Przejdź do zawartości

Strona:PL Sand - Ostatnia z Aldinich.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mantylą, zagłębiona i jakby ukryta w czarnym aksamicie tego tajemniczego schroniska, które zdaje się stworzonem zostało gwoli ukradkowym przyjemnościom i zakazanym rozkoszom.
Podobną była do pięknego łabędzia, który, aby uniknąć myśliwca, kryje się w ciemną grotę. Ja czułem, że rozum mnie opuszcza, wśliznąłem się na kolanach ku niej. Pocałować ją, a potem umrzeć za karę występku, było moją jedyną myślą.
Oczy miała zamknięte, zdawała się drzemać, ale czuła ogień mego oddechu.
Wtedy zawołała na mnie głośno, jak gdyby myślała, że jestem daleko od niej i udawała, jakoby się powoli budziła ze snu, aby mi dać czas do oddalenia. Kazała mi przynieść sobie ze sklepu na Lido wody nasyconej cytryną i znów zamknęła oczy.
Ja nogę postawiłem na wybrzeżu i tyle wszystkiego. Wróciłem do gondoli i znów patrzyłem na nią. Otworzyła oczy, a wzrok jej zdawał się przyciągać mnie tysiącem łańcuchów żelaznych i dyamentowych. Postąpiłem krok ku niej, ona znów oczy zamknęła; postąpiłem krok drugi, znów je otwarła, udając zdziwioną wzgardliwie. Zwróciłem się ku wybrzeżu, ale zaraz odszedłem do gondoli.
Ta gra okrutna trwała kilkanaście minut. Przyciągała mnie i odpychała tak, jak kania, który igra z ptaszkiem zranionym śmiertelnie.
Gniew mnie ogarnął; gwałtownie zatrzasnąłem