Strona:Karol May - Oko za oko.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i podejdź do kamienia, który leży w połowie drogi między nami! I ja tam przyjdę.
— Dobrze, zgadzam się, ale gdybym zauważył u ciebie choćby mały nożyk, pchnę cię tam, skąd niema już powrotu.
Oparłem karabin o drzewo i położyłem nóż, a rewolwer na wszelki wypadek schowałem do kieszeni w spodniach, chociaż wcale tego nie było potrzeba. Spojrzałem przelotnie wstecz. Ludzie moi stanęli, kryjąc się za krzak, który w tem miejscu, na szczęście, się znajdował, ale mimo to można ich było zauważyć, zwłaszcza Ben Nila, który stał na samym przodzie.
Zupełnie spokojnie wyszedłem z za drzewa i udałem się na wskazane miejsce; dopiero teraz wychylił się z za głazów... porucznik Ibn Asla. Zdziwiło mnie to trochę, bo spodziewałem się, że może będzie sam dowódca. Oficer stanął przede mną o parę kroków i zapytał szyrderczo.
— Zapewne nie spodziewałeś się ujrzeć mnie tutaj, nieprawdaż?
— I tak, i nie, — odrzekłem spokojnie — wiedziałem bowiem, że będziecie tutaj; zresztą było do przewidzenia, że raczej sam Ibn Asl zechce rozmówić się ze mną.
— Allah! Wiedziałeś, że urządziliśmy na ciebie zasadzkę?
— O, ja wiem więcej. — Wiem wszystko.

65