eon furorę aż do środka lagun bez zatrzymania, bez tchu, bez wymówienia słowa. Wyglądałem raczej na kochanka, uprowadzającego kochankę, niż na gondoliera, przewożącego panią.
Pozostawszy bez świadków, rzuciłem wiosło i wolno puściłem łódź; ale tu opuściła mnie fantazya: nie zdolny byłem przemówić do signory, nawet spojrzeć na nią. Ona nie dała mi zachęty żadnej, tak, iż odwiozłem ją do pałacu, dosyć zgryziony tem, żem się podjął przewoźnictwa, nie otrzymawszy za to spodziewanej nagrody.
Salla okazywała mi fochy i upokorzyła mnie kilka razy, oskarżając, że jestem nieuważny i szorstki. Co jakiem słowem odezwałem się do signory, strofowała mnie pokojowa, że się nie wyrażam z należytym szacunkiem.
Signora, zwykle biorąca mnie w obronę, zdawała się tego wieczoru nie zważać na udręczenia, jakich wobec niej doznaję. Gryzło mnie to. Po raz pierwszy zawstydziłem się seryo za me stanowisko i byłbym pomyślał o porzuceniu go, gdyby nie to, że nieprzezwyciężony magnes żądzy trzymał mnie na uwięzi.
Przez kilka dni cierpiałem srodze. Signora niemiłosiernie wycieńczała siły moje, każąc mi się obwozić po wodzie w samo południe przy suchej i palącej pogodzie jesiennej, wobec całego miasta, które długo widywało mnie siedzącego w gondoli u jej nóg, prawie przy boku, a teraz widzi mnie oblanego potem, jak wzniosły zawód barda zamieniam na twarde rzemiosło wioślarza. Miłość moja zamieniła się w gniew. Dwa lub trzy razy przychodziła mi zdrożna chęć uchybienia jej publicznie; potem wstyd mi było samego siebie i znów popadałem w zgnębienie.
Pewnego razu zdjęła ją fantazya przybić do Lido. Wybrzeże było puste, piasek lśnił się pod słońcem; głowa, moja była w ogniu, pot mi spływał po piersiach. W chwili, gdym się schylał, ażeby podnieść panią Aldini, ona przeciągnęła po mem wilgotnem czole swą chusteczką jedwabną i patrzyła na mnie z pewnego rodzaju litościwem współczuciem.
— Biedaku! — rzekła. — Ty nie jesteś stworzony do rzemiosła, na które ja ciebie skazuję.
— Dla pani poszedłbym i na galery — odparłem z ogniem.
— I poświęciłbyś — rzekła — swój piękny głos i ten wielki talent, jakiego możesz nabyć i szlachetny zawód artysty, do którego dojść możesz.
— Wszystko! — zawołałem — uginając przed nią oba kolana.
— Kłamiesz! — odparła signora z miną smutną. — Wróć na swe miejsce — dodała, wskazując mi przód gondoli. — Ja tu odpocznę nieco.
Wróciłem na przód, ale zostawiłem otwarte camerino (kajutę). Widziałem, jak blada, rozciągnięta na czarnych poduszkach, owinięta czarną mantylą, zagłębiona i jakby ukryta w czarnym aksamicie tego tajemniczego schroniska, które zdaje się stworzonem zostało gwoli ukradkowym przyjemnościom i zakazanym rozkoszom.
Podobną była do pięknego łabędzia, który, aby uniknąć myśliwca, kryje się w ciemną grotę. Ją czułem, że rozum mnie opuszcza, wśliznąłem się na kolanach ku niej. Pocałować ją, a potem umrzeć za karę występku, było moją jedyną myślą.
Oczy miała zamknięte, zdawała się drzemać, ale czuła ogień mego oddechu.
Wtedy zawołała na mnie głośno, jak gdyby myślała, że jestem daleko od niej i udawała, jakoby się powoli budziła ze snu, aby mi dać czas do oddalenia. Kazała mi przynieść sobie ze sklepu na Lido wody nasyconej cytryną i znów zamknęła oczy.
Ja nogę postawiłem na wybrzeżu i tyle wszystkiego. Wróciłem do gondoli i znów patrzyłem na nią. Otworzyła oczy, a wzrok jej zdawał się przyciągać mnie tysiącem łańcuchów żelaznych i dyamentowych. Postąpiłem krok ku niej, ona znów oczy zamknęła; postąpiłem krok drugi, znów je otwarła, udając zdziwioną wzgardliwie. Zwróciłem się ku wybrzeżu, ale zaraz odszedłem do gondoli.
Ta gra okrutna trwała kilkanaście minut. Przyciągała mnie i odpychała tak, jak kania, który igra z ptaszkiem zranionym śmiertelnie.

Gniew mnie ogarnął; gwałtownie zatrzasnąłem drzwi camerina, tak, aż szyby pękły w kawałki. Wydała okrzyk, na który nie zwróciłem nawet uwagi i wybiegłem na wybrzeże, śpiewając głosem grzmiącym, który mi wydawał się lekkim i podrwiwującym, piosenkę rybacką:
Popłynąłem ja łódką

I zabrałem milutką
Jasnowłosą, a fale
Ją uśpiły wnet; ale
Ja zbudziłem; jak?... mniejsza!
Ocknęła się rzeźwiejsza,
Więc do sieni, połowu...

Jasnowłosa śpi znowu!

Usiadłem przy jednym z grobów hebrajskich na Lido i pozostawałem tam długo; czekać na siebie kazałem umyślnie.
Aż naraz pomyślawszy, iż jej może bardzo dokucza pragnienie, i przejęty wyrzutem, pobiegłem po wodę cytrynową, której żądała i zaniosłem troskliwie. Sądziłem niemniej, że mi udzieli naganę, chciałem nawet, ażeby mnie wypędziła, gdyż położenie moje stało się nieznośnem. Tymczasem przyjęła mnie bez gniewu, i nawet uprzejmie podziękowawszy, wzięła podaną jej szklankę. Spostrzegłem wtedy, że ręka jej była zakrwawiona: zraniły ją odłamki szkła. Nie mogłem od łez się wstrzymać. Widziałem, że i z jej płynęły oczu; ale nie odezwała się do mnie, ja zaś nie myślałem przerywać tego milczenia pełnego czułych wyrzutów i bojaźliwych zapałów.
Postanowiłem stłumić tę niedorzeczną miłość i opuścić Wenecyę. Usiłowałem wmówić w siebie, że signora nigdy jej nie podzielała, a ja łudziłem się tylko nadzieją zuchwałą; ale co chwila wzrok jej, brzmienie głosu, wyraz gestu, sam nawet jej smutek, zdający się zwiększać i zmniejszać razem z moim, wszystko, słowem, dowodziło mnie do gorączkowej pewności i marzeń niebezpiecznych.
Los zawziął się, aby odjąć resztę sił, jakie nam pozostawały
Mandolo nie wracał. Ja byłem średnim wioślarzem mimo całej gorliwości i energii; źle znałem laguny, bo przesuwając się przez nie, zawsze miałem głowę zajętą czem innem.
Pewnego wieczoru zabrnąłem z gondolą w trzęsawisko, rozciągające się między kanałem San Giorgio i Marane. Przypływ morza zatapiał jeszcze te obszerne wały wodorostów i piasków; lecz nareszcie fale zaczynały się obniżać, nim zdołałem wydostać się na wodę bieżącą; spostrzegłem już wierzch roślin morskich, które lekki wietrzyk poruszał wśród piany. Wytężałem wszystkie siły, wiosłując, ale nadaremno. Odpływ osuszył ogromną płaszczyznę i łódź lekko oparła się na łożu zieleni i muszki.
Noc rozciągnęła się na niebo i wody; ptaki morskie wzbijały się tysiącami koło nas, napełniając powietrze żołosnem krakaniem. Nawoływałem długo, lecz głos mój ginął w powietrzu; nie było żadnej łodzi rybackiej, uwiązanej przy bagnisku, żaden statek nie zbliżał się ku naszym brzegom. Trzeba było czekać pomocy od przypadku, albo jutrzejszego przypływu morza.
Ostatnia ta alternatywa wielce mnie niepokoiła; obawiałem się dla mej pani chłodu nocnego, a zwłaszcza niezdrowych wyziewów, wychodzących z bagien przy nadejściu dnia; daremnie próbowałem przyciągnąć gondolę do szyby wodnej. Wtedy postanowiłem przejść poprzez bagnisko, zanurzając się w muł, dobić się do wód bieżących, przepłynąć je i zażądać pomocy.
Było to przedsięwzięcie szalone, gdyż bagna nie znałem, a tam, dokąd rybacy zręcznie kierują się dla wydobywania frutti di mare; ja zginąłbym w rozdołach i ruchomych piaskach, zrobiwszy kilka kroków.
Signora, widząc, że nie słucham jej zakazu i chcę się awanturować, powstała żywo, o własnej sile stanąwszy na nogach, objęła mnie ramionami i znów opadła, prawie przyciskając mnie do swego serca.
Wtedy ja zapomniałem o wszystkich niepokojach i zawołałem:
— Tak, tak! pozostańmy tu, nie wychodźmy, umrzyjmy ze szczęścia i miłości, i oby Adryatyk nie zbudził się jutro, ażeby nas ztąd zabrać.
W pierwszej chwili pomieszania ona o mało nie uległa moim uniesieniom, ale niebawem odnajdując siłę, którą się uzbroiła, rzekła składając na mem czole pocałunek:
— Tak, ja kocham cię i to nie dopiero. Z miłości dla ciebie nie chciałam zaślubić Lanfranchi’ego, nie mogąc się przemódz do postawienia zagrody wiecznej między mną i tobą. Dla miłości twojej znosiłam miłość Montallegri’ego, obawiając się, ażeby mnie nie uniosła namiętność ku tobie i pragnąc ją zwalczyć; z miłości dla ciebie oddaliłam go, nie mogąc już znieść jego uniesień, których nie podzielałam; z miłości też dla ciebie nie chcę się jeszcze poddać temu, co czuję dziś, gdyż pragnę ci dać dowód miłości prawdziwej: dumie twojej, długo upokarzanej, winną jestem inne odszkodowanie, niż czcze pieszczoty, inny tytuł, niż prostego kochanka.
Nic a nic tego wszystkiego nie rozumiałam. Jakiegoż innego tytułu pragnąć mogłem, niż kochanka? jakiegoż innego szczęścia nad posiadanie takiej kochanki?
— Jakto — zawołałem — byłem był kochany, byleby pani mówiła to, co obecnie, w tajemnicach nocy, dała mi pocałunek, jak przed chwilą, na uboczu, zdala od oczu ciekawych, czyż nie będę dumniejszym, szczęśliwszym, niż doża Wenecyi! Czegóż mi więcej potrzeba nad to, aby być przy pani i posiadać jej miłość! Ach! niechaj cały świat nie wie o tem; nie potrzebuję ja zazdrosnych, ażeby się pysznić, nie opinia innych stanowić będzie dumę i radość mej duszy.
— A jednak — odparła Blanka — odtąd, jako mój sługa, czułbyś się upokorzonym.
— Ja! — zawołałem — byłem upokorzonym dziś rano; jutro będę się z tego pysznił.
— Jakto! — rzekła — nie pogardzałbyś mną, gdybym, oświadczywszy ci miłość, zostawiła cię na stanowisku poniżającem.
— Niema żadnego poniżenia w usługiwaniu osobie ukochanej — odparłem — Gdybyś pani małżonką moją była, czy sądzisz, że pozwoliłbym, aby cię nosił kto inny? Mógłżebym zajmować się czem innem, jak tylko obsługiwaniem i pielęgnowaniem ciebie? Wszak Salla nie czuje się upokorzoną, obsługując panią, a przecież nie kochacie jej tak, jak mnie, signora mia?
— O, mój szlachetny chłopcze! — zawołała Blanka, z uniesieniem przyciskając głowę mą do piersi — o, duszo czysta i bezinteresowna! I niechajże kto poważy się mówić teraz, że wielkie dusze rodzą się tylko w pałacach! Niechaj kto zaprzecza prostoty i wzniosłości tych natur plebejuszowskich, zepchniętych tak nizko przez nasze obmierzłe przesądy i głupią wzgardę! O, ty, jedyny człowieku, któryś mnie kochał dla mnie samej, jedyny, któryś nie miał na widoku ani mojego stanowiska, ani majątku; ty podzielisz ze mną jedno i drugie, ty dasz mi zapomnieć nieszczęścia mego pierwszego związku, wieśniaczem nazwiskiem zastąpisz mi obmierzłe imię Aldinich, które z żalem noszę! Ty rozkazywać będziesz moim podwładnym, zostaniesz panem moich dóbr i zarazem mojego życia Nello, czy chcesz mnie poślubić?
Gdyby się ziemia otworzyła pod mojemi stopami, lub gdyby sklepienie zawaliło się na mą głowę, nie doznałbym silniejszego wzruszenia nad to, które mi mowę odebrało przy tem zapytaniu.
Przyszedłszy nieco do siebie, odpowiedziałem sam nie wiem co, w głowie mi się mieszało, nie mogłem się zdobyć na żadną myśl jasną. Wrodzonym tylko, zdrowym rozsądkiem kierowany, odmówiłem zaszczytów zbyt ciężkich dla mojego wieku i niedoświadczenia. Blanka nalegała:
— Słuchaj — powiedziała — ja wcale szczęśliwą nie jestem. Moja wesołość oddawna kryje głębokie troski, a teraz oto widzisz mnie chorą, niezdolną już ukryć przygnębienia. Położenie moje w święcie fałszywe jest i gorzkie; gorsze jeszcze to, którem sobie utworzyła względem samej siebie, a i Bóg niezadowolonym jest ze mnie i z mego postępowania. Ty wiesz, że ja nie pochodzę z rodu patrycyuszów. Torkwato Aldini pojął mnie dla wielkiego majątku, jaki ojciec mój zdobył przez handel. Wyniosły ten pan zawsze widział tylko we mnie narzędzie majątkowe, nigdy nie raczył uważać mnie za równą sobie; niektórzy jego krewni podtrzymywali go w tej śmiesznej i okrutnej postawie władcy i pana, jaką od pierwszego dnia przybrał względem mnie; inni ganili go głośno za mezalians, zrobiony dla spłacenia swych długów, i zimno obchodzili się z nim po ślubie. Po jego śmierci nie chcieli u mnie bywać, tak, że zostałam bez rodziny, gdyż ja, wchodząc do rodziny arystokratycznej, odstręczyłam od siebie własną. Wyszłam za Torkwata z miłości, a ci z moich krewnych, którzy mnie uważali za waryatkę, sądzili przynajmniej, że mną powoduje próżność i nizka ambicya. Otóż dlaczego, pomimo majątku, młodości, charakteru usłużnego i łagodnego, widzisz, że salonów mych nie zaludniłam, towarzystwo moje bardzo jest ograniczone. Mam kilku przyjaciół prawdziwych i stosunek z nimi dla serca mego wystarcza. Lecz ja nie znam upojeń świata, świat nie obchodził się ze mną tak, abym mu szczęście swe poświęcać miała. Zaślubiając ciebie, wiem, iż ściągnę na siebie nietylko jego obojętność, ale złorzeczenie nieodwołalne. Nie przerażaj się; widzisz, że z mojej strony jest to ofiara najmniejsza.
— Ale dlaczego ma mnie pani zaślubić? — odparłem. — Dlaczego narażać się na to złorzeczenie, skoro ja nie potrzebuję majątku pani, ażeby być szczęśliwym; skoro pani nie potrzebuje z mej strony uroczystego zobowiązania, aby być pewną mojej niewygasłej miłości?
— Czybyś był mężem moim, czy kochankiem, świat jednakowo gardzić mną będzie i przeklinać mnie. Skoro więc w każdym razie miłość twoja ma rozdzielić mnie ze światem, niechże ja przynajmniej pogodzę się z Bogiem, a w tej miłości uświęconej przez Kościół znajdę i ja z kolei siły do pogardzenia tym światem. Oddawna żyję źle, grzeszę bez radości żadnej. Teraz znalazłam tę radość, chcę jej używać czystej i bezchmurnej; chcę spoczywać bez wyrzutu na łonie człowieka, którego kocham; chcę powiedzieć światu: — To ty psujesz i gubisz serca. Miłość Helia mnie ocaliła i oczyściła.
Długo w ten sposób mówiła jeszcze do mnie Blanka. W tych wywodach, jakie czyniła jej duma, miłość i pobożność, bezładnie zmieszane razem, była słabość, dzieciństwo i pobożność. Ja także nie byłem niedowiarkiem. Nie tak dawno, jak przestałem klękać rano i wieczór w szalupie ojcowskiej przed obrazem św. Antoniego, malowanym na żaglu, a lubo piękne panie przyczyniały mi sporo roztargnienia w bazylice, nigdy nie opuszczałem mszy ś., a na szyi nosiłem dotąd jeszcze szkaplerzyk, zawieszony przez matkę w dniu, kiedym opuszczał Chioggię. Dałem się więc zwyciężyć i przekonać przez panią Aldini; i ani zobowiązując się, ani sprzeciwiając, przepędziłem noc u jej stóp, uległy jej skrupułom religijnym, upojony jedynem szczęściem całowania jej rąk i oddychania wonią wachlarza.
Piękna to była noc. Iskrzące gwiazdy drgały w maleńkich kałużach wody, pozostawionych przez odstępujące morze, wiatr szumiał w zieleniejących warechach. Od czasu do czasu spostrzegaliśmy wdali latarnię gondoli, ślizgającej się po falach, i nie myśleliśmy już przywoływać jej na pomoc.
Głos Adryatyku, łamiący się po drugiej stronie Lido, dochodził do nas monotonny i majestatyczny. Oddawaliśmy się tysiącznym marzeniom czarującym, tworzyliśmy projekty rozkosznie dziecinne.
Księżyc zaszedł powoli i zatonął w ciemniejących falach widnokręgu, jak dziewica czysta w pościeli. Byliśmy czyści, jak księżyc, który zdawał się rzucać nam spojrzenia ochronne przed zanurzeniem się w łonie wód.
Ale niebawem dał się uczuć chłód i opona białej mgły rozciągnęła się na trzęsawiska. Zamknąłem camerino, otuliłem Blankę moim czerwonym płaszczem; usiadłem przy niej, objąłem ją własnemi ramionami dla osłonięcia przed zimnem, ręce i ramiona rozgrzewałem tchem własnym. Rozkoszny spokój zdawał się spływać jej do serca od czasu, jak prawie wymusiła na mnie przyrzeczenia zaślubienia jej. Lekko skłoniła głowę na me ramię.
Noc się posunęła; od sześciu godzin w rozmowach czułych i namiętnych wylewał się zapał dusz naszych.
I mnie też zdjęło miłe znużenie, i usnęliśmy we wzajemnem objęciu, czyści jak jutrzenka poczynająca już bielić widnokrąg. Była to nasza noc przedślubna, nasza jedyna noc miłosna, noc dziewicza, która nigdy nie wróciła już więcej, i której pamięć nigdy zbrukaną nie była.
Zbudziły mnie głosy szorstkie.
Pobiegłem na przód gondoli i spostrzegłem kilku ludzi zbliżających się do nas. W chwili wyruszenia na połów ryb, spostrzegli oni odciętą od wód naszą gondolę i pomogli mi pchnąć ją aż do kanału Marane, zkąd szybko już przeprowadziłem ją do pałacu.
Jakże byłem szczęśliwy, stawiając stopę na pierwszym stopniu schodów! Nie myślałem ani o pałacu, ani o majątku Blanki; myślałem o tem tylko, że ją w ramionach niosę, ją, która odtąd była mojem dobrem, mojem życiem, moją kochanką w szlachetnem znaczeniu słowa.
Ale i na tem skończyła się radość moja. Ukazała się Salla na progu tego strwożonego domu, w którym nikt nie spał, od wczoraj. Salla była bladą, znać było, że płakała... może jedyny raz w życiu: może wyczytała już z mego czoła, dlaczego mnie wydawała się tak krótką ta noc, niezmiernie długa dla wszystkich innych mieszkańców pałacu. Wszyscy myśleli, że jakiemuś smutnemu wypadkowi uległa ukochana ich pani. Niektórzy błąkali się przez całą tę noc, szukając nas; inni przepędzili ją na modlitwie, paląc świeczki przed obrazem Najświętszej Panny.
Kiedy uśmierzył się niepokój i ciekawość zaspokoiła, zauważyłem, że myśli inny kierunek a fizyognomie inny przybierają wyraz. Badano moją, szczególniej kobiety bystro się we mnie wpatrywały, w sposób nawet urażający. Wzrok zaś Salli był tak natarczywy, że go wytrzymać nie mogłem.
Wpośród tego nastroju przybył nareszcie Mandolo. Zrozumiał on w jednej chwili o co chodzi, i szepnął mi do ucha, prosząc, abym się miał na baczności. Udałem, że nie rozumiem, usiłowałem znosić naiwnie wszystkie zabiegi innych; ale po kilku chwilach nie mogłem oprzeć się zaniepokojeniu i poszedłem do apartamentu Blanki.
Zastałem ją we łzach przy łóżku córki. Małą zbudziły całonocne krzątania i bieganina służby zaniepokojonej. Wysłuchała ona uwag ich nad długą nieobecnością pani, i wyobrażając sobie, że matka utonęła, wpadła w konwulsye. Teraz się dopiero zaledwie uspokoiła, a Blanka obwiniała siebie o cierpienia córki, tak jakby była ich dobrowolną przyczyną.
— Ciesz się pani — mówiłem do niej — raduj się owszem z tego, że i dziecko twe i wszyscy otaczający kochają cię tak gorąco. Owóż, ja kochać cię będę silniej jeszcze, tak, ażebyś była najszczęśliwszą z kobiet.
— Nie mów, że inni mnie kochają — odparła z pewną goryczą. — Oni, zdaje mi się, pocichu za zbrodnię poczytują mi tę dla ciebie miłość, którą już odgadli. Spojrzenia ich obrażają mnie, rozmowy ranią; obawiam się, czy przed córką nie wymknęło się im jakie nieroztropne słowo. Salla jest dla mnie dzisiaj wprost impertynencką. Czas, abym już zamknęła usta tym niedyskretnym komentarzom. Widzisz, jak to jest, Nello: za występek mi poczytują miłość dla ciebie, a niemal pochwalali stosunek mój z tym chciwcem Lafranchim. Wszystkie te dusze są nizkie. Dziś zaraz muszę im powiedzieć, że nie z kochankiem przepędziłam noc, ale z mężem. To jedyny środek, aby ciebie szanowali, a mnie zdradzać nie śmieli.
Wstrzymałem ją od tak pośpiesznego działania. Przedstawiłem jej, że mogłaby kiedyś tego pożałować, że się niedosyć namyśliła, że ja sam też zastanowić się muszę nad jej ofiarą, a nadewszystko, że ona mało rozważyła skutki swego postanowienia ze względu na córkę.
Otrzymałem przyrzeczenie, iż będzie cierpliwą i zachowa roztropność. Ja nie mogłem się jasno rozpatrzeć w mem położeniu: ona była kobietą upajającą, a ja dzieckiem. Instynktowny wstręt ostrzegał mnie przed ponętami miłości i majątku. Byłem wzburzony, posępny, rozdarty między pożądaniem i lękiem. W świetnej doli, jaką mi ofiarowano, ja widziałem tylko jedno. Bogactwa, jakie ją otaczały, nie stanowiły nawet przydatków do mojego szczęścia: przeciwnie, były to warunki odstręczające dla mej natury niedbałej. Byłem wolny i szczęśliwy w pałacu Aldinich: lubiany przez wszystkich, upoważniony do czynienia zadość wszystkim mym fantazyom, nie miałem żadnej odpowiedzialności, nie doznawałem żadnego utrudzenia ciała lub umysłu. Śpiewać, spać, bąki zbijać, oto było niemal całe moje życie; a wy, Wenecyanie, którzy mnie słuchacie, najlepiej wiecie o tem, jak takie życie przystaje do naszej natury leniwej i lekkiej. Rolę małżonka i pana domu wyobrażałem sobie jak coś podobnego do zarządzania sprawami domowemi przez Sallę, a taka rola wcale mi nie pochlebiała. Pałac ten, którego używałem, stanowił moją własność w znaczeniu najprzyjemniejszem, to jest używania bez żadnej o co bądź troski. Gdyby pani moja dołączyła do tego rozkosze miłości, czegoźby brakło mi jeszcze?
Co mnie nad to zasmucało, to ponura postawa Salli i dziwne jakieś, tajemnicze zachowanie się całe służby. Była ona liczną, a wszystko osoby uczciwe, uważające mnie za dziecko domowe. W tej milczącej naganie było ostrzeżenie, którego nie mogłem, nie chciałem lekceważyć; gdyż lubo może trąciło nieco uczuciem naturalnej zazdrości, pochodziło ono bardziej jeszcze z głębokiego przywiązania do pani.
Cóżbym dał wówczas za jaką dobrą radę! Ale nie wiedziałem, do kogo się udać, a sam jeden tylko znałem tajemniczy zamiar mej pani.
Cały ten dzień przepędziła ona w łóżku z córką, a nazajutrz kazała mi przyjść i powtórzyła wszystko to, co mówiła w gondoli. Podczas gdy mówiła, mnie zdawało się, że ma słuszność i zwycięzko odpowiada na moje skrupuły, lecz gdy pozostałem sam, znowu popadłem w niezadowolenie.
Wyszedłem na galeryę i rzuciłem się na krzesło.
Roztargnionym wzrokiem wodziłem po tym długim szeregu przodków, których portrety stanowiły jedyny spadek, jaki Torkwato Aldini mógł dać swojej córce. Zadymione ich twarze, brody przycinane lub rozłożyste, czarne szaty aksamitne i płaszcze podbijane gronostajami nadawały im wygląd imponujący i posępny. Każdy z nich był senatorem, prokuratorem lub radcą; najmniejsi byli kanonikami, lub służyli w wojsku, jako capitani grandi.
W rogu galeryi stało żelaztwo od ostatniej galery, ekwipowanej przeciwko Turkom przez Tyberyusza Aldiniego, dziada Torkwata, wtedy gdy możni magnaci Rzeczypospolitej wychodzili na wojnę o własnym koszcie i chwałę swą zakładali na dobrowolnem oddaniu ojczyźnie dóbr własnych i osób.
Pod każdym portretem były długie płaskorzeźby dębowe, przedstawiające świetne czyny tych dostojnych panów.
Począłem myśleć, że gdybyśmy mieli wojnę, a jabym miał sposobność walczenia za kraj, to znalazłoby się w sercu mojem tyleż patryotyzmu i męztwa, co i u tych panów arystokratów. Ale w onej epoce nikomu ani się nie śniło o wojnie. Rzeczpospolita była tylko czczym wyrazem, siła jej cieniem, a wycieńczeni patrycyusze nie posiadali innej wielkości, prócz imienia. Tem trudniej było zrównać się z nimi w ich opinii, im łatwiej przewyższyć ich w rzeczywistości. Wchodzić więc w zatarg z ich przesądami i wzgardą było rzeczą niegodną człowieka, a plebejusze tłumnie pogardzali tymi z pośród siebie, którzy myśleli, że się wznoszą, poszukując towarzystwa i małpując śmieszności szlachty.
Uwagi te zrazu przychodziły mi niewyraźnie, następnie stanęły w myśli jasno i spostrzegłem naraz, że ja myślę, tak samo jak raz spostrzegłem niespodziewanie, że mogę śpiewać. Począłem zdawać sobie sprawę z odrazy, jaką miałem do tego, aby wyjść z mego stanu i dać się na pośmiewisko społeczeństwu, jako próżny i ambitny gach; ztąd postanowiłem sobie pogrzebać w tajemnicy miłostki moje z Blanką.
Rozważając to wszystko, przechadzałem się wzdłuż galeryi i z dumą spoglądałem na ten pyszny rząd arystokratów, po których ubogi chłopiec z ludu, gondolier z Chioggii, następować nie chciał. Czułem się uszczęśliwionym; pomyślałem o ojcu moim, a na wspomnienie rodzinnego domu, długo zaniedbanego, oczy moje zwilgotniały łzami.
Stanąłem na końcu galeryi, twarzą w twarz z portretem signora Torkwata, i poraz pierwszy śmiele zmierzyłem go od stóp do głowy. Było to istotnie szlachectwo wcielone. Wzrok jego zdawał się odpychać, jak ostrze szpady, a ręka jego wyglądała tak, jakby się nie otwierała inaczej, tylko dla wydania rozkazu podwładnym. Zachciało mi się wyzywać go.
— Ej! mój panie — mówiłem do niego w duchu — żebyś ty na głowie stawał, nie dokazałbyś tego nigdy, ażebym ja był twoim sługą. Twoja pyszna mina mnieby nie onieśmieliła, i patrzyłbym ci w oczy, jak teraz na płótnie. Nigdybyś nie miał góry nademną, gdyż serce moje dumniejszem jest od twego; ja gardzę tem złotem, dla którego ty się schyliłeś, i większym wydałem się od ciebie w oczach tej kobiety, którą posiadałeś. Mimo całej dumy twego rodu, schyliłeś przed nią kolano dla otrzymania jej bogactw, a kiedyś przez nią został bogatym, toś ją upokorzył i złamał. Jest to czyn nędznika, gdy ja postępuję szlachetnie, ponieważ ze wszystkich bogactw Blanki wybieram sobie jedynie serce jej, którego ty godnym nie byłeś.
Usłyszałem jakiś szelest i odwróciłem głowę. Spostrzegłem za sobą małą Alezyę, która przechodziła przez galeryę, ciągnąc z sobą większą od siebie lalkę. Pomimo jej wyniosłego charakteru, lubiłem tę dziewczynkę, a to dlatego, że bardzo kochała matkę. Chciałem ją pocałować; ale ona, jakby czując atmosferę nagany, od dwóch dni ciążącą na mnie w tym domu, odbiegła jak oparzona, i uciekając, jakby jej coś z mej strony groziło, przytuliła się do portretu ojca.
Zdziwiło mnie dopiero w tej chwili podobieństwo jej pięknej, śniadej twarzyczki z dumnem obliczem Torkwata, i z głębokim smutkiem zacząłem się jej przypatrywać. Ona również bacznie wpatrywała się we mnie.
Naraz przerwała milczenie i odezwała się do mnie tonem cierpkim, z wyrazem oburzenia nad swój wiek:
— Dlaczegóż to ty ukradłeś pierścień mojego ojca?
Jednocześnie wyciągnęła ku mnie paluszek, wskazując na piękny pierścień brylantowy, oprawny według dawnej mody, który matka jej dała mi przed kilku dniami, a ja, jak głupi, przyjąłem. Potem odwróciwszy się, spięta na palcach, położyła paluszek na palcu portretu ozdobionym tymże samym pierścieniem, doskonale oddanym, a ja przekonałem się wtedy, że nieroztropna Blanka gondolierowi swemu podarowała jeden z najcenniejszych klejnotów rodziny swego męża.
Rumieniec wybiegł mi na twarz. Od dziecka tego otrzymałem nauczkę, zdolną obrzydzić mi wszystkie źle nabyte bogactwa. Uśmiechnąłem się, i oddając jej pierścień rzekłem:
— To mama panienki upuściła go z palca, i tylko co znalazłem go w gondoli.
— Odniosę go jej — odparła, wyrywając raczej, niż biorąc pierścień z mej ręki.
Wybiegła prędko, lalkę pozostawiając na ziemi.
Podniosłem ją dla sprawdzenia drobnego faktu, który nieraz już zauważyłem.
Alezya bawiła się przebijaniem wszystkich lalek w okolicy serca: przebijała je długiemi szpilkami, a niekiedy spędzała całe godziny, zatopiona w cichej i głębokiej przyjemności tej dziwnej zabawy.
Wieczorem Mandolo przyszedł do mego pokoju; był widocznie zakłopotany, jakby z ciężarem na głowie. Dużo miał mi do powiedzenia, a nie wiedział, jak zacząć. Wyglądał tak pociesznie, iż ja wybuchnąłem śmiechem.
— Nie śmiej się, Nello! — powiedział zmartwiony; — jestem twoim przyjacielem: źle, że się ze mnie śmiejesz.
Chciał odejść, ale ja pobiegłem za nim, próbowałem mu się wytłómaczyć, ale nie mogłem. Wiedziałem, że ma serce pełne zdrowych uwag i dobrych rad; ale brakło mu wyrazu, i wszystkie jego zdania, głoszone w rozmaitych gwarach włoskich, kończyły się uwagą: è molto delica... delicatissimo.
Nareszcie udało mi się zrozumieć, iż po całym domu obiegały posłuchy o mojem blizkiem małżeństwie z signorą.
Kilka słów w zniecierpliwieniu wyrzeczonych przez Sallę zbudziło w nim owo mniemanie. Signora miała do niej wyraźnie powiedzieć, mówiąc o mnie:
— „Niedługo ty, zamiast rozkazywać, słuchać go będziesz!”
Ja uparcie przeczyłem zastosowaniu tych słów utrzymując, że zgoła ich nie rozumiem.
— To dobrze! — oświadczył Mandolo; — ty tak powinieneś odpowiadać, a nawet mnie, swemu przyjacielowi. Ale mam ja dobre oczy. Nie pytam cię o nic, Nello, i nie pytałem nigdy; przyszedłem tylko ostrzedz cię, abyś się miał na baczności. Aldiniowie czyhają tylko na pozór, aby odjąć signerze opiekę nad małą Alezyą, a signora umarłaby z żalu, gdyby jej odebrano córkę.
— Co ty mówisz? — krzyknąłem — co! Jejby z mego powodu odebrano córkę!
— Gdyby chodziło o małżeństwo, z pewnością — odparł uczciwy gondolier; — inaczej... ponieważ są to rzeczy, których nigdy nie można dowieść...
— Zwłaszcza, skoro nie istniały i nie istnieją — odparłem żywo.
— Uczciwie mówisz — rzekł Mandolo. — Bądź ciągle ostrożnym; nie zwierzaj się nikomu, nawet mnie, a jeżeli masz nieco wpływu na signorę, skłoń ją, aby się dobrze strzegła, nadewszystko Salli. Salla nie zdradzi jej nigdy, ale ona ma głos zanadto donośny, i kiedy przekomarza się z panią, w całym domu słychać ich rozmowę. Gdyby który z przyjaciół signory dowiedział się o tem, jak rzeczy stoją w domu, źleby wszystko poszło; albowiem przyjaciele, to nie tak jak słudzy; oni nie umieją dochować tajemnicy, a jednak im zwierzają się więcej, niż nam.
Rady niewinnego Mandoli nie były do pogardzenia, tembardziej, że się doskonale zgadzały z moim instynktem.
Nazajutrz wieczorem powieźliśmy signorę na kanał Zveca, a Mandolo, domyślając się, że mam z nią do pomówienia, dyskretnie zasnął sobie na przodzie.
Zagasiłem latarnię, wsunąłem się do kajuty i długo rozmawiałem z Blanką. Dziwiła się moim odmowom i znowu wypowiedziała wszystko, co zdawało się jej przydatnem do ich przezwyciężenia. Ja zaś mówiłem ze stanowczością: powiedziałem, że nie dopuszczę nigdy, aby powiedziano, iż pokochałem kobietę dla jej majątku, iż o dobrą sławę mojego rodu dbam tyle, co każdy patrycyusz Wenecyi, iż rodzice moi nigdyby mi nie przebaczyli, gdybym się dopuścił podobnego zgorszenia, a ja nie chcę różnić się z moim uczciwym ojcem, zarówno jak nie pragnę poróżnienia signory z córką; a signora powinna i niezawodnie przeniosłaby córkę nad wszystko na świecie.
Ten ostatni argument silniejszym był nad wszystkie inne. Zalała się łzami, wyrażając mi z namiętnym zapałem podziw swój i wdzięczność.
Od tego dnia powrócił do pałacu spokój. Cały ten podrzędny światek odbył przesilenie rewolucyjne, w którem ja odegrałem rolę wielkiego obywatela, poświęcającego się dla spokoju rzeczypospolitej. Mandola, który zaczynał stawać się uczonym, widząc mnie zajmującego się najcięższemi robotami i spoglądając na mnie z miną ojcowską, ukradkiem nazywał mnie swoim Cyncynnatem albo swoim Pompiliuszem.
Ja bo też istotnie z całą odwagą postanowiłem sobie nie przyjmować żadnego faworu od tej kobiety, której miłości wyrzec się miałem, a zarazem przestrzegać ściśle stosunku swych obowiązków służbowych do wynagrodzenia, które dotąd znacznie przekraczało miarę mojej pracy. Zacząłem więc wszystko porządkować, oczyszczać, spełniać posyłki, nosić nawet wodę i drwa, pokostować i wycierać gondolę, słowem, pracować za dziesięciu; a pracowałem wesoło, nucąc najpiękniejsze arye z oper lub deklamując najpiękniejsze strofy epickie. A co mnie najwięcej zabawiało, to dbałość o portrety rodzinne, a zwłaszcza obmiatanie co rano kurzu, zaćmiewającego majestatyczny wzrok Torkwata. Skończywszy go ubierać, z uszanowaniem uchylałem czapeczki, zwracając doń ironicznie jaką parodyę z mych wierszów bohaterskich.
Proletaryusze weneccy, a gondolierzy w szczególności, jak wiadomo wam wszystkim, szczególniejszą mają predylekcyę do drogich świecideł. Znaczną część zarobku obracają na starożytne pierścionki, na kameje do koszul, na szpilki do krawatów, na łańcuszki z brelokami i t. p. Nadostawałem i ja sporo tych Cacek! Teraz zwróciłem je wszystkie pani Aldini, nie chciałem nawet nosić srebrnych sprzączek u obuwia.
Ale największą mą ofiarą było wyrzeczenie się muzyki. Uważałem, że praca moja, jakkolwiek uciążliwa, nie równoważy bynajmniej wydatków, jakie pociąga za sobą moje uczęszczanie do teatru, oraz nauka śpiewu, obciążających kasę signory. Oświadczyłem, iż mam chroniczny katar, i zamiast bywać z nią w teatrze Fenice, podczas przedstawienia czytywałem sobie w korytarzach teatralnych. Rozumiałem też, iż jestem nieukiem, a lubo pani moja niewiele więcej umiała odemnie, chciałem nieco rozszerzyć zakres swych pojęć i nie narażać jej na wstręt za moje często głupie odzywanie się wobec obcych. Ojczystego języka uczyłem się z zapałem, usiłowałem nie kaleczyć już w najniemiłosierniejszy sposób wierszy poetów, jak to zwykle czynią wszyscy gondolierzy. Coś mi też w głębi serca mówiło, że nauka ta kiedyś mi się przyda, i że to, co tracę przez zaprzestanie nauki śpiewu, odzyskuję, kształcąc sobie wymowę i akcent.
Kilka dni tego chwalebnego sprawowania się wystarczyło do przywrócenia mi spokoju. Nigdy nie byłem tak silny, tak wesoły, a według słów Salli, tak piękny, jak teraz w mej odzieży czystej a skromnej, z wyglądem spokojnym, z rękami opalonemi od słońca. Wszyscy powrócili mi swą ufność, szacunek i dobre względy, jakimi cieszyłem się przedtem. Piękna Alezya, ceniąca wysoko sąd swej ochmistrzyni arabskiej pozwalała mi nawet czasami ucałować koniuszczek swych czarnych zwojów, zdobnych szkarłatnemi wstążkami i perłami.
Jedna tylko osoba, wciąż była smutna i przygnębioną — signora; zamiast poprawiać się na zdrowiu, zapadała coraz bardziej. Co chwila spostrzegałem piękne jej oczy załzawione, zwrócone ku mnie z wyrazem czułości i niewymownego bólu. Nie mogła przywyknąć do widoku mej ciężkiej pracy. Gdybym był rodzonym jej synem, nie ubolewałaby więcej nad tem, że ja dźwigam ciężary po skwarze lub słocie. Niecierpliwiło mnie nawet potrosze zmartwienie jej, a usiłowania, jakie czyniła, ażeby je ukryć, jeszcze ją bardziej męczyły. Odbywał się w niej jakiś dziwny przewrót.
Ta miłość, stanowiąca dotąd, jak mi to sama nieraz powtarzała, radość jej i boleść) obecnie, zdawało się, przyczynia jej tylko trwogi i wstydu. Nie unikała już, jak niegdyś, sposobności do pozostawania ze mną sam na sam; przeciwnie, szukała jej, lecz jak tylko uklękłem przed nią, wybuchała łkaniem i czas podatny dla pieszczot obracała na sceny rozczulenia i łez. Próżno usiłowałem odgadnąć, co się wt niej dzieje. Zaledwie dawała wyciskać z siebie odpowiedzi mętne, zawsze poczciwe i czułe, ale niedorzeczne i wyrządzające mi wiele przykrości. Nie wiedziałem, co począć, aby pocieszyć i pokrzepić tę duszę zgnębioną. Dostrzegłem, że teraz, zamiast zachęcać mnie do pieszczot, ona, przeciwnie, obawiała się mnie, drżała na moje zbliżenie się ku niej, tak, jakbym ciągnął za sobą występek i wyrzut sumienia.
Powoli dopiero udało mi się wyciągnąć z niej wyznanie wszystkich cierpień jej i walk.
Wyjawiła ona swemu spowiednikowi wszystkie szczegóły naszej miłości, a ten nietylko wzbronił jej małżeństwa ze mną, jako rzeczy nieprzyzwoitej i grożącej nieszczęściem rodzinnem, ale nadto i tembardziej miłości pokątnej. Tak ją przeraził groźbą odepchnięcia od Kościoła, że umysł jej, łagodny i trwoźny, wahający się między chęcią uszczęśliwienia nas obojga a lękiem potępienia wiecznego, popadł w bezgraniczne udręczenie.
Może przytem miłość jej zelżała w chwili, gdy ja stałem się jej najgodniejszym; może, zamiast należycie ocenić wielkość duszy, mocą której dobrowolnie z salonów zszedłem do oficyny, ona w tem mężnem postąpieniu dostrzegła tylko brak podniosłości i wrodzoną skłonność do służebnictwa. Mniemała też pewnie, iż onieśmieliły mnie groźby i urągania innych jej służebników. Dziwiła się, że mam tak mało ambicyi, a ten brak wydawał jej się cechą ubogiego i bojaźliwego umysłu. Nie wyjawiła mi tego wszystkiego; ale ja, raz wpadłszy na trop, domyśliłem się rzeczy całej. Nie urażało mnie to. Jakżeżby zrozumieć mogła moją szlachetną dumę, ona, która przyjęła i podzielała miłość Aldiniego i Lafranchiego?
Nie wypiękniałem zapewne w jej oczach, odkąd nie chciałam nosić ani wstęg, ani koronek. Ręce moje, zgrubiałe w jej służbie, już nie wydały jej się godnemi jej rąk uścisku. Pokochała mnie, jako gondoliera, z myślą, że uczyni ze mnie przyjemnego sigisbeja; ale odkąd postanowiłem zaprowadzić między nią i sobą bezstronną wymianę usług, wszystkie jej złudzenia niknęły, i widziała już tylko we mnie nieokrzesanego Chioggiotę, rodzaj głupiego i pracowitego wołu.
W miarę, jak mi się rozjaśniało w głowie skutkiem tych odkryć, uśmierzała się też siła mych zmysłów. Gdybym miał do czynienia z duszą wielką, albo przynajmniej z charakterem energicznym, możebym się pobudził zatrzeć smutne wspomnienia, pozostawione w tem zbolałem sercu przez mych poprzedników w miłości: ale brać spadek po takich ludziach, aby nie być zrozumianym, a jeszcze zapewne kiedyś porzuconym i puszczonym w niepamięć, byłoby to nieszczęściem, którego nie mogłem już okupywać ceną wielkiego wydatku uczucia i woli.
Pani Aldini była dobrą i piękną kobietą; ale czyż w jakiej chatce rodzinnego miasta nie mogłem znaleźć dobroci i piękności połączonych razem, bez wyrzutów i zwłaszcza bez pozostawienia za sobą niesławy?
Postanowienie moje przyszło natychmiast. Zamierzyłem porzucić nietylko signorę, ale i stan służebny. Dopókim był zakochany w jej arfie i osobie, nie miałem kiedy czynić poważnych rozmyślań nad swem położeniem. Ale wziąwszy rozbrat z nierozsądnemu nadziejami, zobaczyłem jasno trudność w zachowaniu godności swej na chlebie wielkopańskim i wtedy przypomniały mi się zdrowe uwagi ojcowskie, których słuchałem jednem uchem.
Napomknąwszy jej o tym zamiarze, przeciw któremu ona wprawdzie wystąpiła, dostrzegłem jednak, że jej wielce ulżyło. Zgodziła się nań, ale z płaczem i obawą żalu za mną, gdyż kochała mnie jeszcze, nie wątpię, całą siłą swego jestestwa.
Nastąpiła niebawem chwila pożegnania. Było to o samej północy, a chwilę tę wybrała umyślnie, ażebyśmy byli bez świadków. Wpośród mnóstwa rozczuleń i łez, z okiem miłosnem zapatrzona we mnie, powiedziała:
— Ty masz duszę bardziej rycerską od wszystkich tych, którzy się rycerzy potomkami mienią.
Odchodząc, podszedłem do łóżeczka Alezyi i zlekka rozsunąłem firanki, aby raz jeszcze na nią spojrzeć. Zbudziła się natychmiast i nie poznała mnie. Przelękła się i zawołała na matkę.
— Panienko — powiedziałem — ja jestem Orco[2] i przychodzę zapytać dlaczego panienka szpilkami przebija serca swych lalek?
Podniosła się na pościeli i patrząc na mnie złośliwie, odrzekła:
— Dla zobaczenia, czy mają krew błękitną.
W oczach ludu, jak wiecie, błękitna krew oznacza pochodzenie szlacheckie.
— Ależ one wcale nie mają krwi — podjąłem — nie należą do szlachty.
— Więcej, niż ty — odparła — bo ty masz krew czarną.
Signora mia — odezwałem się pocichu do matki, zasuwając firanki — dobrze się stało, że pani nie rozlała atramentu na swą lazurową tarczę herbową; ta mała patrycyuszka nigdyby pani tego nie przebaczyła.
— A jednak serce moje — odparła — przebija nie szpilka, lecz tysiąc mieczów.
Wyszedłszy na ulicę, przystanąłem, aby spojrzeć na kontur pałacu, oświetlonego od szczytu aż do fantastycznych głębin wielkiego, kanału. Przepływała łódź, a poruszając wodę, przecięła i złamała odbłysk tej wielkiej linii czystej. Zdawało mi się, że przebyłem piękny sen i budzę się w ciemności. Zacząłem biedź co tchu, nie spoglądając za siebie i zatrzymałem się dopiero przy moście Paglia, tam gdzie łodzie chioggiotów oczekują podróżnych. Zapytałem, czy który z moich współrodaków nie zechce zawieźć mnie do ojca.
— A, to ty braciszku? — zawołali zdziwieni.
Wyraz ten: braciszku, który Wenecyanie ironicznie nadali Chioggiotom, a ci w dobrej myśli przyjęli, tak miłym był dla mojego ucha, że uściskałem pierwszego, który nim na mnie zawołał.
Obiecano mi odjazd za godzinę i zadano kilka pytań, na które nikt odpowiedzi nie słuchał. Chioggiota nie zna użytku łóżek; zato śpi w nocy chodząc, rozmawiając, nawet wiosłując. Ofiarowano mi łóżko wspólne, to jest na płytach wybrzeża.
Położyłem się na ziemi, pod głowę wziąwszy kolana jednego z towarzyszów, podczas gdy inny moje znów wziął sobie za poduszkę i tak wkoło. Spałem, jak za najlepszych czasów mego dzieciństwa i śniło mi się, że biedna matka moja (która przed rokiem umarła), ukazała się na progu naszej chatynki i błogosławiła mój powrót.
Obudziły mnie okrzyki: Chiosa! Chiosa! tysiąckrotnie powtarzane, któremi nasi przewoźnicy przyzywają podróżnych. Wesoło pomknąłem do łodzi i myśląc o nocy, jaką przepędziła Bianca, wyrzucałem sobie nieco mój dobry sen. Ale pogodziłem się z sobą na myśl, że nie będę odtąd spokoju jej zatruwał.
Było to w samym środku zimy, noce trwały długo; przybyliśmy do Chioggii na godzinę przededniem. Pobiegłem do mej chaty. Ojciec mój już był na morzu, tylko brata najmłodszego zastałem w domu. Długo zeszło zanim się rozbudził i poznał mnie. Widać, że nawykł był spać przy huku morza i nawałnic, gdyż dobijając się o miałom drzwi nie pogruchotał. Nareszcie skoczył mi na szyję, narzucił na siebie kapę i przyprowadził mnie do łodzi, o pół mili w morzu, na miejsce, gdzie stała uwiązana łódź mego ojca.
Poczciwy ten człowiek, oczekując na chwilę stosowną do zarzucenia sieci, spał sobie w niej tymczasem, według zwyczaju starych rybaków, leżąc nawznak, przykryty kołdrą włosianą, przy plusku fal. Bałwany piętrzyły się około niego i okrywały go pianą; żaden szelest ludzki nie rozległ się po obszernych pustyniach Adryatyku. Odsunąłem lekko kołdrę, aby na niego popatrzeć. Był on w spoczynku swym obrazem siły. Zobaczywszy mnie, bynajmniej nie okazał zdumienia, jakby oczekiwał na mnie.
— Och, och! — powiedział — śniła mi się moja poczciwa stara i mówiła do mnie: „Wstawaj, ojcze, syn nasz, Daniel, powraca”.





  1. Scena odbywa się w Wenecyi, jeszcze pod panowaniem austryackiem; ztąd nienawiść Włoszki do wszystkiego, co niemieckie.(Przyp. Red).
  2. Taką nazwę nosi na Lagunach wenekich czerwony dyabeł, czyli ognik wodny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Kazimierz Kaszewski.