Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ przepraszam, to było niemożliwe, bo zapadła noc. Effendi ze swoim Ben Nilem zostawił za sobą bardzo wyraźne ślady, za któremi dążyłem prosto jak po sznurze, lecz wkońcu, ku memu zdumieniu, skierowały się ku południowi. Przypuszczałem, że nieprzyjaciel wybrał sobie za cel Bir Safi. Czuwałem więc cały ranek, czy się tam pojawią, niestety, czekałem do samego południa nadaremnie. Widocznie effendi obrał inny kierunek, prawdopodobnie na północ. Sądziłem więc, że, jeżeli udam się w tę stronę, to natrafię na ich tropy, i nie myliłem się. Prawie przed samym zachodem słońca spostrzegłem ślady w kierunku wschodnim.
— To znaczy w kierunku Dżebel Arasz Kwol.
— Oh nie. Gdyby nie zboczyli z prostego kierunku, ominęliby zdaleka dżebel.
— Cóż u licha zamierza effendi?
— Mnie się zdaje, że zbłądził, i dlatego kręci się po stepie. Nie ma nikogo przy sobie z tych okolic, a Fessar, który służy mu za przewodnika, nie ma najmniejszego pojęcia o terenie.
— Ale effendi musi go znać. Mówił przecie do ciebie, że zna dżebel, a nawet maijeh.
— Może sobie znać. Zapominasz, że to obcy pies chrześcijański, który mógł tu być najwyżej raz jeden. Czyż wobec tego byłoby dziw-

36