Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siadam na okręt, byłby ją niezawodnie ukradł. Sądzę jednak że nie ma o tem pojęcia. Co?
— Z pewnością. Gdyby ją nawet zobaczył, nie mógłby jej poznać, bo ją zawsze farbuję, ilekroć oddajesz mi ją pod opiekę. Popatrz w tej chwili, czy zdołałbyś ją odróżnić od zwykłego wielbłąda...
— Rzeczywiście! Ale co ty mówisz... Wstydziłbym się, gdyby była podobna do zwykłych ordynarnych wierzchowców. Przypatrz się, jak szlachetne posiada linje. Dobry znawca spostrzegłby od pierwszego wejrzenia, że to nie byle jakie zwierzę... Mniejsza jednak o to, mówimy przecie o tym przeklętym effendim — aha... po jakiego licha wielbłądzica leży koło nas, skoro jest głodna, po tak męczącej podróży! Paszy jest dość. Hej, tu do mnie! Spętać zwierzę za przednie nogi, żeby się zbytnio nie oddalało i puścić, niech się napasie!
Jeden z siedzących łowców powstał czem prędziej i puścił wspaniałą wielbłądzicę na paszę. Przypatrywałem się jej ruchom z wielką uwagą, mniej bacząc na rozmowę, bądź co bądź bardzo ważną. Zwierzę podobało mi się do tego stopnia, że postanowiłem pozyskać je za wszelka cenę, chociażby sam Ibn Asl miał ujść z życiem. — Ważniejszą zdobyczą dla mnie byłaby wielbłądzica.
Ibn Asl okazał wręcz niezadowolenie z ob-

38