Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przy życiu zostaniesz, w przeciwnym razie zabiję cię i wystrzelam wszystkich bez pardonu.
— Effendi, bądź litościwy, pozwól mi przynajmniej zobaczyć, ilu ludźmi rozporządzasz!
— Nie wierzysz mi na słowo? No, to nie! Nie kłamię, i to powinno ci wystarczyć.
— O ty jesteś chytry! Czego nie zdołasz przemocą, starasz się osiągnąć podstępem, i w tym wypadku... Allah, Mahomet!... Co to ma znaczyć? Już się zaczyna!
W kotlinie bowiem wszczął się nagle krzyk i padło kilka strzałów, poczem znowu ucichło.
— Masz najlepsze potwierdzenie moich słów — rzekłem. — Chodź, będziesz dla mnie tarczą! Jeżeli który z twoich ludzi zechce strzelać, to przedewszystkiem trafi ciebie, pamiętaj!
Pociągnąłem go ze sobą w kierunku kotlinki. U wejścia do niej stało ośmiu moich asakerów, trzymając karabiny gotowe do strzelania. Było już dobrze widno. W tych okolicach bowiem dzień robi się równie szybko, jak zapada noc.
— Co się stało, pocoście strzelali? — zapytałem.
— Bo już się rozwidniło, a niektórzy z tych nicponów chcieli wdrapywać się na skały; nasi zabronili im, a że to nie pomogło, użyli broni.
— Ajakżeż tam wewnątrz kotlinki? Ucichło tak nagle...

53