Przejdź do zawartości

Oko za oko... (May, 1928)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Oko za oko...
Podtytuł Powieść wschodnia
Pochodzenie cykl W kraju Mahdiego
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1928
Druk Zakł. Graficzno-Wydawnicze Oświata
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Im Lande des Mahdi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Karol May
Oko za oko...
POWIEŚĆ WSCHODNIA


1928


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT  R.  D.  Z.  EAST
w Warszawie,
17, PROSTA, 17


Zakł. Graficzno-Wydawnicze Oświata w Warszawie, Tłomackie 4.


OKO ZA OKO...

Ben Nil słyszał całą moją rozmowę z reisem effendiną; był bardzo przejęty moimi planami i wręcz palił się do walki ze znienawidzoną zgrają opryszków. Ja zaś rozmyślałem, czy zastanę w domu szeika el beled, od czego dużo zależało. Nie spodziewałem się bynajmniej że on... wyjdzie nam naprzeciw. Spotkaliśmy go w miszrah; stał na brzegu i, skoro tylko wylądowaliśmy, zagadnął nas uprzejmie:
Sallam aleikum! Wy tutaj? Sądziłem, że udacie się na „Jaszczurce“ do Faszody, a wielbłądy zabierzecie dopiero później za powrotem.
— Dziękuję, do Faszody będzie stąd, co najmniej dziesięć dni drogi, a my bynajmniej nie mieliśmy zamiaru odbyć tak daleką podróż. Mimo to rzeczy tak się ułożyły, że musiałbyś o wiele dłużej opiekować się naszemi wielbłądami.
— Nie rozumiem — odparł, udając minę wielce zdziwionego, lecz mimo to nie mógł ukryć pomieszania i opanować się należycie.
— Opowiem ci, — rzekłem — ale na osobności, bo rzecz jest niesłychanie ważna, i jedynie ciebie mogę wtajemniczyć we wszystko.
— Zasmucasz mnie tem, panie, — zauważył, postępując za nami wbok. — Cóżby znowu takiego ważnego mogło zajść w tak marnej wioszczynie, jak nasza?
— O, zdziwisz się, gdy usłyszysz. — Znasz człowieka, któremu pożyczałeś konia tu w Hegazi?
— Bliżej nie. Mówił mi, że należy do załogi „Jaszczurki”, która zatrzymała się koło dżezireh Hassanji.
— Czy wiesz, czyj to był okręt?
— Człowiek ten objaśnił mnie, że to statek handlowy z Berberji..
— Nie pytałeś o właściciela?
— Po co? Co mnie mógł obchodzić ten okręt? Nie jestem przecie naczelnikiem, ani strażnikiem portu, i nie mam potrzeby zaprzątania sobie głowy nazwiskami wszystkich przepływających tędy okrętów i ich właścicieli.
— Racja, ale źle się stało, żeś tego nie uczynił, bo byłbyś nas z pewnością ostrzegł przed niebezpieczeństwem utraty życia.
— Utraty życia? — przerwał zalękniony — Allah l’ Allah! Czyżby wam groziło coś podobnego?
— O, tak! Dowiedz się, że „Jaszczurka“, to okręt największego pod słońcem rabusia niewolników. Domyślasz się o kim mówię?
— Nie wiem. Czy byłbym zdolny do podobnego domysłu? Za najstraszliwszego z rabusiów uchodzi Ibn Asl, którego niechaj Allah potępi — jednakże ten nie śmiałby zapuszczać się aż tutaj.
— Otóż on właśnie miał na to odwagę.
— Co ty mówisz? O Allah! Gdybym o tem wiedział! Zebrałbym wszystkich mężczyzn Hegazi i wyruszył, by go złapać i odstawić do reisa effendiny.
— Znasz tego wicekrólewskiego urzędnika?
— Rozumie się. Rozmawiałem z nim nie dawniej, jak przed godziną.
— Co? — wykrzyknąłem, udając zdziwionego. — On był tutaj?
— Dziś był tu, wczoraj zaś koło Hassanji.
— Zapewne wtedy, gdyśmy już odpłynęli. Allahowi niech będzie cześć i chwała, że udało mi się uratować mu życie! Nie wierzyłem, że będzie tak nieprzezorny i wejdzie w nastawioną nań sieć.
— Panie! Przestraszasz mnie swojem opowiadaniem. Krew ścina mi się w żyłach i nogi drżą pode mną. Czy reisowi, któremu niech Allah błogosławi na każdym kroku, groziło jakie niebezpieczeństwo? Z czyjejże to strony?
— Ze strony Ibn Asla.
— Straszne! Język odmawia mi posłuszeństwa. Mów, panie, mów!...
— Ale wprzód zapytam cię, czy przypadkiem nie wiesz, kim jestem?
— Skądże znowu...
— Jestem effendim z kraju chrześcijańskiego i przyjacielem reisa effendiny, którego...
— Allah! — przerwał mi z niesłychaną trwogą. — Ty? Ty jesteś owym obcym effendim, który tylu już niewolników wyrwał z rąk rabusiów?
Umilkł, namyślając się widocznie, co powiedział, a może więcej powiedział, niż wypadało. Ja zaś udawałem, jakobym tego nie zauważył i rzekłem:
— Słyszałeś więc o mnie? Cieszy mnie to, bo nie będę zmuszony rozprawiać z tobą wiele. Wiesz zatem, że pomagam emirowi w spełnianiu ważnego zadania.
— No, tak, wiem, ale tyle tylko, że osiągnąłeś to, czego sam emir nie zdołał dokonać.
— Rozumiesz więc, że Ibn Asl żywi z tego powodu śmiertelną nienawiść do mnie.
— Oh tak, większą nawet, niż do reisa effendiny.
— Doświadczyłem tego nie dawniej, jak wczoraj. Muszę ci to opowiedzieć.
Powtórzyłem mu pokrótce wszystko, co mnie spotkało, przemilczając, oczywiście, rzeczy zbędne, a przedewszystkiem to, że widziałem się z reisem effendiną. Słuchający udawał wybornie, że go to nadzwyczaj wzrusza i oburza zarazem.
— O, proroku proroków, — krzyknął, gdy ukończyłem opowiadanie — to straszne, jest to więcej, niż straszne! Jesteś chrześcijaninem, a mimo to Allah ma cię w szczególnej swej opiece, bo inaczej byłbyś nie uszedł śmierci z rąk tej krwiożerczej hieny. Ale co się stało z tym trzecim, Abu en Nilem? Wszak i on uciekł razem z wami.
— Oh! O tym widocznie Allah nie raczył pamiętać, bo spotkało go nieszczęście. Nieszczęśliwie skoczył do łodzi „Jaszczurki“ i wpadł do wody. Jeśli rabusie nie wyłowili go, to zapewne spoczywa teraz spokojnie we wnętrznościach krokodyla.
— Biedny! A wy przybiliście dopiero teraz?
— Niestety, dopiero teraz, bo musieliśmy szukać reisa effendiny. Zdawało nam się, że będzie ścigał Ibn Asla.
— Po co? On wcale nie uważał „Jaszczurki“ za podejrzaną. Mniema widocznie, że Ibn Asl ściągnął go tu naumyślnie, aby mógł w Chartumie porobić doskonałe interesy.
— Skąd wiesz o tem?
— Emir mi mówił.
— Gdzież się podział?
— Pożeglował zpowrotem do Chartumu.
— Wiadomość ta jest dla mnie bardzo przykra. Sądziłem, że zabierze ze sobą łódź, którą zdobyłem. Cóż ja teraz z nią pocznę?
— To głupstwo. Ale co zrobisz z sobą samym? Jeżeli chcesz dostać się do Chartumu, to możesz wsiąść na pierwszy lepszy okręt, który będzie tędy przejeżdżał, a łódź przyczepisz ztyłu.
— To niemożliwe, bo muszę przedewszystkiem odnaleźć swoją karawanę.
— Zostaw więc łódź pod moją opieką. Przypuszczam, że możesz mieć do mnie tyle zaufania.
— Owszem, ufam ci, jesteś przecie zwierzchnikiem osady, i mógłbym ci bez wahania powierzyć nietylko łódź, ale i znaczniejszy majątek, gdyby tego zaszła potrzeba. Proszę cię jednak, nie odsyłaj łodzi do Chartumu, lecz niech zostanie, dopóki reis effendina tu nie powróci i nie zabierze jej ze sobą!
— A kiedy można go się tu spodziewać?
— Nie wiem, ale przypuszczam, że pojawi się tu niebawem. Im więcej czasu Ibn Asl będzie miał, tem mniejsza nadzieja schwytania go. Reis effendina mógłby ścigać przestępcę na drodze do Faszody, i może jeszcze dalej wgórę, lecz możliwe, że łotr uda się w kierunku Bahr el Dżebel albo Bahr es Seraf na połów niewolników. Pościg aż tak daleko byłby bardzo uciążliwy. Lepiej w każdym razie zaczekać na jego powrót, odebrać mu połów i załatwić się z nim ostatecznie. W takim razie spotkałoby go niezawodnie to samo, co jego ojca Abd Asla.
— Jakto? Cóż mu grozi?
— Śmierć! Mogłem powystrzelać wszystkich łajdaków, jak to uczynił emir na Wadi el Berd z ich towarzyszami, ale jestem za dobry, zresztą chciałem dostawić wszystkich emirowi, by zrobił z nimi, co mu się podoba; zmieniłem jednak zamiar i załatwię się z drabami bardzo krótko, jak na to zasługują.
— Czy reis effendina mógł ci udzielić aż takiego pełnomocnictwa, które może wydawać jedynie kedyw?
— Ma upoważnienie przekazywać swą władzę innym osobom, jeżeli tylko uzna to za stosowne. Zresztą jest to znakomity środek na wytępienie wstrętnych zbrodniarzy, trudniących się rabowaniem ludzi i handlowaniem nimi. Tylko jak najsurowsze postępowanie ze strony rządu położy koniec tej pladze. Ja, co prawda, nie korzystałem jeszcze z przelanych na mnie czasowo praw, ale teraz nie mam już żadnych skrupułów, i po raz pierwszy pokażę gałganom, że ze mną niełatwa sprawa.
— Niby masz prawo, ale zawsze to pewna odpowiedzialność.
— Ba! Czyż sądzisz, że jestem także odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie i gwałty, które ten drab może jeszcze popełnić, gdybyśmy pozwoli ujść mu bezkarnie? A może żywisz dla niego współczucie?
— Jak możesz o to pytać, effendi! Im wcześniej wytępicie całą tę zgraję, tem większa będzie moja radość. Zresztą, ja sam, jeżeli tylko przydam się na coś, ofiaruję się na wasze usługi.
— Z których, niestety, korzystać nie możemy. Bo zresztą, cóżbyś mógł nam pomóc? Wracając jednak do rzeczy, ludzie ci chcieli wymordować wszystkich asakerów, podróżujących ze mną, a mnie postanowili zamęczyć w najokropniejszy sposób. Że więc udało mi się nadludzkim wysiłkiem ujść tych męczarni, to jeszcze nie znaczy, abym miał narażać się na ponowne niebezpieczeństwo. Byłbym samobójcą, gdybym ich puścił, bo oni natychmiast urządziliby na mnie zasadzkę. I co wtedy? Otóż stokroć lepiej będzie, jeżeli bez żadnych skrupułów wydam na stracenie wszystkich znajdujących się w mych rękach zbrodniarzy.
— Urządzisz może sąd tu, w Hegazi?
— O, nie! Oni nie ujrzą już nigdy tego miejsca.
— Effendi, nie bierz mi za złe, gdy cię zapytam, gdzie odbędzie się ten straszny sąd i egzekucja! Dusza moja jest przepełniona wstrętem do tych zbrodniarzy, i chciałbym za wszelką cenę wiedzieć, czy sprawiedliwości istotnie zadość się stało.
— Cieszy mnie, że masz tak szlachetne porywy i tak doniosłe poczucie sprawiedliwości, dlatego też nie mam powodu kryć się przed tobą ze swoimi zamiarami. Czy znasz Dżebel Arasz Kwol?
— Jakżebym nie miał znać? Byłem tam już kilka razy.
— I maijeh el Humma, nad którem powyższa miejscowość leży, znasz również?
— Znam.
— Czy są tam krokodyle?
— Niezliczona moc, szczególnie aż wre od nich w środkowej zatoce, wciskającej się w głąb skał.
— Ponad tą zatoką wije się wąska drożyna, nieprawdaż?
— O, bardzo wąska i niebezpieczna. Podróżny musi iść pieszo i wymijać ostrożnie głazy, bo za lada potknięciem mógłby wpaść do wody na pastwę krokodyli.
— Otóż widzisz, ja tam wykonam wyrok na tych drabów.
Szeik el beled zbladł z przerażenia, poczem zauważył:
— Effendi, to będzie straszne, przeokropne!
— Każdy zbiera to, co zasiał, a zresztą nie będzie tak źle, jak ci się zdaje. Mnie naprzykład chciano powyrywać paznokcie, poobcinać ręce i nogi powoli i z wyszukanem okrucieństwem, a mimo to postąpię ze zbrodniarzami o wiele łagodniej: każę ich ze skały powrzucać na omm sufah, i krokodyle załatwią się z nimi w kilka sekund. Któraż śmierć, jest okrutniejsza: ich, czy ta, którą ja miałem umrzeć?
— Oczywiście, że ta ostatnia, effendi. Kiedyż jednak niebiosa będą świadkami tej zasłużonej kary dla drabów?
— Pojutrze rano; w godzinę po modlitwie porannej będziemy na miejscu, nad maijeh el Humma.
— Ma to być godzina śmierci skazańców?
— Tak.
— Kiedy stąd wyruszasz effendi?
— Zaraz, skoro tylko odnajdę wielbłądy.
Udaliśmy się wszyscy do pewnego tubylca, który zaopiekował się zwierzętami i, zapłaciwszy mu parę groszy za to, osiodłaliśmy je.
— Patrz, effandi, — zauważył Ben Nil, gdy już mieliśmy wsiadać, i wskazał na jeźdźca, zmierzającego przez step wprost ku nam. Mimo znacznego oddalenia, poznałem odrazu. Był to Oram.
— Uważaj, effendi!
Szeik el beled stał obok nas i słyszał wszystko, dlatego odrzekłem obojętnie:
— Uważać? Dlaczego? Od chwili, gdy cię schwytano do niewoli, nie widzisz nic wokoło, tylko same niebezpieczeństwa, Ów jeździec, to jakiś podróżny i basta. Wsiadaj i jazda, bo czas nagli!
Ben Nil posłuchał, ale spojrzał przytem na mnie bardzo zdziwiony. Nie troszcząc się o nic, podałem rękę szeikowi, który żegnał mnie czułemi słowy:
Allah jihfacak — niech cię Bóg strzeże! Czy też spotkamy się jeszcze kiedy?
— Prawdopodobnie niedługo, i będziesz tem niemało uradowany.
Ruszyliśmy w kierunku zachodnim, podczas gdy Oram zbliżał się od południa, a spostrzegłszy nas, przystanął i zawrócił z drogi, lecz po pewnym czasie, widząc, w którym kierunku pojechaliśmy, skierował się ku Hegazi.
— Nie pojmuję cię — zauważył Ben Nil.
— Przecie to z pewnością był Oram.
— Nie przeczę.
— I zaczekałeś, by go schwytać...
— Posłuchaj: o wszystkiem, co opowiedziałem szeikowi, dowie się niewątpliwie Ibn Asl, ku czemu nastręczyła się znakomita sposobność, bo przecie Oram prędzej, niż kto inny, zawiadomi herszta o nowych planach, a ten pomaszeruje niezawodnie w kierunku Dżebel Arasz Kwol, jak sobie tego życzymy.
— Niechaj Allah to sprawi! Mam nadzieję, że nie rozminiemy się z naszymi asakerami.
— Widzisz tę ciemną linję na trawie?
— Tak, to zapewne ślady, lecz czyje?
— To trop Orama. Kierował się zapewne nowymi tropami, które były jeszcze świeże, bo pędził za nami po kilku zaledwie godzinach. Asakerzy również trzymali się tejże drogi; jestem pewny, że naszych spotkamy niebawem.
Wielbłądy po dłuższym wypoczynku biegały znakomicie, niestety, tropy były miejscami tak niewyraźne, że ciągłe śledzenie ich zabierało nam sporo czasu. Po krótkim odpoczynku, pojechaliśmy dalej, ciągle szukając tropów z wielką trudnością. W takich okolicznościach było do przewidzenia, że i karawana tu i owdzie, nie znalazłszy śladów, musiała zbaczać — kto wie, czy nie zbłądziła. Na szczęście przypomniałem sobie, że w tej okolicy znajduje się studnia nazwana Bir Safi (czysta studnia), a że przewodnik wiedział o niej, najprawdopodobniej skierował tam karawanę. Skręciliśmy zatem ku południowi i, pędząc dość szybko, dotarliśmy do miejsca na krótko przed zachodem słońca. Zdeleka jeszcze zobaczyliśmy leżące wielbłądy uwijających się ludzi naokoło obozu.
— Jestem bardzo ciekaw, co Abd Asl powie, gdy nas zobaczy — zauważył Ben Nil.
— I fakir el Fukara, który chce być Mahdim!
— Draby myśleli z pewnością, żeśmy przepadli! Niechże ich djabli wezmą za to! Darowałem życie staremu, lecz gdybym wiedział, co nas czekało koło dżezireh Hassanji, nie byłbym tak tkliwy.
— Przypuszczam, że nie zechcesz dodatkowo zemścić się na nim.
— Bądź spokojny o to, effendi. Stary, śmierdzący szakal jest dla mnie tak wstrętny, że brzydziłbym się dotknąć go nietylko ręką, ale nawet nożem.
Zbliżyliśmy się do studni na taką odległość, że obecni koło niej mogli nas poznać.
— Effendi, effendi! — dały się słyszeć wyraźne głosy. — Effendi i Ben Nil! Allahowi cześć i chwała, a nam zbawienie! Wrócili! Cali i żywi!
Prawie wszyscy obecni wybiegli naprzeciw nas, krzycząc z wielkiej radości, jak dzieciaki. Omal nas nie ściągnęli z wielbłądów, a potem ściskali nam ręce kolejno, czego im nie broniłem, bo nie było to ujmą dla mnie. Ludzie ci naprawdę byli do mnie serdecznie przywiązani, co mnie cieszyło ogromnie. Sam reis effendine nie wzbudzał w ich sercach takiej radości i wesela, gdy spotkał się z nami na Wadi el Berd. Oczywiście, trzeba im było opowiadać o wszystkich przejściach od ostatniego widzenia się z nimi, wprzód jednak chciałem się dowiedzieć, jak im się wiodło; usiadłem, a najstarszy askari, któremu oddałem dowództwo, zaczął:
— Wszystko poszło jak najlepiej, effendi, tylko... z jednem stało się źle, niestety. Brakuje jednego z pośród jeńców: Orama. Uwolnił się hycel z więzów i niedość, że uciekł, zabrał nam jeszcze najlepszego wielbłąda...
I pocwałował w nasze ślady — wtrącił Ben Nil.
— Tak, zaraz za wami pognał, ale skąd o tem wiecie?
— Widzieliśmy go.
— A gdzie to?
— Dowiesz się później, — odrzekłem — główna rzecz, czy wszyscy jeńcy są dobrze zabezpieczeni.
— Od chwili, gdy nam uciekł Oram, nie uda się to żadnemu. Mam nadzieję, że nie obwinisz nas o tę ucieczkę, bo był związany jeszcze w twojej obecności.
— Zdaje mi się, że winę należy przypisać nie tyle niedostatecznemu skrępowaniu, ile niedbałej warcie. No, ależ pilnowaliście. Niechże was! Jestem pewny, że spaliście wszyscy, jak zabici.
— Słowo ci daję, effendi, że straż czuwała bez przerwy, ale ten pies uczynił zapewne jakieś czary, albo ulotnił się w powietrze, jak dym...
— O, to niemożliwe, widziałem go, i to kilka razy na własne oczy i Ben Nil również, lecz nie gniewam się bynajmniej, przeciwnie mam nawet powody do zadowolenia z jego ucieczki, która miała na celu wyrządzenie nam szkody, a... przynieść może wielkie korzyści.
— A to w jaki sposób?
— Mniejsza o to. Dziś bylibyśmy go złapali, lecz woleliśmy, żeby sobie bujał na wolności, bo w tym wypadku więcej nam się przysłuży, niż gdyby leżał związany w pośród naszych jeńców.
Abd Asl nie mógł już dłużej wytrzymać i wybuchnął serdecznym śmiechem:
— Wszystko to są głupie przechwałki, aby nam dokuczyć, lecz daremne są twe usiłowania, nie uwierzymy twym bredniom i kłamstwom. Gdybyś widział Orama, byłbyś go nie puścił, a żeś tego nie uczynił, dowód to więc, żeś go nie widział na oczy.
— Głowa twoja jest bezdenną studnią mądrości, najświętszy ze wszystkich muzułmanów — odrzekłem mu na to.
— He, he, a może mi powiesz, w którym kierunku Oram pojechał?
— Rozumie się, że do Ibn Asla.
— No, skoro naprawdę widziałeś Orama, to widziałeś niezawodnie i mego syna, nieprawdaż?
— Ależ naturalnie. Obaj z Ben Nilem byliśmy u niego w gościnie na jego własnym okręcie. Ja nawet spałem z nim w jednej kajucie.
— Kłamstwo!
— Strzeż się, bo każę cię wychłostać! Położenie twoje obecne jest takie, że nie zaszkodziłoby, gdybyś był choć trochę uprzejmy.
Wtem fakir el Fukara podniósł się do połowy i rzekł:
— Uprzejmości żądasz? Czyż obchodzisz się z nami tak, abyśmy byli dla ciebie uprzejmie usposobieni?
— Obchodzę się z wami tak, jak na to zasługujecie.
— Ja się nie poczuwam do niczego. Zbliżyłem się do was jako gość, a wyście mnie związali, jak zbrodniarza. Jest to przestępstwo, które nie wyjdzie wam na dobre.
— Któż to powiedział, żeś naszym gościem? Wyrzekłem może słowo daif[1] do ciebie albo habakek, wasahlan lub marhaba?[2]
— To nie, ale siedziałem w waszem towarzystwie.
— A potem się usunąłeś. Nawet ocaliłem ci życie, czemu sam nie przeczysz, a mimo to chciałeś uciec i zdradzić nas przed Ibn Aslem.
— Dowiedź mi tego!
— To zbyteczne. Dosyć, że wiem o tem. Ta właśnie niewdzięczność była powodem, że cię kazałem uwięzić, a że ci się to nie podoba, nie moja w tem wina. Narzekaj raczej na samego siebie i na swą niewdzięczność!
— Ale ja się domagam wypuszczenia na wolność i, jeżeli żądaniu memu nie uczynisz zadość natychmiast, rzucę na cię klątwę!
— Którą Allah w błogosławieństwo obróci!
— Przeklnie cię prorok.
— Mało mnie prorok twój obchodzi.
— O, ty niebawem zaczniesz śpiewać na inną nutę, gdy się dowiesz, jaką posiadam moc. W prochu będziesz się czołgał, żebrząc o moją łaskę.
— Ale tymczasem ja właśnie posiadam moc nad tobą. A nad kim później będziesz miał władzę: nad swoim haremem, czy psiarnią, jest mi najzupełniej obojętne. Zresztą, radzę ci, siedź cicho, bo możesz poczuć razy na swym grzbiecie, a to nie należy do zbytniej przyjemności. Nie mogę zresztą zważać na przekleństwa, czy szczekanie człowieka, który zabrnął w bezbożności aż tak daleko, że okazał podłą niewdzięczność względem swego wybawcy od śmierci.
— No dobrze, milczę już, ale niebawem nadejdzie chwila, kiedy ja będę mówił, a ty będziesz milczał. Wówczas miljony słuchać będą mego głosu, a ty pierwszy z nich będziesz musiał paść przede mną na twarz, jak niewolnik.
Skulił się jak pies i umilkł, widocznie zrozumiał, że lepiej na tem wyjdzie, lecz innego mniemania był Abd Asl, który albo sobie lekceważył chłostę, albo też był zdecydowany nawet tak drogo okupić wiadomości o swoim synu. Ciekawość paliła go niewątpliwie jak ogień; wszak był pewny, że nie ujdę cało z rąk syna, aż tu naraz widzi mnie zupełnie zdrowego. I dlatego, nie czekając, co będę mówił do żołnierzy, zaczął sam, powtarzając ostatnie słowa fakira:
— Tak jest, w prochu będziesz się tarzał przed nim i przede mną! Nie masz wyobrażenia, jak wielkie niebezpieczeństwo zawisło nad twoją głową. Syn mój zniszczy cię, zgubi bez miłosierdzia, jak to uczynił z reisem effendiną!
— No tak, reisa effendinę zgubił, to prawda — odrzekłem, udając bardzo poważną minę.
— Zgubił? Hamdulillah! Allahowi dzięki! Udało się, no patrzcie, przecie się udało| Nieprzyjaciele zdeptani na proch, niema ich już na świecie!
— Nie zdeptani, lecz spaleni!
— Allah nie odmówił szczęścia memu synowi! Czy słyszycie, ludzie? Przyjaciele, wy wierni muzułmanie, czy słyszycie, co się stało? Mówiłem wam już o tem, dusza moja przeczuwała wszystko. No i djabeł razem ze swoimi asakerami spłonął, a ten najstarszy z djabłów, którego tu widzicie, stracił już swoją władzę, i musi nas uwolnić, bo jeżeli tego nie uczyni natychmiast, czeka go straszliwa kara i zgrzytanie zębów na wieki.
— No, no, nie tak zapalczywie stary — upomniałem go, ale to nic nie pomogło, bo począł teraz jeszcze głośniej krzyczeć:
— Co powiedziałeś? Przypuszczasz, że się mylę? Mój syn, najdzielniejszy z dzielnych, najstraszliwszy z najstraszliwszych, spalił reisa effendinę i przybędzie nam na ratunek. Biada wam, jeżeli spostrzeże brak choćby jednego włosa z naszych głów! Czekają was męczarnie, o jakich się wam nie śniło nawet, będziecie wyć jak potępieńcy, na samem dnie piekła. Uwolnienia domagam się, i to natychmiastowego! Jesteś głuchy na to, effendi, lecz będziesz żałował gorzko swej głupoty. Uwolnij nas i uciekaj zawczasu, co sił w twoich nogach i ile zdoła twój wielbłąd, gdyż inaczej spadnie na twą głowę straszliwa zgroza, niby lew na owcę, która niezdolna jest się obronić przed jego ostrymi pazurami!
— Miałeś sposobność przekonania się o tem, że niebardzo uciekam od lwa, jeśli stanie mi na drodze; możesz być równie pewny, że i przed tą wyprorokowaną przez ciebie grozą nie ucieknę. Niechaj syn twój pojawi się tutaj, a zobaczysz, jak go przyjmę!
— Spali cię, jak to uczynił z reisem effendiną!
Tu należy zauważyć, że wiadomość o klęsce reisa effendiny wywołała na żołnierzach wrażenie okropne. Wszak był to ulubiony ich wódz, który zginął śmiercią tak straszną, razem z ich towarzyszami. Obskoczyli mnie więc moi ludzie i zasypywali pytaniami, lamentując i narzekając. Uspokoiłem ich ruchem ręki i ozwałem się:
— Dowiecie się o wszystkiem, ale musicie być cicho. Muzułmanin ten nie będzie długo triumfował. Otóż wiecie o tem wszyscy, że co przedsięwezmę, tego dokonać muszę zawsze. Skoro więc postanowiłem uratować reisa effendinę — to oczywiście...
— Co! Jak? — przerywano mi niecierpliwie.
— Emir żyje i żadnemu z jego żołnierzy włos nie spadł z głowy.
Żołnierze poczęli wykrzykiwać radośnie, a Abd Asl zawołał z całej siły:
— Kłamie! Chce ukrócić mą radość, pogrążyć nas w smutku, ale to mu się nie uda, o nie, nie damy się obałamucić i z otuchą oczekujemy wybawcy, który pojawi się tu lada chwila.
— Możesz sobie czekać, dopóki nie zczernieje na tobie grzeszna skóra z rozpaczy i rozczarowania, — wtrącił Ben Nil — a tymczasem dowiesz się, co nasz effendi potrafi. Hej, przyjaciele, — zwrócił się do żołnierzy — słuchajcie, effendi będzie mówił.
Oczy wszystkich w tej chwili były zwrócone na mnie; zdawało się, że oddechy zamarły w piersiach nietylko żołnierzy, ale i jeńców. Podałem im do wiadomości cały przebieg swej wyprawy aż do chwili, w której znaleźliśmy się wszyscy trzej na łódce wolni i bezpieczni. Otem wszystkiem bowiem mogli słyszeć jeńcy, ale co do późniejszych wydarzeń i mego planu względem Ibn Asla, to musiałem zachować przed nimi w tajemnicy. A nużby, wskutek nieprzewidzianego przypadku, czmychnął który z nich i dostał się do Ibn Asla! Domagano się jednak ode mnie bardzo natarczywie dalszego opowiadania, za co skarcił ich Ben Nil:
— Cicho! Nie nadużywajcie uprzejmości effendiego. Słyszeliście, jak schwytano nas i grożono torturami, jak dalej uciekliśmy im śmiało i mogliśmy nawet z łodzi zastrzelić Ibn Asla, a mimo to darowaliśmy mu jeszcze ten raz. Biada mu jednak, jeśli nawinie nam się jeszcze przed oczy!
— Ale co się stało z Abu en Nilem? Gdzie się podział? — zapytał któryś.
— Dziadek mój został w Hegazi i czeka tam spokojnie na nasze przybycie.
— A reis effendina?
— Także w Hegazi. Dostawimy mu właśnie naszych jeńców.
— Czemu nie przysłał nam tu jeszcze bodaj kilku asakerów?
— Dlatego, mój ciekawski, że nie było wielbłądów, a zresztą jest nas tu dosyć do pilnowania i transportowania tych tchórzliwych ropuch, z których najobrzydliwsza, Abd Asl, niech sobie triumfuje do pewnego czasu; nie przeszkadzajcie mu w tem. Do Hegazi i tak niedaleko, a więc i czasu nie wiele trzeba.
Ben Nil uspokoił temi słowy w zupełności ciekawych żołnierzy i, na szczęście, nie wygadał się z niczem niepotrzebnem; było bowiem wskazane, żeby nawet asakerzy nie dowiedzieli się o niczem. Jedno słówko, niebacznie wypowiedziane wobec jeńców, mogło pokrzyżować nasze plany. Zresztą, wszyscy moi ludzie byli bardzo ucieszeni moim powrotem, i że pozbyli się bądź co bądź poważnej odpowiedzialności za całość schwytanych łowców. Najstarszy z asakerów odetchnął pełną piersią, gdy mu oznajmiłem, że od tej chwili ja odpowiadam za wszystko. Równie zadowolony był przewodnik fesarski, na którym ciążyła także odpowiedzialność do pewnego stopnia.
Kazałem zmienić wartę i położyłem się spać, zarówno i Ben Nil, bo ostatnie noce spędziliśmy prawie bezsennie. Obudziłem się dopiero w czasie modlitwy porannej i zarządziłem wymarsz, co było ogromnie uciążliwe, bo jeńcy w żaden sposób nie dawali się usadowić na wielbłądach. Dopiero baty zmusiły opornych do posłuszeństwa.
Studnia Bir Safi leżała w południowej stronie w prostym kierunku, którego, oczywiście, należało trzymać się jak najdalej; prowadziłem karawanę łukiem w stronę zachodnią, i dopiero później skręciłem ku południowi tak, że pod Dżebel Arasz Kwol zbliżaliśmy się prawie prosto z północy. Ostrożność taka była usprawiedliwiona tem, że szeik el beled, wiedząc o moim kierunku, zawiadomił z pewnością o tem Ibn Asla, a temu mogła przyjść do głowy myśl napadnięcia mnie jeszcze w drodze, na otwartym stepie. Owóż, aby tego uniknąć, obrałem zupełnie inną drogę. Ibn Asl miał bowiem co najmniej stu ludzi, a ja tylko dwudziestu, wobec czego potyczka na otwartem miejscu niebardzo mnie nęciła.
Wyprzedziłem swoich o dobrą milę angielską, abym pierwszy mógł zobaczyć cel naszej drogi. Było trochę po południu, gdy spostrzegłem sinawy rąbek na horyzoncie.
Wróciłem więc natychmiast do karawany z rozkazem, by stanęła. Chodziło mi o to, ażeby nikt z jeńców nie spostrzegł, gdzie jesteśmy i dlatego pozsadzano ich z wielbłądów i rozłożono obóz. Asakerzy byli bardzo zdziwieni mojem zarządzeniem, zwłaszcza, że do wieczora było jeszcze daleko, i o noclegu nikt ani myślał. Mając więc dosyć czasu, zebrałem wszystkich asakerów i, ustawiwszy ich w koło, wyjawiłem im cały plan, który miał być dziś wykonany. Gdybym powiedział, że każdy dostanie po tysiąc piastrów w złocie, nie byliby się tak ucieszyli, jak właśnie tą wiadomością o zasadzce na Ibn Asla. Każdy z nich domagał się udzielenia szczegółowych wskazówek, czemu jednak zadość uczynić nie mogłem, bo przedewszystkiem należało zbadać dokładnie sytuację, a to było możliwem dopiero po zapadnięciu wieczora. Ibn Asl z wszelką pewnością był już na miejscu i spostrzegłby mnie, gdybym się zbliżył teraz, w dzień biały. Zakazałem surowo wszystkim, aby ani słowem nie odzywali się do siebie o planie, bo łatwo mógł ktoś z jeńców podsłuchać. Utartym zwyczajem ułożyli się asakerzy wokoło jeńców, tylko jeden czuwał na straży po stronie zewnętrznej.
Aż do zmroku nie zauważyliśmy żywej duszy na stepie. O zachodzie słońca żołnierze odmówili mogreb, poczem oddałem dowództwo nad karawaną Ben Nilowi, objaśniłem go dokładnie, jak się ma zachować w każdym wypadku, i dosiadłem wielbłąda.
Zadanie moje nie należało do zbyt łatwych. Wiedziałem, co prawda, że las, w którym miał się ukryć reis effendina, znajduje się na południowym krańcu zachodniego brzegu bagna, ale dotrzeć tam wśród ciemności — to rzecz niełatwa! Ba, ale gdzie znajduje się Ibn Asl ze swoją bandą? A może właśnie po tej stronie! Jeżeli jednak plan jego polega na tem, że zechce podzielić swych ludzi na dwa oddziały, aby mnie z dwu stron zaatakować, to najdogodniejszem dla niego miejscem na nocleg jest wschodni brzeg bagna, mniej więcej w połowie jego długości. Stąd mógłby przecie raniutko wysłać dwa oddziały w przeciwnych kierunkach na upatrzone stanowiska. Gdyby zaś obozował po tej stronie, musiałbym po drodze natknąć się na niego, zwłaszcza, jeżeli z przezorności nie będzie zakładał ogniska. Ale drab ma szczególną przyjemność w oświetlaniu obozu nocną porą, o czem przekonałem się dwukrotnie; koło Hassanji i nad maijeh es Saratin. Mnie nie spodziewał się prawdopodobnie jeszcze, a o obecności emira nie mógł mieć wyobrażenia, i dlatego powinien czuć się zupełnie bezpiecznym i palić ognie, co, oczywiście, może mi oddać znakomite usługi.
Zmierzałem prosto ku południowi. Na niebie wystąpiły już gwiazdy, i mogłem się dobrze orjentować. Po upływie pół godziny dotarłem do okolicy bagna i tu, ze względu na uciążliwość terenu, trzeba było zachować wielką ostrożność. Maijeh el Humma wciska się wieloma ramionami w ląd i o niebezpieczeństwo bardzo łatwo. Musiałem zatem trzymać się zdaleka od strony wschodniej.
Była może, wedle naszej rachuby, dziewiąta, gdy spostrzegłem na horyzoncie niewyraźne kontury odosobnionego drzewa. Zwróciwszy się w tym kierunku, poznałem, że jest mi znajome, gdyż podczas mojej poprzedniej bytności w tem miejscu odpoczywałem w jego cieniu w czasie niezmiernej spiekoty. Od tego drzewa było do lasu nie więcej jak sto kroków. Pojechałem więc prosto. Wokół ani jednego światełka, nie było też czuć w powietrzu dymu, mogłem tedy być pewny, że Ibn Asla tu niema. Stanąwszy, dałem hasło, naśladując głęboki głos hieny. Brzmiało to mniej więcej jak słowa: „ommu, ommu!“ ale, niestety, nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, i dopiero po kilkakrotnem powtórzeniu, bliżej lasu, usłyszałem:
— Effendi?
— Ja — odrzekłem, zatrzymując wielbłąda.
— Proszę bliżej.
Postąpiłem parę kroków naprzód, gdy wtem stanął koło mnie tęgi mężczyzna i, przypatrując mi się uważnie, rzekł:
— Tak jest, poznaję cię. Zsiądź z wielbłąda, zaprowadzę cię do emira!
— Daleko?
— O, dosyć. Emir rozstawił długi łańcuch żołnierzy na posterunkach, abyś się nie błąkał w poszukiwaniu za nami.
— Dobrze, zaprowadź mnie do posterunku, który jest najbliżej emira! Zostawię tam wielbłąda i dalej udam się pieszo.
Zapytałem w drodze przewodnika, czy nie spostrzegli Ibn Asla, na co mi odpowiedział twierdząco. Ibn Asl przybył jeszcze po południu i rozłożył się obozem na południowym końcu maijeh.
— Podpatrywaliście, co robi, gdy noc zapadła?
— Reis effendina był sam na wywiadach.
— Palą ognie?
— Nie wiem, bo od dłuższego czasu stałem tu na posterunku.
Minęliśmy kilku zrzędu asakerów, poczem zostawiłem pod opieką jednego z nich swoje zwierzę i rozkazałem przewodnikowi, ażeby sprowadził do mnie emira. Byłem bowiem bardzo utrudzony, a emir wypoczął, mógł więc pofatygować się w moją stronę. Niedługo trwało, a przewodnik przyprowadził istotnie emira, który przywitał mnie z wielką radością.
— Są już tu od południa — szeptał zadowolony, ściskając ręce.
— Rozłożyli ogniska?
— Aż sześć. Prawdopodobnie chcą tym sposobem opędzić się od złośliwych komarów, gdyż wiem, że bez ognia wpobliżu bagna niktby nie wytrzymał. Tu, na szczęście, w ciemnym i dość suchym lesie plaga ta nie jest tak dotkliwa.
— Czy wiadome ci są plany, które Ibn Asl zamierza wykonać?
— Effendi! Cóż ty myślisz, że jestem prorokiem?
— No, nie, ale przypuszczam, że byłeś już na miejscu i mogłeś podsłuchać.
— Niechże Allah broni! Miałżebym wleźć pod rękę opryszkowi, abym mógł usłyszeć jego słowa? Wszak spostrzeżonoby mnie i schwytano napewno.
— Są zresztą pewne oznaki, z których można wyciągnąć wnioski. Czy nie zauważyłeś coś podobnego?
— Nie! Oni siedzieli wokoło ognisk, jedząc i rozmawiając głośno, ale co, tego nie rozumiałem, bo byłem dosyć daleko.
— Widziałeś Ibn Asla?
— Siedział przy pierwszem z brzegu ognisku.
— Jak daleko stąd do nich?
— Prawie pół godziny drogi.
— A no, pójdę. Masz chęć iść ze mną?
— Bardzo, jeżeli, oczywiście, nie wpadniesz na jaki dowcip, naprzykład, abyśmy się przysiedli do Ibn Asla. Po tobie można się spodziewać nawet takiego psikusa.
Mój biały haik pozostał w obozie, odłożyłem nawet niezbędną swą broń i poszliśmy, wymijając starannie pojedyńcze krzaki i błyszczące tu i owdzie kałuże. Po kwadransie drogi spostrzegłem blask pierwszego ogniska, potem drugiego, trzeciego i tak dalej, aż do sześciu. Były tu tylko drzewa gafulowe, i to bez podszycia. Obóz rozłożono bez żadnego planu; tu jedno ognisko, tam drugie — jak się komu podobało. Staliśmy dłuższy czas za szerokim krzakiem, nie dalej jak na sześćdziesiąt kroków od pierwszego ognia, koło którego siedział Ibn Asl w towarzystwie dwóch swoich oficerów i dwóch łowców. Rozmawiali ze sobą swobodnie, jednakże nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa.
— Muszę iść dalej bezwarunkowo — rzekłem więcej do siebie, niż do emira — i dowiedzieć się, o czem oni mowią.
— Na miłość Allaha, co ci do głowy strzeliło? Przepadniesz, jak kamień wrzucony do wody.
— Eh, próbowałem szczęścia w warunkach o wiele trudniejszych, dzisiejszy więc zamiar jest wobec tego zabawką.
— Ale ja cię zapewniam, że kroku dalej nie zrobię.
— Nie żądam też tego od ciebie. Pójdę sam. Na linji łączącej nas z pierwszem ogniskiem stoją w równych odstępach dwa drzewa, rzucające długie i zlewające się ze sobą cienie. Jeżeli posunę się raczkiem w tym cieniu, to nikt nie rozróżni mnie od barwy gruntu, a do tego mam jeszcze do ukrycia się dwa grube pnie drzew. To drugie ma nawet dogodny konar o jakie półtora metra wysokości, mogę więc w razie potrzeby wdrapać się tam, jak kot i, będąc oddalonym zaledwie o jakie piętnaście kroków od ognia, usłyszę każde słowo.
— Ba, ale w jaki sposób wydostaniesz się zpowrotem?
— Tak, jak poprzednio.
— Nie, effendi, ja na to nie pozwolę, żebyś narażał życie...
— A czy nie narażę go również jutro, gdy stanę do walki? Dodajmy do tego, że moje obecne przedsięwzięcie może właśnie udaremnić jutrzejszą walkę...
— Uważasz to za możliwe?
— Przypuszczam, że dowiem się czegoś nowego, co wpłynie na zmianę moich planów w ten sposób, iż nieprzyjaciel nie będzie w stanie obronić się i weźmiemy całą gromadę żywcem do niewoli, bez jednego wystrzału.
Chciał mnie chwycić za ramię i zatrzymać, ale się spóźnił, bo pełzałem już jak wąż wzdłuż cienia. Nie przedstawiało to żadnych trudności. Do ognia dorzucano ciągle mokre gałęzie; ażeby było więcej dymu, który odpędza komary; właśnie dym ten ciągnął się grubemi smugami prawie po ziemi, bo powietrze było duszne i wilgotne od pobliskiego bagna. Wykorzystałem więc moment, kiedy dym unosił się najgęściej, i posunąłem się aż pod drugie drzewo. Rozgałęziało się istotnie o jakie dwa metry od ziemi, z czego chętnie skorzystałem, usadowiając się w gąszczu i wygodnie nasłuchując. Przez dłuższy jednak czas nie było słychać nic interesującego, aż nareszcie do uszu moich doleciały zdaleka słowa:
— Szeik el beled! Jest nareszcie!
Niebawem pojawił się z przeciwnej strony, prowadząc wielbłąda za uzdę. Wskazywano mu ręką, gdzie znajduje się Ibn Asl, ale żaden z łowców nie szedł za nim, bojąc się widocznie gniewu wodza. Przybyły puścił wielbłąda i zbliżył się do Ibn Asla, który przywitał go z zadowoleniem i uprzejmością. Wywnioskowałem odrazu, że szeik przychodzi doń z ważnemi wiadomościami o nas. Ibn Asl nie mógł bowiem nikogo ze swoich wysłać na zwiady, bo zdradziłby się, gdybyśmy go poznali choć zdaleka, szeik el beled zaś złapany przez nas, mógł się wykręcić bardzo łatwo czemkolwiek i udawać, że jest zupełnie niewinny, a może nawet, że działa dla naszego dobra.
— Siadaj i mów! — rozkazał mu Ibn Asl. — Widziałeś ich?
— Niestety, nie — zaprzeczył zapytany, siadając obok.
— Więc nie? W takim razie wprowadziłeś mnie w błąd. Oni nie przybędą wcześniej, jak jutro rano, a może nawet nie zobaczymy ich już nigdy.
— Przybędą, — przerwał szeik żywo — widziałem ich tropy.
— Ba, jeżeli ktoś wpadnie na czyjeś tropy, to zdaje mi się, nie trudno mu już doścignąć go i doprawdy, nie pojmuję, jak mogłeś zrezygnować z dalszego śledzenia nieprzyjaciela. Obowiązkiem twoim było nie spocząć, dopóty, dopóki nie osiągnąłeś swego celu.
— Ależ przepraszam, to było niemożliwe, bo zapadła noc. Effendi ze swoim Ben Nilem zostawił za sobą bardzo wyraźne ślady, za któremi dążyłem prosto jak po sznurze, lecz wkońcu, ku memu zdumieniu, skierowały się ku południowi. Przypuszczałem, że nieprzyjaciel wybrał sobie za cel Bir Safi. Czuwałem więc cały ranek, czy się tam pojawią, niestety, czekałem do samego południa nadaremnie. Widocznie effendi obrał inny kierunek, prawdopodobnie na północ. Sądziłem więc, że, jeżeli udam się w tę stronę, to natrafię na ich tropy, i nie myliłem się. Prawie przed samym zachodem słońca spostrzegłem ślady w kierunku wschodnim.
— To znaczy w kierunku Dżebel Arasz Kwol.
— Oh nie. Gdyby nie zboczyli z prostego kierunku, ominęliby zdaleka dżebel.
— Cóż u licha zamierza effendi?
— Mnie się zdaje, że zbłądził, i dlatego kręci się po stepie. Nie ma nikogo przy sobie z tych okolic, a Fessar, który służy mu za przewodnika, nie ma najmniejszego pojęcia o terenie.
— Ale effendi musi go znać. Mówił przecie do ciebie, że zna dżebel, a nawet maijeh.
— Może sobie znać. Zapominasz, że to obcy pies chrześcijański, który mógł tu być najwyżej raz jeden. Czyż wobec tego byłoby dziwną rzeczą, gdyby zbłądził? Oni z pewnością będą...
— Co tam będą! Jabym wolał, żebyś powiedział — oni są... W tym wypadku byłbym pewny, tymczasem ty przychodzisz do mnie z domysłami, które psu na budę się nie zdadzą. Czemu nie śledziłeś ich aż do skutku, czemu?!
— To było niemożliwe, bo zapadł wieczór. Ciekaw jestem, czy ty, naprzykład, mógłbyś zobaczyć tropy pociemku. Zresztą musiałem bezwarunkowo wrócić do ciebie, gdyż wiem, jak niecierpliwie oczekiwałeś wiadomości. Pomyśl dalej, w jak krótkim czasie musiałem przebyć wyznaczoną drogę! Zwykły wielbłąd nie przebyłby jej nawet w połowie, i tylko dzięki temu, że dałeś mi swą białą wielbłądzicę, mogłem wywiązać się z zadania, pędząc jak huragan, przez step.
Aha — pomyślałem — tędy go wiedli. Szeik jechał na białej wielbłądzicy, której Ibn Asl zawdzięcza bardzo wiele. Na Wadi el Berd, naprzykład, nie byłby mi z pewnością uszedł, gdyby nie szybkonoga wielbłądzica. Tylko... u licha, wielbłąd, na którym przybył szeik, nie jest wcale białej maści i wygląda, jak każdy inny pospolity hedżin. Czyżby wymienił go gdzie po drodze? Na szczęście, sprawę tę wyjaśnił natychmiast Ibn Asl, mówiąc:
— Gdyby tak ten giaur wiedział, że moja wielbłądzica znajduje się u ciebie zawsze, gdy siadam na okręt, byłby ją niezawodnie ukradł. Sądzę jednak że nie ma o tem pojęcia. Co?
— Z pewnością. Gdyby ją nawet zobaczył, nie mógłby jej poznać, bo ją zawsze farbuję, ilekroć oddajesz mi ją pod opiekę. Popatrz w tej chwili, czy zdołałbyś ją odróżnić od zwykłego wielbłąda...
— Rzeczywiście! Ale co ty mówisz... Wstydziłbym się, gdyby była podobna do zwykłych ordynarnych wierzchowców. Przypatrz się, jak szlachetne posiada linje. Dobry znawca spostrzegłby od pierwszego wejrzenia, że to nie byle jakie zwierzę... Mniejsza jednak o to, mówimy przecie o tym przeklętym effendim — aha... po jakiego licha wielbłądzica leży koło nas, skoro jest głodna, po tak męczącej podróży! Paszy jest dość. Hej, tu do mnie! Spętać zwierzę za przednie nogi, żeby się zbytnio nie oddalało i puścić, niech się napasie!
Jeden z siedzących łowców powstał czem prędziej i puścił wspaniałą wielbłądzicę na paszę. Przypatrywałem się jej ruchom z wielką uwagą, mniej bacząc na rozmowę, bądź co bądź bardzo ważną. Zwierzę podobało mi się do tego stopnia, że postanowiłem pozyskać je za wszelką cenę, chociażby sam Ibn Asl miał ujść z życiem. — Ważniejszą zdobyczą dla mnie byłaby wielbłądzica.
Ibn Asl okazał wręcz niezadowolenie z obrotu sprawy. Widocznie spodziewał się innej zupełnie wiadomości od szeika el beled.
— A no, skoro niewiadome ci jest miejsce, w którem znajduje się karawana, plan nasz jest chybiony haniebnie. Niech to piorun trzaśnie! Dwadzieścia głupich asakerów, a my mamy do dyspozycji pięć razy tyle. Jakże łatwo można było dać sobie z nimi radę na otwartym stepie!
Co za szczęście, że wpadłem na myśl zboczenia z prostego kierunku na północ i dalej ku zachodowi i południu! Gdybym jechał prosto — Ibn Asl byłby na nas napadł jeszcze dzisiejszego wieczora!
Szeik odpowiedział na jego zarzut:
— Jestem zdania, że dla nas o wiele jest lepiej, żeśmy się z nim nie spotkali. Znasz effendiego. Jest to człowiek niezmiernie czujny, i nie pomija żadnego środka ostrożności, wobec czego wątpię, czy zląkłby się nas nawet na otwartym terenie.
— Ależ mybyśmy go ujęli, jak w kleszcze. Stu ludzi, uważaj, a ich dwudziestu! Byłby nas błagał, jak pies o łaskę, nie mogąc ramieniem ruszyć we własnej obronie!
— Gadanie! On? Nie znasz go lepiej ode mnie! Przypuszczam, że sam nie wierzysz w to, co mówisz. Do walki musiałoby niezawodnie przyjść, a wtedy... pomyśl... gdyby każdy askari jednego tylko z naszych uśmiercił... A effendi! Ten położyłby kilkunastu odrazu, a w pierwszym rzędzie ciebie...
— E, e, mnie nawetby nie zobaczył, bom nie głupi pokazywać się tam, gdzie kule fruwają. Od tego mam przecie ludzi, którym doskonale płacę, więc obowiązani są iść w ogień, nie oglądając się, czy i ja to samo robię. Nie jest to brak odwagi z mej strony, lecz trzeźwe, rozsądne wyrachowanie, i na wypadek, gdybyśmy się z nimi zetknęli, byłbym stał w takiej odległości, gdzie kule nie sięgają, jeżeli wogóle może być o nich mowa, bo ja wciąż twierdzę, że do tego by nie doszło. Zobaczysz zresztą, jak to będzie, gdy się pojawią.
— Oto właśnie ważniejsza rzecz. Uważaj, żebyś się nie spóźnił z przygotowaniem na jego przyjęcie! Doniosłem ci, że ma przybyć w godzinę po modlitwie porannej do Dżebel Arasz Kwol, i z pewnością dotrzyma słowa. Wobec tego oddział, który chcesz wysłać, musi stąd wyruszyć jeszcze przed północą.
— Dobrze, zaraz wydam rozkaz wymarszu. No, a ty jesteś zdania, że ludzie mogą się ukryć w suchem korycie potoku i nikt ich nie zauważy?
— Bez wątpienia. Miejsce to po kilku minutach drogi w głąb rozszerza się w wygodną kotlinkę, zarośniętą gęsto krzewami, gdzie można się ukryć znakomicie. Jeden tylko o brzasku będzie czuwał na szczycie skały i zobaczy karawanę zdaleka. Trzeba ich dopuścić tak daleko, aby iść za nimi ztyłu, dopóki nie dotrą do miejsca, gdzie skały wznoszą się stromo tuż nad wodą, przepełnioną krokodylami. Drugi nasz oddział stanie z przeciwnej strony, i w chwili, gdy effendi zechce zabrać się do wykonania swego okropnego dzieła, zobaczy ku śmiertelnemu przerażeniu, że jest otoczony z obu stron przeważającą siłą. Nie spróbuje nawet jakiegokolwiek oporu, czyli poprostu podda się, i będziemy go mieli żywego wraz z całym oddziałem asakerów, i naszymi jeńcami.
Trzeba przyznać, że szeik el beled obmyślił swój plan doskonale, i, dziwnym trafem, chciał zastawić na mnie tę samą pułapkę, co ja na przeciwnika. Jakże dobrze zrobiłem, udając się wbrew woli emira na zwiady!
— Ilu dasz mi ludzi? — pytał szeik.
— A ilu ci potrzeba?
— No, wziąłbym połowę, ale może wystarczy mniej, bo jestem pewny, że mi się powiedzie znakomicie.
— Dobrze, dam ci czterdziestu wojowników, z którymi musisz wymaszerować najdalej za godzinę. Przydałoby się, aby obie grupy naszych ludzi utrzymywały ciągły kontakt ze sobą.
— Byłoby to bardzo uciążliwe, a nawet niewykonalne, bo należałoby obstawić całą przestrzeń wzdłuż maijeh, a na to szkoda, i czasu, i ludzi, bo plan nasz jest prosty i nieryzykowny. Ty z nastaniem dnia obsadzisz południową stronę maijeh. Karawana przybędzie od północy, a na jej tyłach ja się będą znajdował. Mój strzał będzie hasłem do rozpoczęcia ataku, oto wszystko. Nie mogę się przytem powstrzymać od radości że effendi przybył do Hegazi zapóźno, gdy już reis effendina odjechał. Gdyby nie to, emir byłby pozostał, a ty musiałbyś się pogodzić z losem i nie próbować jakichkolwiek kroków w celu uratowania ojca i jeńców. No, ale omówiliśmy wszystko dokładnie; teraz pozwól mi zdrzemnąć się chwilkę, bom się zmęczył długą podróżą! Każ mnie zbudzić, gdy mój oddział będzie gotów do wymarszu!
Po tych słowach położył się koło ognia, a ja mogłem już spokojnie się oddalić, bo dowiedziałem się wszystkiego, czego mi było potrzeba. Wykorzystałem więc znowu chwilę, kiedy wzniósł się z ogniska silniejszy tuman dymu, i na czworakach posunąłem się wtył do emira, który stał na poprzedniem miejscu za krzakiem i dygotał na całem ciele z obawy o mnie.
— Jesteś nareszcie, effendi, — szepnął. — Twoje zuchwalstwo istotnie godne jest podziwu, bo mogło cię kosztować bardzo wiele, nawet własne życie.
— Mylisz się, przyjacielu. Zaryzykowałem wiele, to prawda, ale też i odniosłem znakomitą korzyść. Wyobraź sobie, znam dokładnie plany przeciwnika!
Opowiedziałem mu następnie wszystko. Ucieszyło go to niezwykle, zauważył jednak mocno podniecony:
— Effendi! Mimo wszystko, boję się... Szeik ma czterdziestu ludzi, i sądzę, że nie zwyciężysz go przebiegłością.
— Oczywiście, że nie myślę nawet próbować fortelu. Ja poprostu... no wiesz... Ja ich wezmę do niewoli...
— Ależ to niemożliwe bez potyczki... i niebezpieczne zresztą.
— Wcale nie niebezpieczne. Obsadzę teren wcześniej, niż on, i wówczas, albo mi się będą musieli poddać, albo ich powystrzelam co do jednego.
— Masz tylko dwudziestu asakerów, effendi.
— I tylu akurat potrzeba mi do strzeżenia karawany w obecnych warunkach. Gdybyś mi jednak dał czterdziestu...
— Chętnie.
— Bo sadzę, że i tak pozostanie ci dosyć. Ibn Asl obsadzi przesmyk po tamtej stronie, a ty napadniesz nań ztyłu, podczas, gdy ja będę się zbliżał od północy. Mój strzał będzie hasłem, powtarzam słowa szeika.
— Dobrze, skoro tylko usłyszę strzał, rzucę się na wroga.
— Zwracam ci jednak uwagę, że, jak się właśnie dowiedziałem, Ibn Asl nigdy nie bierze osobiście udziału w potyczce, bo zanadto ceni swoje zdrowie i życie. Zapewne więc i tym razem pozostanie daleko wtyle musisz więc wytężyć wszystkie siły, aby nam nie czmychnął. Możesz nawet odkomenderować nieduży oddział złożony, naprzykład, z dziesięciu ludzi, który będzie miał wyłącznie za zadanie schwytać szanowną osobę Ibn Asla.
— Dobrze, postaram się o to. Kiedyż ci potrzebny oddział do wymarszu?
— Natychmiast. Wracaj i rozkaż, aby byli gotowi do drogi, ja tam zaraz przybędę!
— Jakto? Zostajesz jeszcze tutaj? Nie pójdziesz razem ze mną? Cóż ty znowu zamyślasz?
— Mam wielką chęć zabrać białą wielbłądzicę łowcom niewolników.
— Dajże pokój, możesz przez to popsuć całą sprawę, bo przypuśćmy, że spostrzegą... a wtedy...
— Eh, szkoda czasu na gadaninę. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.
— Ależ, daj sobie wytłumaczyć... Skoro tam zauważą, że wielbłądzicy niema, pomyślą, że ukradł ją jakiś złodziej, a więc, że są tu jacyś ludzie w okolicy; to im da wiele do myślenia.
— Ja przypuszczam co innego. Pomyślą z pewnością, że wielbłądzica była źle spętana, oddaliła się zbytnio i, że łatwo będą ją mogli w dzień odnaleźć. Co prawda, cenię wysoko to zwierzę i radbym je mieć koniecznie, ale kieruję się w tym wypadku jeszcze inną, ważniejszą okolicznością! Jeżeli mianowicie Ibn Asl nie zechce wziąć udziału w potyczce, to mimo wszelkich twoich starań, mógłby ci się wymknąć. Gdyby w tym wypadku dosiadł swej wielbłądzicy, nie dogoniłby go bezwarunkowo żaden z naszych, bo pędziłby, jak wicher; wierz mi, przekonałem się o tem na Wadi el Berd. Skoro mu jednak ukradnę to szybkonogie zwierzę, niech sobie robi, co chce; mogę być o niego spokojny.
— Prawda, tylko na Allaha, miej się na baczności, żeby cię nie spostrzeżono!
Emir po tych słowach rad nierad musiał udać się zpowrotem, a ja tymczasem popełzłem naprzód w kierunku, gdzie wielbłądzica obgryzała z apetytem bujne liście krzaku. Ibn Asl nie umiał wytresować ulubionego i cennego zwierzęcia, które za zbliżeniem się obcego powinno było parskać, wierzgać i uciekać, byłem też na to przygotowany, ale ku memu zdziwieniu wielbłądzica była tak ułaskawioną i spokojną, że ani się zatroszczyła o to, jak jej zdejmuję pęta z przednich nóg, i poszła za mną posłusznie, jakbym był jej właścicielem. Wkrótce dotarłem szczęśliwie zpowrotem do lasu, gdzie reis effendina oczekiwał mego przybycia z wielkim niepokojem. Oddział, złożony z czterdziestu ludzi, stał już gotowy do wymarszu.
— Effendi! — zawołał półgłosem — jesteś bardzo niebezpiecznym złodziejem i należałoby cię skazać na dożywotnie więzienie...
— Przebacz mi, wysoki przedstawicielu egipskiej sprawiedliwości, kradnę tylko od złodziei i rabusiów — zaśmiałem się. — Ale, tymczasem śpieszno mi w drogę... Czy ci ludzie są należycie zaopatrzeni? Najprawdopodobniej, będziemy musieli związać czterdziestu ludzi.
— Jest wszystko, czego potrzeba. Zabraliśmy sporo powrozów z okrętu.
— Bądź więc zdrów, i do widzenia rano, po świetnem zwycięstwie!
— Dałby to Allah!
— A uważaj dobrze, żeby Ibn Asl nie uciekł! — ostrzegłem go raz jeszcze i wyruszyłem w drogę. Jeden z asakerów prowadził mego wielbłąda, na którym siedziałem, a drugi białą wielbłądzicę.
Upłynęło sporo czasu, nim dotarliśmy na północny kraniec bagna, a następnie okrążyli je od zachodu. Mimo znajomości terenu, dwa razy pomyliłem się w poszukiwaniu suchego koryta, i dopiero za trzecim razem natrafiłem na nie. Przedewszystkiem należało ukryć obydwa wielbłądy, bo niepodobna było brać ich ze sobą wgłąb skał. Odprowadziłem je więc na bok, uwiązałem na kołku i pozostawiłem jednego człowieka na straży, poczem udaliśmy się w głąb koryta aż do kotlinki. Ściany tejże nie były bardzo strome, dzięki czemu trzydziestu ludzi mogło śmiało wspiąć się wgórę i tam się ukryć. Dałem im rozkaz, aby się zachowali cicho i bez najmniejszego szmeru aż do chwili napadu. Każdy z nich miał wyszukać sobie odpowiednią kryjówkę za skałą, aby na wypadek strzelania ze strony nieprzyjaciela być zabezpieczonym od kul. Gdyby zaś przed napadem któryś z wojowników wspinał się wgórę, to żołnierze moi mieli go schwytać znienacka za gardło i odrazu unieszkodliwić. Ulokowawszy trzydziestu ludzi w bardzo korzystnem miejscu, wziąłem pozostałych dziesięciu, zawróciłem z nimi nieco i umieściłem się dość wysoko na skalistem zboczu, oczekując przybycia szeika, który miał wyruszyć przed północą, a żeśmy go wyprzedzili o całą godzinę, więc najprawdopodobniej tyleż czasu na niego trzeba było czekać. Niestety, pomyliłem się w przypuszczeniach, bo przybył, o wiele później, to jest dopiero o świcie. Nie śpieszył się widocznie, ponieważ wiedział dokładnie, kiedy przybędę nad maijeh, a mianowicie w godzinę po modlitwie porannej.
Żaden z tych ludzi nie przypuszczał, że w tej dzikiej ustroni znajduje się dusza ludzka, to też nie krępowano się zbytnio w marszu i mogłem już zdaleka zauważyć ich zbliżanie się. Przeszli koło mnie swobodnie i z hałasem, nie zauważywszy mnie, bo siedziałem ukryty wysoko na zboczu. Gdy już minęli mnie, zsunąłem się ze swoimi ludźmi pocichu wdół i udałem się aż do ujścia — do kotlinki. Tu łowcy niewolników poczęli swobodnie szukać sobie miejsca do wypoczynku, śmiejąc się przytem i dowcipkując. Najbardziej jednak w dobrym humorze był szeik el beled, który rozkoszował się zgóry nadzieją łupu i docinał innym, odgrażając się żartobliwie, że im nic nie da. Jak się później dowiedziałem, Ibn Asl przyrzekł mu znaczną część łupu, niestety, dostało mu się zupełnie co innego.
Gdy się poczęło rozwidniać, szeik oznajmił swym poddanym, że pójdzie rozejrzeć się po okolicy. Wbrew memu przypuszczeniu, nie wdrapał się na skałę, by stamtąd mieć rozległy widok, lecz udał się w kierunku wejścia, to jest wprost na nas.
— Skryć się! — rozkazałem żołnierzom, usłyszawszy jego kroki wpobliżu, i sam przykucnąłem za krzakiem tak, że żadną miarą nie mógł mnie spostrzec; dopiero, gdy zbliżył się o jakie dwa kroki ode mnie, wyskoczyłem z za krzaka i obydwiema rękami chwyciłem go za gardło:
— Ręce mu tylko związać, a nogi zostawić wolne — rozkazałem asakerom, którzy wlot to uczynili. Nie ściskałem go za gardło tak silnie, aby go pozbawić przytomności. Cichutko szepnąłem mu do samego ucha:
— Jeżeli tylko piśniesz, utopię w tobie nóż po rękojeść. Zrozumiałeś?
Potwierdził skinieniem głowy. Nie było zresztą obawy, aby się bronił, bo strach prawie pozbawił go przytomności. Przekonałem się później, że był to wielki tchórz, zdolny jedynie do zdrady, lub szpiegostwa, lecz nie do walki, a dowództwo nad oddziałem objął jedynie dlatego, że czuł się najzupełniej bezpiecznym.
W tem miejscu zostawiłem ośmiu ludzi z gotową bronią do strzału, a z dwoma zaprowadziłem szeika wdół tak daleko, by do kotlinki nie dochodziły dźwięki naszej rozmowy. Ci dwaj trzymali złapanego z całych sił, ja zaś przytknąłem mu nóż do piersi i zapytałem:
— Znasz mnie?
— No... taak... Jesteś... e... effendi... — jęczał — czemu obchodzisz się ze mną jak wróg? Przecie powiedziałeś sam, że uznajesz we mnie osobę zwierzchności.
— A ty w to uwierzyłeś, ty zwierzchniku, ty przełożony głupców? Tylko w takiej baraniej głowie, jak twoja, mogła się zrodzić myśl, że się dam oszukać. Nim jednak pomyślałeś o tem, ja już byłem przekonany, że wpadniesz w ten sam dół, który był dla mnie wykopany przez ciebie.
— Ależ na Allaha, to jakaś straszna pomyłka! Przybyłem tu jako twój przyjaciel, aby w razie potrzeby być ci pomocnym, gdyż uwielbiam cię i podziwiam twoją zdolność i mądrość.
— A ci tam, w liczbie czterdziestu, są także moimi przyjaciółmi, co?
— Naturalnie. Zebrałem ich w okolicy Hegazi i przyprowadziłem do twojej dyspozycji, przeciw twoim wrogom.
— Chciałeś powiedzieć przeciw twoim jeńcom. No, no, dziękuję ci, nie potrzeba mi żadnych posiłków. Poco jednak skryłeś się tutaj?
— Ażeby ciebie tu oczekiwać. Dziwię się, jak możesz mnie posądzać, jakoby ludzie, których mam ze sobą, pochodzili z bandy Ibn Asla...
— Milcz, — przerwałem mu — poznałem się na twojej obłudzie, skoro cię pierwszy raz zobaczyłem, kiedy to pożyczyłeś Ibn Aslowi konia! To właśnie cię zdradziło. A kiedy przybyłem do ciebie na łódce z Ben Nilem, wtedy zapewne pojęcia o tem nie masz — rozmawiałem już z reisem effendiną na jego okręcie i oskarżyłem cię przed nim. On jednak był dla ciebie równie uprzejmy, jak i ja, a to właśnie w tym celu, aby za twoją pomocą wciągnąć tu w zasadzkę Ibn Asla. To udało się nam doskonale, dzięki twej głupocie, no i nieuczciwości. Ibn Asl jest tu, jak sobie tego życzyłem, ale jest tu także i reis effendina; on schwyta tamtego, jak ja ciebie w tej chwili. Zamkniemy Ibn Asla na wąskiej drożynie w ten sam sposób, jak wy obaj chcieliście to uczynić z nami. Słyszałem bowiem w nocy waszą rozmowę koło ogniska w obozie Ibn Asla. Nie mieliście zapewne pojęcia o tem, nieprawdaż?
— Niemożliwe! — wyrwało mu się z ust bezwiednie — nie byłem u Ibn Asla i nie wiem o niczem.
— Przekonać cię o tem? Przybyłeś na farbowanej wielbłądzicy, która położyła się obok, a Ibn Asl kazał ją puścić na paszę i dobrze spętać, by nie uciekła. I cóż, istotnie nie przepadła?
— No tak, zgubiła się gdzieś w zaroślach.
— Wcale się nie zgubiła, bo ją sam zabrałem, przekonam cię o tem za chwilę. Mam ją tutaj. Umiesz jechać na wielbłądzie? — zwróciłem się do jednego z asakerów.
Wybornie, effendi.
— Na północ od maijeh obozuje nasza karawana z jeńcami. Dosiądź wielbłąda i pędź co sił, aby tu przybyła jak najprędzej! Pójdziesz naprzód wzdłuż koryta wdół i w pewnem oddaleniu natrafisz na wartę, która pilnuje obu moich wielbłądów. Gdybyś jej nie znalazł, to wołaj, a potem wsiądź na białą wielbłądzicę rabusia niewolników i jedź wzdłuż maijeh aż na koniec! Tu natrafisz na moje ślady ku północy, które cię zaprowadzą do obozu. Śpiesz się i powiedz tamtym, żeby nie tracili ani chwili!
Żołnierz odszedł, a ja ciągnąłem dalej:
— Słyszałeś teraz, w którem miejscu znajduje się nasz obóz. Chciałeś to zbadać wczoraj, ażeby napaść na nas na otwartym stepie, co przewidziałem wcześniej jeszcze, i dlatego obrałem inną drogę. Tak bywa zawsze, gdy ktoś głupi i zarazem zły chce szkodzić uczciwemu człowiekowi. Niecna taka robota przynosi szkodę jemu samemu. Zdaje mi się, że słyszałeś już dosyć i nie zaprzeczysz swej winy.
— Powiedz mi effendi, ilu asakerów masz wpogotowiu! — zapytał tchórzliwie.
— Więcej niż trzeba aby was zdruzgotać. Przybyliśmy wcześniej, niż ty, i obsadziliśmy kotlinkę tak, że ani jeden z rabusiów nie może nam się wymknąć, a ty, jako dowódca, dostajesz się do niewoli pierwszy. Jeżeli skłonisz swych podwładnych, aby spokojnie złożyli broń i poddali się, to mogę użyć swego wpływu wobec emira i wyjednać ci cokolwiek znośniejszą karę.
Allah ’l Allah! Złożyć broń! Poddać się!... Czterdziestu ludzi!...
— Słusznie... Brzmi to nieco inaczej, niż poprzednie twoje przechwałki i żarty co do podziału łupem. No, ale nie mam czasu na długie z tobą rozprawy. Powiedz „tak“, to przynajmniej przy życiu zostaniesz, w przeciwnym razie zabiję cię i wystrzelam wszystkich bez pardonu.
— Effendi, bądź litościwy, pozwól mi przynajmniej zobaczyć, ilu ludźmi rozporządzasz!
— Nie wierzysz mi na słowo? No, to nie! Nie kłamię, i to powinno ci wystarczyć.
— O ty jesteś chytry! Czego nie zdołasz przemocą, starasz się osiągnąć podstępem, i w tym wypadku... Allah, Mahomet!... Co to ma znaczyć? Już się zaczyna!
W kotlinie bowiem wszczął się nagle krzyk i padło kilka strzałów, poczem znowu ucichło.
— Masz najlepsze potwierdzenie moich słów — rzekłem. — Chodź, będziesz dla mnie tarczą! Jeżeli który z twoich ludzi zechce strzelać, to przedewszystkiem trafi ciebie, pamiętaj!
Pociągnąłem go ze sobą w kierunku kotlinki. U wejścia do niej stało ośmiu moich asakerów, trzymając karabiny gotowe do strzelania. Było już dobrze widno. W tych okolicach bowiem dzień robi się równie szybko, jak zapada noc.
— Co się stało, pocoście strzelali? — zapytałem.
— Bo już się rozwidniło, a niektórzy z tych nicponiów chcieli wdrapywać się na skały; nasi zabronili im, a że to nie pomogło, użyli broni.
— Ajakżeż tam wewnątrz kotlinki? Ucichło tak nagle...
— Łowcy niewolników pochowali się w krzaki, jak szczury.
— A widzisz, jacy odważni są ci twoi bohaterowie — rzekłem do szeika. — Wejdźmy tam! Zwracam ci jednak uwagę, że za najmniejszem poruszeniem pchnę cię nożem w pierś i przebiję nawylot.
Trzymając nóż w prawej, chwyciłem go za kark lewą ręką i pchnąłem go naprzód, do kotlinki. Tu na dany znak pojawiło się jeszcze kilku moich asakerów.
— Spójrz teraz wgórę! — rzekłem do szeika. — Widzisz, ile luf jest zwróconych przeciw tobie?
Asakerzy byli ukryci w skałach tak, że wcale ich widać nie było, lecz z za głazów, ułożonych umyślnie dla obrony, sterczały lufy, skierowane ku środkowi. Spojrzawszy w krzaki, omal nie wybuchnąłem śmiechem, pomimo, że położenie moje było dosyć niebezpieczne. Bo jakże łatwo mógł pierwszy lepszy z drabów wycelować do mnie z ukrycia! Na szczęście nie było tak odważnego wojownika, któryby się zdobył na coś podobnego. Zresztą, nie wiedzieli jeszcze, kto ich osaczył, lecz przelękli się luf i pochowali, jakgdyby krzaki były istotnie dla nich ochroną! Tu widać było ramię, tam łokieć z pod krzaka, owdzie but, lub bosą nogę. Wszyscy pochowali przedewszystkiem głowy, nie troszcząc się o nic więcej.
— Gdzież są twoi bohaterowie? — pytałem szeika. — Wezwij ich, żeby powyłazili z krzaków i bronili się do upadłego!
— Effendi! Obcy effendi! — jęczał ktoś ukryty w gąszczu.
— Daję ci jedną jedyną minutę do namysłu, — mówiłem dalej do szeika, — jeżeli nie zdecydujesz się na złożenie broni, to w tej chwili głowę ci uciąć każę.
— A.. a... a.. gdybym się poddał... czy... mogę liczyć na ułaskawienie?...
— Przyrzekam ci łagodność, więcej nie możesz żądać ode mnie, bo los twój zależy od reisa effendiny. Prędko! Minuta ubiega...
Szeik począł się szamotać, widocznie w nadziei wyrwania się z moich rąk, w tej chwili jednak podniosłem nóż, jakbym zamierzał zadać mu cios śmiertelny; to go obezwładniło odrazu.
— Puść mnie, effendi, a uczynię wszystko, co zechcesz!
— Nie puszczę cię bynajmniej, bo jesteś moim jeńcem. Rozkaż swoim ludziom, niechaj przychodzą tu pojedyńczo, składają broń i dadzą się związać bez oporu, bo jeżeli którykolwiek okaże choć najmniej podejrzany ruch, dostanie natychmiast kulką w łeb, patrz! Prędzej więc, bo mi się śpieszy!
Pod wpływem śmiertelnej trwogi, szeik wydał rozkaz, który ludzie jego wykonali z rezygnacją, wyłażąc po jednym na czworakach z zarośli. Po upływie kwadransa wszyscy byli rozbrojeni i powiązani. Na tem skończył się pierwszy akt dzisiejszego dramatu, zupełnie zresztą po mojej myśli i ku memu największemu zadowoleniu.
Należało teraz oczekiwać przybycia Ben Nila z karawaną. Wdrapałem się na szczyt skalny, patrząc w stronę, skąd karawana miała nadejść, niestety, po upływie godziny dopiero się jej doczekałem. Ben Nil jechał na czele w towarzystwie posłańca. Obaj, spostrzegłszy mnie, puścili się kłusem, by zobaczyć się ze mną jak najprędzej.
— Obawiałem się o ciebie, effendi, — zauważył młodzieniec, wyskakując z siodła, gdy zwierzę uklękło. — Nie wróciłeś; przypuszczaliśmy więc, że zdarzył ci się jakiś wypadek. Na szczęście, widzę cię zdrowym i rzeźkim. Jakże tam z nieprzyjacielem? Czy pozyskałeś coś?
— Owszem, zobaczysz zaraz. A czy jeńcy wiedzą cośkolwiek?
— Nie, bo posłaniec twój mówił pocichu, tylko widzieli białą wielbłądzicę i, oczywiście, mogli sobie odrazu pomyśleć, że odebrałeś ją Ibn Aslowi, i że zapewne przytrafiła mu się, jeżeli nie śmiertelna, to przynajmniej niebezpieczna przygoda. Gdzież są ludzie, na których napadłeś?
— Schowałem ich w znakomitem miejscu. Zaprowadzimy tam również twoich jeńców, a wielbłądy muszą tu pozostać, naturalnie pod silną strażą.
Skoro tylko karawana przybyła, kazałem poodwiązywać jeńców od siodeł i uwolnić im nogi od więzów, aby mogli chodzić wzdłuż wyschłego koryta, wśród złomów i głazów. Z min ich można było wywnioskować, że pojawienie się białej wielbłądzicy, należącej do ich pana wywarło na nich wielkie przygnębienie. Rozglądali się trwożliwie wokoło i szeptali coś między sobą, tylko fakir el Fukara i Abd Asl udawali spokój, jakby nic groźnego nie zauważyli.
— Poco prowadzisz nas do jakiejś nory, effendi? — pytał mnie fakir el Fukara. — Co zamyślasz uczynić?
— Chcę wam przygotować miłą niespodziankę.
— Drwisz sobie z nas, effendi, wyrządzasz nam krzywdę. Licho wie, dlaczego dostałem się w twoją moc i, mimo że nie poczuwam się do żadnej winy, pędzisz mnie jak dzikie bydlę po stepie, to tu, to tam, nie wiem, po co i na co. Ale słuchaj! Nie jesteś moim panem i wogóle nie masz do mnie żadnego prawa, żądam więc raz jeszcze, puść mnie i daj mi wielbłąda, ażebym mógł wrócić do ojczystego miasta!
— Tak? Któreż to jest?
— Obecnie do Chartumu.
— Chwileczkę cierpliwości, a niebawem będziesz mógł tam pojechać w towarzystwie wielu twoich przyjaciół.
— Niepotrzebne mi jest żadne towarzystwo. Przybyłem tu sam i sam odjadę, a ty, nie mając żadnej nade mną władzy, musisz mnie puścić.
— I nade mną również nie masz władzy — dodał Abd Asl. — Skąd reis effendina może ci dawać jakiekolwiek pełnomocnictwa? A zresztą, choćby i tak było, to czyż wolno ci bezkarnie włóczyć nas po stepie bezustanku? Domagam się więc słusznie, byś nas odstawił do Chartumu.
— Życzeniu twemu stanie się niebawem i zadość — odrzekłem.
— Ba, ale kiedy? Dziś, naprzykład, oddaliliśmy się jeszcze bardziej od miasta, a tobie zdaje się zapewne, że postępujesz najmądrzej w świecie. Przypuśćmy, że spotkasz się z moim synem, co wtedy? Czyż nie czeka cię niechybna śmierć?
— Spotkałem się z nim już dwa razy, no i — żyję.
— Bo masz szczęście, które jednak łatwo zawieść cię może. Dwa razy uszło ci gładko, ale za trzecim... Allah wydał już wyrok; wiadomo ci wszak, ilu syn mój posiada wojowników. Cierpliwość proroka wyczerpała się już do ostatka i nie ścierpi więcej, aby jakiś tam, z pod ciemnej gwiazdy, chrześcijanin wodził za nos bezkarnie najzacniejszych muzułmanów. Uważaj tedy, bo nad głową twoją zawisł płomienisty miecz, biada ci, stokrotna biada!
— Pokażę ci właśnie, nad czyją głową miecz ten wisi, pójdźcie za mną w górę, a zobaczycie.
Rozsiodłano wielbłądy i puszczono, aby się pasły pod nadzorem trzech asakerów. Reszta żołnierzy wzięła między siebie jeńców i poprowadziła wzdłuż suchego łożyska. Można sobie wyobrazić przestrach, jaki ogarnął przybyłych, gdy, wszedłszy do kotlinki, zobaczyli leżących na ziemi czterdziestu swoich towarzyszy. Abd Asl krzyczał, jak wściekły, i obrzucał mnie stekiem obelg i przekleństw tak, że Ben Nil był zmuszony uspokoić go zapomocą bata. Inni jeńcy byli mądrzejsi, bo się nie odzywali. Powiązano im teraz nogi i układano obok tamtych czterdziestu.
Teraz już mogłem wybrać się na wyprawę przeciw Ibn Aslowi. Zostawiłem więc dla strzeżenia jeńców i wielbłądów dwudziestu asakerów, którzy poprzednio ze mną byli, a czterdziestu, danych mi przez reisa effendinę, zabrałem ze sobą. Powinienem był zostawić Ben Nila na miejscu dla większej pewności i bezpieczeństwa, ale tak mnie błagał, abym mu pozwolił iść ze sobą, że musiałem się zgodzić. Ostatecznie, przewodnik fesarski i najstarszy z asakerów dawali już niejednokrotnie dowody uczciwości; wypróbowałem ich, zresztą, do tego stopnia, że niepodobna było odmówić im zaufania. Jeńcy byli porządnie powiązani, i ani mi na myśl nie przyszło, aby przez ten krótki czas mogło się zdarzyć coś niepożądanego, tem bardziej, że pozostali z nimi wypróbowani i życzliwi żołnierze. Gdybym zarządził nad nimi kontrolę, byliby się z pewnością obrazili.
Było postanowione, że punktualnie w godzinę po wschodzie słońca stanę nad maijeh; było już trochę zapóźno, ale nie obawiałem się, że to może pociągnąć za sobą niepożądane skutki. Zażądałem tedy od pozostają[3] żołnierzy, by czuwali nad powierzonymi sobie jeńcami, zarządziłem, jak mają postąpić w każdym wypadku, i byłem przekonany, że nie zdarzy się nic, coby popsuło mi szyki; niestety, jak się niebawem okazało, popełniłem wielki błąd, ufając zanadto ludziom, którzy tego nie byli godni.
Wczorajszego dnia trzymałem się wschodniej strony maijeh, dziś zaś skierowałem oddział po stronie zachodniej ku północy. Przestrzeń między maijeh a górą wynosiła jaki kwadrans drogi, ale woda tu i owdzie wciskała się ramionami w głąb lądu tak, że trzeba było ją okrążać i wymijać z utratą czasu. Szczyt góry świecił łysiną, a u stóp ciągnęła się roślinność. Im dalej w głąb, tem bardziej wznosił się poziom terenu, a skały piętrzyły się stromo i przestrzeń między niemi a wodą malała, aż wreszcie można było przejść tylko dwójkami. Natrafiliśmy nakoniec na przerzedzone drzewa gafulowe. Po drzewach tych poznaliśmy, że miejsce, w którem powinien znajdować się Ibn Asl ze swoim oddziałem, jest już niedaleko. Zwróciłem uwagę Ben Nila na ten szczegół, a on na to:
— Możebyśmy stanęli, effendi... Niechby jeden poszedł ukradkiem naprzód i rozejrzał się, gdzie siedzą łowcy niewolników!
— To zbyteczne, wszak mamy biały dzień.
— No, ale ty nieraz i w biały dzień potrafiłeś podpełznąć pod sam nos przyjaciela.
— Bo teren był odpowiedni, tu jednak, niema mowy o tem, bo droga jest wąska, a Ibn Asl nie omieszkał zapewne postawić kogoś na widecie, któryby spostrzegł natychmiast zbliżającego się człowieka. Lepiej więc będzie, gdy pomaszerujemy dalej.
— I wpadniemy im w ręce niespodzianie.
— Tego właśnie pragnę! Z wszelką pewnością nie będą do nas strzelać odrazu, lecz naprzód zaczną krzyczeć, bo Ibn Asl chce mnie dostać żywcem, musiał więc zabronić strzelania do mnie. Bądź zatem zupełnie spokojny i pozostań z ludźmi za mną o jakie trzydzieści kroków! Jeżeli przystanę, to czyńcie to samo, dopóki nie dam znaku!
— Muszę być posłusznym, ale przyznam, że wolałbym pozostać obok ciebie, gdyż chwila stanowcza jest już niedaleko.
— Nie sądzę, bo Ibn Asl pojawi się dopiero wówczas, gdy będziemy w połowie maijeh, a do tego jeszcze sporo drogi.
— A gdyby reis effendina nie zdążył jeszcze na swoje stanowisko...
— Nicby się nie stało. Napędzilibyśmy Ibn Asla w ręce reisowi. Zresztą, czego się obawiać, skoro poza nami niema już nieprzyjaciela? Chodzi tylko o jedno, a mianowicie, aby nam Ibn Asl nie umknął.
Ruszyliśmy dalej w ten sposób, że ja szedłem naprzód, a oddział posuwał się wtyle za mną w pewnem oddaleniu. Koło drzew gafulowych droga skręciła ostro na prawo; właśnie w tem miejscu zatoka wrzynała się w zręby skalne głęboko, pozostawiając wąziutki tylko przesmyk. Skały wznosiły się tu prostopadle, tworząc jakoby wydrążony walec, na którego ścianach nie utrzymałaby się stopa ludzka. Po lewej stronie rozpościerało się bagno zarośnięte bujną roślinnością omm sufah, z pomiędzy których tu i owdzie przebijały pokryte naftą małe przestrzenie wodne. Pod nogami piętrzyły się mniejsze i większe głazy, staczane z góry. Częściowo pokrywał je oślizgły, mokry mech i zgniłe rośliny cuchnące jak padlina. W takich warunkach można było z niezwykłą tylko ostrożnością posuwać się naprzód, gdyż jeden fałszywy krok groził połamaniem nóg i karku.
Gdyby kogoś napadnięto zprzodu i ztyłu bezwarunkowo nie byłby zdolny się obronić, a musiałby się poddać bez namysłu. Ucieczka w skały jest niemożliwa, a z przeciwnej strony znajduje się bagno, pełne obrzydliwych krokodyli które tu mają znakomite siedlisko. Droga ta najzupełniej trafnie została ochrzczona mianem zgrozy i nieszczęścia!
Rabusie chcieli mnie jednego oszczędzić w tem miejscu, aby zgotować mi o wiele okropniejsze tortury, natomiast wszystkich moich asakerów postanowili powrzucać żywcem do bagna na pastwę zgłodniałych, obrzydliwych bestyj, które hurmem cisną się do brzegu, wietrząc zapewne obfity żer!
Byłoby to może nieludzkie i niesprawiedliwe, gdybym ten sam los zgotował opryszkom? Ile krwi niewinnej mieli na swem sumieniu! Ile tysięcy, Bogu ducha winnych, czarnych unieszczęśliwili, sprzedając ich jak bydło! Zdawało mi się w tej chwili, że gdybym ich zepchnął w maijeh, byłoby dla nich karą nader łagodną. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, powiada przysłowie, które na pustyni jest prawem, zarówno jak i na prerjach, na sawannie lub pampasach i ahc Ameryki Południowej...
Nie mogłem myśli tej dokończyć, bo w pobliżu rozległ się donośny, rozkazujący głos:
— Stój! Ani kroku dalej, bo strzelamy!
Stanąłem, patrząc bystro przed siebie, gdzie stały obok siebie dwa drzewa gafulowe, a przed niemi leżały potężne głazy, z poza których widać było trzy lufy, skierowane wprost na mnie... Położenie było okropne... Niechby tylko który z nich palcem ruszył, a poczułbym śmiercionośny ołów w swem ciele...
— Cóżeś za jeden? — zapytałem w liczbie pojedyńczej umyślnie, jakobym mniemał, że tam tylko jest jeden człowiek.
— Jestem twoim starym znajomym. Chciałbyś się widzieć ze mną?
— Bardzo chętnie...
— Odłóż więc broń, a wyjdę z kryjówki!
— Byłbym głupi, gdybym to uczynił.
Wypowiedziawszy te słowa, uskoczyłem wbok, gdzie stało dość grube drzewo, za którem znalazłem doskonałe schronienie. Ludzie ci byli w nielada kłopocie. Przyszli tu bowiem i czekali znaku szeika el beled celem rozpoczęcia kroków zaczepnych, aż oto, wbrew oczekiwaniu, zobaczyli mnie samego i zdradzili swą kryjówkę przedwcześnie. Cóż trzeba było robić? Czy zyskać na czasie przez nawiązanie rozmowy z nieprzyjacielem, który, na szczęście, ozwał się po chwili:
— Pokażno się dobrowolnie, to lepiej będzie dla ciebie, niżbyśmy cię mieli zmusić do tego. Pogadamy o tem, czego od ciebie żądam.
— Mów więc, słucham!
— Eh, nie w ten sposób. Odłóż karabin i podejdź do kamienia, który leży w połowie drogi między nami! I ja tam przyjdę.
— Dobrze, zgadzam się, ale gdybym zauważył u ciebie choćby mały nożyk, pchnę cię tam, skąd niema już powrotu.
Oparłem karabin o drzewo i położyłem nóż, a rewolwer na wszelki wypadek schowałem do kieszeni w spodniach, chociaż wcale tego nie było potrzeba. Spojrzałem przelotnie wstecz. Ludzie moi stanęli, kryjąc się za krzak, który w tem miejscu, na szczęście, się znajdował, ale mimo to można ich było zauważyć, zwłaszcza Ben Nila, który stał na samym przodzie.
Zupełnie spokojnie wyszedłem z za drzewa i udałem się na wskazane miejsce; dopiero teraz wychylił się z za głazów... porucznik Ibn Asla. Zdziwiło mnie to trochę, bo spodziewałem się, że może będzie sam dowódca. Oficer stanął przede mną o parę kroków i zapytał szyderczo.
— Zapewne nie spodziewałeś się ujrzeć mnie tutaj, nieprawdaż?
— I tak, i nie, — odrzekłem spokojnie — wiedziałem bowiem, że będziecie tutaj; zresztą było do przewidzenia, że raczej sam Ibn Asl zechce rozmówić się ze mną.
— Allah! Wiedziałeś, że urządziliśmy na ciebie zasadzkę?
— O, ja wiem więcej. — Wiem wszystko. W tej chwili czekasz na hasło, które ma dać szeik el beled. Może się mylę, twierdząc, że strzał z jego flinty ma oznaczać rozpoczęcie kroków wojennych?
— Allah jest wszechwiedzący. On wszystko widzi, słyszy i wie. Ale skąd ty wiesz o zamiarach szeika?
— Dowiesz się później, a tymczasem przywołaj Ibn Asla!
— Jego tu niema.
— Jest na pewno.
— Na pewno? No, w takim razie sławna twoja wszechwiedza nie jest tak wielka, jak to udajesz, bo gdybyś wiedział, gdzie znajduje się obecnie Ibn Asl, to nie zachowywałbyś się w tej chwili tak bezczelnie.
Słowa te zastanowiły mnie. Przedewszystkiem żałowałem, że nie zostawiłem Ben Nila przy jeńcach, bo teraz właśnie przyszło mi na myśl, że Ibn Asl zmienił plan. Możliwe, że nie dowierzał szeikowi el beled, i dlatego oddał dowództwo nad tym oddziałem swoim oficerom, a sam pośpieszył wślad szeika el beled, aby sprowadzić nam na karki czterdziestu ludzi. Na szczęście, spóźnił się z tem, bo zdołałem wcześniej rozbroić całą tę zgraję, zaczajoną w kotlince. Pocieszałem się jednak tą myślą, że sam jeden nie sprostałby zadaniu, gdyby zechciał uwolnić uwięzionych, ale i w tym wypadku trzeba było być przygotowanym na niespodziankę; wszak łatwo przez przypadek mogło mu się poszczęścić i... wobec takiego obrotu rzeczy nadzieja ujęcia tego gałgana znacznie osłabła. Oczywiście, nie dałem poznać tej troski po sobie i odpowiedziałem oficerowi z chytrym uśmiechem:
— Gdzie znajduje się Ibn Asl, nie potrzebujesz mi mówić. Jeżeli go niema tu, na czele sześćdziesięciu ludzi, to z pewnością jest wtyle przy tamtych w kotlince.
— Masz ci los!... On wie o tej kryjówce w wyschłym potoku... Któż ci zdradził to miejsce?
— Wiem o niej, i powinieneś się tem zadowolnić, zresztą, słyszałeś już nieraz, że ja wiem wszystko, co chcę, a wy, głowy baranie, głupcy powinniście, nareszcie, pogodzić się z tem, iż ja nie dam się na nic złapać, ani podejść. Zastawiliście pułapkę sami na siebie, i daliście się schwytać, jak głupie osły.
— Ha, ha, ha, — zaśmiał się szyderczo oficer — co też ty pleciesz... Nie powiem, że Allah odebrał ci wzrok, bo widzisz mnie w tej chwili, ale zdębiejesz, bratku, gdy ci oznajmię, że jesteś tu zamknięty naokoło, razem ze swoimi dwudziestoma asakerami, i nikt cię z tych sideł nie wydobędzie... Wyraziłeś się o nas, jak o baranich głowach, mimo to, nie widziałem nigdy tak baraniej, jak twoja.
Czy istotnie możesz mnie o tem przekonać, ty, mędrcu nad mędrcami?
— Bardzo łatwo. Czy mogło być większe głupstwo nad to, żeś wtajemniczył szeika el beled w swoje plany i powiedziałeś mu, jak to będziesz wrzucał jeńców po jednemu zgłodniałym krokodylom w maijeh?
— A, u ciebie to jest głupotą! Człowieku, żal mi cię, że właśnie ty jesteś cielęciem. Nie było to wcale głupotą z mej strony, lecz ścisłe wyrachowanie, które aż do tej chwili nie zawiodło mnie.
Opowiedziałem mu pokrótce cały przebieg mych zabiegów, od początku do chwili obecnej i, co udało mi się pozyskać. Biedak, słysząc to, załamał ręce i zawołał:
Allah, Mahomet! I ja... ja... mam w to uwierzyć?
— Chcąc nie chcąc, uwierzyć musisz. Gdzież się zapodział szeik z czterdziestoma wojownikami? Dlaczego nie daje do tej pory umówionego znaku? Dlaczego nie strzela?
— Pojawi się jeszcze, jestem tego zupełnie pewny! Ale gdyby nawet nie przybył, nie masz jeszcze powodu do triumfu. Rozporządzasz bowiem tylko dwudziestoma asakerami, a nas jest przeszło sześćdziesięciu i...
— I — przerwałem mu — nie macie nic lepszego do zrobienia, jak zdać się na moją łaskę i niełaskę.
— Co? Myślisz, żeśmy powarjowali?
— Mogę to pomyśleć, skoro wleźliście w nastawioną przeze mnie pułapkę tak skwapliwie, a zresztą, niech ci się zdaje, że masz odwrót wolny, za plecami stoi reis effendina z całym oddziałem żołnierzy.
— Reis e... e... ef... effen... dina...? — szepnął drżącemi usty. — Kłamiesz!...
— Nie, nie kłamię, biedaku, lecz mówię prawdę. A tu, po tej stronie mam nie dwudziestu, lecz o wiele więcej ludzi, gotowych do ataku. Powiedziałem ci przecie, że reis effendina dał mi wczoraj cały oddział do dyspozycji. Rozkazuję ci więc, byś złożył w tej chwili broń, bo w razie oporu, niebawem poczujesz na własnej skórze ostre zęby tych zielonych bestyj, patrz... Oczywiście, nie sam, ale razem ze swoimi...
— Effendi, co ci do głowy przyszło, chcesz mnie zapomocą podstępu...
— Milcz i nie obrażaj mnie! — przerwałem mu surowo. — Pokażę ci tak z grzeczności i dla uniknięcia przelewu krwi, że mówię prawdę. Reis effendina!... Emirze!...
Wypowiedziałem te dwa wyrazy głosem donośnym, przykładając dłonie do ust, i natychmiast dała się słyszeć po drugiej stronie wąskiej zatoki odpowiedź:
— Effendi! Jesteśmy tu!
— A więc? — spytałem porucznika — słyszałeś, że emir znajduje się nie dalej stąd, jak około dwieście kroków.
— Czy to on?
— A któżby inny? Dałem mu znać, że tu jestem, i, oczywiście, nadejdzie lada chwila z żołnierzami i wpadnie wam na karki... Radzę ci więc, poddaj się zawczasu i dobrowolnie... A może.. masz chęć zobaczenia moich żołnierzy? Proszę!
Obróciłem się, dając znak, i w tej chwili wypadł z za krzaków Ben Nil, a za nim żołnierze z karabinami, gotowymi do strzału. Droga skręcała tu w łuk tak, że na wypadek ich strzelania, byłem zupełnie na boku. Porucznik, zobaczywszy zbliżających się żołnierzy, krzyknął rozpaczliwie:
Allah! Toż to co najmniej sto głów! Effendi! Poddaję się, poddaję!
Skoczył prędko do swojej kryjówki i wyniósł karabin, następnie pobiegł do dwu swoich towarzyszy, którzy byli nieco dalej. Postąpiłem za nim kilka kroków i spostrzegłem, że było tu dość dobre miejsce do ukrycia się. Wprawdzie nie spodziewałem się, żeby przyszło do utarczki, ale dla pewności kazałem żołnierzom skryć się za kamienie i krzaki, i czekałem na dalszy bieg rzeczy. Porucznik był tak przerażony, że słowa przemówić nie mógł, widocznie nie spodziewał się ujrzeć tylu ludzi po mojej stronie. O niego więc nie miałem już żadnej obawy, wiedziałem bowiem, że podda się dobrowolnie. Ale co z emirem?
Po pewnym czasie usłyszałem z drugiej strony zatoki głośne krzyki i wołania, ale nie można było zrozumieć ani słowa, tembardziej, że padł strzał, potem drugi, trzeci.. Krzyk nie ustawał przez dłuższą chwilę, aż nagle ustał, a na drodze nad maijeh ukazał się żołnierz, zmierzający szybko ku mnie. Wychyliłem się z kryjówki, i gdy był już blisko zawołałem:
— Puścili cię łowcy?
— Musieli, effendi, bo... złożyli broń.
— Chwała Bogu! Ale... strzelano...
— Emir chciał ich przekonać, że nie żartuje, a nawet czterech padło bez życia; dopiero wówczas poddali się. Emir prosi cię, effendi, abyś śpieszył czem prędzej pomóc wiązać jeńców.
Poszliśmy naprzód; niebawem natknęliśmy się na kilku łowców, którzy mieli jeszcze broń w rękach, lecz nie zdradzali bynajmniej ochoty zrobienia z niej użytku.
— Effendi! — zawołał emir.
— Jestem!
— Nieprzyjaciel poddał się i złożył broń. Trzeba powiązać złapanym ręce wtyle tak, żeby jeden do drugiego był przywiązany w rodzaj łańcucha, któryby można transportować do łożyska potoku. Uważaj, żeby który nie uciekł z tamtej strony!
Emir obmyślił doskonały sposób transportowania jeńców systemem łańcuchowym, gdyż tylko ten sposób był możliwy na tej wąskiej i niebezpiecznej drodze. Niebawem uformował się pochód. Na czele postępowali moi asakerzy z gotową do strzału bronią, za nimi jeńcy, a emir ze swoimi ludźmi na końcu. Potem, gdy droga się rozszerzała, ścieśniliśmy się tak, że jeńcy maszerowali dwójkami, a obok nich żołnierze, bacząc pilnie, żeby który nie uciekł. Emir mógł wreszcie na wygodnej już drodze iść ze mną razem. Był bardzo zadowolony ze zwycięstwa, ale trapiło go to, zarówno jak i mnie, że nie udało nam się pochwycić Ibn Asla.
— Gdzieby się podział? — pytał emir. — Nie dowiedziałeś się od porucznika?
— Podobno ma być w łożysku wyschniętego potoku, tak bowiem postanowił już w ostatniej chwili. Może go jeszcze schwytamy, jak myślisz?
— Ciężko będzie. Chyba, że już go schwytano.
— Kto? Nasi w kotlince?
— Bynajmniej, lecz ci, co strzegli wielbłądów, bo przecie musiał koło nich przechodzić, jeżeli zmierzał do kotlinki.
— Ilu tam było na straży?
— Z początku trzech, ale potem kazałem dodać jeszcze dwu.
— O, jeżeli tak, to powinni go byli ująć. Pięciu mogło dać radę jednemu.
— Obawiam się czego innego, emirze... Czy wszyscy twoi żołnierze znają go osobiście?
— Nie.
— Jest zatem możliwe, że Ibn Asl podał się za kogo innego, i łatwo wprowadził w błąd asakerów...
— Masz słuszność, trzeba się pośpieszyć.
— Może lepiej będzie, gdy ja pójdę naprzód, bo im wcześniej będę na miejscu tem lepiej.
— A więc idź i weź Ben Nila, a ja, o ile możności, przyśpieszę pochód!
Okazało się, niestety, że obawy moje były uzasadnione. Przybywszy z Ben Nilem na północny stok góry, spostrzegłem odrazu, że stało się coś, co nie powinno się było stać. Tuż niedaleko miejsca, na którem pasły się wielbłądy, zauważyłem pięciu ludzi, a dalej, gdzie koryto wrzynało się wgłąb góry, znajdowała się grupa ludzi, co wróżyło, że stało się coś złego. I tu było również pięciu. Dwu z nich leżało na ziemi, a tamci pochylali się nad nimi. Zobaczywszy mnie jednak, stanęli wyprostowani, czekając, dopóki się nie przybliżę. Byli to: przewodnik fesarski i askari, któremu powierzyłem komendę, oraz jeden z asakerów. Zdaleka już wywnioskowałem z ich zachowania się, że stało się nieszczęście,
— Co się tu stało? — zapytałem — Dlaczego ci dwaj leżą na ziemi?
— Effendi, oni... oni są ranni... — odrzekł stary askari.
— Kiedy? W jaki sposób? Kto?...
— Jakiś obcy...
— Jakżeż to możliwe... Nie wiecie, co to za jeden?
— Nie widziałem go nawet, a ten — tu wzkazał stojącego obok żołnierza — pełnił wartę i widział go wprawdzie, ale nie wie, kto to był.
— A reszta strażników?
— Nie wiem, czy go poznali, i nie mogę ich pytać, bo leżą, nie dając znaku życia.
— Ale widzę tylko dwu i tego trzeciego, jest więc razem trzech, a ja przecie rozkazałem, by pięciu strzegło wielbłądów!
— Effendi, — ozwał się stary askari, spuszczając wzrok — teraz już stoi pięciu...
— Hm, teraz, — rzekłem nie bez gniewu — teraz jest was tu dwa razy tyle, a więc koło jeńców jest tylko dziesięciu, zamiast piętnastu! Co to za porządek!? Jeżeli nie umiesz wykonywać moich rozkazów, to nic dziwnego, że zachodzą wypadki wcale niepożądane. Jesteś najstarszy z asakerów, to prawda, ale byłbym lepiej zrobił, gdybym powierzył dowództwo małemu dziecku, bo byłoby wypełniło moje rozkazy. Cóż to się dzieje z tymi dwoma?
— Mam nadzieję... effendi... że oni tylko... stracili przytomność... i że obudzą się zaraz...
— Cuciliście ich?
— Przez całą godzinę, ale to nic nie pomaga...
— Rozumie się... Popatrz tylko na ich twarze, na te zmienione i wykrzywione rysy.
Przykląkłem, by zbadać rannych, leżących w kałuży krwi. Jeden z nich został ugodzony śmiertelnie w tył czaszki, drugi w pierś. Ci opiekunowie nawet surdutów na nich nie rozpięli.
— Człowieku! — krzyknąłem gniewnie na starego — gdzie podziałeś swoje oczy? Przecie obaj skonali zaraz po otrzymaniu kul! Chciałbym tylko wiedzieć, jak się to wszystko stało.
— Pytaj tego, effendi, bo był przy tem — rzekł stary, wskazując żołnierza.
— Mów! — rozkazałem mu.
— Panie! — zaczął biedak, kłapiąc zębami — wierz mi, że ja nic niewinien. My wszyscy trzej właśnie objęliśmy wartę...
— Trzej? — przerwałem mu — a więc, mimo mego nakazu, było was tylko trzech!
— No, tak, ale to nie moja wina.
— Wiem, że to nie od ciebie zależało. Mów dalej!
— Skoro więc tamci odeszli, zobaczyliśmy człowieka, który zbliżał się do nas ze stepu wzdłuż brzegu bagna. Człowiek ten, zobaczywszy nas, zląkł się w pierwszej chwili, ale zastanowiwszy się trochę, przyszedł tu...
— Czy był uzbrojony?
— Tak. Stanąłem przed nim pierwszy i zatrzymałem go; zbliżył się dopiero wówczas, gdy mu na to pozwoliłem.
— Głupstwo popełniłeś. Trzeba było albo go ująć, albo nie dopuścić do siebie.
— Myśmy go chcieli złapać, i dlatego właśnie pozwoliłem mu się zbliżyć.
— Pytał, coście za jedni?
— Pytał.
— I powiedziałeś?
— Jakżeż nie miałem powiedzieć, skoro jestem żołnierzem reisa effendiny!
— Oj, ośle jeden, ośle, popełniłeś głupstwo nie do darowania. Pytał kim jesteście, aby wiedzieć, jak ma mówić z wami. Powtórz mi wszystko dokładnie, coście mówili i jak się rzecz miała, bo to dla mnie rzecz niesłychanie ważna! Przypomnij więc sobie i odpowiadaj na moje pytania, ale prawdę, bo tylko w ten sposób możesz liczyć na łaskę, na którą nie zasłużyłeś. O cóż więc nasamprzód pytał?
— Pytał, cośmy za jedni, a gdy mu powiedziałem, chciał się dowiedzieć, gdzie są nasi towarzysze. Wzbraniałem się, ale on nalegał, mówiąc, że jest przyjacielem emira.
— I uwierzyłeś?
— Nie odrazu, byłem ostrożny, effendi, i nawet zarzuciłem mu kłamstwo w żywe oczy, ale on mówił tak z góry i z taką pewnością siebie, że nie wiedziałem, co mam robić. Twierdził mianowicie, że jest posłańcem gubernatora z Chartumu i ma dla reisa effendiny bardzo ważne rozkazy.
— Gubernator nie ma nic do rozkazywania emirowi.
— O tem nie wiedziałem. Podał się za oficera wysokiej rangi, mówił, że jest... zaraz... że jest mir alaj[4] i zachowywał się tak butnie względem nas, żeśmy musieli mu uwierzyć.
— Musieli, no proszę! Gdyby pies do ciebie szczekał, zamiast spokojnie skomleć, to uwierzyłbyś, że to lew! No, ale mów dalej! Dowiedział się o wszystkiem, nieprawdaż?
— No, tak. On nawet ciebie zna i wyrażał się o tobie bardzo przyjaźnie, co zupełnie nas rozbroiło; powiedzieliśmy mu, gdzie jesteś, gdzie znajdują się jeńcy, słowem — wszystko.
— Cóż on na to, gdy się dowiedział, że jeńcy są w kotlince?
— Musieliśmy mu opowiedzieć, w jaki sposób schwytaliśmy wszystkich czterdziestu.
— Dowiedział się także, że i reis effendina jest tu w okolicy?
— Niestety tak, effendi.
— A może nawet powiedzieliście mu, w jaki sposób postanowiliśmy schwytać Ibn Asla?
— O to najwięcej nas wypytywał.
— Toż natrafił na prawdziwych cymbałów! O łatwowierniejszych marzyć nawet nie mógł. Gdzieżeście podzieli głowy, osły jedne! Wypaplaliście wszystko obcemu zupełnie człowiekowi, zamiast schwytać go za kark i nie puścić, dopóki ja nie powrócę! A, niech was! Jakże wyglądał?
— Miał na sobie biały haik.
— Wzrostu?
— Niewysoki, ale barczysty.
— A twarz?
— Pokryta czarnym zarostem prawie cała.
— I wiesz ty, bałwanie, komu to udzieliłeś tak ważnych wiadomości? Toż to był Ibn Asl, dowódca bandy łowców niewolników i nasz wróg!
Allah! Uszom własnym nie wierzę!
— Wartoby ci je porządnie wytargać, boś osioł nad osłami. Cóż on na to, gdyś mu naopowiadał tyle pięknych rzeczy?
— Zażądał rozmowy z dowódcą.
— A wiesz, co wam należało zrobić, nicponiu jeden? Gdybyście mieli choć odrobinę oleju w głowie, to sprawa przedstawiałaby się w tej chwili zupełnie inaczej: trzeba było zażądać, ażeby złożył broń, a was dwuch poprowadziłoby go do komendanta. Czemuście tego nie zrobili?
— Bo rozkazał, żeby jeden poszedł zawołać go tutaj.
— I kto poszedł?
— Ja.
— To uratowało ci życie. Widocznie drab bał się trzech, i dlatego wysłał cię, żeby mieć tylko z dwoma do czynienia. Mów dalej!
— Poszedłem, nie przeczuwając nic złego; gdy jednak znajdowałem się wewnątrz koryta, przyszła mi myśl, czyby nie lepiej wrócić i złapać go. W tej chwili właśnie usłyszałem dwa strzały: jeden po drugim koło wielbłądów, i wróciłem natychmiast; niestety, było już zapóźno, bo nieznajomy wsiadał właśnie na białą wielbłądzicę, a dwaj moi towarzysze leżeli na ziemi.
— Nie strzelałeś za nim?
— Owszem, celowałem w samą głowę, ale kula chybiła. Nim naładowałem po raz drugi, on był już daleko.
— W którym kierunku pojechał?
— Tam, skąd przybył.
— Na zachód?
— Tak. Znikł za bagnem.
— A potem?
— Potem stary, usłyszawszy strzały, przybiegł tutaj, dopytując się, co zaszło. Kazał więc zaraz postawić koło wielbłądów pięciu ludzi, a sam usiłował ocucić nieboszczyków, ale, jak widzisz, bezskutecznie.
— Głupi zawsze tak czyni. Radby naprawić błąd, gdy już jest zapóźno. Wy jesteście winni śmierci dwu towarzyszy, i tego, żeście pozwolili uciec Ibn Aslowi. Nie będę się wdawał w śledztwo i pozostawiam to reisowi effendinie, a sam wolę przedsięwziąć kroki celem naprawienia złego, choć w części, pomimo, że nie mam wielkiej na to nadziei. Pomóżcie mi jak najprędzej osiodłać wielbłądy; pojadę z Ben Nilem za zbiegiem! Ty, stary, marsz do jeńców! Zostawiłeś tam tylko dziesięciu ludzi; draby mogą nam uciec. A powiedz reisowi effendinie, że wrócę niebawem!
W parę minut później jechaliśmy na wielbłądach w kierunku, gdzie, jak nam opowiadano, Ibn Asl znikł.
Mieliśmy obecnie te same wielbłądy, na których niedawno ścigaliśmy Ibn Asla na Wadi el Berd, kiedy to trudno nam było dogonić zbiega, siedzącego na białej wielbłądzicy. Wiedziałem więc zgóry, że i obecnie nasze wielbłądy nie będą mogły sprostać szlachetnemu zwierzęciu pod względem szybkości, ale pocieszałem, że przecież wskóramy coś podstępem. Widocznie i Ben Nil był tego samego zdania, bo skoro zrównaliśmy się ze sobą na stepie, zagadnął mnie:
— Sądzisz istotnie, effendi, że dogonisz zbiega? Przypominasz sobie, co było na Wadi el Berd...
— Ani myślę gonić za nim, bo to do niczego nie doprowadzi; możliwe jest jednak, że wpadnie nam w ręce sam, dobrowolnie, bez zbytniego z naszej strony wysiłku. On w tej chwili jest tam! — dodałem, wskazując ręką na step, ciągnący się ku północy.
— Byłby skończonym głupcem...
— Za pozwoleniem, tym razem nie można tego o nim powiedzieć. Przyznasz, że nigdy się nie mylę w przypuszczeniach, zwłaszcza w takich wypadkach, kiedy są najbardziej ryzykowne i niepewne.
— No, prawda, ale czy i obecnie...
— Ibn Asl rozpływał się już z radości ze zwycięstwa i teraz tem większa ogarniała go rozpacz. Od żołnierzy dowiedział się, jakie nieszczęście zawisło nad jego głową; nie miał odwagi postąpić parę kroków celem zobaczenia się ze swoim ojcem i jeńcami. Jedyny ratunek widział w ucieczce, która mogła mu się udać, gdyby dosiadł swej wielbłądzicy, a że ją niezawodnie spostrzegł w towarzystwie naszych wielbłądów, więc uporał się szybko ze strażnikami i wsiadł na to doskonałe zwierzę, będąc teraz pewnym, że go nikt nie dogoni, bo takiego drugiego wielbłąda tutaj nikt nie posiada. A zatem co do swej osoby czuje się zupełnie bezpiecznym, ale zechce niewątpliwie dowiedzieć się, co się stanie z jego ludźmi, wziętymi do niewoli i z tymi, którzy, jak się spodziewa, mogą przecie ujść nam bezkarnie. Niema więc potrzeby uciekać, przeciwnie, może być dla nas groźnym, zwłaszcza, gdyby zamknął odwrót. Jestem pewny, że zbieg usadowi się na otwartem miejscu, aby się przypatrzyć pochodowi, gdy będzie okrążał bagno w kierunku kotlinki.
— Ba, ale gdzieżby się schował?
— Mój drogi, w otwartym stepie można znaleźć doskonałą kryjówkę, dlatego właśnie, że to wielka płaszczyzna. Ileż to krzaków i kęp na całej przestrzeni, gdzie człowiek znika, jak grudka ziemi, i szukajże go, gdzie chcesz!
— No, prawda, ale... Ibn Asl posiada przecie białą wielbłądzicę, której tak łatwo ukryć nie można.
— Jest przecie pofarbowana.
— A biały haik...
— Zrzuci go niezawodnie.
— To w takim razie powiem jeszcze jedno, czemu nie zaprzeczysz. Jeżeli zechce nas widzieć, to musi się zbliżyć na taką odległość, że i my go zobaczyć możemy.
— Widziałem na pokładzie „Jaszczurki“ dalekowidz okrętowy, który ma przy sobie, jak się wczoraj o tem przekonałem, obserwując go przy ognisku. Otóż może nas spostrzec o wiele łatwiej, niż my jego gołem okiem. Na nieszczęście, zapomniałem zapoznać się z tym instrumentem, ale mniejsza o to. Przypuszczam tedy, że odjechał spory kawał drogi i potem zawrócił w tym kierunku, gdzie znajduje się łożysko potoku. Wybrawszy sobie dogodne miejsce, zsiadł, przywiązał wielbłądzicę, żeby leżała, i zwrócił dalekowidz w tym kierunku, w którym, jego zdaniem, ma wracać nasz oddział.
— Jeżeli tak, to możliwe, że widzi nas obu w tej chwili.
— To nic nie szkodzi, bo nie wie, co przedsięweźmiemy. Idzie tylko o to, w jakim kierunku zwróci się potem, gdy się już dowie, czego chciał.
— W każdym razie wdół Nilu, na miejsce, gdzie znajduje się jego okręt.
— I ja jestem tego zdania. Uważa sprawę obecną za przegraną z kretesem, bo pozostał sam, i nie ma nikogo do pomocy w celu odbicia nam jeńców! Jedyną dla niego deską ratunku jest potajemna ucieczka, a przedewszystkiem do swego okrętu. Stąd, bądź drogą wodną, bądź też przez step na szybkonogiej wielbłądzicy, pośpieszy do Faszody, gdzie oczekują go wspólnicy i przyjaciele. Przy ich pomocy może więc zwerbować w Faszodzie i Funakamie świeży zastęp ludzi i rozpocząć na nowo zbrodnicze swe rzemiosło. Z tego wszystkiego wynika, że obecnie pojedzie prosto w kierunku mniej więcej Hegazi, to jest napowrót skąd przybył. Na tej tedy podstawie opieram swój plan, w wykonaniu którego musisz mi dopomóc.
— Rozkazuj, effendi, a słucham z całą gotowością!
— Jeżeli zbieg postąpi istotnie tak, jak się spodziewam, to mogę nawet wywnioskować, gdzie się znajduje w chwili obecnej. Nasz pochód pojawi się z za skał nad maijeh i następnie skręci na lewo. W tej okolicy Ibn Asl musiał zająć odpowiednie miejsce do obserwacji, i to nie dalej, jak sięga jego dalekowidz. Przeprowadziwszy w myśli odpowiednie obliczenia geometryczne, mogę niemal dokładnie oznaczyć punkt, który zajął.
— Nie rozumiem...
— Mniejsza o to; wyszukanie tego człowieka należy do mnie, nie do ciebie. Okrążę go tak zręcznie, że ani się spostrzeże, kiedy zaskoczę go ztyłu i zmuszę do ucieczki naprzód, a więc ku południowi, dokąd właśnie w międzyczasie się udasz i, ukrywszy wielbłąda, zaczaisz się. W chwili, gdy zbieg będzie zupełnie blisko, wycelujesz i zastrzelisz wielbłądzicę.
— Czemu nie jego?
— Bo widzisz... jaki on jest, taki jest, ale zawsze to człowiek, i należy oszczędzać jego życie. Wielbłądzica jego jest wprawdzie bardzo cenną, ale przyznasz, jest tylko zwierzęciem. Skoro więc padnie od twojej kuli, Ibn Asl pocznie uciekać na własnych nogach, a wtedy dosiędziesz wielbłąda i popędzisz za nim, podczas gdy ja zbliżać się będę ze strony przeciwnej; wówczas musimy go złapać bezwarunkowo.
— A jeżeli on będzie do nas strzelał?
— Nic nie szkodzi, zresztą moja w tem głowa, aby do tego nie dopuścić. Możesz być pewny, że, zanim zdołałby podnieść karabin do ramienia, padłby z mej ręki. Zrozumiałeś mnie zatem?
— No, niby tak, ale co do tego miejsca, gdzie mam się zaczaić, naprawdę to nie mam pojęcia i jestem bardzo ciekaw, czy potrafisz mi je określić dokładnie; wszak to rozległy, otwarty step!
— Bardzo łatwo...
— Czyż to możliwe, effendi? Przypuśćmy, że zbieg istotnie pojedzie w kierunku południowym, czy wiesz tedy napewno, jak daleko będzie się trzymał ku zachodowi, lub wschodowi?
— I to nawet można w przybliżeniu obliczyć. Zbyt daleko ku wschodowi nie może się zapuścić, bo zboczyłby przez to i przedłużył sobie drogę niepotrzebnie, a powtóre zbliżyłby się zanadto do Nilu, gdzieby go niezawodnie spostrzeżono. Wnioskuję więc, że skieruje się, a ile możności, jak najbardziej na zachód, a że tu występuje daleko w step wąska odnoga maijeh, więc musi ją okrążyć; jestem pewny, że spotkać go będzie można tuż na brzegu tej odnogi. Tam właśnie będzie twój posterunek.
— Daleko to stąd?
— Jesteśmy teraz na północnej stronie bagna. Spójrz w kierunku południowo-zachodnim, a ujrzysz na horyzoncie ciemną linję.
— Widzę, effendi.
— Otóż linja ta, to krzaki, które rosną nad brzegiem wspomnianej odnogi bagna. Tam, na lewo, gdzie urywa się linja, jest także koniec odnogi. Masz więc punkt prawie dokładnie określony, i jedź natychmiast, ale uważaj dobrze, żebyś jakiego głupstwa nie palnął, a przedewszystkiem staraj się dobrze wycelować!
— Wiesz przecie, że strzelać umiem.
Po tych słowach rozstaliśmy się, udając się w dwa przeciwne kierunki. Jeżeli Ibn Asl istotnie był w tej chwili tak blisko, że mógł nas obserwować, to zdziwił się niemało, dlaczego przedsięwziąłem taki manewr, i prawdopodobnie do głowy mu przyszło podejrzewać mnie o wrogie względem siebie zamiary. Uważałem go, zresztą, za zbyt głupiego na takie domysły, a mimo to trzymałem się bardziej kierunku zachodniego, aby nie być przez niego spostrzeżonym. W przeciwnym razie uciekłby co tchu, i nie mógłbym go napędzić Ben Nilowi.
Wyjechawszy na pełny step, zatoczyłem wielki łuk, aby, o ile możności, znaleźć się poza obrębem koła, w którem mógłby mnie Ibn Asl dostrzec przez swoje szkła. Okrążywszy go tak daleko, że znalazłem się wreszcie po przeciwnej stronie domniemanej jego kryjówki, skręciłem nagle w to miejsce po linji prostej, zmuszając wielbłąda do wytężonych wysiłków, ażeby pozostawić przeciwnikowi jak najmniej czasu. Na wszelki wypadek odpiąłem od siodła karabin, przypuszczając, że może mi się samemu uda zabić zwierzę pod opryszkiem.
Liczyłem na to, że on całą swoją uwagę skupi na jednym punkcie, to jest w miejscu, gdzie spodziewa się dostrzec nasze wojsko, i z wielką niecierpliwością śledziłem, czy owo przypuszczenie nie jest... zamkiem na lodzie. Szukać na stepie człowieka, który, Bóg wie, gdzie się obraca, byłoby rzeczą dosyć nierozsądną, a nawet... śmieszną.
Na szczęście jednak, uniknąłem tej nieprzyjemności, bo właśnie spostrzegłem niedaleko, jak poruszyła się trawa, i wielbłąd zerwał się na równe nogi razem z jeźdźcem i frunął jak wypłoszony ptak.
A więc Ibn Asl był właśnie w tem miejscu, jak przypuszczałem. Obecnie umknął jak strzała, zarzucając na plecy flintę i oglądając się na mnie zupełnie tak samo, jak wówczas na Wadi el Berd. Nie mogłem, ani też nie chciałem strzelać za nim; możliwe, że byłbym go jeszcze trafił, choć odległość była wielka.
Zastanowiła mnie ta okoliczność, że Ibn Asl uciekał nie w tym kierunku, jak się spodziewałem, lecz na prawo, jakby właśnie sobie obrał za cel wiadome koryto potoku. Niebawem jednak zagadka się wyjaśniła, bo oto w tej chwili ukazali się tam asakerzy z jeńcami. Ibn Asl więc starał się podjechać, o ile możności, najbliżej, by zobaczyć dokładnie wszystko, a o mnie zdawał się nie troszczyć.
Wiedziałem zgóry, że będzie się trzymał takiej odległości, aby go nie dosięgły kule asakerów, poczem musiał, mojem zdaniem, zwrócić się na lewo, żeby ominąć bagno. Nie trwało długo, a mój zapaśnik oddalił się na znaczną przestrzeń, i nawet przystanął na chwilę, aby się lepiej przypatrzyć pochodowi. Widocznie nazbyt ufał zdolnościom swojej wielbłądzicy. Wykorzystałem ten moment w taki sposób, że nie pędziłem prosto za nim, lecz zboczyłem w kierunku maijeh, nie tyle w celu odcięcia mu odwrotu, bo to było wykluczone, ile dla zbliżenia się chociażby na odległość strzału.
Moi asakerzy zauważyli go, jak również i mnie i, zmiarkowawszy, co się święci, wszczęli straszny krzyk, a on coś im odpowiadał, po czem obejrzał się za mną, a widząc, że go chcę wyprzedzić, przyśpieszył zwierzę nanowo. Teraz dopiero poznałem, jak wspaniałym okazem była biała wielbłądzica, która niosła jak wiatr, w potężnych niedoścignionych skokach! Ażeby dopędzić ją na odległość strzału, o tem mowy nie było. Zmuszałem wprawdzie swego wielbłąda do ostatnich wysiłków, ale to na nic się nie przydało.
Ku memu zadowoleniu Ibn Asl obrał kierunek wprost ku Ben Nilowi. Dlatego też manewrowałem swoim wielbłądem tak, aby zmusić uciekającego do zatrzymania tego kierunku. Ponadto starałem się, o ile możności, zwrócić jego uwagę na siebie, to jest wtył, ażeby zawczasu nie spostrzegł Ben Nila, i w tym celu począłem mu głośno wymyślać, co ślina na język przyniosła, a że powietrze było spokojne, głos się rozchodził daleko i mógł dotrzeć do uszu Ben Nila, tem bardziej, że i uciekający odpłacał mi niemniej ordynarnymi wyrazami, nie szczędząc wcale gardła.
Nagle wyskoczył z za krzaku Ben Nil, z karabinem w ręce, co, oczywiście, nie uszło uwagi Ibn Asla, który skręcił nagle wbok, ale wielbłądzica przez to właśnie stanowiła pewniejszy cel, bo była zwrócona do strzelającego bokiem. W sekundę później zobaczyłem małą chmurkę dymu i usłyszałem odgłos strzału... Wielbłądzica szarpnęła się, jakby zadano jej cios z przodu, lecz nie przeszkodziło jej to wcale biec w dalszym ciągu niemal lotem ptaka, tem bardziej, że jeździec okładał ją z całej siły kolbą flinty, aż echo się rozlegało. Ben Nil strzelił po raz drugi, niestety... chybił, a tymczasem Ibn Asl ominął bagno i — uciekł.
— Ja nic nie winien, effendi, — skarżył się Ben Nil, gdy za chwilę zatrzymałem się obok niego. — Trafiłem wielbłądzicę, która, jak sam zapewne zauważyłeś, stanęła w biegu na jedno okamgnienie.
— Trafiłeś, — odrzekłem zsiadając — wiem o tem, ale tylko pierwszym razem, drugi strzał chybił zupełnie.
— A tak doskonale wycelowałem. Widocznie ręka mi się wstrząsnęła z wielkiego podniecenia i złości. Bo czyż można zachować zimną krew, gdy się ma pewność, że strzał nie chybił a wielbłądzica pędzi dalej, jakgdyby nigdy nic. Ale ja ją trafiłem na pewno, i w przeciągu krótkiego czasu musi paść. Celowałem przecie w piersi.
— Ciekaw jestem, czy znajdziemy ślady krwi — rzekłem na to, schylając się ku ziemi. Niestety, mimo skrupulatnych badań na znacznej przestrzeni, nie zauważyłem ani jednej czerwonej kropelki.
— A no... chybiłeś.
— Nie, effendi, mogę przysiąc na brodę proroka i wszystkich kalifów, że trafiłem w pierś. Zważ, że strzelałem z oddalenia co najwyżej pięćdziesięciu kroków. Czyż wobec tego możliwe, abym spudłował?
— I mnie się tak zdaje, bo wówczas wielbłądzica nie byłaby się tak rzuciła wbok. Trafiłeś, ale zaszło tu coś innego, poczekaj!
Podszedłem na miejsce, gdzie wielbłądzica znajdowała się w chwili wystrzału. Miejsce to łatwo było rozpoznać, bo pozostały tu silnie wyryte ślady. Szukaliśmy w trawie dłuższą chwilę i — istotnie nie daremnie. Zauważyłem bowiem na ziemi błyszczący przedmiot, który podniosłem. Była to kula, spłaszczona jak, pieniądz.
— Co za szkoda! — lamentował Ben Nil — widocznie trafiła na twardy przedmiot i tak się spłaszczyła!
— Masz słuszność — potwierdziłem. — Kula spłaszczyła się o metalowy guzik, jakimi wybite są gęsto rzemienie na piersiach wielbłądzicy. Szkoda, że chybiłeś za drugim razem...
— Przebacz, effendi! Mnie istotnie wyprowadziło z równowagi to, że, mimo celności strzału, wielbłądzica nie padła.
— Ha, trudno. Już się nie wróci!
Chmurna jego twarz zaczęła się powoli rozjaśniać. Otrząsnął się wreszcie i wydobył z zarośli ukrytego wielbłąda, poczem odjechaliśmy w kierunku suchego koryta. Zdaleka już zauważyliśmy niezwykły ruch wśród naszych. Zebrali wszystkich jeńców w jedną gromadę i naokoło rozstawili silną straż. Tuż obok rozłożyli się asakerzy, a dalej emir ze swymi oficerami. Wielbłądy pasły się wpobliżu. Żołnierze byli wesoło usposobieni, albowiem wyprawa została uwieńczona pomyślnym skutkiem, a przy tem ani jeden z nich nie zginął, ani też nie był raniony. Ponadto należała im się suta nagroda pieniężna za tak znaczny połów. Natomiast jeńcy mieli nietęgie miny i siedzieli w trawie przygnębieni, jak skazańcy. Gdy zbliżyłem się do nich i zeskoczyłem z siodła, rzucali ku mnie spojrzenia pełne nienawiści, a Abd Asl, rzekł do swego sąsiada tak głośno, że usłyszeć mogłem:
— Wszystko mamy do zawdzięczenia temu parszywemu giaurowi, temu śmierdzącemu psu. Niechże go Allah rozstrzępi na kawałki i wichrom po stepie roznieść każe!
Udawałem, że mnie to wcale nie obchodzi. Reis effendina zaś powstał z miejsca i podszedł ku mnie, mówiąc:
— Dowiedziałem się o wszystkiem podczas twojej nieobecności, i winnych ukarzę jak najsurowiej. Tam są — dodał, wskazując leżących w trawie dwu związanych ludzi. Był to stary askari, któremu powierzyłem dowództwo nad karawaną, i ów żołnierz, co tak skwapliwie wygadał się przed Ibn Aslem.
— Powiedziano mi, — mówił emir dalej, — że udałeś się z Ben Nilem w pogoń za zbiegiem. Cóż to jednak był za jeździec, który tuż niedaleko wiercił się po stepie, a za którym potem pędziłeś?
— Ibn Asl!
Usiadłszy z nim w grupie oficerów, opowiedziałem cały przebieg swej wyprawy, a gdy skończyłem, zamilkł na chwilę, pogładził niecierpliwie brodę i ozwał się, ale, na szczęście, nie gniewnie, jak się tego właśnie obawiałem:
— Bylibyśmy sobie zaoszczędzili wiele trudu i pracy, gdyby nie uciekł. Niestety, nie wolno mi spocząć dopóty, dopóki tego draba nie będę miał w garści. Muszę deptać mu po piętach aż do ostateczności, gdy mu już tchu zbraknie i padnie wyczerpany i zwyciężony, bo jest on niebezpieczniejszy, niż wszyscy ludzie, których schwytaliśmy tutaj. Gdybyśmy złapali jego, we własnej osobie, wówczas dopiero mogłaby być mowa o prawdziwym triumfie i zadowoleniu. Mimo to nie narzekam. Mamy przecie jeńców, oto sześćdziesiąt głów! Jak myślisz, effendi, czy udał się komu podobny połów?
— Przynajmniej o czemś podobnem nie słyszałem.
— Tak, tak, coś podobnego nie zdarzyło się jeszcze nigdy, i od dziś podobni łajdacy będą z przerażeniem wymawiać moje imię, a wszystko to zawdzięczam jedynie tobie.
— No, no, nie tak wiele, jak sobie wyobrażasz. Pomogłem ci trochę, to prawda, ale jest to tylko rzecz przypadku i sprzyjających okoliczności, nic więcej.
— Jesteś zbyt skromny! Kto schwytał łowców na Wadi el Berd i uwolnił kobiety fesarskie? Ty! Kto wziął do niewoli przy studni na stepie sześćdziesięciu łowców? Ty! Komu mam do zawdzięczenia, że nie spaliłem się razem z okrętem i załogą koło dżezireh Hassanji? Tobie! Kto wreszcie, jeśli nie ty, dał mi dziś w ręce tak obfity połów? Czyż można tu mówić o „przypadku”? Nie! Wszystko to jest skutkiem twej przebiegłości, śmiałości i trzeźwego obliczenia, które prawie nigdy cię nie zawodzą. Nie mnie więc, lecz tobie przypada w udziale sława. Musisz jednak wiedzieć, że jestem wdzięczny i będę nim w nieskończoność, jeżeli spełnisz jedną moją prośbę.
— Jaką to?
— Czy prędko musisz wracać do swej ojczyzny?
— Kiedy mi się podoba.
— Otóż śmiem cię prosić, abyś pozostał przy mnie. Jeżeli dopomożesz mi do schwytania Ibn Asla, to obiecuję ci...
— Tylko bez obiecanek — przerwałem mu tonem stanowczości. — Pozwoliłeś mi, abym cię uważał za swego przyjaciela i, zdaje mi się, dowiodłem, że nim byłem i jestem istotnie. Między przyjaciółmi więc nie może być mowy o żadnych obiecankach, nagrodach — wogóle nie powinien mieć miejsca żaden handel. Czasu mam dosyć, i nie widzę powodu, dla którego miałbym odmówić ci swej pomocy, tem bardziej, że sam zacząłem grę z Ibn Aslem, leży więc we własnym moim interesie ukończyć ją no i — wygrać. Kwestja niewolnictwa ponadto obchodzi mnie bardzo żywo, dlaczegóżbym więc nie miał poświęcić swych starań w tym kierunku, jeżeli mam istotnie ku temu zdolności i mogę się przysłużyć szlachetnej sprawie? Zostaję tedy z tobą, przyjacielu.
— Dopóki nie schwytamy tego psa?
— Tak. Dopóki nie uczynimy go nieszkodliwym.
— Dziękuję ci, effendi, bo, naprawdę, jestem teraz pewny, że go dostanę w swoje ręce. Jak więc sądzisz, gdzie go teraz szukać?
Powtórzyłem mu to, co już poprzednio mówiłem do Ben Nila, na co on odrzekł:
— I ja jestem tego zdania, Ibn Asl odszuka naprzód swój okręt, a potem podąży do Faszody celem zwerbowania nowej bandy. Cóż nam teraz czynić należy?
— Urządzić za nim pościg.
— No tak, ale, niestety, muszę wprzód dostawić jeńców do Chartumu, a ponadto trzeba się tam zaopatrzyć w żywność i amunicję na dłuższy czas, bo możliwe, że będziemy musieli zapuścić się za Ibn Aslem daleko wgórę Nilu, w okolice bagniste. Musisz wziąć pod uwagę i tę okoliczność, że potem zejdzie mi przynajmniej z tydzień, nim się dostanę do Faszody, a że to spory kawał czasu, Ibn Asl zapewne będzie już daleko.
— Czy nie mógłbyś zabrać z Chartumu małego parowca, któryby przyholował twój statek w znacznie krótszym czasie do Faszody?
— Ba, gdyby tylko jeden z tych małych waburatów[5] był na miejscu, wziąłbym go natychmiast, ale nawet w tym wypadku Ibn Asl czmychnie prędzej z Faszody, niż ja się tam dostanę.
— No, to udajmy się za nim stąd prosto; to będzie najlepiej.
— Dla ciebie byłoby to, oczywiście, dogodniejsze, ale dla mnie mniej. Gdyby który z nas dotarł prędzej do Faszody, to mógłby zasięgnąć wczas potrzebnych wiadomości i poczynić przygotowania tak, że gdy powrócę, moglibyśmy bez straty czasu wyruszyć wślad złoczyńcy.
— Myślałem o tem, i nawet mam gotowy już plan, z którym cię zaznajomię. Nasze pomysły zgadzają się ze sobą prawie zawsze i, jak dotąd, okazały się w skutkach jak najlepsze. Otóż... pojadę naprzód!
Hamdullilah! Ogromny ciężar spadł mi z serca w tej chwili. Nie mogłeś mi dać doskonalszego dowodu swej przyjaźni, jak właśnie przez gotowość wyświadczenia mi tej przysługi, którą przyjmuję z wielką wdzięcznością; uczynię wszystko, aby ci ułatwić zadanie. W jakiż tedy sposób zamierzasz przebyć tę drogę?
— Rozumie się, że nie okrętem, bo potrzebowałbym co najmniej jedenaście dni na to, a przy nieodpowiednim wietrze jeszcze więcej. Byłoby to więc znaczną stratą czasu, jeżeli mamy szczery zamiar schwytać Ibn Asla.
— I on na to tyleż czasu potrzebuje.
— Myślisz, że pojedzie na „Jaszczurce?” Z pewnością nie, bo będzie się obawiał twego „Sokoła“. Jestem najmocniej przekonany, że pojedzie przez step, ma bowiem doskonałego wierzchowca, którego dosięgnąć niepodobna.
— Przyznaję ci słuszność, effendi, i wnioskuję, że ty również masz chęć dostać się do Faszody w ten sam sposób.
— Pod warunkiem, jeżeli dostanę dobrego wielbłąda.
— Masz przecie aż dwa doskonałe hedżiny, czyżbyś nie był z nich zadowolony?
— O, bynajmniej, są to znakomite wielbłądy. Przebyły olbrzymią przestrzeń w tak krótkim czasie, a mimo to nie są wcale zmęczone. Rozumie się, że obchodziłem się z nimi troskliwie, a ponadto wypoczęły dostatecznie u Fessarów. Tylko może zechcesz je oddać komu należy, wszak zarekwirowałeś je z urzędu.
— O to mniejsza. Są potrzebne wicekrólowi, i to powinno zadowolić właściciela. Możesz więc spokojnie zatrzymać je, jak długo ci się podoba.
— Dobrze! Ibn Asl nie zdąży uciec mi zbyt daleko.
— Ale, ale... wybierzesz się sam w tę drogę?
— Byłoby to, oczywiście, najdogodniejsze, towarzysz bowiem stanowiłby dla mnie niepotrzebny ciężar.
Spodziewałem się, że Ben Nil nie wytrzyma i odezwie się, jakoż, rzeczywiście, młodzieniec zbliżył się do naszego koła i przerwał mi w połowie zdania:
— No, nie każdy byłby dla ciebie uciążliwy, effendi, jest bowiem ktoś, kto chętnie oddałby życie dla ciebie, i choćbyś go nie wziął ze sobą dobrowolnie...
— To biegałby za mną sam...
— Tak, effendi. Masz przecie dwa wielbłądy doskonale dobrane i, skoro tylko wsiądę na jednego z nich, to już nie zdołasz mnie zsadzić. A gdybym ci nie mógł pomóc w niebezpieczeństwie, to przynajmniej będziesz miał we mnie szczerze oddanego sługę, który bądź co bądź przyda się w tak długiej podróży. Proszę cię więc, nie zostawiaj mnie, lecz zabierz ze sobą!...
— No, widzisz, wziąłbym cię, ale masz przecie dziadka Abu en Nila...
— Czy on zabrania ci wziąć mnie w drogę?
— Nie, ale przypuszczam, że obowiązkiem twoim jest poświęcić się teraz dla niego, ażeby znowu nie przytrafiło mu się jakieś nieszczęście.
— To się da jakoś zrobić, — wtrącił reis effendina — już podczas krótkiej podróży z Hegazi przekonałem się, że Abu en Nil jest znakomitym sternikiem, Przebaczyłem mu wszystko, co minęło, a teraz jestem gotów zatrzymać go w swojej służbie, dopóki nie wróci do Faszody, a wtedy niech Ben Nil się nim opiekuje.
Stary Abu en Nil bowiem, zarówno jak i Selim, znany pyszałek, pozostali na okręcie reisa effendiny i nie brali udziału w wyprawie. Ben Nil począł serdecznie dziękować emirowi za to, że poparł jego prośbę, wobec czego nie wypadało mi być gorszym, przyrzekłem więc wziąć go ze sobą, tem bardziej, że odpowiadało mi to w zupełności. Jechać samemu w obcy nieznany kraj nie odważyłby się byle kto. Postanowiliśmy zatem, że Ben Nil pojedzie, poczem reis effendina rzekł:
— Wiem, że wolałbyś wyruszyć w drogę natychmiast, ale zatrzymam cię jeszcze. Pojedziemy stąd razem aż do mego okrętu, gdzie mam znaczne zapasy żywności, w które wyposażyć cię muszę. Tu przy sobie, niestety, mam tylko ostatki. Potrzeba ci będzie zapewne prochu.
— No dobrze, tylko żebyśmy tu niedługo bawili.
— Wyruszymy zaraz, skoro tylko załatwię pewne czynności urzędowe.
— Chcesz może kogo ukarać? — zapytałem, domyślając się, że emir postąpi z jeńcami tak od ręki, jak to uczynił na Wadi el Bard.
— Przedewszystkiem muszę zrobić porządek z tymi dwoma, — tu wskazał na związanych dwu asakerów — obaj zasłużyli na śmierć.
— Na śmierć? — zapytałem, przerażony tą surowością. — Mnie się zdaje, że drobne wykroczenia z ich strony nie są jeszcze zbrodnią, za którą śmiercią karać należy...
— Nieposłuszeństwo, które pociągnęło za sobą tak fatalne skutki, jest zbrodnią, za którą należy się kulka w łeb.
— Mnie się zdaje, że ten, który stał na warcie i nie miał żadnych rozkazów do wypełnienia, nie zasługuje na tak surową karę.
— A jakże, bez pozwolenia wygadał się przed wrogiem, z jego więc winy zginęli dwaj żołnierze i Ibn Asl uciekł. Pomyśl zatem, jakich ja mam ludzi pod swojem dowództwem! Można ich utrzymać w karności jedynie jak najsurowszem postępowaniem.
— A ja, postępując z nimi łagodnie, wcale nie naraziłem się na żadną nieprzyjemność.
— No tak, miałeś ich zaledwie przez krótki czas, ale wnet zaczęliby ci z pewnością skakać po głowie. Ja ich znam! I oni mnie znają również. Ci dwaj przestępcy wiedzą dobrze, co ich czeka...
— Czy istotnie każesz ich stracić?
— Najpewniej.
Możliwe, że emir miał słuszność, ale ja myślałem inaczej, zwłaszcza, że żal mi było tych dwu biedaków. Molestowałem więc emira tak długo, dopóki nie rzekł:
— A więc daruję życie tym drabom. Niech mi znikną z oczu natychmiast!
— Poczekaj, emirze, wcale nie spodziewałem się, że tak zrobisz. Jeżeli się coś robi, to nie tak od niechcenia, połowicznie, lecz dokładnie i dobrze. Darujesz im życie i równocześnie ich przepędzasz! Czy to ma być ułaskawienie? No, pomyśl sam!
— Miałżebym ich pozostawić nadal w służbie?
— Proszę cię o to właśnie, uczyń dla mnie tę łaskę!
— Jakto? Darowanie im życia nie jest łaską?
Uśmiechnąłem się do niego i chwyciłem go za rękę, jakby dla dobicia targu, mówiąc:
— Zgódź się! Oni zostają przy tobie! Nie jesteś przecie takim barbarzyńcą, za jakiego chcesz uchodzić. Zapewniam cię, że posłuszny z wdzięczności i przywiązania jest tysiąc razy więcej wart, niż posłuszny z obawy i trwogi. Znam cię nawylot, przyjacielu, i jestem przekonany, że żołnierze lubią cię mimo twojej surowości.
— Przekonałeś się o tem? — zapytał zupełnie już łagodnie i uśmiechnął się.
— O, nieraz. I cóż? Spełnisz mą prośbę?
— Zobaczysz — odrzekł krótko i rozkazał obu żołnierzy uwolnić z więzów i przyprowadzić do siebie. Biedacy drżeli z trwogi, pewni niechybnej śmierci. — Chciałem was rozstrzelać, — rzekł do nich emir — ale effendi wyprosił dla was ułaskawienie, musiałem mu nawet przyrzec, że nie wydalę was ze służby. Padnijcie mu więc do nóg, psy głupie, i podziękujcie mu, albowiem gdyby nie on, stalibyście w tej chwili w obliczu śmierci!
Obaj ze łzami w oczach rzucili mi się do nóg i poczęli je całować. Mahometanie chrześcijanina! Ledwie się im opędziłem. Gdy potem wrócili do grona swoich towarzyszy, nie przestali spoglądać ku mnie z wyrazem głębokiej wdzięczności. Stwierdzam zatem raz jeszcze, że chrześcijańska miłość bliźniego jest największą potęgą na ziemi; niema człowieka pod słońcem, którego serce pod jej jasnymi promieniami nie otwarłoby się prędzej, czy później.
— Cieszę się bardzo, że miałem sposobność wyświadczenia ci przysługi, — zauważył reis effendina — upewnia mnie to w przekonaniu, że już teraz nie będziesz miał do mnie więcej pretensyj. Pomimo bowiem wdzięczności i przyjaźni dla ciebie, nie mógłbym się zdobyć po raz wtóry na takie ustępstwo, jak przed chwilą. Proszę cię tedy oszczędź mi więcej takich kłopotów. Dajcie tu fakira el Fukara! — dodał, zwracając się do żołnierzy.
Przyprowadzono fakira w mig; stanął ze związanemi wtył rękoma, pilnowany przez dwu żołnierzy, i patrzył z niedowierzaniem na emira, który zapytał go ostrym tonem:
— Twoje nazwisko?
— Nazywają mnie fakirem el Fukara.
— Pytałem cię, jakie nosisz nazwisko, a nie, jak cię nazywają; odpowiadaj więc!
— Fakir el Fukara... — wycedził przez zęby z niechęcią.
— Azis! Otwórz mu usta!
Był to, jak wiadomo, ulubieniec emira, młody, zwinny i prawdziwy mistrz bata. Na wezwanie swego pana wyskoczył z grupy asakerów, dobył z za pasa potężny bat rzemienny i uderzył nim kilka razy po plecach fakira tak niespodzianie i zręcznie, że ani się spostrzegł, co się stało. Wkrótce fakir zdołał się obrócić, plunął Azisowi w twarz i począł wrzeszczeć i przeklinać tak strasznie, że ciemne jego oblicze wykrzywiło się w sposób obrzydliwy.
— Ważysz się, psie jeden, bić mnie, mnie świętego świętych, fakira el Fukara, przed którym klękać będą miljony, ażeby...
— Azis! — przerwał gromkim głosem tę mowę emir. — Bastonada!
Fakir poskoczył szybko do niego i krzyknął:
— Bastonada? Mnie? Czyby Allah wytrącił cię ze swej łaski do tego stopnia, że odebrał ci wiarę, bo ważysz się podnieść rękę na Jego oblubieńca...
— Azis, knebel! — przerwał mu emir znowu.
Asakerzy, którzy byli razem ze mną u Fessarów, cieszyli się bardzo, że samozwańczy pyszałek, którego nienawidzili, trafił wreszcie na swego. Przystąpili więc hurmem i starali się jak najszybciej wykonać rozkaz emira. Wkrótce też obezwładniono delikwenta, rozciągnięto go na ziemi, a gdy nie przestawał krzyczeć, zakneblowano mu usta własną jego szatą. Nie pomogły żadne wysiłki z jego strony; trzymało go kilkunastu ludzi, jeden usiadł mu na głowie, drugi na grzbiecie, trzeci na pośladkach, a inni trzymali nogi zgięte w kolanach do góry tak, żeby obnażone stopy były zwrócone wygodnie do bicia.
— Ile razów? — zapytał Azis.
— Dwadzieścia na każdą stopę!
Liczono bardzo skrupulatnie trzydzieści siedem... osiem... dziewięć.. po czterdziestym stopy pyszałka wyglądały jak kawałek mięsa, usiekanego na sznycel. Wyjęto mu następnie knebel z ust i puszczono. Usiadł tedy i patrzał na emira, ale z jakim wyrazem, nie można było dostrzec, bo oczy miał krwią nabiegłe.
— A zatem, raz jeszcze pytam... Jak się nazywasz? — zaczął na nowo emir.
— Mohammed Achmed — wybełkotał zapytany.
— Gdybyś powiedział to odrazu, byłbyś sobie zaoszczędził niepotrzebnej bastonady, żądam bowiem posłuszeństwa. To, że mianujesz się fakirem el Fukara, bynajmniej mnie nie rozczula. Ten oto effendi uratował ci życie, zastrzeliwszy lwa, a odpłaciłeś mu się za to czarną niewdzięcznością, bo zamierzałeś wydać go i moich asakerów w ręce Ibn Asla. Mógłbym, co prawda, kazać ci dać kulkę w łeb, ale nie chcę i nie myślę czynić ci tem zaszczytu; za marny jesteś w moich oczach! Zabrać mi precz tego wnuka niewdzięczności i zaciągnąć nad brzeg bagna! Niech tam spokojnie prawi o Mahdim robactwu, które niegorsze jest od niego, i pije cuchnącą wodę, dopóki nie zagoją mu się rany na stopach, aby mógł przez step dowlec się do domu!
Rozkaz ten wykonano co do joty. Dwaj żołnierze chwycili fakira el Fukara i zawlekli nad bagno.
Nie miałem wcale ochoty wtrącać się w całą tę sprawę, bo, mojem zdaniem, zasłużył godnie na chłostę i porzucenie nad bagnem.
Emir jednak nie poprzestał na nim samym, bo zkolei kazał przyprowadzić do siebie Abd Asla. Człowiek ten życzył mi niedawno, aby mnie Allah kazał rozszarpać i rzucić na pastwę wichrów stepowych, obecnie zmienił może swe usposobienie dla mnie. Być może, że mi się tylko tak zdawało, gdy go zobaczyłem, sunącego przed surowego sędziego, chociaż, co prawda, trzymał się krzepko na nogach i zęby zacisnął mocno, by nie zdradzić śmiertelnej trwogi. Przypomniałem sobie jaskinię w Maabdah, gdzie to widzieliśmy się po raz pierwszy w życiu. Jakże pobożnym i czcigodnym wydał mi się wówczas, a jakim się okazał później! Wszak już następnego dnia groził memu życiu, a potem ciągle aż do tej chwili prześladował mnie z iście szatańską zawziętością. Powinno się uszanować sędziwy wiek, ale dla człowieka, który z prawdziwą rozkoszą pławi się w zbrodni, nie można mieć litości, choćby jedną nogą był już nad grobem. Widocznie i emir myślał i czuł, jak ja, bo spoglądał na starca z wyrazem prawdziwego obrzydzenia; wkońcu przemówił tonem niezwykle surowym:
— Szukałem cię bardzo długo, ty najświętszy z pomiędzy fakirów, a zawsze zdołałeś mi się wymknąć. Obecnie przyszła nareszcie chwila, w której wymierzę ci zasłużoną karę.
— Żądam innego sędziego! — odrzekł Abd Asl.
— Niema na świecie sędziego, któryby ukarał surowiej, niż ci się należy. Czy to będę ja, czy kto inny — wszystko jedno. Wszak twoje zbrodnie liczą się na setki! Tysiące ludzi zawdzięcza ci niewolę, śmierć lub nędzę swoją i swoich rodzin. Ileż to wsi puściłeś z dymem, ilu wymordowałeś niewinnych ludzi! A mimo to udawałeś zawsze świętego, pozwalałeś się czcić i szanować, jako godny największego uwielbienia, marabut. Na szczęście, należy to wszystko do przeszłości. Obecnie nowa era nastanie w twem istnieniu. Poślę cię tam, gdzie dawno już należało ci się zasłużone miejsce, — do piekła!
— Nie masz prawa zabijać mnie — jęczał stary.
— O, nietylko ja, ale i wielu, bardzo wielu innych miało ku temu prawo, i za grzech poczytać im trzeba, że z prawa tego nie korzystali, pozwalając na dalsze, coraz to potworniejsze zbrodnie. Ja, oczywiście, nie mogę i nie wolno mi popełnić podobnego błędu, przeciwnie, uważam sobie za święty obowiązek uwolnić ludzkość od wstrętnego wrzodu, wyrwać chwast z korzeniem. Krew za krew! Wydaję więc wyrok... Na śmierć!
Słowa te padły, jak grom. Jeżeli stary miał nadzieję ułaskawienia, — a że ją miał, to pewna — chwila niniejsza wystarczyła zupełnie, by ją zgasić do ostatniej iskierki. Mimo to jednak, próbował jeszcze ostatniego sposobu, przybierając minę niewinnego i wielce pobożnego człowieka:
— A jednak jestem świętym, jestem marabutem i, jeżeli podniesiesz na mnie, rękę — przeklnę cię, a wówczas stronić od ciebie będą wszyscy wierni i odwracać twarz z pogardą. Jak ścigana hiena na pustyni, która padliną żywić się musi, nim zdechnie, skończysz i ty marne swe życie...
— A, możesz przeklinać, nie wzbraniam! Klątwa takiego potwora przemieni się niezawodnie w błogosławieństwo. Groźba twoja nie uratuje cię bynajmniej, bo jest niedorzeczna i śmieszna. Musisz umrzeć, ale jaką śmiercią, w tem właśnie sęk! Niema bowiem rodzaju śmierci, któryby był dla ciebie dość stosowny. Chciałeś wprawdzie wespół ze swoim synem wyrywać żywcem członki temu effendiemu, i właściwie powinienem to samo względem ciebie zastosować, ale przyniosłoby ci to zaszczyt. Wolę więc, żebyś zginął w sposób mniej honorowy. Zrozumiałeś? Każę cię wrzucić tam, w bagno, krokodylom na pastwę!
— O, Allah! — krzyczał starzec na całe gardło. — Nie czyń tego, reisie effendino! Daruj mi życie!
— Daruj mi życie! No, proszę! Oszczędzał cię przecie ten oto effendi, a nawet Ben Nil miał litość nad tobą, a ty, mimo wszystko, prześladowałeś ich, godziłeś w ich życie. Jesteś szatanem, w którego naturze leży odpłacać zbrodnią za dobrodziejstwa. Nie cofam więc wyroku. Będziesz wrzucony między krokodyle!
Emir wypowiedział to zupełnie poważnie, a mimo to Abd Asl wpatrywał się w jego twarz badawczo, czy to przypadkiem nie żart, lecz wkrótce zmiarkował, że surowy sędzia ani jednem drgnieniem twarzy tego nie zdradza, i zaczął wyć:
— To niemożliwe! To nieludzkie!
— Milcz! Wymierzyłem ci tylko sprawiedliwość. Bo czyż obchodziłeś się kiedyś z kim po ludzku? Kto sieje wiatr, zbiera burzę, i biada mu, gdy nadejdzie czas sprawiedliwości! Co ciebie spotka dziś, to czeka w najbliższej przyszłości twego syna. Związać mu nogi i wrzucić do bagna! — zwrócił się do żołnierzy. — Jego przyjaciel, wielki fakir el Fukara, niech patrzy, jak go sobie wydzierać będą żarłoczne bestje.
— Łaski!... Łaski!... Tylko jedno słowo!... — jęczał skazaniec, gdy go chciano uchwycić.
— Co? — zapytał emir, dając znak, by się jeszcze wstrzymano, a Abd Asl zwrócił się teraz nie do niego, lecz do mnie:
— Effendi, jesteś chrześcijaninem i nie powinieneś pozwolić, ażebym zginął tak straszną śmiercią. Wstaw się więc za mną, wyjednaj mi łaskę. Jestem przekonany, że emir uczyni zadość twej prośbie...
— Nie zasłużyłeś na to — odparłem w przekonaniu, że emir nie zrobiłby dla mnie tak wielkiego ustępstwa.
— Czy koniecznie musiałem na to zasłużyć? Czy nauka twoja nie jest nauką miłości, łaski i miłosierdzia? Tłumaczyłeś to mi dokładnie w czasie bytności w Siut.
— I wkrótce potem zwabiłeś mnie podstępnie do jaskini, abym tam marnie zginął.
— Nie zważaj na to, lecz na przykazania twej wiary, ażeby twój Jezus, gdy zejdzie na świat sądzić żywych i umarłych, i dla ciebie był łaskawy.
— Milcz! — rozkazał mu emir, sądząc zapewne, że może zechcę się wstawić do niego za skazańcem. — Effendi nic dla ciebie uczynić nie może, bo bezwarunkowo mu nic nie przyrzekam. Związać!
Starzec bronił się związanemi rękoma, wierzgał nogami i ryczał nie jak człowiek, lecz jak dzikie zwierzę. Oczywiście, że scena ta nie budziła we mnie żadnego współczucia dla łotra, który godnie na śmierć zasłużył, ale nie tak okrutną. Można bowiem było obejść się bez wrzucania go krokodylom, i dlatego postanowiłem przeszkodzić temu. W chwili tej przyszła mi do głowy pewna myśl. Przypomniałem sobie właśnie przewodnika po jaskini w Maabdah, któremu przyrzekłem, że poczynię pewne poszukiwania za jego zaginionym bratem. To, czego się od owej chwili dowiedziałem, dawało mi do myślenia, że Abd Asl wie coś o jego losie. Dlatego też ozwałem się:
— Dajcie spokój! Chcę z nim pomówić w pewnej sprawie.
Żołnierze mnie usłuchali, a stary tymczasem zwrócił się do mnie:
— Dziękuję ci, effendi! Dziękuję za pomoc w najstraszniejszej potrzebie... Jesteś zdecydowany prosić za mną?
— Może... Wprzód jednak odpowiedz na kilka moich pytań!
— Ależ owszem, pytaj, a odpowiem z całą gotowością, jeżeli, oczywiście, leży to w mojej mocy.
— Znany ci jest przewodnik po jaskini w Maabdah, niejaki Ben Wasak?
— Owszem. Widziałeś sam, że z nim rozmawiałem.
— A jego brata Hazida Sichara znasz?
— Znam.
— Wiesz, gdzie on obecnie przebywa?
Stary, zamiast odpowiedzi, spojrzał na mnie badawczo, poczem zapytał:
— Naco ci to potrzebne?
— Poszukuję go, bo mnie o to prosił je go brat.
— Dobrze, mogę ci powiedzieć, gdzie jest ten człowiek, ale pod warunkiem, że uzyskam natychmiast wolność razem ze wszystkimi jeńcami.
— Czyś ty zwarjował? — przerwał mu reis effendina. — Toż to żądanie, na które zdobyłby się jedynie warjat...
— Ale ja je postawiłem i nie myślę go cofnąć.
— Powiedz-że mi, effendi, — zwrócił się do mnie emir — jak się rzecz ma z tym zaginionym?
— Otóż wybrał się w podróż do Chartumu po odbiór znacznej sumy od kupca Barjada el Amin i, rzeczywiście, otrzymał ją, ale od tego czasu słuch o nim zaginął. Wówczas to Ibn Asl był zatrudniony u wspomnianego kupca jako ubogi pomocnik, lecz, po zniknięciu Hazida Sichara, stał się nagle bogatym i rozpoczął na własną rękę handel niewolnikami.
— Widocznie odebrano mu pieniądze i zamordowano go.
— Nie. Nie zamordował go nikt — wtrącił Abd Asl. — Powiem ci, gdzie się znajduje, jeżeli wypuścisz nas wszystkich na wolność.
— To niemożliwe, ale z przyjaźni dla effendiego proponuję, abyś wymienił odnośne miejsce, a za to obejdę się z tobą mniej surowo, bo zamiast wrzucić cię między krokodyle, każę cię rozstrzelać.
Wtem stary parsknął szyderczym śmiechem:
— Jakże jesteś łaskaw, emirze! Sądzisz, że śmierć od kuli nie jest śmiercią. Ja chcę żyć, żyć, rozumiesz?! Jeżeli nie, to nie dowiecie się niczego! Żądacie ode mnie uwolnienia Hazida Sichara, i za to obiecujecie mi przedłużyć konanie o parę sekund! A w dodatku ów człowiek mógłby prześladować mego syna... O, cena ta jest dla mnie...
— A, no, skoro tak, — przerwał mu emir — bierzcie go i — jazda!
Żołnierze związali skazańcowi nogi i ponieśli go nad bagno. Zachowywał się przytem zupełnie spokojnie, nikt też nie wymówił słowa w obozie. Wszyscy bowiem czekali z zapartym oddechem na tę straszną chwilę, gdy skazaniec wyda z siebie ostatnie, przeraźliwe, dźwięki, które omal krwi mi nie zmroziły.
Jeden z ludzi, którzy wrzucali go do bagna, opowiadał, powróciwszy do obozu:
— Z początku zachowywał się niby nieustraszony bohater, lecz, skoro zobaczył istne mrowisko bestyj, począł wyć i skomleć, jak pies, ale nic mu to nie pomogło. Gadziny rozszarpały go w kawałki natychmiast.
Zgroza mnie ogarniała, a mimo to zdawało mi się, że kara, która go spotkała, nie była zbyt surowa, a reis effendina nawet zauważył:
— Szkoda, że tak prędko skończył. Zasłużył na dłuższe i okrutniejsze męczarnie, no, ale niech tam. Czas nam w drogę. Obawiam się tylko, effendi, abyś się na mnie nie gniewał, że nie uczyniłem zadość żądaniu skazańca.
— Cóż znowu? Przecie wymagania jego były istotnie niedorzeczne: puścić go i wszystkich jeńców! A za to z pewnością byłby nas okłamał. Mimo wszystko, mogę się pocieszyć jednem, co mi się znakomicie udało. Do tej chwili nie miałem pojęcia, czy zaginiony żyje, czy też zamordowano go. Skoro jednak stary wyraził obawę, jakoby Hazid Sichar mógł być niebezpiecznym dla jego syna, mam więc pewność, że do nieboszczyków bynajmniej się nie zalicza, i że wiadomości o nim zasięgnąć mogę od samego Ibn Asla, który go gdzieś zapewne więzi. Znasz kupca Barjad el Amina w Chartumie?
— Bywałem często u niego.
— Czy to uczciwy człowiek?
— Bardzo nawet uczciwy i zacny.
— Cieszy mnie to, bo i brat zaginionego przedstawił mi go jako człowieka honoru, ale w jego opisie były pewne punkty, które wymagają wyjaśnienia. Jeżeli człowiek ten nosi na twarzy maskę obłudy, to zedrę mu ją niezawodnie zaraz po przybyciu do Chartumu, niestety, daleko jeszcze do tego. Kiedy stąd wyruszamy?
— Możemy zaraz.
— Ukończyłeś już czynności sędziowskie?
— Już, bo właściwie chodziło mi tylko o tego starca, którego na wszelki wypadek trzeba było uczynić nieszkodliwym; na szczęście, miałem ku temu władzę. W Chartumie nie będę miał czasu zajmować się losem tych ludzi, i muszę ich oddać tamtejszemu sądowi. Obawiałem się więc, że za potężną opłatą pozwolonoby Abd Aslowi uciec, wolałem tedy załatwić się z nim krótko na miejscu.
— Należałoby przypuszczać, że jeżeli idzie o tak ważną sprawę, mowy być nie może o sprzedajności sędziów.
— No, tak, przypuszczać wolno i, co się tyczy mnie, to gdyby mi ofiarowano miljony, nie odstąpiłbym ani na jotę od zasad sprawiedliwości. Słyszałem jednak kiedyś, że istnieje kraj chrześcijański, w którym boginię sprawiedliwości przedstawiają jako kobietę ślepą...
— Nie chrześcijański to był kraj, lecz pogański — Grecja!
— Pogański, chrześcijański czy muzułmański, to wszystko jedno; U nas tak samo się dzieje. Słyszałeś może o mudirze w Faszodzie?
— O ile sobie przypominam, nazywa się Ali effendi el Kurdi i jest słynny z tego, że uśmierzył groźną rewoltę wojskową w Kassali.
— Tam istotnie postępował sprawiedliwie, ale później... Istny skandal! Mówiono za jego czasów w Faszodzie o bardzo surowym zakazie handlu niewolnikami, ale co z tego... Łowcy niewolników przychodzili w biały dzień do jego domu, płacąc mu haracz „od sztuki“, i mieli w nim doskonałego opiekuna i obrońcę wobec ustaw. Znałem ich wszystkich, lecz, niestety, żadnego schwycić nie mogłem, bo, skoro któremu, że tak powiem, zarzuciłem stryczek na szyję, zaraz mi go ucięto. Jeżeli najwyższy urzędnik prowincji — mudir bierze łapówki, to cóż może robić niższy urzędnik? Faszoda stanowiła właśnie punkt podstawowy do wypraw na połów niewolników. Łowcy gromadzili się tam jawnie, a gdy o tem nieraz napomykałem, mudir bądź mnie skrzyczał, bądź wyśmiał. Tego, oczywiście, znosić dłużej nie mogłem i udałem się wprost do wicekróla, opowiedziałem mu wszystko, przedłożyłem dowody, no i Ali effendi el Kurdi został złożony z urzędu, a jego miejsce zajął inny mudir.
— Czy ten będzie lepszy od swego poprzednika?
— Zapewne, jestem przekonany, bo go znam osobiście; mnie też zawdzięcza swoje stanowisko, bo właśnie przedstawiłem go wicekrólowi i bardzo się cieszę, że moje wstawiennictwo odniosło skutek. Nowy mudir nazywa się Ali effendi, a poddani tytułują go Abu hamsaj mijah[6].
— Z jakiegoż to powodu?
— Z powodu bardzo chwalebnego zwyczaju, który zjednał mu poważanie i szacunek. Nie da się bowiem żadną miarą przekupić, ani wogóle niczem przebłagać, i zwykł każdego podsądnego, który, oczywiście, na to zasłużył, skazywać na pięćset plag. A że w tym wypadku nie rozróżnia ubogich ani bogatych, prostaków i panów, boją się go wszyscy, jak ognia. Ja, osobiście, mam tę nadzieję, że wkrótce zrobi należyty porządek w Faszodzie. Ponieważ jest to mój dobry przyjaciel, radzę ci, byś do Faszody udał się okrętem i miał wszelkie wygody zarówno w drodze, jak i na miejscu, bo chciałbym ci dać do niego list polecający. Mudir uczyni dla ciebie wszystko, co będzie potrzeba.
— A, to bardzo dobrze, bo pomoc mudira bardzo mi się przyda; bez niej nie mógłbym sobie dać rady.
Podczas tej poważnej rozmowy zachowywaliśmy, oczywiście, całą powagę, co wzbudziło u jeńców mniemanie, że czynność sądowa jeszcze się nie skończyła, i że rozmawiamy właśnie na temat ukarania pozostałych. W tym wypadku, oczywiście, przyszłaby kolej przedewszystkiem na obu oficerów Ibn Asla. Zrozumieli to sami, bo wnet „porucznik“ przysłał do nas jednego ze swoich dozorców z zapytaniem, czy nie byłoby mu wolno poczynić pewnych ważnych zeznań. Pozwolono mu i, gdy stanął przed nami, ozwał się:
— Emirze, wykonałeś straszliwy wyrok na osobie Abd Asla. Czy i nas czeka to samo?
— Sądzisz może, że was puszczę bezkarnie?
— To nie, znamy cię zbyt dobrze, znajdujemy się w twej mocy i wiemy na pewno, że nie ujdziemy bezkarnie; prosimy cię jednak, abyś zrobił z nami, co ci się podoba, tylko nie każ wrzucać między krokodyle. W jakiż bowiem sposób zdołałby archanioł Dżibrail[7] w dniu zmartwychwstania odnaleźć nasze nogi i ręce, jeśli je pożrą te potwory?
— Ha, łotrze, w trwodze przed śmiercią powołujesz się na koran! Jestem ciekaw, czy, dokonywując zbrodni, pamiętałeś o religji i jej przykazaniach?
— Emirze! Wszak łowienie niewolników było dozwolone od niepamiętnych czasów. I co to religję obchodzi, że ludzie znieśli to prawo samowolnie?
— A co islamowi zależy na twoich rękach i nogach? Jeżeli strawi je żołądek krokodyla, tem lepiej dla nich, bo nie będą się potem smażyć w piekle, i dlatego powinieneś mi być nawet wdzięczny, że zgotuję ci ten sam los, co Abd Aslowi.
— Na miłość Allaha, emirze, daj pokój, nie czyń tego! Przekonam cię, że nie jestem tak zły, jak sądzisz, i że nie zasłużyłem na podobną śmierć.
— Naprawdę? Radbym wiedzieć, w jaki sposób dowódca tych oto wściekłych psów może dać dowód swej... niewinności.
— Zupełnej niewinności nie, ale przecie mógłbym czemś okazać, że mam odrobinę dobrego serca. Słyszałem przed chwilą, że effendi dowiadywał się o pewnego zaginionego człowieka. Gdybym więc udzielił ci o nim wiadomości, czy kazałbyś mnie wrzucić do bagna?
— Z pewnością, bo zgóry wiem, że chciałbyś się wykręcić kłamstwem.
— Allah świadkiem, że chcę mówić prawdę. Jeśli mi nie wierzysz, to każ zatrzymać mnie tak długo, dopóki się nie sprawdzi to, co mówię, a jeśli skłamię, wówczas możesz mnie rzucić krokodylom, albo nawet postąpić ze mną jeszcze surowiej.
— Zgóry nie mogę niczego przyrzekać, mów więc i, jeżeli wywnioskujemy z twych słów, że nie kłamiesz, to możliwe są pewne względy dla ciebie. Wiesz zatem, gdzie znajduje się Hazid Sichar?
— Wiem, ale nie znam ani kraju, ani wsi.
— Co takiego? Drwisz sobie z nas, czy co? Mówisz, że wiesz, gdzie on jest, a nie znasz ani kraju, ani wsi?
— No, bo istotnie tak jest.
— Czy mówiłeś kiedy o tym człowieku z Ibn Aslem, lub z jego ojcem? Wtajemniczyli cię w tę sprawę?
— Oh, nie! Stosunek mój do nich nie był tak bliski, żeby mi zupełnie zaufali. Raz tylko przypadkowo podsłuchałem ich rozmowę, ale niezupełnie dokładnie. Dowiedziałem się mianowicie, że Ibn Asl zrabował temu człowiekowi wielką sumę i podzielił się nią z kimś drugim.
— Któż to jest ten drugi?
— Niestety, żaden z nich nie wymienił ani jego nazwiska, ani zawodu. Ibn Asl chciał Hazida Sichara zabić, ażeby zatrzeć wszelkie ślady swej kradzieży, ale ten drugi nie zgodził się na to. Za uzyskane pieniądze urządzono gazuah[8], a Hazida Sichara wywieziono w głąb Afryki i sprzedano naczelnikowi jakiegoś dzikiego szczepu.
— Co to za szczep?
— Nie wiem, emirze. Powiedziałem wszystko, co wiem, i teraz proszę cię o spełnienie mej prośby.
— Zwróć się do effendiego, który jest zainteresowany w tej sprawie! Może zechce wstawić się za tobą.
Jeniec począł więc błagać mnie, jak mógł najpokorniej, a ja, chcąc wykorzystać jego trwogę wobec krokodyli, odrzekłem:
— Możliwe, że uczynię dla ciebie, czego żądasz, ale zależy to od twej szczerości w dalszym ciągu. Odpowiadaj więc, ale bez wykrętów. Słyszałeś kiedy nazwisko Barjad el Amin?
— Owszem. Jest to kupiec w Chartumie. Pytałeś zresztą niedawno Abd Asla o niego.
— Czy Ibn Asl jest ciągle z nim w stosunkach handlowych?
— Nie, a przynajmniej ja o tem nic nie wiem.
— No, dobrze, ale przejdźmy do innych spraw! Czy Ibn Asl ma dużo pieniędzy przy sobie?
— Prawie cały majątek. Zamierzał właśnie urządzić polowanie na ludzi, tak wielkie, jakiego dotąd nie było, lecz gdzie, tego nie wiem, bo planował wszystko w głębokiej tajemnicy, i dopiero w Faszodzie miałem się dowiedzieć bliższych szczegółów.
— Mieliście zamiar pozostać tam długo?
— Tak długo ileby wymagały przygotowania.
— Przekonałem się, że „Jaszczurka“ była zupełnie pusta. Czy Ibn Asl miał zamiar nabyć towary w Faszodzie jako materjał do wymiany?
— Tak, inne okręty również.
— Jakto? Miało być więcej okrętów?
— Owszem, ale nie słyszałem, ile.
— Ibn Asl ma zapewne w Faszodzie bardzo zaufanych wspólników. Znasz ich może?
— Niestety, jest on bardzo ostrożny i tchórzliwy; wszystkie interesy i umowy z swoimi wspólnikami zawiera osobiście, nie dopuszczając nikogo do tajemnicy, nawet mnie. Mimo to znam jednego człowieka w Faszodzie, o którym wiem, że z Ibn Asl ma stosunki. Nazywa się Ibn Mulej i jest majorem arnautów, stacjonowanych tamże.
— Doskonale, a teraz jeszcze jedno: gdzie ukryliście swój okręt, wybierając się lądem tutaj?
— Na prawej odnodze Nilu koło dżezireh Mohabileh. Zostało tam dziesięciu ludzi na warcie.
— Dobrze! Przypuszczam, że powiedziałeś prawdę, i jestem z ciebie zadowolony.
— Dziękuję ci, effendi, i mam nadzieję, że wstawisz się za mną do emira.
— No, no, co do tych krokodyli. — wtrącił sam emir — to jakoś to będzie, ale więcej dla ciebie nic uczynić nie mogę. Za zbrodnię musi być wymierzona kara.
Porucznik wrócił na swoje miejsce uspokojony nieco, a żołnierze poczęli się przygotowywać do drogi. Wiadomości, które uzyskałem, były dla mnie bardzo ważne, niestety nie dawały mi nadziei odnalezienia zaginionego brata przewodnika z Maabdah. Pozostała mi tylko jedna jedyna osoba, od której mógłbym się dowiedzieć o miejscu pobytu nieszczęśliwego, a tą był Ibn Asl. Pominąwszy nawet tę okoliczność, że udałoby mi się go schwycić, to wątpliwie jest, czy zdołam wymóc na nim potrzebne wskazówki. Rad nierad pocieszałem się myślą, że może w najbliższej przyszłości zabłyśnie jaka szczęśliwa gwiazda i ułatwi mi trudne zadanie.
„Sokół“ reisa effendiny stał na poziomie bagna u lewego brzegu Nilu. Drogę tę pieszo można było odbyć co najmniej w dwie godziny, co wcale nie przechodziło sił jeńców. Reis effendina postanowił wpakować ich pod pokład. Wielbłądy zaś kilku żołnierzy miało odstawić lądem do Chartumu.
Wyruszyliśmy prawie przed samem południem. Emir jechał na przodzie, ja zaś zwlekałem umyślnie tak, abym wsiadł na wielbłąda ostatni, a czyniłem to ze względu na fakira el Fukara, który leżał bezsilny nad bagnem, oddany na pastwę miljardów much, głodny do tego i spragniony. Wzbudziło to we mnie współczucie, mimo, że nie zasłużył na nie. Miałem własny worek z wodą, ale nie chciałem go się pozbawić, postarałem się więc o inny, napełniony dostatecznie, i przyczepiłem go do siodła.
Gdy już ostatni z oddziału oddalili się, pojechałem, ale nie za nimi, lecz w kierunku maijeh. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie fakir leżał, ale mogłem go łatwo odnaleźć po śladach które żołnierze zostawili, wlokąc po trawie Abd Asla na stracenie.
Wielki, oczywiście we własnem pojęciu, przyszły Mahdi leżał tuż nad bagnem, pokrytem grubą warstwą gnijącej roślinności, wśród której spoczywały olbrzymie krokodyle bez ruchu, nasycone widocznie żerem niecodziennym. Abd Aslowi mógł zazdrościć każdy śmiertelnik, któremu dają zazwyczaj jeden tylko grób, a on miał ich kilkanaście...
Fakir popatrzył na mnie z śmiertelną nienawiścią, a w ciemnej jego twarzy malowała się zwierzęca wprost wściekłość, podczas gdy spieczone wargi szeptały niezrozumiałe wyrazy przekleństw i obelg. Ręce miał związane za plecami, a na pokaleczonych okropnie nogach roiły się miljardy owadów, zadając mu istne katusze. Zsiadłem z wielbłąda, przeciąłem powróz i, uwolniwszy mu ręce, podałem worek z wodą i nieco żywności. Mogło to wystarczyć na kilka dni. Fakir patrzył na to wszystko, nie odzywając się ani słowem.
— Masz tu, żebyś nie zginął z głodu i pragnienia — rzekłem, wskazując worek z wodą i węzełek z żywnością. — Więcej dla ciebie nic zrobić nie mogę.
Odpowiedział mi na to jedynie sykiem.
— Masz jakie życzenie?
— Nie — odrzekł.
— Nie? No, to bądź zdrów! O dwie godziny drogi stąd prosto na wschód płynie Nil, możesz się tam dostać, nim wyczerpie się zapas prowiantu.
Wsiadłem na wielbłąda i, skoro tylko puściłem się w drogę, zabrzmiały za mną słowa... wdzięczności:
— Niech cię Allah potępi! Zemsta cię czeka! Śmiertelna zemsta!
Wkrótce dopędziłem oddział i znalazłem się obok reisa effendiny, a że nie było już czego się obawiać, pozostawiliśmy wszystkich za sobą i pojechali naprzód, by zdążyć jak najwcześniej na okręt. Tu w wygodnej kajucie emir napisał obiecany list i dał mi w ręce sporą sakiewkę, mówiąc:
— Będziesz zmuszony poczynić w Faszodzie znaczne wydatki za mnie, rozporządzaj więc tą sumą, jakby to była twoja własność. Zwrotu nie przyjmę żadnego.
Niebawem przybył cały oddział, i począłem się przygotowywać do dalekiej drogi. Zaopatrzono mnie we wszystko, co tylko mogło się w drodze przydać, poczem pożegnałem się z emirem i znajomymi, i wyruszyłem w podróż.
Skórę lwa zabrał emir do Chartumu, aby ją tam wyprawiono. Miałem ją sobie odebrać później.
Jechaliśmy, ale nie wzdłuż Nilu, bo w tym wypadku wskutek licznych zakrętów bylibyśmy sobie drogę przedłużyli. Nam szło o drogę jak najprostszą i najkrótszą; o to, co nas w tej podróży spotkać mogło, nie troszczyliśmy się zbyt wiele. — — —






  1. Gość.
  2. Wszystkie te słowa oznaczają przywitanie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być pozostających lub pozostałych.
  4. Pułkownik.
  5. Liczba mnoga od wabur — parowiec.
  6. Ojciec pięciuset.
  7. Gabryel.
  8. Wyprawa na połów niewolników.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.