Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, effendi, ja na to nie pozwolę, żebyś narażał życie...
— A czy nie narażę go również jutro, gdy stanę do walki? Dodajmy do tego, że moje obecne przedsięwzięcie może właśnie udaremnić jutrzejszą walkę...
— Uważasz to za możliwe?
— Przypuszczam, że dowiem się czegoś nowego, co wpłynie na zmianę moich planów w ten sposób, iż nieprzyjaciel nie będzie w stanie obronić się i weźmiemy całą gromadę żywcem do niewoli, bez jednego wystrzału.
Chciał mnie chwycić za ramię i zatrzymać, ale się spóźnił, bo pełzałem już jak wąż wzdłuż cienia. Nie przedstawiało to żadnych trudności. Do ognia dorzucano ciągle mokre gałęzie; ażeby było więcej dymu, który odpędza komary; właśnie dym ten ciągnął się grubemi smugami prawie po ziemi, bo powietrze było duszne i wilgotne od pobliskiego bagna. Wykorzystałem więc moment, kiedy dym unosił się najgęściej, i posunąłem się aż pod drugie drzewo. Rozgałęziało się istotnie o jakie dwa metry od ziemi, z czego chętnie skorzystałem, usadowiając się w gąszczu i wygodnie nasłuchując. Przez dłuższy jednak czas nie było słychać nic interesującego, aż nareszcie do uszu moich doleciały zdaleka słowa:
— Szeik el beled! Jest nareszcie!
Niebawem pojawił się z przeciwnej stro-

34