Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widocznie odebrano mu pieniądze i zamordowano go.
— Nie. Nie zamordował go nikt — wtrącił Abd Asl. — Powiem ci, gdzie się znajduje, jeżeli wypuścisz nas wszystkich na wolność.
— To niemożliwe, ale z przyjaźni dla effendiego proponuję, abyś wymienił odnośne miejsce, a za to obejdę się z tobą mniej surowo, bo zamiast wrzucić cię między krokodyle, każę cię rozstrzelać.
Wtem stary parsknął szyderczym śmiechem:
— Jakże jesteś łaskaw, emirze! Sądzisz, że śmierć od kuli nie jest śmiercią. Ja chcę żyć, żyć, rozumiesz?! Jeżeli nie, to nie dowiecie się niczego! Żądacie ode mnie uwolnienia Hazida Sichara, i za to obiecujecie mi przedłużyć konanie o parę sekund! A w dodatku ów człowiek mógłby prześladować mego syna... O, cena ta jest dla mnie...
— A, no, skoro tak, — przerwał mu emir — bierzcie go i — jazda!
Żołnierze związali skazańcowi nogi i ponieśli go nad bagno. Zachowywał się przytem zupełnie spokojnie, nikt też nie wymówił słowa w obozie. Wszyscy bowiem czekali z zapartym oddechem na tę straszną chwilę, gdy skazaniec wyda z siebie ostatnie, przeraźliwe, dzwięki, które omal krwi mi nie zmroziły.
Jeden z ludzi, którzy wrzucali go do bagna, opowiadał, powróciwszy do obozu:

112