Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wypróbowałem ich, zresztą, do tego stopnia, że niepodobna było odmówić im zaufania. Jeńcy byli porządnie powiązani, i ani mi na myśl nie przyszło, aby przez ten krótki czas mogło się zdarzyć coś niepożądanego, tem bardziej, że pozostali z nimi wypróbowani i życzliwi żołnierze. Gdybym zarządził nad nimi kontrolę, byliby się z pewnością obrazili.
Było postanowione, że punktualnie w godzinę po wschodzie słońca stanę nad maijeh; było już trochę zapóźno, ale nie obawiałem się, że to może pociągnąć za sobą niepożądane skutki. Zażądałem tedy od pozostają[1] żołnierzy, by czuwali nad powierzonymi sobie jeńcami, zarządziłem, jak mają postąpić w każdym wypadku, i byłem przekonany, że nie zdarzy się nic, coby popsuło mi szyki; niestety, jak się niebawem okazało, popełniłem wielki błąd, ufając zanadto ludziom, którzy tego nie byli godni.

Wczorajszego dnia trzymałem się wschodniej strony maijeh, dziś zaś skierowałem oddział po stronie zachodniej ku północy. Przestrzeń między maijeh a górą wynosiła jaki kwadrans drogi, ale woda tu i owdzie wciskała się ramionami w głąb lądu tak, że trzeba było ją okrążać i wymijać z utratą czasu. Szczyt góry świecił łysiną, a u stóp ciągnęła się roślinność. Im dalej w głąb, tem bardziej wznosił się poziom terenu, a skały piętrzyły się stromo i przestrzeń między niemi a wodą malała, aż wreszcie

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej winno być pozostających lub pozostałych.
60