Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bok, uwiązałem na kołku i pozostawiłem jednego człowieka na straży, poczem udaliśmy się w głąb koryta aż do kotlinki. Ściany tejże nie były bardzo strome, dzięki czemu trzydziestu ludzi mogło śmiało wspiąć się wgórę i tam się ukryć. Dałem im rozkaz, aby się zachowali cicho i bez najmniejszego szmeru aż do chwili napadu. Każdy z nich miał wyszukać sobie odpowiednią kryjówkę za skałą, aby na wypadek strzelania ze strony nieprzyjaciela być zabezpieczonym od kul. Gdyby zaś przed napadem któryś z wojowników wspinał się wgórę, to żołnierze moi mieli go schwytać znienacka za gardło i odrazu unieszkodliwić. Ulokowawszy trzydziestu ludzi w bardzo korzystnem miejscu, wziąłem pozostałych dziesięciu, zawróciłem z nimi nieco i umieściłem się dość wysoko na skalistem zboczu, oczekując przybycia szeika, który miał wyruszyć przed północą, a żeśmy go wyprzedzili o całą godzinę, więc najprawdopodobniej tyleż czasu na niego trzeba było czekać. Niestety, pomyliłem się w przypuszczeniach, bo przybył, o wiele później, to jest dopiero o świcie. Nie śpieszył się widocznie, ponieważ wiedział dokładnie, kiedy przybędę nad maijeh, a mianowicie w godzinę po modlitwie porannej.
Żaden z tych ludzi nie przypuszczał, że w tej dzikiej ustroni znajduje się dusza ludzka, to też nie krępowano się zbytnio w marszu i mo-

47