Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niemi leżały potężne głazy, z poza których widać było trzy lufy, skierowane wprost na mnie... Położenie było okropne... Niechby tylko który z nich palcem ruszył, a poczułbym śmiercionośny ołów w swem ciele...
— Cóżeś za jeden? — zapytałem w liczbie pojedyńczej umyślnie, jakobym mniemał, że tam tylko jest jeden człowiek.
— Jestem twoim starym znajomym. Chciałbyś się widzieć ze mną?
— Bardzo chętnie...
— Odłóż więc broń, a wyjdę z kryjówki!
— Byłbym głupi, gdybym to uczynił.
Wypowiedziawszy te słowa, uskoczyłem wbok, gdzie stało dość grube drzewo, za którem znalazłem doskonałe schronienie. Ludzie ci byli w nielada kłopocie. Przyszli tu bowiem i czekali znaku szeika el beled celem rozpoczęcia kroków zaczepnych, aż oto, wbrew oczekiwaniu, zobaczyli mnie samego i zdradzili swą kryjówkę przedwcześnie. Cóż trzeba było robić? Czy zyskać na czasie przez nawiązanie rozmowy z nieprzyjacielem, który, na szczęście, ozwał się po chwili:
— Pokażno się dobrowolnie, to lepiej będzie dla ciebie, niżbyśmy cię mieli zmusić do tego. Pogadamy o tem, czego od ciebie żądam.
— Mów więc, słucham!
— Eh, nie w ten sposób, Odłóż karabin

64