Mohikanowie paryscy/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (Ojciec).
Mohikanowie Paryscy.
POWIEŚĆ W OŚMNASTU TOMACH.
TOM IV.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.






I.
W którym pies wyje, a kobieta śpiewa.

Po tem wszystkiem, co odkryło się tak dziwnym zbiegiem okoliczności, musiał brat Dominik czynić mocne wysilenie, ażeby twarz jego nie wydawała wzburzenia, jakie nim miotało.
Powiedzieliśmy już, że postawa, fizjognomia, mowa młodego mnicha, wszystko w nim nosiło cechę głębokiego smutku, który jednak przysłoniętym był i milczącym.
Powody tego smutku, z którym on nie zwierzał się nikomu, ukażą się w ciągu spowiedzi Gerarda Tardieu, a raczej w opowiadaniu ostatnich lat tego człowieka, którego cała osada Vanvres i wszystkie okoliczne wioski nazywały dobrym, uczciwym, cnotliwym panem Gerard.
Zaczął tedy głosem słabym, często przerywanym łkaniem, westchnieniami, jękiem:
— Co się tyczy majątku mojego, prowadził dalej brat mój, podział jest bardzo prosty, i zdaje mi się, że odkąd myślę o śmierci, przewidziałem wszystko. Oto jest kopia mego testamentu, złożonego u pana Henry w Corbeil, daję ci ją, ażebyś przeczytał i zobaczył, azali w nim czego nie ma do dodania lub poprawienia. Sądzę jednak, że nie będziesz miał nic przeciw niemu, gdyż rozporządzenie majątkiem moim jest bardzo łatwe. Zostawiam po milionie każdemu dziecku; żądam, ażeby oprócz wydatku na wychowanie ich i utrzymanie, dochód z tych dwóch milionów zbierał się, aż do ich pełnoletności. Twojej przyjaźni zlecam czuwanie nad tem, mój drogi Gerardzie. Co do ciebie, ponieważ znam prostotę twych upodobań, zostawiam ci do wyboru, albo sumę trzykroć sto tysięcy franków w gotówce, albo też dochód dożywotni, dwadzieścia cztery tysiące franków rocznie. Gdyby ci przyszła chęć ożenić się powtórnie, to z narosłych dochodów dzieci, dobierzesz, albo procent wynoszący sześć tysięcy franków, albo jednorazowo sto tysięcy franków. Gdyby jedno z dzieci umarło, żądam, ażeby pozostałe odziedziczyło po niem wszystko, gdyby zaś umarły oboje...
Na samą tę myśl, głos mojego biednego brata stał się prawie niezrozumiałym.
Gdyby umarli oboje, to, ponieważ nie mają innego krewnego prócz ciebie, zostałbyś ich spadkobiercą. Wszystkim, którzy mi w czemkolwiek byli pomocni, pozostawiam oznaki wdzięczności: to już nie twój kłopot. Uważałem za rzecz niepotrzebną wyszczególniać w testamencie sumy, jakie masz poświęcić na wychowanie dzieci; wydatek ten urządzisz sam, nie skąpo i nie marnotrawnie. Jeden wszelako jest punkt, na który zwrócę twoją uwagę; proszę cię, ażebyś przyjacielowi mojemu Sarrantemu nie płacił mniej jak sześć tysięcy franków rocznie: poświęcenie się ludzi wychowujących dzieci nasze, nigdy zdaniem mojem, nie jest dość wynagrodzone i gdybym był kierownikiem wychowania we Francji, chciałbym, ażeby nauczyciele, spędzający życie całe na kształceniu serca i umysłu nowych pokoleń, byli inaczej wynagradzani, niż lokaje, którzy czyszczą buty bankierów!
Mnich przyciskał chustkę, nie już do czoła, by otrzeć pot, ale do ust, by stłumić łkania.
Ta ostatnia ostrożność Jakóba Tardieu, by nie narazić godności swego przyjaciela, wzruszyła go do głębi serca.
— Gdyby jedno z dzieci umarło, mówił dalej chory, wciąż wyrażając ostatnią wolę brata, to sto tysięcy franków z majątku zmarłego otrzymać ma Sarranti; jeżeli oboje, to dwieście...
Dominik wstał i rzucił się na fotel w zakątku komnaty, by tam chwil kilka wypłakać się dowoli.
Oddalając się od łóżka, nie mógł się powstrzymać, by nie rzucić na chorego spojrzenia najwyższej pogardy. Ale dość mu było kilku sekund, by zwalczyć wzruszenie i wychodząc z chwilowej samotności, poważnym krokiem zbliżył się do łoża umierającego. Z widoczną niecierpliwością oczekiwał on dalszego ciągu tej spowiedzi.
Ze swej strony, chory był tak znękany wysileniem, że opadł na poduszki i zdawał się zemdlonym.
Dominikanin zadrżał na myśl, że pan Gerard mógł umrzeć przed skończeniem spowiedzi, a tem samem pozostawić go w nieświadomości faktów, które były tak ważnemi. Zbliżył się więc do tego człowieka z mniejszym na pozór wstrętem i zapytał, czy mu czego nie potrzeba.
— Mój bracie, odpowiedział chory, daj mi łyżkę tego kordjału, co stoi nad kominkiem... Choćbym miał umrzeć z utrudzenia, muszę ci wszystko wypowiedzieć od razu.
Mnich podał mu lekarstwo; zaledwie połknął je chory, zdawało się, że istotnie odzyskał nieco sił i dając znak Dominikanowi, aby usiadł w głowach łóżka, mówił dalej:
— Dał mi więc brat kopię testamentu; daremnie protestowałem przeciw jego względem mnie szczodrobliwości, nie chciał słuchać i zamknął wszelką rozprawę odpowiadając, że brat człowieka, który dwa miliony majątku pozostawia dzieciom, nie powinien, choćby nawet w oczach własnych synowców, uchodzić za żyjącego ich kosztem, jak obcy pasożyt. Przyjąłem więc z sercem pełnem smutku i wdzięczności; gdyż aż dotąd, mój ojcze, zasługiwałem na nazwę uczciwego człowieka, której teraz nieprawnie używam i byłbym rad poświęcić majątek nietylko ten, jaki mi brat zapisywał, ale i mój osobisty, gdybym go miał, byle ocalić życie biednego brata, albo je przynajmniej o lat kilka przedłużyć. Nieszczęściem, choroba była śmiertelną i nazajutrz po tej rozmowie, zaledwie mógł Jakób uścisnąć rękę... twojego ojca, wyrzekł chory z wysileniem, który po południu przybył do zamku. Nie będę ci ojcze opisywał pana Sarranti, ale pozwól mi powiedzieć słów kilka o wrażeniu, jakie na mnie obecność jego uczyniła. Nigdy, przysiądz mogę przed Bogiem i przed tobą, nigdy oblicze ludzkie nie wzbudziło we mnie większego współczucia, głębszego szacunku. Prawość stanowiąca główny rys jego fizjognomii, mimowolnie obudzała ufność; od pierwszego widoku, można mu było otworzyć ręce i serce! Tego zaraz wieczora osiedlił się u nas na prośbę Jakóba, który oświadczył, że chce oczy zamknąć między swymi najlepszymi przyjaciółmi, to jest między panem Sarranti i mną. Zaledwie przybył wszedł do mego pokoju i rzekł:
— Nie miej mi za złe, panie Gerardzie, że zaraz przy wejściu do tego domu, chcę pana prosić o ważną przysługę.
— Słucham, odparłem, szacunek i przyjaźń, jaką brat mój ma dla ciebie, upoważniają mnie do powiedzenia ci, że serce moje i dostatek mój do ciebie należą!
— Dziękuję panu, odpowiedział twój ojciec, będę istotnie szczęśliwym w chwili, gdy pan będziesz mógł wdzięczność mą wystawić na próbę. Ale usługa, jakiej żądam jest rzeczą czystego zaufania; dlatego udaję się do pana, że słaba nadzieja utrzymania przy życiu naszego biednego Jakóba, odbiera mi radość udania się do niego.
— Czemże mogę usprawiedliwić zaufanie pana i w czem zastąpić brata? zapytałem.
— Zaraz panu powiem.
Słuchałem.
— Zobowiązany jestem, mówił dalej pan Sarranti, przez pewną osobę, której nie wolno mi jeszcze wymienić nazwiska, do umieszczenia u jakiego notarjusza sumy trzystu tysięcy franków, którą mam z sobą w walizie. Ma to być tylko depozyt a nie lokacja; mniejsza o to, czy przyniesie jaki procent, bylebym z dnia na dzień, stosownie do potrzeb osoby, której jestem powiernikiem, mógł ją odebrać na pierwsze zażądanie.
— Nic łatwiejszego, codziennie pod takiemi warunkami umieszczają u notarjuszów sumy mniej lub więcej znaczne.
— Dziękuję panu, uspokaja mnie to, co do jednego punktu. Teraz, racz mnie pan uspokoić co do drugiego, co do głównego, w którym właściwie leży przysługa, jakiej od pana żądam.
— Słucham pana.
— Suma ta nie może być umieszczoną pod mojem nazwiskiem, wszyscy bowiem wiedzą, że nieposiadam majątku, nie może być umieszczoną pod nazwiskiem naszego drogiego Jakóba, bo go Bóg lada chwila powoła do siebie. Pragnąłbym więc, ażeby była umieszczona...
— Pod mojem nazwiskiem? domówiłem śpiesznie.
— Tak jest i oto przysługa, jakiej od pana żądam.
— Wołałbym był, ażeby rzecz była ważniejszą, bo to nie jest nawet przysługą żadną, to prosta grzeczność. Jak pan zechcesz złożyć tę sumę, powiedz mi tylko, spełnię pańskie życzenie i dam panu od siebie kontr-rewers, ażebyś w razie wypadku wyjazdu lub śmierci mojej, mógł odebrać od notarjusza pieniądze.
— Gdyby pieniądze te były moje, odparł pan Sarranti, odmówiłbym tej rękojmi, ale powtarzam, one nie należą do mnie i przeznaczone są na wysokie cele. Przyjmuję więc wszystkie zabezpieczenia, jakie mi pan zechcesz uczynić, dla ułatwienia w danym razie podniesienia albo całkowitej sumy, albo częściowo.
— Daj mi pan tę sumę, a za godzinę będzie umieszczona u pana Henry.
Pan Sarranti miał istotnie w walizie trzykroć sto tysięcy franków w złocie; przerachowaliśmy je, potem zamknąłem je w skrzyneczce, dałem rewers w umówionej formie, kazałem założyć do powozu i pojechałem do Corbeil. W półtory godziny powróciłem do domu. Pan Sarranti był przy łożu mojego brata, który miał się coraz gorzej. Jakób pytał o mnie kilka razy, stan jego był rozpaczliwy; lekarz nie zaręczał czy noc przetrwa. Jakoż około godziny drugiej zrana kazał po raz ostatni przywołać dzieci; Gertruda, która czuwała razem z nami, zbudziła je i przyprowadziła płączące. Biedne sieroty wylewały łzy nie zdając sobie dobrze sprawy ze swego nieszczęścia; czuły instynktownie, że coś tajemniczego, ponurego, nieskończonego, krąży nad niemi. Jakób pobłogosławił dzieci, które klęczały przy jego łożu; potem ucałował i dał znak, aby je wyprowadzono. Dzieci nie chciały wyjść; łzy zamieniły się na łkania i krzyki, gdy je zmuszono wyjść z pokoju. Była to scena smutna, straszna i boję się, ażebym za karę nie był zmuszony słyszeć jej przez całą wieczność... potem, dodał chory, były inne krzyki, jeszcze bardziej rozdzierające!...
Chory omdlał znowu.
Ksiądz obawiał się, ażeby krople przez częstsze używanie, nie straciły skuteczności; na ten raz więc dał mu tylko powąchać sole, co istotnie poskutkowało.
Pan Gerard otworzył oczy, westchnął, otarł pot płynący z czoła i mówił dalej:
— W godzinę po wyjściu dzieci brat mój skończył. Zgon jego przynajmniej był lekki i tak jak sobie życzył, umarł na naszych rękach... na rękach dwóch uczciwych ludzi, księże! bo aż do chwili śmierci mojego brata, nie mam sobie do wyrzucenia, nie powiem już złego czynu, ale nawet złej myśli. Nazajutrz, a raczej tego samego dnia bardzo rano, oddalono dzieci; Gertruda i Jan zawieźli je do Fontainebleau, gdzie miały zabawić dwa dni, i dokąd zaraz po oddaniu przyjacielowi ostatniej posługi, miał po nie pan Sarranti pojechać. Pytały się dlaczego im nie pozwalają ucałować ojca przed wyjazdem; powiedziano, że ojciec śpi, a wtedy starszy, Wiktor, (nie wiem ojcze, jak śmiem jeszcze wymówić to imię!...) starszy, który zaczyna! już mieć pojęcie o śmierci, zarzucił:
— Już nam raz powiedziano, że mama śpi; już nas tak wydalono jednego rana i nigdyśmy odtąd nie widzieli mamy. Ojciec poszedł do niej i już go więcej nie zobaczymy.
Ale dziewczynka mająca zaledwie pięć lat, odpowiedziała:
— Dlaczegóżby ojciec i matka mieli nas opuszczać, skoro jesteśmy grzeczni, nic nikomu złego nie robimy, a kochamy się bardzo.
— O tak, biedne dzieci! Czemuż was ojciec opuścił, a nadewszystko, opuszczając, czemu was w takie oddał ręce.
I mówiąc to, chory spojrzał na swoje wychudłe ręce tak, jak lady Macbeth spogląda na swą rękę zakrwawioną, kiedy mówi te słowa: „O! wszystkie wody niezmierzonego oceanu nie wystarczą do omycia tej drobnej ręki!“
— Nareszcie, mówił dalej chory, dzieci odjechały, ale Gertruda z trudnością je powstrzymać mogła, wyciągały rączki, krzycząc:
— My chcemy ucałować ojca!...
Musiano pozamykać szyby. Zajęliśmy się tedy spełnieniem ostatniej posługi, dla biednego brata. Nie wyraził żadnego szczególnego życzenia co do pogrzebu; złożyliśmy ciało jego na cmentarzu Viry. Jak przyrzekł, pan Sarranti wyszedłszy z cmentarza udał się do Fontainebleau. Miał nazajutrz lub pojutrze powrócić z dziećmi, ale przed rozłączeniem się, we łzach obydwa na wspomnienie tego, któregośmy stracili, rzuciliśmy się w objęcia swoje... O! przebacz mi, żem oskarżył, zbezcześcił człowieka, którego przyciskałem do serca! zawołał chory zwracając się do brata Dominika, ale dzięki Bogu, ta przynajmniej zbrodnia naprawioną być może.
Mnich, jak powiedzieliśmy, niecierpliwy był dosłuchania końca tej spowiedzi, którą sam chory mianował straszną, tak straszną, że jakkolwiek osłabiony, o ile mógł odciągał jej zakończenie. Prosił więc pana Gerarda, ażeby mówił dalej.
— Tak, tak, szepnął tenże, w tem właśnie trudność! Wolno jest podróżnikowi, który w dwóch trzecich swej drogi szedł tylko po bogatych błoniach i bujnych równinach, zatrzymać się chwilę, nim się zapuści w cuchnące bagniska, w śmiertelne przepaście i niezmierzone głębie.
Dominikanin, jakkolwiek niecierpliwy, milczał i czekał. Oczekiwanie nie było długie, czy to chory uczuł, że mu siły wracają, czy obawiał się, aby go reszta tych sił nie opuściła, zaczął znowu:
— Powróciłem sam do zamku. Byłem smutny i ponury; miałem żałobę śmiertelną nietylko na sukniach, ale i w sercu: żałobę po zmarłym bracie i po czterdziestu pięciu latach uczciwości, które miały się skończyć. Choćbym był zapomniał drogi do zamku, byłoby mnie doprowadziło żałosne wycie Brezyla. Mówią, że psy widzą niewidzialną boginię, która zwie się śmiercią i kiedy cała natura milknie przy jej przejściu, one jedne ją witają smutnem szczekaniem. Wycie psa mogło było potwierdzić to podanie. Ja też rad, że u psa nawet znajduję boleść odpowiadającą mojej, szedłem do niego jak do istoty ludzkiej, do przyjaciela... Ale Brezyl zaledwie mnie spostrzegł, rzucił się ku mnie całą długością łańcucha, z oczyma gorejącemi, z językiem krwawym, z zębami wyszczerzonemi. Przestraszyłem się tej złości, nie miałem zwyczaju pieścić psa, ale mu też i krzywdy nie czyniłem. Dziwnie był przywiązany do brata i do dzieci. Zkądże mu się wzięła ta nienawiść ku mnie? Czyż instynkt czasem ma przewagę nad rozumem? Szedłem dalej ku zamkowi. Tam nowe głosy uderzyły mnie; w domu tym, z którego tylko co wynieśli trupa, gdzie pies wył z żalu, gdzie człowiek jeszcze łzy ocierał, głos kobiecy śpiewał! Był to głos Orsoli. Oburzony i w zamiarze nakazania jej milczenia, zbliżyłem się do jadalnego pokoju. Przez pół uchylone drzwi spostrzegłem Orsolę, która w nieobecności wszystkich zastawiała śniadanie, śpiewając w narzeczu ludowem baskijskiem (byki bowiem tak jak i my rodem z pod Pyrenejów), piosnkę ludową, cyniczną, bezbożną, oburzającą jak na taką chwilę, piosnkę, która tłómaczona na prozę wyglądała tak:
„Szczęście stworzone jest dla bogów, którzy przyjemności zostawiają ludziom; błogosławmy tych, co idą do niebios, ale pocieszajmy serca tych, co pozostają na święcie, na którym żyjemy?“
Nie jestem w stanie wyrazić ojcze, głębokiego wstrętu, jakim dla śpiewającej kobiety przejęła mnie ta radosna i materjalistyczna piosenka, rozlegająca się w domu ręką śmierci dotkniętym. To też chcąc, ażeby Orsola wiedziała, żem ją słyszał, odezwałem się:
— Orsolo, możesz zdjąć nakrycie, nie chce mi się jeść.
I poszedłem do swojego pokoju.
Orsola zamilkła, ale pies nie przestał skomleć przez cały dzień i noc następną, ucichł dopiero kiedy powóz z dziećmi wjechał na dziedziniec zamkowy.

II.
Orsola.

— Po śmierci brata, mówił dalej pan Gerard, zostałem głową rodziny i zawiadowcą mienia moich synowców. Zrazu byłem nieco zakłopotany: nie miałem nigdy więcej nad dwanaście do piętnastu tysięcy franków dochodu po ojcu; kiedy mi przyszło rozrządzać znacznemi sumami w biletach bankowych, przeszły mnie nieznane dreszcze; skoro zobaczyłem worki złota wysypywane na stół, zrozumiałem, co to jest zawrót głowy! Te jednak wrażenia były czysto fizyczne i nie miały w sobie nic zbrodniczego. Nie miałem innych pragnień nad te, które wyrodziły się w kółku, w jakiem zwyczajnie żyłem. Pan Sarranti rozpoczął naukę z dziećmi, udzielił mi kilka rad pod względem życia i umieszczenia funduszów i pierwsze dni zeszły w zupełnym spokoju. Jedynemi kobietami mieszkającemi w domu były Gertruda i Orsola. Gertruda, mająca dwadzieścia lat była mamką mej bratowej, która umarła na jej rękach, a teraz w czterdziestym piątym roku życia dozorowała jej dzieci. Orsola, wiesz dobrze jakie ona zajmowała stanowisko. Powiedziałem już jakie wstrętne wrażenie wywarła na mnie ta kobieta. Dlaczego? Oprócz tej piosnki, którą śpiewała w dniu pogrzebu brata, nie umiałbym powiedzieć przyczyny, dlaczego jej nienawidziłem, nie przeto, żeby miała w sobie coś odrażającego; przeciwnie, była piękną. Tylko trzeba było się w niej rozpatrzyć, a gdy to się stało, oczy ciągle wracały do niej, a raz przyjąwszy ten fatalny kierunek, już z niego nie schodził. Kiedym ją widział po raz pierwszy, ubrana była czarno, a ten ubiór nie podnosił jej urody; włosy miała ukryte pod jakimś wdowim czepkiem, reszta stroju nie zdradzała kobiety pospolitej, lecz taką, która już wszelkiej wyrzekła się pretensji. Jedyną rzecz, którą w niej dostrzegłem, były to dosyć piękne oczy, zęby bardzo białe i usta, których żywa i jakby krwawa czerwoność nasamprzód mnie uderzyła. Ale po śmierci brata, powoli tydzień za tygodniem, co dzień stawała się piękniejszą. Nasamprzód ukazały się wspaniałe włosy, aż granatowe z czarności, które wysunąwszy z pod czepka, porobiła z nich bogate warkocze. Potem szyję, ozłoconą jak kłos w lipcu, wysunęła z pod wysokiego kołnierzyka, dalej kibić giętką i wciętą ujęła w stanik z czarnej żałobnej materji; nóżkę hiszpańską, którą wydobyła z zakrywającego ją ciżemka, a ujęła w bucik z czerwonemi wstążeczkami; to nareszcie dowcipne i przyjemne słówka wygłaszane w narzeczu baskijskiem o naszych górach, które mnie wydawały się jakoby echem stron rodzinnych. Wszystkie te zmiany odbyły się w niecałe trzy miesiące, ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich współmieszkańców domu, którzy pod szarą poczwarką nie domyślali się świetnego motyla. Dla kogo wreszcie Orsola podejmowała wszystkie te zachody? Niepodobna było wiedzieć; nie rozmawiała nigdy z nikim jeśli potrzeby domowe tego nie wymagały i siedziała w swoim pokoju przez cały czas, jeśli nic potrzebowała uwijać się po arystokratycznych komnatach zamku. Zapewne więc dla siebie samej! Musiała ta niewinna zalotność niepodobać się jej dawnemu panu, i powoli chciała się Orsola przekonać, czy nowy pan będzie tak surowym jak dawny. Jej nowym panem byłem ja! Pozwól mi opowiedzieć wszystkie pokusy tej kobiety, której za pierwszem widzeniem byłbym dał czterdzieści lat, a która, w miarę zdejmowania dawnego stroju, zdawała się razem zdejmować lata, tak, że po trzech miesiącach byłbym jej nie dał ani trzydziestu. Jest to jedyne tłómaczenie sromotnego wpływu, jaki ta niegodna istota zyskała wreszcie nademną. Jakem ci mówił, straciłem żonę będąc bardzo młodym, i to po dość smutnych latach małżeństwa. Ponieważ byłem silnie zbudowany, więc lubo przy południowym temperamencie namiętności moje mogły czas jakiś zagłuchnąć, ale musiały się niezawodnie kiedyś ocknąć, nie dziś to jutro. Kilka razy zauważyłem, że patrzyłem z pewnem zajęciem na tę kobietę; kilka razy zdziwiłem się, że myślałem o niej w jej nieobecności. Co do Orsoli, zdawało się, że ona tyle tylko uważa na mnie, ile wypadało z jej względem ranie stanowiska. Sobie samej pozostawiła dbałość o mój i pana Sarrantiego pokój; wchodziła tam najczęściej tylko podczas śniadania i obiadu, a bytność jej nie odznaczała się niczem innem, tylko szczególną troskliwością o czystość. Wracaliśmy regularnie do swoich pokojów o dziewiątej wieczór i w ogóle o dziesiątej wszyscy już spali. Pewnego wieczora miałem do przejrzenia rachunki bankowe i domowe, było to w nocy grudniowej 1818 roku, uprzedziłem, zatem Orsolę, że będę dłużej siedział i powiedziałem, ażeby kazała przynieść naręcze drzewa na kominek. Przyniosła je sama, posłała łóżko i wyszła pytając mnie w narzeczu baskijskiem:
— Czy pan już nic nie potrzebuje?
— Nic, odpowiedziałem odwracając od niej wzrok, obawiałem się bowiem, ażeby nie wydał tego dziwnego wrażenia, jakie czyniła na mnie.
Wyszła, lekko drzwi za sobą zamknęła i słyszałem jak udała się przez schody do swego pokoju, który leżał tuż nad moim. Pozostałem zamyślony, nie zważając, że zwolna ogień zagasł i spostrzegłem się dopiero wtedy, gdy mnie zimno przejęło. Daremnie było zbierać tego wieczora myśli do pracy. Chciałem we śnie szukać schronienia przed pokusami, rzuciłem naręcze drzewa na ogień, położyłem się, zgasiłem świecę i próbowałem usnąć. Jakoż usnąłem. Upłynęła godzina od chwili jak zamknąłem oczy, kiedy zbudziłem się duszony dymem. Ogień zajął się w kominie, skutkiem zapewne zbytecznej ilości drzewa, wiatr wydmuchiwał dym na pokój, a dym ten mnie dusił. Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem wołać:
— Ratujcie! Gore!
Ale nikt nie nadszedł. Wybierałem się już na schody prowadzące do mieszkań służby, gdy w tem nagle w drugim końcu sieni spostrzegłem Orsolę z rozpuszczonemi włosami, przyodzianą w jakąś draperję, która była niczem innem tylko długą koszulą nocną, boso i z lichtarzem w ręku. Wyglądała prześlicznie, nakształt zjawiska pojawiającego się w starych zamkach lub śród zwalisk klasztornych. Jak gdyby ten strojny nieład jej ubrania mógł być nie dostrzeżonym w dzielącej nas przestrzeni:
— Wołał pan na ratunek, rzekła, więc biegłam. Co się stało?
Patrzyłem na nią odurzony.
— Ogień! jąkałem, ogień!
— Gdzie?
— W moim pokoju.
Wbiegła tam nie zważając na dym.
— E! oświadczyła wracając, to nic.
— Jakto nic?
— To tylko sadze się zatliły, a kominy są mocne. Gdyby mi pan chciał pomódz, tobyśmy je zagasili.
— Zawołajmy jeszcze kogo.
— Nie potrzeba, odparła, nie ma po co budzić ludzi, zagasimy we dwoje, ja sama nawet zagaszę, jeżeli pan nie życzy sobie w to się wdawać.
Jej zimna krew zdała mi się cudowną. Ja, mężczyzna, istota rzekomo silniejsza, obawiałem się; ona, kobieta, dodawała mi ducha. Nie wołałem nikogo. W usposobieniu umysłu w jakiem się położyłem, zjawisko, które miałem przed oczyma, było właśnie tem, którebym chętnie był wywołał. Ona wreszcie, jak powiedziałem, śmiało weszła do pokoju, otworzyła okno, ażeby wypuścić dym, zerwała prześcieradła z mojego łóżka, umaczała je w miednicy i przykładając do otworu ogniska, przecięła zupełnie ciąg powietrza, potem, przyciągając do siebie prześcieradło ruchem regularnym, utworzyła próżnię i ściągnęła z głębi komina warstwy sadzy, które się zatliły. W pół godziny zakończyła się ta czynność, w której ja, prawda, dopomagałem jej, ale więcej zajęty jej czarnemi włosami, białą nóżką, okrągłemi ramionami przebijającemu przez draperję, niż pożarem, który zresztą był zupełnie stłumiony. Nie upłynęło drugie pół godziny, kiedy podłoga była umyta gąbką, pokój oczyszczony, łóżko przesłane, a ta istota fantastyczna, zdająca się być szatanem rozkazującym żywiołom, znikła. Noc, która nastąpiła po tym wypadku, była jedną z najokropniejszych, jakie przebyłem w życiu. Przygotowany byłem wynagrodzić tę zimną krew i poświęcenie. Nazajutrz po śniadaniu, w godzinie kiedy wiedziałem, że Orsola zajmuje się porządkowaniem mojego pokoju, wszedłem i zbliżyłem się do niej. Podziękowałem jej i podałem sakiewkę zawierającą dwadzieścia luidorów. Ale ona podziękowania moje przyjmując pokornie, dumnie odsunęła sakiewkę. Nalegałem, wtedy odpowiedziała prosto i naturalnie:
— Spełniłam tylko obowiązek, panie...
Sądziłem, że może suma jest za małą aby ją skusiła i chcąc dojść do ostatniego słowa tej bezinteresowności, wziąłem wszystko złoto jakie miałem w kieszeni, dodałem je do tego, co było w sakiewce i znów podałem, ale bezskutecznie. Zapytałem o przyczynę odmowy.
— Pierwszą i najgłówniejszą przyczyną jest ta, którą już panu powiedziałam: spełniłam tylko obowiązek, a kto tylko obowiązek spełnia, ten nie ma prawa do nagrody, przytem, dodała uśmiechając się, jest jeszcze druga...
— Jaka? zapytałem.
— Gdyż względnie, ja jestem równie bogatą jak pan.
— Jakim sposobem?
— Mój dawny pan zostawił mi trzydzieści tysięcy franków, to jest pięćset franków dochodu rocznie. Mogę powrócić do mojej rodzinnej doliny Savines i z tym funduszem żyć jak królowa.
— Dlaczego więc, zapytałem, pozostałaś za tak małe zasługi?
— Znowu dla dwóch przyczyn, odrzekła, byłam od dziesięciu lat w tym domu i bardzo życzyłam sobie w nim pozostać.
— To pierwsza przyczyna, a druga? rzekłem.
— Druga! odparła lekko rumieniąc się, druga, że od pierwszego wejrzenia czułam się przyciągniętą do pana i miałam sobie za przyjemność wejść do służby...
Schowałem sakiewkę do kieszeni, zawstydzony, że znalazłem tak wysokie uczucie w kobiecie, którą dotąd uważałem za prostą sługę.
— Orsolo, rzekłem, od jutra weźmiesz kobietę, do tego coś sama robiła dotąd i poprzestaniesz na dozorowaniu służących.
— Dlaczego pozbawiasz mnie pan przyjemności nie pozwalając, abym sama panu posługiwała? Czy to taka ze strony pańskiej nagroda?
Powiedziała te kilka słów tonem naturalnym.
— Niech i tak będzie, odpowiedziałem, obsługuj mnie nadal, kochana Orsolo, skoro utrzymujesz, że to dla ciebie przyjemność, ale mnie tylko samego. Jan zajmie się panem Sarranti.
— O dobrze! zawołała, przyjmuję, będę mogła jeszcze staranniej obsłużyć pana.
Potem, ponieważ pokój mój już uporządkowała, wyszle z godnością, nie domyślając się lub przynajmniej udając, że się nie domyśla, iż mnie zachwyciła delikatnością, tak jak wczoraj wdziękami.
Od tego dnia dola mojego życia była rozstrzygnięta, stałem się zależnym od tej kobiety. Ona ze swej strony, widząc, że zamiast jak dawniej wydawać rozkazy jak słudze, okazywałem jej względy należne kobiecie, stroniła odemnie w miarę okazywanego z mej strony szacunku. Czy wiedziała, jakie wzbudza namiętności i udawała, że się nie domyśla? Podówczas niepodobna mi było odgadnąć; później, mogłem się przekonać, jak potężną aktorką była ta kobieta i z jaką sztuką szła do swego celu. Walka trwała blisko trzy miesiące. W tym czasie wypadł dzień moich imienin, a Gertrudzie przyszło na myśl uczynić go uroczystym. Wieczorem wprowadzono dzieci ze wspaniałemi bukietami, za dziećmi wszedł pan Sarranti i uścisnął mi rękę, potem Jan i ogrodnik przyszli mi także winszować. Ucałowałem wszystkich, dzieci i starszych, nauczyciela i sługi, a to dlatego, iż spodziewałem się przybycia Orsoli, którąbym też ucałował z kolei. Przybyła ostatnia, a ja krzyknąłem na jej widok. Ubrana była w strój góralki, z czerwoną chusteczką na głowie, w staniku z czarnego aksamitu wyszywanym złotem, coś rozkosznego: niby dziewica z Arelatu, niby wieśniaczka rzymska. Powiedziała do mnie kilka słów w narzeczu baskijskiem, życząc długich dni i spełnienia życzeń. Oniemiałem, nie wiedząc co jej odpowiedzieć i wyciągnąłem tylko ręce, by ją ucałować, ale ona, zamiast podać mi lice, spuściła głowę i nadstawiła czoło, rumieniąc się jak dziewczynka, a ręka jej drżała w mojej. Nikt w domu nie lubił Orsoli, prócz mnie, który może pożądałem jej więcej, niż kochałem; pomimo jednak małej sympatji, jakiej doznawała, jeden był tylko głos pochwały na widok tej świetnej piękności, której strój narodowy nadawał wdzięk oryginalności. Byłem tak pomięszany, że udałem się do swego pokoju, ażeby wzruszenia mego nie spostrzeżono. Byłem tam od kilku chwil, bez innego światła, prócz odblasku ognia kominkowego, kiedy usłyszałem kroki Orsoli zbliżającej się do mego pokoju. Drzwi się otworzyły i spostrzegłem ją w tym zachwycającym stroju, oświeconą światłem świecy, którą trzymała w ręku. Siedziałem w fotelu, dysząc, oparty o poręcz, w postawie człowieka lub zwierzęcia gotowego się rzucić na zdobycz. Spostrzegła mnie i udała jakby nie spodziewała się mnie zastać, ale potem zbliżyła się do łóżka i jak zazwyczaj, zaczęła je rozbierać. Wtedy powstałem: gotów na wszystko, szedłem ku niej z otwartemi rękoma, chwiejąc się jak pijany i mówiąc do niej z całym ogniem szalonej namiętności.
Orsolo! Orsolo! jakżeś ty piękna!...
Czy oczekiwała tej chwili? czy była rzeczywiście zdziwioną? Tego nie wiem aż dotąd. Wiem tylko, że wydała słaby okrzyk, upuściła świecę i zostaliśmy w ciemności.
— O mój ojcze! mój ojcze! zcicha wymawiał chory, od tej chwili poczęło się moje życie zbrodnicze! od tej chwili Bóg odsunął się odemnie, od tej chwili zacząłem należeć do djabła!...
Pan Gerard upadł prawie konający na poduszki a Dominik drżąc, ażeby spowiedź tak wolno się rozwijająca, nie umknęła mu, nie wahał się dać choremu drugą łyżkę napoju, który już raz siły mu powrócił.

III.
Podbój.

Napój wolniej działał niż pierwszy raz, ale był niemniej skutecznym.
Po chwili odrętwienia chory odzyskał zmysły i mówił dalej:
— Od tego dnia, Orsola wywierała na mnie taki wpływ, że powoli straciłem panowanie nad sobą, a po kilku tygodniach należałem do niej ciałem i duszą. Przez ten to potężny wpływ, prowadzony z nieporównaną zręcznością, przywiedziony zostałem do słuchania jej, straciwszy już od niejakiego czasu zwyczaj rozkazywania. Gdybym to jeszcze miał był świadomość tej sromoty! gdyby mi choć raz przyszła była myśl przegryzienia kółek tej sieci, jaka mnie oplątała! Gdzie tam! sieć ta wydawała mi się złotą, a pewność, że żyję w niej swobodny, odejmowała chęć wydobycia się... W ten sposób żyłem blizko lat dwa, w tem więzieniu, co wydawało mi się pałacem, w tem piekle, które w mej wyobraźni uchodziło za raj; w upojeniach w jakich zanurzała mnie miłość tej kobiety, tracąc zwolna wszystko cokolwiek dobrego i cnotliwego niebo złożyło we mnie. Gdybym był przewidział dokąd ona chce mnie zaprowadzić, byłbym się może oparł, ale szedłem z zamkniętemi oczyma, nie widząc ani drogi, po której idę, ani celu, do którego mną kierowano. Miałem wprawdzie od czasu do czasu i jakby instynktowne chwile nagłego zastanowienia, które wydzierały mi z piersi okrzyki przerażenia, jakieś resztki wstydu, które zrywały się we mnie, ale Orsola posiadała nieprzepartą moc ukojenia tych przelotnych wyrzutów sumienia. Zostawałem słowem, pod wpływem niezwyciężonego uroku, jakiemu w starożytności, według podania, podlegali nieszczęśliwi, opanowani przez czarodziejkę Cyrce. Czasami jednak, widząc jak zwolna opasuje mnie ta rozkoszna żmija, pytałem siebie, jaki ma cel, a wtedy nie innym mi się wydawał, tylko, że prędzej, czy później chce zostać moją żoną; lecz wyznać muszę, myśl ta nie przestraszała mnie wcale. Czemżeż ja byłem, aby się mieć za coś lepszego od niej? Takim samym chłopem z naszych gór, jak ona. Byłem bogatszy, lecz tylko przypadek uczynił mnie takim, ona piękniejszą była odemnie, a piękniejszą Bóg ją uczynił. Przytem, jeżeli w posagu przynosiłem majątek, ona przynosiła szczęście, upojenie, rozkosz; rozkosz, którą wtedy zacząłem uważać za jedyny cel bytu, za jedyne dobro stworzenia. Ona więc, dobrze rozważywszy, nie równie więcej przynosiła, niż ja. Od chwili jak zdawało mi się, iż odgadłem cel jej życzeń, wtedy oddałem jej duszę całą, tak samo jak dotąd ciało moje posiadała. Opowiedziałem jej troski mojego pierwszego małżeństwa; słuchając okazywała mi żywe współczucie, ale nie schwytała tej sposobności, by mi powiedzieć, że drugie małżeństwo, szczęśliwsze, mogłoby zatrzeć pamięć pierwszego. Ośmieliła mnie ta abnegacja; więc ona kocha mnie samego, a nie majątek, który z nią mogę podzielić, nie pozycję, jaką mogę jej dać? Opowiedziałem jej całe życie, przypuściłem do udziału w moich najdroższych widokach, nadziejach. Nie widziałem, nie myślałem, nie mówiłem, nie oddychałem, tylko przez nią! Ja sam wtedy dawałem jej do zrozumienia, że mogła wszystkiego żądać, ale ona zdawała się nawet nie rozumieć tego, co ja uważałem za cel jej pożądań. Miał jednak nadejść dzień próby, w którym energicznie wolę swą objawić miała. Ogrodnikiem naszym był starzec, ojciec i dziad licznej rodziny, pracujący w ogrodzie zamkowym od trzydziestu czy czterdziestu lat. Nie wiedziałem zrazu co Orsolą miała przeciw niemu, dowiedziałem się później dopiero. Zaczęła najprzód źle mówić o tym człowieku, którego kochali wszyscy oprócz niej. Nie było dnia, według niej, w którymby nie uczynił jej, jakiej przykrej uwagi, nie dał jakiej ubliżającej odpowiedzi; nareszcie po jakim tygodniu zażaleń, zażądała ażebym go odprawił. Wydało mi się to niesprawiedliwością, próbowałem zatem oprzeć się, oświadczając, iż ponieważ nikt nie ma nic przeciw temu człowiekowi, nie było więc żadnego powodu odprawiania go, że wreszcie byłoby nieludzko wypędzać starca, który wiernie służył w miejscu przez czterdzieści lat. Nalegała z uporem nie będącym w jej obyczaju, aż mnie to zdziwiło; na moją powtórną odmowę, zamknęła się w swoim pokoju i nie wyszła przeze dwa dni, a ja przez te dwa dni, mimo próśb i błagań wejść do niej nie mogłem. Wtedy po tysiącznych walkach z samym sobą, nie mogąc dłużej obejść się bez tej, która stała się nieodzowną dla mojego życia, postanowiłem nikczemnie pójść do niej po to, ażeby przyrzec, że spełnię jej żądanie.
— A, przecież! powiedziała tylko, nie dziękując mi nawet za ofiarę jaką dla niej czyniłem.
Nazajutrz kazałem dać znać ogrodnikowi żeby obliczył swą należność i wyniósł się z zamku. Staruszek, dowiedziawszy się o tem czego nie oczekiwał, upadł na darniową ławkę, mówiąc:
— Mój Boże! a ja spodziewałem się tu życia dokonać!
Wiktor i Leonja, biegając za motylkami, spostrzegli starca plączącego i zapytali go o przyczynę. Byli oni bardzo przywiązani do starego Wicusia. Poczciwy ten człowiek odkładał im najpiękniejsze poczwarki, których przekształcenia tłómaczył im pan Sarranti; nakładał im wędki, kiedy szli na ryby do stawu; dawał pierwsze dojrzałe truskawki, pierwsze dojrzałe owoce. Dzieci pobiegły oznajmić panu Sarrantemu, że ja wypędzam dobrego przyjaciela Wicusia. Pan Sarranti poszedł sam wypytać starca i zastał go bardzo zgryzionym.
— Tylko złodziei i złoczyńców wypędzają, mówił nieborak, a ja nic nigdy nie ukradłem, nic nikomu złego nie uczyniłem. Potem dodał cichym głosem: O! ja umrę ze wstydu!
Pan Sarranti uznał tę rzecz za tak ważną, że przyszedł do mnie, chociaż zazwyczaj nie wdawał się w sprawy domowe. Ku wielkiemu jego zdziwieniu, nadałem tej rzeczy taką doniosłość, jakiej ona mieć się nie zdawała.
— Ha! rzekł do mnie, jeżeli pan masz powody ważne ku temu, to czynisz dobrze, kochany panie Gerardzie; tylko w takim razie powody te trzeba wypowiedzieć głośno, objawić publicznie. Pan, który jesteś człowiekiem rozsądnym, nie możesz okazywać się namiętnym; będąc człowiekiem sprawiedliwym, nie możesz uchodzić za niesprawiedliwego.
Po tych słowach, nie sądząc, ażeby potrzeba było coś więcej dodawać, wyszedł.
Miał słuszność: pozostałem z sumieniem niespokojnem, z sercem pełnem wyrzutów, że byłem tak bliskim popełnienia czynu niesprawiedliwego. Poszedłem więc do Orsoli, przytoczyłem jej uwagi uczynione mi przez pana Sarrantiego, powiedziałem jakiego wstydu doznaję.
— Dobrze, rzekła, sądziłam, że pan masz tylko jedno słowo, a skoro jest inaczej, to nie mówmy już o tem.
— Ależ moja kochana, odpowiedziałem, każdy zgani mnie za to, że dla dogodzenia twemu kaprysowi popełniłem niesprawiedliwość.
— Kto pana zgani? pan Sarranti? Co cię obchodzi zdanie tego człowieka, który przyszedł niewiadomo zkąd i układa niewiadomo co? Powiedziałam panu sto razy, że wolę i energię masz tylko przeciwko mnie.
Była to taktyka Orsoli, powtarzać nieustannie, że mną kierują wszyscy, tylko jej jednej woli nie ulegam. Po kwadransie, przekonany, że spełniam czyn najsamodzielniejszy, poszedłem sam wręczyć ogrodnikowi należne mu zasługi z dodatkiem miesięcznej płacy, polecając mu natychmiast zamek opuścić. Biedny starzec podniósł się, popatrzył na mnie chwilę, by się przekonać czy istotnie ja wydaję mu ten rozkaz i z oczyma na ten raz suchemi:
— Panie, rzekł, biorąc należne zasługi, a odsuwając miesięczny naddatek, albo popełniłem błąd, albo jestem niewinny. Jeżelim popełnił błąd, słusznie pan mnie wyganiasz i nie mam prawa do żadnego wynagrodzenia, ale jeżeli jestem niewinny, to pan niesłusznie czynisz wydalając mnie, a żadne dodatki nie mogą wynagrodzić boleści, jaką mi pan zadajesz. Potem odwracając się odemnie: Żegnam pana! rzekł! pożałujesz kiedyś swego postępku.
Wracając do zamku słyszałem wzdychającego starca:
— O, moje biedne dzieci!
— I cóż, Orsolo! rzekłem, stało się według twojego rozkazu.
— Mojego? A jakiż ja wydałam rozkaz? zapytała.
— Kazałaś wypędzić ogrodnika.
— Ha, ha, ha! odezwała się ze śmiechem, a czyż to ja tu wydaję rozkazy?
Wzruszyłem ramionami, bo nie rozumiałem tego kaprysu.
— Cóż on powiedział? zapytała.
— Powiedział, odrzekłem głosem zmienionym, powiedział: „o! moje biedne dzieci!“
— Więc?...
— Więc ja po raz pierwszy w życiu uczuwam coś na kształt wyrzutu.
— Jeżeli uczuwasz coś podobnego, mój drogi, ty, który masz umysł tak jasny, a serce tak dobre, to znaczy się, że na moje podniecenie popełniłeś zły uczynek.
Siedziałem w fotelu, z twarzą ukrytą w rękach a na słowa przez nią wyrzeczone podniosłem głowę. Ona zbliżyła się do mnie, uklękła i najsłodszym głosem, w tem krajowem narzeczu, które tak dziwny wpływ miało na moje serce:
— Przebacz mi najdroższy, rzekła, moją złośliwość!... Chciałam właśnie zawołać na ciebie, ale już byłeś zadaleko.
Byłem u szczytu dumy.
— Nie Orsolo, odrzekłem, ty nie jesteś złą! Ale ona mówiła dalej nalegająco:
— Gdybym była wiedziała, że oddalenie tego ogrodnika może ci sprawić przykrość rzeczywistą, nie byłabym wspomniała o tem.
— Więc zgodziłabyś się, ażebym go przywołał? zapytałem żywo.
— Oczywiście, skoro powiadam ci, że teraz oddalenie jego tyleż mi sprawia przykrości co i tobie.
— O! zawołałem, jakaś ty dobra, Orsolo!
I wstałem, ażeby pobiedz za starcem.
— Nie, to ja przyczyną jestem rozpaczy tego biedaka, ja naprawię złe, jakie uczyniłam.
I zmusiwszy mnie do pozostania w pokoju, pobiegli oznajmić staremu Wincentemu o ułaskawieniu.
Tego ona właśnie chciała: rozumie się nieborak pewnym był, że to ja postanowiłem go wydalić, a Orsola wyjednała mu przebaczenie.
Przez trzy lub cztery miesiące wszystko pozostało „statu quo;“ tylko ten czas użyty został na potężną działalność, z jakiej później dopiero zdałem sobie sprawę.
Jak wszyscy południowcy, byłem z natury wstrzemięźliwy; głód i pragnienie, aż do czterdziestu lat życia były u mnie koniecznością, lecz nigdy nie stanowiły przyjemności. Zwolna jednak zbytkiem rozkoszy doprowadzony do znużenia, nie mogłem oprzeć się Orsoli, która niebawem w upajaniu się trunkiem kazała mi szukać denerwujących bodźców. Jak z dzikim zwierzęciem ukazywanem w menażerji, któremu właściciel uszczupla sił sztucznemi sobie tylko znanemi środkami, tak się stało i ze mną. Orsola, ażeby opanować mnie zupełnie, przyzwala na pomoc najzgubniejsze specyfiki, napoje najbardziej odurzające. Absynt i kirsz, te dwie straszne trucizny, używane w pewnych dawkach, stały się moim ulubionym napojem a rano, po błędnych i ogłupiałych oczach można było poznać, na jak sromotnej orgji przepędziłem część nocy. Nazajutrz pozostawało mi głuche wspomnienie snów, w których zmysłowość posunięta była aż do bólu; przytem zdawało mi się wciąż, że w senności upojenia, jakiś głos mówił mi o pragnieniach tajemniczych i strasznych. Mianowicie przypominałem sobie, że Orsola bez ustanku skarżyła się na dozorczynię dzieci, tak jak skarżyła się na ogrodnika; pozostawało w pamięci zrana, że w chwilach gdy już nie miałem mocy zdobyć się na wolę, przyrzekłem wydalić tę kobietę, ale za obudzeniem, obietnica uczyniona w nocy, uchodziła jak dym śród innych wyziewów pijaństwa. Pewnego razu jednak, Orsola przystąpiła do dziwnej rozprawy.
— Dawno już, rzekła, obiecujesz mi odprawić Gertrudę, a nie czynisz tego. Cóż cię tak dziwnie do tej kobiety przywiązuje?
Oniemiałem, zaledwie przypominając sobie tę obietnicę. Nie miałem najmniejszego powodu do odprawienia Gertrudy, która była dobrą kobietą, a będąc mamką mojej bratowej, uwielbiała dzieci mocno do niej przywiązane.
Na ten raz odmówiłem bezwarunkowo.
Wstydby mi było wydzierać biednym istotom, któremi nie zajmowałem się zgoła, pozostawiając je zupełnie na opiece tej zacnej niewiasty, wydzierać im czułą jej troskliwość, której w tym wieku tak potrzebowały. Wtedy też same prześladowania co przy ogrodniku, rozpoczęły się znowu, tylko uciążliwsze, straszliwsze. Co noc, podległy złowrogiemu wpływowi szatana, który mnie trzymał na uwięzi, przyrzekałem odprawić nazajutrz Gertrudę, co rana cofałem przyrzeczenie. Orsola zamknęła mi wejście do swego pokoju jak przedtem, ale wytrzymałem tę próbę. Wyznam, że wtedy nie wypiłem jeszcze całego wstydu, do tego stopnia, by stawić czoło wyrzutom pana Sarranti i znieść łzy dzieci. Wtedy to Orsola powróciła pierwsza. Pożałowała nowego kaprysu i przyszła prosić o przebaczenie.
Domyślasz się, mój ojcze, z jaką je udzieliłem radością.
Ten zwrot ku mnie Orsoli zbiegł się z dwiema okolicznościami, które wówczas wydały mi się małoznaczącemi, ale o których ważności później dopiero przekonać się mogłem.
W przeddzień, Jan prosił mnie, ażeby go uwolnić na dwa dni, bo mu potrzeba było uregulować jakiś drobny spadek w Joigny, a zrana pan Sarranti zawiadomił nas, że obecność jego potrzebną jest w Paryżu na dwa lub trzy dni. Po wydaleniu się Jana i pana Sarranti, jedynemi osobami co pozostały w zamku, było dwoje dzieci, Gertruda, Orsula i ja. Zwróciłem na to uwagę Orsoli.
— Czyż ja nie jestem już twoją sługą przy łożu i przy stole? odpowiedziała.
I dodała do tej odpowiedzi uśmiech wróżący mi podwójną uciechę, jaka mnie czekała.
Nadeszła noc: wieczerza była zastawiona jak zazwyczaj, w pokoju Orsoli. Zamknęliśmy się o godzinie dziesiątej. Nigdy żadna bachantka nie przywodziła kochanka swego do upojenia gorętszemi ponętami: zdawało mi się, że zamiast wina piję płomień napalony od błyskawicy jej oczu! Około jedenastej usłyszałem jakby jakieś odgłosy narzekań.
— Co to takiego? zapytałem Orsoli.
— Nie wiem... zobacz kto narzeka.
Próbowałem wstać z krzesła, ale nie uszedłszy trzech kroków, opadłem w fotel.
— Masz oto, wypij ten ostatni kieliszek wina a ja pójdę zobaczę, co się tam dzieje.
Nadchodziła chwila, w której już nie byłem w stanie nic innego robić prócz tego, co mówiła Orsola. Wychyliłem kieliszek do ostatniej kropli, a wtedy ona wyszła. Nie wiem jak długo bawiła; wpadłem w ten stan senności, która człowieka wyosabnia zupełnie od otaczających go rzeczy. Ocknąłem się z niej za dotknięciem kieliszka przyłożonego do ust moich; otworzyłem oczy i spostrzegłem Orsolę.
— I cóż? zapytałem z głuchem wspomnieniem narzekań, które słyszałem.
— To Gertruda, która jest bardzo chora.
— Gertruda... chora! wybełkotałem.
— Tak, rzekła Orsola, narzeka na kurcze w żołądku i nie chce nic wziąć z mojej ręki. Powinienbyś zejść i dać się jej czego napić, choćby wody z cukrem.
— Zaprowadź mnie, rzekłem do Orsoli.
Wtedy przypominam sobie, że zszedłem ze schodów, że Orsola zaprowadziła mnie do jakiegoś przedpokoju, że kazała mi do szklanki wody wsypać miałkiego cukru i wskazując mi pokój chorej:
— Zanieś jej to, rzekła, i staraj, się nie pokazywać jej, żeś pijany.
Jakoż, wstydząc się sam stanu w jakim się znajdowałem, przywołałem cały mój rozum, a idąc do łóżka Gertrudy krokiem dość pewnym:
— Masz, moja dobra Gertrudo, rzekłem, wypij tę szklankę wody, to ci ulży.
Gertruda zrobiła wysilenie, wyciągnęła rękę i wypiła.
— O panie! zawołała, wciąż ten sam smak!... Panie, panie, lekarza!... Panie, ja z pewnością jestem otruta!
— Otruta? powtórzyłem patrząc z przerażeniem naokoło siebie.
— O! panie na miłość boską! panie, na imię twego brata... lekarza! lekarza!
Wyszedłem przerażony.
— Czy słyszysz? rzekłem do Orsoli, ona powiada, że jest, otrutą i prosi o lekarza.
— To pobiegnij do Morsang i sprowadź pana Ronsin.
Był to w istocie stary lekarz, który czasami przyjeżdżał do nas na obiad, gdy bywał u chorego w okolicach zamku. Wziąłem kapelusz i laskę.
— Jeszcze ostatni kieliszek wina, rzekła Orsola, zimno jest, a masz z milę drogi.
I podała mi napój, który jakkolwiek nawykłemu do mocnych trunków, sparzył mi żołądek, tak jakbym się napił witryolu. Wyszedłem, przebyłem ogród, zataczając się stanąłem na polu, ale zaledwie uszedłem dwieście kroków na drodze do Morsang, kiedy drzewa zaczęły mi się kręcić, niebo wydało się ognistem, a ziemia z pod nóg mych ustępowała. Upadłem na skraju drogi. Nazajutrz znalazłem się w łóżku; zdawało mi się żem wyszedł z rąk straszliwej zmory! Zadzwoniłem. Przybiegła Orsola.
— Czy to prawda, że Gertruda umarła, czy mi się śniło?
— Prawda, odrzekła.
— Ależ... dodałem wahające, umarła... otruta!
— Bardzo być może.
— Jakto, być może? zawołałem.
— Tak, rzekła Orsola, tylko strzeż się wspominać o tem; gdyż, ponieważ nic nie przyjmowała tylko z mojej ręki lub z twojej, to mógłby kto powiedzieć, że myśmy ją otruli.
— A dlaczegożby to miano powiedzieć?
— Ha! spokojnie odpowiedziała Orsola, świat taki złośliwy!...
— Ależ, trzebaby zaznaczyć powód takiej zbrodni, rzekłem cały wystraszony.
— Znaleźliby jeden.
— Który?
— Powiedzianoby, że się naprzód pozbyłeś dozorczyni, ażeby następnie łatwiej pozbyć się dzieci, po których masz wziąć spadek.
Wydałem okrzyk i schowałem głowę pod kołdrę.
— O! nieszczęśliwy, szepnął mnich.
— Zaczekaj! zaczekaj! odezwał się umierający, to jeszcze nie koniec... tylko nie przerywaj mi, czuję się bardzo słabym.
Brat Dominik słuchał, z piersią dyszącą, z sercem ściśnionem.

IV.
Gdzie Pająk roztacza sieci.

Pan Gerard mówił dalej:
— Śmierć Gertrudy nie obudziła żadnych podejrzeń; wznieciła tylko wielką boleść. Dzieci nadewszystko były niepocieszone. Orsola chciała przy nich zastąpić Gertrudę, ale miały do niej odrazę, szczególniej mała Leonja patrzeć na nią nie mogła.
Ja zapadłem w głęboką melancholję; przez jakie cztery, czy pięć dni sam na ten raz zamknąłem się w pokoju. Pan Sarranti powrócił, usiłował pocieszyć mnie po tym wypadku. Rozumiał, że żal mi dobrej i wiernej sługi, ale nie pojmował zmartwienia wyglądającego prawie na wyrzut. Przełożył mi, ażeby wziąć inną kobietę do dozoru dzieci, ale dzieci ani słyszeć o tem nie chciały, a ja obawiając się oporu Orsoli, użyłem ich wstrętu na to, by nie zastępować Gertrudy przez żadną inną kobietę. Orsola prowadziła dalej dom, jak gdyby nic nie zaszło, pozostając zawsze w odległości swego położenia i nie troszcząc się o mnie, upewniona bezwątpienia, że się jej nie wymknę. Raz spotkałem ją w sieni.
— Coby to było, zapytała mnie przechodząc, gdybym ja zamiast Gertrudy umarła?
— O! gdyby to ty! powiedziałem odnajdując w jej spojrzeniu ten płomień, który wlewała we mnie, gdyby to ty, to i ja umarłbym także!
— A więc, skoro to nie ja, to żyjmy razem! rzekła. Potem, z uśmiechem szatańskim: Czekać cię będę dziś, Gerardzie, odezwała się po baskijska.
— O! nie, nie! powiedziałem do siebie, nie pójdę!
Mój ojcze, mówił dalej umierający, naturaliści opowiadają o uroczej potędze zwierząt, mianowicie węży, które z gałęzi na gałąź sprowadzają ptaki, aż do swej otwartej paszczy.
Otóż, ojcze mój, zły duch udarował tę kobietę podobną potęgą: ja bowiem, opierając się aż do godziny jedenastej w nocy, czułem się nieprzezwyciężenie pociągniętym do jej pokoju; pomimo woli, ociągając się co krok, przebyłem korytarz, i stopień po stopniu wszedłem na schody złowrogie, na szczycie których ona mnie oczekiwała... Oświadczyłem ci, że nazajutrz po tych nocach, przepędzonych na orgji, pozostawało mi tylko głuche wspomnienie tego, com czynił lub mówił i tego, co czyniono lub też mówiono przy mnie... Otóż nazajutrz po tej nocy zdawało mi się, że pomiędzy Orsolą i mną o niczem nie było mowy tylko o rozkoszach, jakie można osiągnąć, posiadając ze dwa lub trzy miljony majątku. Przypominając sobie chociaż, niewyraźnie tę rozmowę, zadrżałem, gdyż nigdybym do takiego majątku dojść nie mógł, tylko przez śmierć dzieci mojego brata. A jakież podobieństwo, ażeby Bóg powołał do siebie te piękne dzieci, wonne i świeże jak kwiaty i owoce, pośród których igrają? Prawda, że przerażała mnie nagła śmierć Gertrudy! Kiedy podobne myśli ściskały mi serce, szedłem do pana Sarranti, mówiłem z nim nasamprzód o różnych rzeczach a potem sprowadzałem rozmowę na dzieci i nie rozstawałem się z nim inaczej, jak prosząc, ażeby pilne miał na nie baczenie. A on, co kochał je całą duszą, odpowiadał mi:
— Bądź pan spokojny, nie opuszczę ich nigdy, chybaby okoliczności silniejsze od woli mojej...
I wtedy czoło jego zachmurzało się i mógłby kto mniemać, że domyślał się jakiejś złowrogiej nieufności mojej, nie względem samego siebie, ale względem innych, która nakazywała mi zalecać mu czujność nad dwiema małemi istotkami, które mu powierzono.
A teraz, ojcze mój, mamże ci opowiadać, jakim szeregiem bezwstydnych ponęt, jakiem poddawaniem potwornych zachęcali, Orsola doszła do oswojenia mnie z tą myślą, że może zajść wypadek czyniący mnie właścicielem tego majątku, który ja zacząłem uważać za nieodzowny dla mego szczęścia, ponieważ Orsola powtarzała mi co noc, że on dla jej szczęścia potrzebnym“...
Wreszcie, rzecz szczególna! Chociaż istotnie nigdy nie było mowy o małżeństwie pomiędzy tą kobietą i mną, każdy wiedział, jak rzeczy między nami stoją, cała czeladź, chcąc się jej przypochlebić nazywała ją „panią Gerardową!“ Dzieci nawet do tego nawykły: powtarzały za drugimi. Było to zapewne jej zamiarem, żeby kiedyś zostać naprawdę panią Gerardową, ale może czekała, aż życie moje połączy się z jej życiem węzłem straszliwego wspólnictwa!
Czasami w dzień drgnąłem nagle, gotów wydawać okrzyki trwogi. Te krwawe myśli, podobne upiorom, stawały przede mną! Wtedy biegłem dopóki kogo nie spotkałem. Jeżeli spotkałem dzieci, uciekałem w stronę przeciwną; jeżeli spotkałem pana Sarranti, powtarzałem mu zlecenie, aby dobrze czuwał nad dziećmi i dodawałem:
— Ja tak je kocham, te biedne dzieci mojego dobrego Jakóba!
Tym sposobem uspakajałem się, dodawałem ducha samemu sobie, przez te słowa czułości wypowiedziane głośno. Potem następowały noce i ta bezecna Penelopa swojemi pocałunkami, przymileniami, dziwnemi pragnieniami niesłychanej rozkoszy, niszczyła tę świętą i miłosierną pracę, którą sumienie moje odrabiało w dzień! Ale w miarę upływu czasu, wyznać to muszę, dzieło nocy coraz mniej doznawało trudności w zniszczeniu pracy dziennej.
Nareszcie, chociaż w dalekiej przyszłości widziałem urzeczywistnienie straszliwej nadziei, nawykałem potrochu patrzeć na mienie moich synowców, jako na moje własne i raz zdarzyło mi się powiedzieć wobec Orsoli:
— Jak będę bogatym, kupię posiadłość sąsiednią.
Ale cóż mnie uczynić mogło bogatym? „Wypadek!...“ Tak to nazywała Orsola. Wypadek, który uczyniłby mnie spadkobiercą moich bratanków. Lecz ojcze mój, dodał umierający potrząsając głową, kto liczy na wypadek w podobnych okolicznościach, ten bardzo jest bliskim przyjścia mu w pomoc! Doszedłszy do tej części opowiadania, pan Gerard miał twarz tak zmienioną, że mnich uważał za stosowne przerwać mu, jakkolwiek ciekawym i zajmującym był dlań dalszy ciąg wypadków, których szereg rozwijał się przed nim. Jakoż umierający zamilkł na chwilę, by zebrać wszystkie siły. W tym punkcie opowiadania o tyle żądnym był ukończyć je, o ile zrazu lękał się rozpoczynać.
Jednak pod tą zsiniałą maską, na której Dominik zatrzymał swój wzrok przerażony, ciężka odbywała się walka; chory podjął opowiadanie swe głosem tak słabym, że ażeby zrozumieć co mówi, Dominik zmuszonym był przyłożyć prawie ucho do ust jego.
— Pod ten czas, mówił pan Gerard, zdarzył się wypadek, którego nie mogę pominąć milczeniem. Dziewczynka, zowiąca się Leonią, była dzieckiem tkliwej dobroci, ale zarazem dziwnie dumnem, jak na tak drobny wiek. Nawykła w Brazylji, którą opuściła mając zaledwie cztery lata, do biernego posłuszeństwa dwudziestu sług, do ich bezwarunkowej uległości, przyzwyczaiła się rozkazywać jednym wyrazem, jednym znakiem. Od śmierci Gertrudy ciągle uskarżała się na Orsolę, która nie ukrywając bynajmniej nienawiści, jaką przejmowało ją dziecko, okazywała mu niedbalstwo albo brutalność, którą dziewczynka dostrzegła. Skarżyła się przedemną kilka razy, ale widząc, że to nie zmienia względem niej postępowania Orsoli. powiedziała o tem panu Sarranti, który z najwyższą delikatnością dał mi do zrozumienia, że moja osobista dla Orsoli względność, nie powinnaby jej upoważniać, bo Wiktor i Leonia są istotnymi panami domu. Pewnego rana gdy dzieci bawiły się rzucając w staw kamyki, które Brezyl nurkiem wydobywał, Orsola uskarżała się na ból głowy, jaki sprawiało jej szczekanie psa. Zawołała więc oknem na dzieci, ażeby zaprzestały zabawy, albo zmieniły ją na taką, coby psa do szczekania nie pobudzała. Dzieci spojrzały kto im ten rozkaz wydaje, a widząc, że Orsola, zaczęły znów się bawić.
— Pamiętaj, Leoniu! rzekła Orsola do dziewczynki, którą, szczególniej nienawidziła.
— Na co? zapytała Leonia.
— Żebym nie zeszła na dół; bo jak zejdę, to ci dam rózgą.
— Nie może być! spróbuj tylko! odpowiedziała dziewczynka.
— Wyzywasz mnie? rzekła Orsola. Poczekaj, zaraz ja tam pójdę.
I wbiegając do ogrodu, wpadła nad staw i wyciągnęła rękę dla ujęcia dziecka, które na jej widok nie raczyło cofnąć się nawet. Lecz w chwili, gdy miała ująć dziewczynkę, pies rzucił się i ją samą pochwycił za ramię. Orsola krzyknęła przeraźliwie, nie tyle z bólu ile ze złości.
Krzyk jej z dwóch przeciwnych stron zwabił dwie osoby: pana Sarranti, który odprowadził dzieci, i ogrodnika, który odprowadził psa.
Orsola wróciła i pokazała mi zakrwawione ramię.
— Spodziewam się, że pan ukarzesz swoją synowicę i zabijesz psa? rzekła.
Byłbym może postąpił według jej życzenia, ale wdał się pan Sarranti i wzbronił mi; wszystko on widział i słyszał i według jego zdania Leonia była niewinną. Co do Brezyla, to z instynktem wiernego sługi, bronił swej młodej pani i bynajmniej za to na śmierć nie zasłużył. Poprzestałem więc na tem, że zakazałem dzieciom chodzić nad staw, a Brezyla kazałem uwiązać, Orsola wreszcie porzuciła myśl podwójnej zemsty, ze spokojem, który mnie zdziwił i zarazem przestraszył. Zaczynałem ją poznawać i rozumieć, że to kobieta wcale nie łatwa do przebaczenia. Około tego czasu, jedno zdarzenie domowe nastręczyła Orsoli fatalną sposobność do spełnienia zamiaru, który układała oddawna. Było to w połowie sierpnia 1820 roku. Od jakich trzech tygodni pan Sarranti naraz zmienił wszystkie swoje zwyczaje; życie jego, dotąd nadzwyczaj regularne, stało się ku wielkiemu zdziwieniu szeregiem wyskoków, które zaczęły budzić uwagę spokojnych mieszkańców osady a nadewszystko służby zamkowej. Przybywano po niego śród nocy, wyjeżdżał z temi co po niego przybyli, znikał na całe dnie, a mnie dawał tylko znać przez Jana, którego uczynił swym powiernikiem, o swej nieobecności, nie określając ani przyczyny, ani trwania tej nieobecności. To znów, od samego świtu odbywał narady z przyjaciółmi przybywającymi z Paryża, zamykał się z nimi w swoim pokoju, to w pawilonie parkowym, pozostawał tam bez śniadania a czasami i bez obiadu. O zmroku widywano go rozmawiającego z ludźmi orderowymi, w długich surdutach granatowych zapiętych pod brodę, którzy i z miny i z obejścia wyglądali na wojskowych ubranych po cywilnemu. Orsola nieraz podsłuchiwała pode drzwiami, usiłując przejąć tajemnicę tych długich i częstych rozmów. Wyrazy luźne, jakie posłyszała, mogły naprowadzić na ślad, ale brak związku niebawem ślad ten zacierał. Jednakże słyszała imiona takie, jak Ludwik XVIII-ty i cesarz Napoleon, przeto bez trudności domyśliła się, że chodzi o spisek wojskowy mający na celu obalenie istniejącego rządu i odbudowanie cesarstwa. Przypominam sobie, z jaką szatańską radością Orsola udzieliła mi tej wiadomości. Nie cierpiała twego ojca, który we wszystkich okolicznościach przyjmował stronę dzieci i nie wątpię, że byłaby go wydała policji, gdyby zamiar innej natury nie był jej pochłaniał i gdyby przy swej straszliwej przezorności nie była spostrzegła w zamiarach twojego ojca czegoś, co i jej zamiarowi posłużyć mogło. Czekała więc na dzień, godzinę, chwilę do działania, tak jak jaguar, przyczajony na gałęzi, oczekuje chwili rzucenia się na podróżnika. Było coś wężowego i zarazem tygrysiego w tej cierpliwej i nieubłaganej istocie! Dnia 18-go sierpnia, pan Sarranti, wyjechawszy na całą noc z zamku, prosił mnie bilecikiem, ażebym sam udał się do notarjusza w Corbeil po te sto tysięcy talarów, które złożyłem w jego biurze. Dla ułatwienia przekazu miałem część przynajmniej tych pieniędzy odebrać w biletach bankowych. Kazałem więc zrana zaprządz i udałem się do Corbeil. Pan Henry mało miał biletów, całą więc sumę przywiozłem tak jak była, w złocie. Pan Sarranti wrócił i kazał mi się zapytać, czy może ze mną przez chwilę pomówić. Byłem z Orsolą.
— Zaraz zejdę, rzekłem do Jana.
— Czemu raczej pan tu nie poprosisz pana Sarranti? zapytała. Tu lepiej rozmawiać.
— Poproś pana Sarranti, odezwałem się do Jana.
Po wyjściu zaś służącego:
— Wyjdziesz zapewne ztąd? rzekłem do Orsoli.
— Więc masz dla mnie tajemnice? zauważyła.
— Nie, ale tajemnice pana Sarranti należą do niego.
— Za pozwoleniem, panie Gerardzie, tajemnice pana Sarranti należeć będą do „nas“, albo zachowa je dla siebie.
Zamiast wyjść, weszła do garderoby, z której można było słyszeć wszystko co się mówiło w pokoju i zamknęła się na klucz.
Zaledwie się ukryła, drzwi się otworzyły i ojciec twój wszedł. Mogłem, powinienem był wprowadzić go do innego pokoju, lub pójść z nim do parku, w ustronie, ale zląkłem się tego coby zaszło między Orsolą i mną, jak zostaniemy sami. To też kiedy pan Sarranti zapytał mnie:
— Czy jesteśmy sami i czy mogę do pana mówić w zupełnem zaufaniu?
Nie wahałem się odpowiedzieć:
— Tak mój przyjacielu, możesz mówić...
Nim zaczął opowiadać dalej, pan Gerard odwrócił się do mnicha:
— Czy wiesz, zapytał, co ojciec twój miał mi do powiedzenia, czy mam ci to powtórzyć?
— Nic nie wiem, panie, odpowiedział Dominik. Gdy ojciec mój opuścił Francję, byłem w seminarjum, nie miał czasu pożegnać się ze mną. Potem odebrałem od niego list datowany z Lahory, ale jedynym jego celem było uspokojenie mnie co do zdrowia, przytem przysłał mi trochę pieniędzy, które zdawało mu się, że mi będą potrzebne.

— Opowiem ci tedy, odrzekł umierający, jakie były ojca twego zamiary i do jakiego wszedł spisku.

V.
Tajemnica pana Sarranti.

— Wiedz o tem nasamprzód, kochany panie Gerardzie, wyrzekł do mnie twój ojciec, że wszystko co ci mam opowiedzieć, wiadomem było twojemu bratu od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłem, a powierzając mi kształcenie swych dzieci, wiedział, że drzwi swego domu otwiera spiskowemu. Wiesz zkąd jestem i jakie moje nazwisko. Jestem Korsykanin, urodziłem się w Ajaccio w tym samym roku co cesarz, poświęciłem mu całe życie; udałem się z nim na wyspę Elbę po abdykacji w Fontainebleau, na wyspę św. Heleny po bitwie pod Mont-Saint-Jean. Kiedyś świat się dowie, na jaką męczarnię skazany jest przez władców ten człowiek, który jednego po drugim wszystkich trzymał w ręku, a jawność historji będzie karą dla jego dozorców i katów. To też od roku 1817, nic nie mówiąc dostojnemu więźniowi, zajmowałem się środkami uwolnienia go. Zawiązałem stosunki z jednym okrętem amerykańskim, który przywiózł nam listy od byłego króla Józefa, siedzącego w Bostonie, ale cesarz sprzeciwił się zgoła temu co uczyniłem i sam wydając mnie gubernatorowi:
— Odeślij mi pan natychmiast, rzekł, tego figlarza do Francji, bo on chce mnie uprowadzić z tego miejsca rozkoszy, który zwie się św. Heleną.
I powtórzył we wszystkich szczegółach gubernatorowi plan ucieczki, który ja sam mu wyłożyłem.
Łaska, jakiej żądał, to jest odesłanie do Francji jednego ze swoich wiernych sług, była z liczby tych, których mu nigdy tam nie odmawiają. Wyjazd mój więc naznaczony został na dzień następny, gdyż statek udający się do Portsmouth, stał w przystani Jamestown. Byłem w rozpaczy, sądząc, że zasłużyłem na niełaskę cesarza, aliści przez generała Montholon otrzymałem wezwanie stawienia się przed nim. Generał wprowadził mnie do sypialnego pokoju, a cesarz dał mu znak, ażeby odszedł. Zaledwie pozostałem sam na sam z dostojnym więźniem, rzuciłem mu się do nóg prosząc, ażeby mi przebaczył i cofnął postanowienie odesłania mnie do Francji. Słuchał mnie wciąż, patrząc z dobrotliwym uśmiechem, potem, biorąc mnie za ucho:
— Szalony jesteś! rzekł. No, wstawaj!
Słowa te tak były dalekie od wyrzutów, jakie obawiałem się usłyszeć, że powstałem zdziwiony.
— Nie przebaczam ci, rzekł, bo musiałbym ci chyba przebaczyć wierność i zbytnie poświęcenie, a takie rzeczy pamiętają się!
— W takim razie, Najjaśniejszy panie, nie oddalaj mnie od siebie!
— Sarranti, rzekł cesarz bystro patrząc mi w oczy, tyś mi potrzebny we Francji.
— O! to co innego, Najjaśniejszy panie! Jakkolwiek pragnę pozostać z tobą, gotów jestem wyjechać natychmiast.
— Posłuchaj, rzekł cesarz, bo rzeczy, które mam ci zwierzyć, są ważne. Mam ja jeszcze stronników we Francji.
— Spodziewam się: Wasza cesarska mość masz cały lud!
— Kilku z moich dawnych generałów układają mój powrót.
— O! Najjaśniejszy panie, w samej rzeczy, dlaczegożbyśmy nie mieli jeszcze widzieć cię na tronie? Wszak powróciłeś z wyspy Elby...
— Dwa razy nie można napisać takiej stronicy, jak ta w mojem życiu! odpowiedział cesarz potrząsając głową. Zdaje mi się zresztą, że dla przyszłości świata lepiej będzie, ażebym umarł tu, i poniósł tę mękę krzyżową. Śmierć moja piękną będzie, Sarranti, nie chcę być pozbawionym tej śmierci.
Mówił do mnie te słowa z tym samym wyrazem tryumfu, z jakim dyktował pokój pod Marengo, Austerlitz, Wagram. Na św. Helenie odnalazł on swój geniusz, przez chwilę zatracony.
— Cóż tedy mam uczynić, Najjaśniejszy panie? zapytałem.
— Potrzebuję we Francji człowieka pewnego, któryby poszedł do moich dzielnych namiestników, co się nie sprzedali Burbonom ani cudzoziemcom, do Claussela, do Bachelu, do Gerarda, Foy, Lamerque’a, i powiedział ażeby o mnie nie myśleli.
— Dlaczego, Najjaśniejszy panie?
— Dlatego, że ja, jak starożytni cezarowie rzymscy, przeszedłem w stan bóstwa, i patrzę na nich z mego płomienistego nieba. Pójdziesz do nich i powiesz ode mnie: „Nie myślcie już o cesarzu inaczej, jak tylko, że was kocha i zachęca, ale ma on syna, którego może wychowują w nienawiści do ojca, a z pewnością w złem o nim rozumieniu, pamiętajcie o tym synu!“
— Dobrze, Najjaśniejszy panie, powiem.
— Dodasz jeszcze: „Tylko nie plączcie jego młodych lat w spisek, o którego zupełnem powodzeniu nie będziecie doskonale upewnieni, przypomnijcie sobie, co uczyniono z Astynaksem i Brytannikiem, w chwili, gdy przypuszczano, że mogą stać się niebezpiecznymi“.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie, powiem.
— Wytłómacz im dobrze, iż to jest moja ostatnia wola Sarranti, mój polityczny testament; powiedz im, żem abdykował stanowczo i na zawsze, ale abdykowałem na rzecz mojego syna.
— Powiem, Najjaśniejszy panie.
— Posłuchaj Sarranti, oto jest szczegół przydatny dla tych, co próbować będą wydrzeć go z rąk Austrji.
— Słucham, Najjaśniejszy panie.
— Syn mój mieszka o pól mili od Wiednia, w tym samym zamku, w którym ja mieszkałem po dwakroć, raz w roku 1805 po Austerlitz, drugi raz w roku 1809 po Wagram; drugim razem bawiłem tam blisko trzy miesiące. Zajmuje on prawe skrzydło, które ja także wybrałem dla siebie. Kto wie? może jego pokój sypialny jest ten sam, trzebaby się o tem dowiedzieć.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie.
— A to dlatego: Znudzony tem, że musiałem przechodzić przez apartamenty i przedpokoje, zawsze pełne dworzan i proszących, by zejść do wspaniałych ogrodów gdzie lubiłem się przechadzać rankiem a czasem i późno w nocy, kazałem nie budowniczemu dworskiemu ale oficerowi mojej inżynierji, wybić drzwi tajemne wychodzące na ukryte schody. Drzwi te były w mojej ubieralni, a schody dochodziły do czegoś nakształt oranżerji. Za naciśnieniem guzika ukrytego w oprawie zwierciadła, zwierciadło to usuwało się w gzyms i odsłaniało otwór. Rozumiesz zatem, Sarranti? Jeżeli syn mój strzeżony jest na każdym kroku, to może tamtędy uciec, połączyć się z tymi co go czekać będą w parku i dostać się za granicę.
— O! rozumiem Najjaśniejszy panie.
— Oto masz plan zamku Schönbrunn, który ja sam nakreśliłem. Skrzydło zamku, w którem mieszkałem, odtworzone jest tam we wszystkich szczegółach; pokój sypialny, ubieralnia, a także rysunek oprawy lustra i miejsce, które trzeba nacisnąć. Plan ten podpisany jest przezemnie; ukryj go dobrze przed oczyma szpiegów angielskich, służyć on ci będzie w obec naszych przyjaciół za dowód.
— Bądź spokojny, Najjaśniejszy panie; nie oddam go chyba z życiem.
— Staraj się jednak żyć i niech ci go nie zabiorą, to będzie lepiej... Poczekaj, jeszcze nie wszystko.
Cesarz poszedł po skrzynkę stojącą u podnóża łóżka, która zawierała miljon w złocie; wyjął z tamtąd trzykroć sto tysięcy franków i dał mi je.
— Co mam uczynić z temi pieniędzmi? zapytałem.
— O, nie dla ciebie je daję, panie Korsykaninie! Powierzam ci je tylko, rozumiesz, szanowny Cyncynacie, na potrzeby tej sprawy; użyjesz ich według uznania. Trzykroć sto tysięcy franków, to nie wielka suma w ręku głupca, lecz skarb w ręku człowieka rozumnego. Pierwszą kampanię włoską odbywałem z dwoma tysiącami luidorów, które miałem w skrzyni mego powozu, a przybywszy do głównej kwatery, dałem po cztery luidory każdemu generałowi.
— Najjaśniejszy panie, pieniądze szafowane będą ręką nie genialnego, ale uczciwego człowieka.
— Gdybyś był zmuszony uciekać... słuchaj dobrze, Sarranti...
— Słucham.
— Przyjemnieby mi było ażebyś poszukał schronienia w Indjach. Tam, znalazłbyś maharadżę Lahory i Kaszemiru, nazwiskiem Rundżet-Ping-Behabur, jednego z moich najwierniejszych, i generała Lebastard de Premont...
— Dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Posłałem ja go tam w roku 1812, w chwili gdy prowadziłem wojnę z Anglją, próbując Wschodu przez Północ, tak jak w roku 1798 wydałem jej podobnąż wojnę próbując Wschodu przez Egipt. Chciałem dowiedzieć się, ażaliby nie mógł wywołać nowego powstania w Szandernagor i wykroić dla Rundżet-Singa roli Tippo-Saiba, szczęśliwego. Nadeszły nasze klęski, odwróciłem uwagę od Indji; ale odkąd tu jestem, miałem wiadomość od mego wiernego wysłańca: wszedł on do służby indyjskiego księcia, ale niej mniej gotów jest na moje rozkazy.
Gdybyś musiał uciekać, Sarranti, uciekaj ku tej starej karmicielce rodu ludzkiego, która zwie się Indjami, podziel z Lebastardem sumę jaka ci pozostawać będzie; wierny ten człowiek nie jest bogatym, a musiał zostawić córeczkę, której miałem się zająć wychowaniem, gdybym pozostał cesarzem. Oto, mój kochany Sarranti powód, dla którego wydałem cię, dla którego cię wypędzam, dlaczego żądam aby cię odesłano do Europy, a to jaknajprędzej, rozumiesz, zdrajco? Niechże więc nie będzie nic między nami wspólnego, aż dopóki nie staniesz tam!
Cesarz podał mi rękę, którą ucałowałem.
Nazajutrz byłem w drodze.
Przybyłem do Francji. Wiedziałem, że tak jak wszyscy co powracają ze świętej Heleny, ulegnę ze strony policji ścisłym poszukiwaniom. Wiedziano, że nie posiadam majątku; sto tysięcy talarów, które wziąłem z sobą, mogłyby wzniecić podejrzenie. Przybyłem do pańskiego brata, opowiedziałem mu wszystko. Mianował on mnie nauczycielem swoich dzieci i upoważnił bym udał się do pana, względem umieszczenia stu tysięcy talarów. Wiesz pan jakeśmy to ułożyli.
Teraz, od czterech lat jak wróciłem ze świętej Heleny, oczekuję na sposobność usłużenia cesarzowi według jego życzenia. Urządzony jest spisek, który ma wybuchnąć jutro. Nie mogę powiedzieć panu kto stoi na czele, to nie moja tajemnica, tyle tylko mogę ci wyjaśnić, że najświetniejsze imiona Cesarstwa jutro usiłować będą obalić rząd Burbonów!
Uda się nam, czy nie uda?... Jeśli się uda, nie ma się co obawiać, będziemy panami, jeżeli upadniemy, czeka nas rusztowanie Didiera. Dlatego też prosiłem pana, ażebyś wycofał te sto tysięcy talarów z rąk notarjusza, i żeby mieć, jeśli można papiery zamiast złota.
Czy obawiasz się pan skompromitowania? Mogę pana zapewnić, że to nie nastąpi. Ale jeżeli masz jaką w tym względzie obawę, to ja dziś do pana napiszę, że ważne sprawy zmuszają mnie rozstać się z tobą, a jeśli spisek upadnie, to będę się ratował jak można.
A jeśli przeciwnie, zechcesz mi pan pomagać do końca, to daj mi Jana, który jest wiernym sługą; niechaj on ma przez jutro dwa osiodłane konie i po pięćdziesiąt tysięcy talarów pod siodłami. Na całej drodze ztąd do Brest mam przyjaciół co nas ukryją; w Brest wsiądę na okręt udający się do Indji, stosownie do rozkazów mojego władcy, i popłynę do Lahory, do generała Lebastard de Premont.
Oto co miałem ci do powiedzenia, kochany panie Gerardzie; teraz trzymasz w ręku moje życie. Nie spiesz się z odpowiedzią. Pójdę do mojego pokoju by zrobić porządek, popalić papiery kompromitujące, a za kwadrans wrócę po odpowiedź.
Po tych słowach wstał i wyszedł. W chwili gdy się drzwi za nim zamknęły, ukazała się Orsola. Naturalnie, słyszała wszystko.
Obawiałem się, ażeby nie lubiąc wcale pana Sarranti, nie zgodziła się na udzielenie mu pomocy w ucieczce; i już mając zamiar wystąpić przeciw jej odmowie, zapytałem:
— Słyszałaś wszystko, Orsolo? Co robić?
Ona zaś ku wielkiemu mojemu zdziwieniu:
— Trzeba zrobić to, o co cię prosi, odpowiedziała.
Patrzyłem na nią zdziwiony.
— Jak to? odezwałem się.
— Powiadam ci, że trzeba mu dać Jana, trzymać dwa konie na pogotowiu i prosić... Miała powiedzieć „Boga;“ ale zwróciła się z uśmiechem: I prosić djabła ażeby upadł; gdyż nigdy nie będziemy mieli tak dobrej sposobności zostania miljonerami.
Zadrżałem, widziała jak zbladłem.
— O! rzekła, sądziłam, że to już rzecz umówiona i że nie będziemy potrzebowali do niej wracać. Potem, tonem rozkazującym, który od niejakiego czasu przybierała w pewnych razach: Postaraj się tylko o jedną rzecz, rzekła; o odebranie odeń kontr-rewersu. Ja ci go tu przyślę, ażeby nie tracić czasu. Reszta do mnie należy.
I wyszła.
Po chwili pan Sarranti wrócił.
— Posyłałeś pan po mnie? zapytał.
— Tak.
— Namyśliłeś się więc?
— Jan jest do twego rozporządzenia; a jutro od świtu, konie i pieniądze ukryte pod siodłami oczekiwać będą.
Pan Sarranti otworzył pugilares i wydobył odpis.
— Oto jest, panie, rzekł. twój kontr-rewers; od dziś dnia znów uważam się za właściciela tych stu tysięcy talarów. W przypadku gdyby okoliczności nie pozwoliły mi przejść przez Viry, jeśli nie będę zabity albo uwięziony, napiszę ci o tych pieniądzach co z niemi zrobić.
Wziąłem kwit drżącą ręką, twarz moja zachowała taką bladość od chwili gdy zauważyłem chęć Orsoli korzystania z ucieczki pana Sarranti, na rzecz swych strasznych zamiarów, że ojciec twój spostrzegł moje wzruszenie. Wytłómaczył to sobie jako wahanie się z mej strony, względem dopomożenia mu do ucieczki.
— Kochany panie Gerard, rzekł, jeszcze masz czas cofnąć swe słowo. Mogę zaraz opuścić zamek i nigdy już nie wrócić, rozstając się z tobą zostawić list, o którym wspominałem, świadczący, iż jesteś po za obrębem wszelkich moich zamysłów. Powiedz tylko, a zwracam ci słowo.
Zawahałem się. Ale ta kobieta już tak mną owładnęła, że nie śmiałem nic innego uczynić, tylko to co mi kazała.
— Nie, odezwałem się, rzecz ułożona, nie zmieniajmy nic w naszych rozporządzeniach.
Pan Sarranti sądził, że ustępuję uczuciu czystego poświęcenia i serdecznie uściskał mi rękę.
— Oczekują mnie w Paryżu, rzeki. Może rozstanę się z tobą na zawsze, kochany panie Gerard, może ci po raz ostatni uścisnąłem rękę. W każdym razie rachuj, przyjacielu, na mą dozgonną wdzięczność!
I odjechał.
Wieczorem, jak zazwyczaj, byłem na wieczerzy z Orsolą.
Nie śmiem ci wypowiedzieć co jej przyrzekłem w upojeniu i jaką zbrodnię uknuliśmy razem.
Jedynem mojem tłómaczeniem jest to, że zatraciłem rozum i wolną wolę.
Nareszcie, z rana 19-go sierpnia 1820 roku postanowiliśmy, że tegoż dnia wieczorem za jakąbądź cenę zostaniemy, według wyrażenia Orsoli, „miljonerami!“

VI.
Dzień 19-go sierpnia 1820 roku.

— Dzień następny, mówił dalej pan Gerard, zszedł mi w strasznych mękach, a jakkolwiek całkiem obcy polityce, zasyłałem gorące życzenia, ażeby spisek się udał. Zdawało mi się bowiem, że Orsola mówiła o spełnieniu tej zbrodni w tym tylko razie, jeżeli spisek się nie uda, a pan Sarranti zmuszonym będzie uciekać.
Aż do czwartej godziny po południu liczyłem wszystkie drgnienia zegara, a każde odbijało się w głębi mojego serca. Sto razy zaglądałem do zegarka. Dzień schodził i nic nie mieszało zwykłej spokojności ustronia, w którem żyliśmy.
Nareszcie uderzyła czwarta, mieliśmy siadać do stołu.
Zauważyłem już, że brakło nakrycia dla dzieci: Orsola postanowiła, że jeść będą osobno.
Naraz usłyszałem hałas, wybiegłem z salonu. Ojciec twój wpadł na dziedziniec na koniu okrytym pianą.
— Zdrada! denuncjacja! muszę uciekać! rzekł pan Sarranti. Czy wszystko gotowe?
— Wszystko, odpowiedziała Orsola.
Ja odpowiedzieć nie mogłem: coś jakby krwawa chmura migało mi przed oczyma.
Pan Sarranti wydobył nogi ze strzemion, przyszedł do ranie i uściskał mi rękę.
— Zdrada! zdrada! powtórzył. O! nędznicy! spisek tak wybornie osnuty!
W tej chwili na wezwanie Orsoli, Jan przyszedł z dwoma świeżymi końmi. Zaledwie miałem moc wskazać je panu Sarranti, mówiąc:
— Uciekaj pan natychmiast, bez zwłoki, bezpieczeństwo twoje przedewszystkiem.
Znowu ścisnął mi rękę, skoczył na jednego z koni, Jan dosiadł drugiego, i obaj bocznemi drogami udali się ku Orleanowi.
— Dobrze! szepnęła Orsola, co wieczór po godzinie ósmej ogrodnik chodzi na noc do zięcia swojego, do Morsang: będziemy sami.
— Sami, odpowiedziałem machinalnie, sami...
— Tak, domówiła Orsola, sami, ponieważ jak gdyby odgadując to, co stać się miało, pozbyliśmy się Gertrudy.
Wyraz „my“ przypomniał mi zbrodnię i czynił mnie wspólnikiem. Zimny pot wystąpił mi na czoło! Zrozumiałem, że nadeszła chwila przyzwania wszystkich sił, wystąpienia do walki, ale siły moje oddawna już omdlały; oddawna już dałem się pociągnąć, przestałem walczyć!
— Dalej, dalej, do stołu! zawołała Orsola, starajmy się nie tracić dobrej sposobności, posilmy się i korzystajmy z pory.
Wiedziałem co Orsola nazywa posiłkiem: było to oddanie mnie na łup tym zawrotom pijaństwa, podczas których przestawałem być sobą, a zdawało mi się, że opętany jestem przez szatana gwałtowności i szaleństwa.
W tego rodzaju okolicznościach, Orsola mieszała mi do wina jakiś płyn afrodytyczny, który mnie wprawiał prawie w szaleństwo. W noc śmierci Gertrudy doświadczyłem tego szalonego upojenia, którego doznałem wieczorem dnia 19-go sierpnia, po obiedzie.
Wstałem od stołu o godzinie ósmej, w chwili kiedy z nieba zaczynały padać pierwsze cienie nocy. Wszystko co pamiętam, to głos, który nieustannie powtarzał mi:
— Weź na siebie chłopca, ja wezmę dziewczynkę.
A ja, zbydlęcony, ogłupiały, chwiejący, odpowiedziałem:
— Dobrze... dobrze...
— Ale wprzód, mówił głos, urządźmy rzeczy tak, aby się wydawało, że to sprawa pana Sarranti.
— Tak, powtarzałem, trzeba to zwalić na pana Sarranti.
— To pójdź-że! ozwał się głos.
Uczułem, że mnie ciągnione do gabinetu, gdzie było moje biurko, w którego szufladzie zamknąłem był te sto tysięcy talarów przywiezione z Corbeil, nim je oddałem panu Sarranti.
Orsola zamknęła szufladę na klucz, potem obcęgami, wysadziła zamek, tak, ażeby szuflada wyglądała na wyłamaną.
— Rozumiesz? rzekła.
Patrzyłem na nią z miną ogłupiałą.
— On ukradł ci sumę podniesioną u notarjusza, ażeby ją ukraść oderwał szufladę i odjechał. Ponieważ dzieci weszły kiedy wyłamywał szufladę, z obawy więc aby go nie wydały, pozabijał je.
— Tak, tak, powtarzałem, pozabijał.
— Rozumiesz? zapytała Orsola, niecierpliwa i radosna zarazem, widząc do jakiego stopnia zbydlęcenia doprowadziła mnie.
— Tak, rozumiem... Ale om zaprzeczy.
— Czyż on tu przyjdzie zaprzeczać? albo czy kto do niego pójdzie do Indji. Czyż będzie śmiał powrócić do Francji, skoro skazanym jest na śmierć jako spiskowy, jako złodziej i zabójca?
— Nie, nie będzie śmiał.
— A wreszcie, będziemy miljonerami, a z miljonami wielu rzeczy dokonać można!
— Jakim sposobem będziemy miljonerami? zapytałem skołowaciałym językiem, z okiem zagasłem.
— Takim, że ty bierzesz na siebie chłopca, a ja dziewczynę, powtórzyła Orsola.
— To prawda.
— Więc chodźmy.
Pamiętam, żem się opierał, nie rozumem, ale instynktem. Pociągnęła mnie aż na ganek.
Dzieci bawiły się tam, spoglądając na zwolna zachodzące słońce.
— Dziwna rzecz! powiedziałem, zdaje mi się, że całe niebo sączy krwią.
Spostrzegłszy mnie, oboje dzieci wstały i przyszły do mnie trzymając się za ręce.
— Czy pójść już do pokoju, kochany stryjaszku? zapytały.
Głos ich dziwne na mnie uczynił wrażenie: nie mogłem odpowiedzieć, dławiłem się.
— Nie, rzekła Orsola, bawcie się jeszcze, kochane dzieci.
— O! tego, mówił dalej umierający, to już nigdy nie zapomnę! Pomimo upojenia widziałem je takiemi, jakiemi widzę jeszcze, a piękne to były dzieci, istne anioły Boże. Chłopczyk, blondynek, świeży, rumiany; dziewczynka, poważna, brunetka, zdająca pytać się mnie, dlaczego oko moje zdrętwiało, ręce drżą, a nogi nie chcą słuchać.
W tej chwili wybiła ósma godzina.
Usłyszałem zamykającą się bramę kratową parku: to ogrodnik odchodził.
Spojrzałem naokoło, Orsoli jużem nie widział. Gdzie się ona podziała?... Odetchnąłem, uczułem ulgę, miałem chęć wziąć oboje dzieci na ręce i uciekać z niemi, i byłbym to może uczynił, ale sam, na nieszczęście, ledwie trzymałem się na nogach. A przytem, w chwili gdym wymawiał:
— Moje dzieci! moje biedne dzieci!... Orsola ukazała się. Trzymała w ręku moją strzelbę.
— Oto pańska strzelba, rzekła, panie Gerard.
I podała mi broń, ale ręka moja wzbraniała się przyjąć.
— Czy idziesz na zasadzkę, stryjaszku? zapytał Wiktor.
— Tak, rzekła, Orsola, jutro mamy gości, trzeba, ażeby pan Gerard ubił kilka królików.
— O! weź mnie z sobą, stryjaszku! zawołał chłopczyk.
Zadrżałem.
— A weź że tę strzelbę, nikczemny tchórzu! rzekła do mnie Orsola pocichu.
Wziąłem.
— O, stryjaszku! stryjaszku!... powtórzył Wiktorek, będę szedł za tobą, ani pisnę, bądź spokojny.
— Czy Pan słyszy o co prosi ten chłopczyk? wyrzekła głośno Orsola.
Spojrzałem na Wiktorka.
— Czy chcesz pójść? zapytałem.
— Tak, stryjaszku, proszę cię bardzo. Przyrzekłeś mi, że jak będę grzeczny, to mnie zabierzesz z sobą.
— To prawda, ale czy byłeś grzeczny, Wiktorku? zapytała Orsola.
— O, byłem, odpowiedział chłopczyk, a gdyby tu był pan Sarranti, powiedziałby pani, że jest ze mnie bardzo zadowolony.
Dzieciom nie powiedziano, że nauczyciel opuścił ich nazawsze.
— Jeżeli więc istotnie był grzeczny, to zabierz go pan z sobą, rzekła Orsola.
— Jeżeli Wiktorek pójdzie, to i ja chcę pójść z nim, odezwała się Leonia.
— O! nie, nie! zawołałem żywo, dosyć już, zawiele tego jednego.
— Czy słyszysz panno? rzekła Orsola, pójdziemy spać.
— Dlaczego spać? zapytała dziewczynka. Wolę poczekać na powrot brata i razem z nim pójść spać.
— Powiedz też pan raz nazawsze tej dziewczynie, że życzysz sobie, ażeby była posłuszną i nie mówiła: „ja chcę“.
— Idź z Orsolą, Leoniu, rzekłem do dziewczynki.
— A ja, odezwał się Wiktorek z radością, ja pójdę z tobą, stryjaszku, prawda?
— Tak, tak, pójdziesz ze mną, odpowiedziałem.
Wziął mnie za rękę, ale nie miałem siły dotykać się tej poczciwej rączki, puściłem ją.
— Idź obok mnie, rzekłem.
— Naprzód! naprzód! wołała Orsola uprowadzając Leonię, gdy ta z głową odwróconą ku nam, mówiła akcentem, którego nie zapomnę nigdy: „Wracaj prędko, stryjaszku“... Wracaj prędko Wiktorku!“
Ja także odwróciłem głowę: widziałem jak dziewczynka znikła w zamku. Wtedy, idąc wzdłuż stawu, zapuściłem się w park.
Wiktorek, jak to mu zaleciła Orsola, szedł o dziesięć. kroków przedemną.
Zmierzchło się już dobrze, a pod wielkiemi drzewami parku, ciemność panowała większa niż gdzieindziej. Czoło moje zlewało się potem; serce mi biło tak, że aż musiałem stawać na drodze.
Każda lufa mej dubeltówki nabita była kulą. Był wielki upał przez ostatnie dwa tygodnie, chodziły wieści o wściekłych psach błąkających się w okolicy, z obawy zatem, ażeby nie napotkać gdzie psa takiego, nosiłem zawsze strzelbę kulami nabitą; Orsola wiedziała o tem, kiedy mi przyniosła dubeltówkę.
Chłopiec, jak ci powiedziałem, szedł przedemną, dosyć mi było przełożyć strzelbę do oka, pociągnąć kurek i byłby koniec.
Mój Boże! dałeś z góry uczucie zgryzoty sumienia na myśl o tym haniebnym czynie, gdyż kilka razy przyłożyłem strzelbę do ramienia, kilka razy przytknąłem palec do spustu i za każdym razem opuściłem broń szepcząc;
— Niepodobna! niepodobna!
Przy jednym z takich ruchów, Wiktorek odwrócił się. Jakkolwiek prędko opuściłem broń, widział żem się przykładał...
— Stryjaszku, zauważył, wszak mówiłeś mi, że nie trzeba nigdy mierzyć do nikogo, nawet żartami i że jakiś chłopczyk żartując w ten sposób, zabił swoją siostrzyczkę?
— Tak, tak, masz słuszność, kochanie! zawołałem. Ja też na żart mierzyłem, ale to źle.
— Ja wiem że na żart, odpowiedział, zacóżbyś stryjaszku, zabijał mnie, ty, co tak kochałeś naszego ojca?
Wydałem okrzyk. W głowie zrobiło mi się naraz jasno. jak od błyskawicy; sądziłem, że zwarjuję.
— Tak, tak, Wiktorku, rzekłem, zarzucając strzelbę na ramię, tak, kochałem bardzo waszego ojca... Wracajmy do domu, Wiktorku, nie będziemy polować, za zimno.
Poszedłem ku niemu, wziąłem go za rękę i z lasu odprowadziłem ku zamkowi. Miałem nadzieję przybyć dość wcześnie by sprzeciwić się morderstwu dziewczynki. Na nieszczęście znalazłem się nad brzegiem stawu; ażeby powrócić do domu, trzeba było obejść staw, coby nas było opóźniło o jakie dziesięć minut, albo przewieźć się czółnem.
— O stryjaszku, popłyńmy czółnem! zawołał chłopczyk: to tak przyjemnie płynąć czółnem.
I skoczył pierwszy. Poszedłem za nim chwiejąc się.
Woda była głęboka, spokojna jak zwierciadło, oświecona światłem księżyca, który tylko co wszedł. Schwyciłem oba wiosła i wiosłowałem szybko.
Nic innego w tej chwili nie miałem w głowie, tylko przybyć na czas, ażeby uprzedzić zbrodnię i cokolwiekby nastąpiło, powiedzieć: Nie! nie! nie chcę!
Byliśmy pośrodku stawu, kiedy usłyszałem krzyk przerażający. Poznałem głos Leonji. Jednocześnie szczekanie Brezyla ozwało się w ciemności, on także snąć w budzie swej usłyszał i poznał ten krzyk. Dwa okrzyki bardziej rozdzierające niż pierwszy, dały się słyszeć w kilka sekund jeden po drugim. Spojrzałem na Wiktorka, był bardzo blady.
— Stryjaszku, stryjaszku, rzekł, zabijają moją siostrę! Potem zawołał: Leoniu! Leoniu!
— Cicho bądź! krzyknąłem.
— Leoniu! Leoniu! wołał wciąż chłopiec.
Poszedłem do niego z ręką wyciągniętą, z okiem zaognionem; był tak przerażony wyrazem mej twarzy, że omal nie rzucił się do wody. Nie umiał pływać, padał na kolana składając ręce.
— O mój dobry stryjaszku, rzekł, nie zabijaj mnie! Ja ciebie bardzo kocham, kocham cię z całego serca, stryjaszku. Ja nigdy nikomu nic złego nie uczyniłem.
Schwyciłem go za kołnierz.
— Stryjaszku, stryjaszku, zmiłuj się nad twym biednym Wiktorkiem!... Na pomoc! na pomoc! ratujcie!...
Głos zamilkł: ręka moja jak żelazna obręcz, uchwyciła szyję dziecka. Zawrót mnie zdjął; straciłem przeczucie siebie samego.
— Nie, nie, rzekłem, jesteś skazany; musisz umrzeć! Usłyszał to, bo skupił wszystkie siły, aby mi ujść.
W tej chwili księżyc schował się za chmurę, a ja znalazłem się w ciemności, zamknąłem wreszcie oczy, ażeby nic nie wiedzieć. Podniosłem chłopca nad głowę i jak gdyby sam ciężar jego ciała nie starczył do pogrążenia go w wodzie, rzuciłem go z całej siły w staw! Woda, zawrzała, otwarła się jak przepaść i zamknęła.
Chwyciłem za wiosła, by dobić do brzegu, lecz w tej chwili chłopiec ukazał się na powierzchni...
— Cóż ci powiem, ojcze? zawołał umierający łkając, byłem pijany, szalony, wściekły!... Podniosłem wiosło...
— O nędzniku!... zawołał brat Dominik podnosząc się z krzesła, jak gdyby nie miał siły dosłuchać więcej.
— O, tak! nędznik jestem, nikczemny zbrodniarz! bo chłopczyna zanurzył się i już więcej nie ukazał, a księżyc wyszedłszy z za chmury, oświecił sine czoło mordercy!

∗             ∗

Mnich padł na kolana i modlił się, czoło oparłszy o marmur kominka.
W śmiertelnej komnacie zaległo straszliwe milczenie. Milczenie to przerwało na chwilę jakieś chrapotanie wychodzące z gardła chorego.
— Umieram, święty kapłanie! umieram!... jęczał, a jednak, dla czci twego ojca na tym świecie, dla zbawienia mojego na tamtym, wiele ci jeszcze mam do powiedzenia!

VII.
Noc dnia 19-go sierpnia 1820 roku.

Na ten okrzyk rozpaczy, mnich powstał nagle, podszedł do łóżka, uniósł jedną ręką głowę chorego i dał mu powąchać sole.
Trudno było powiedzieć kto był bledszy, ksiądz czy penitent.
Osłabienie trwało długo, dochodziło prawie do zemdlenia. Nareszcie pan Gerard dał znak, że może mówić.
Dominik usiadł znowu w głowach łóżka.
— Wyskoczyłem z łódki na taras, mówił dalej morderca, i biegłem ku domowi. Krzyki dziewczynki, szczekanie psa, wszystko ustało... Zdawało mi się, że krzyki wychodziły jednej z komnat dolnych.
Zawołałem na Orsolę głosem zrazu lękliwym, potem całą siłą: nikt nie odpowiedział. Przyszło mi wtedy na myśl zawołać na Leonię, ale nie śmiałem, z obawy, ażeby nie wywołać jakiego cienia. Nie miałem światła i szedłem omackiem.
Reszta ognia dogorywała w kuchni, a jakkolwiek słabe ztąd powstawało światełko, łatwo było zobaczyć, że wszystko jest w porządku i że tam nic nie zaszło. Z kuchni przeszedłem do mieszkań służebnych, wciąż wołając Orsoli: nikt nie odpowiedział. Zdawało mi się jednak, że krzyki pochodziły ztamtąd.
Przyszedł mi na myśl alkierzyk za służebnią, który mi jeszcze pozostawał do zwiedzenia. Próbowałem otworzyć drzwi, ale natrafiłem na jakąś przeszkodę. Wołałem znowu Orsoli: żadnej odpowiedzi. Jedna przecież rzecz zastanowiła mnie. Przy świetle księżyca spostrzegłem, że szyby od alkierza którego okno wychodziło na ogród, były potrzaskane.
Schyliłem się: uczułem ciało rozciągnięte na ziemi; po ciepłej wilgoci rozlanej na podłodze kamiennej zdawało mi się, że ciało to leży we krwi. Pomacałem ręką, nie było to ciało dziecka...
Co to takiego?... Cofnąłem się do drzwi, przeszedłem przez służebnię, wróciłem do kuchni, zapaliłem świecę i z góry przerażony tem, co zobaczyć miałem, udałem się do trupa.
Co się stało w tem miejscu?...
Był to trup Orsoli, a krew była jej krwią... płynęła z okropnego otworu w gardle i spowodowała śmierć... Długi nóż kuchenny leżał przy umarłej.
Moją pierwszą myślą było, że dostałem pomieszania zmysłów, że byłem pastwą jakiejś strasznej halucynacji!... Ale nie, wszystko było rzeczywistością: leżał tam trup i krew Orsoli!
Przypominałem sobie wtedy krzyki dziewczynki, szczekanie psa i okropne światło stanęło mi w umyśle. Poszedłem do strzaskanego okna... nie miałem już wątpliwości.
Oto co się stało, a przynajmniej wydało mi się jasneni jak dzień.
Za powrotem z parku, Orsola chwyciła nóż, zaprowadziła dziewczynkę do alkierza. Tam chciała ją zabić; dziewczynka przerażona zaczęła krzyczeć, wołać pomocy, słyszałem te krzyki, którym odpowiadały szczekania Brezyla.
Pies, mówiłem ci już, był nadzwyczajnie do dziecka przywiązany; zrozumiał, że jego mała przyjaciółka jest w niebezpieczeństwie; musiał zapewne zrobić straszliwe wysilenie i zerwać łańcuch. Po zerwaniu łańcucha, jednym skokiem dopadł okna, szalonym rzutem przebił się przez szyby, wpadł do alkierza i skoczył na szyję Orsoli. Jego żelazna paszczeka rozdarła jej gardło i zmusiła rękę do puszczenia dziecka i noża.
A teraz cóż stało się z dzieckiem i z psem? Za jaką bądź cenę trzeba ich było wyszukać.
Widok trupa Orsoli przejął mnie trwogą i gniewem; przeszedłem przez zewnętrzne drzwi alkierza, które zostały otwarte. Temi zapewne drzwiami schroniła się Leonia.
Pobiegłem na wyszukanie jej; gdybym ją był spotkał, musiałbym zabić tak samo, jak zabiłem jej brata.
Mnich zadrżał.
— Co chcesz, mój ojcze! rzekł umierający, fatalna komplikacja zbrodni! Zbrodniarz musi zabijać wciąż, ponieważ raz zabił...
Wpadłem nasamprzód w główną aleję parku, ze strzelbą w ręku, nurtując wzrokiem w ciemnościach, biegnąc tam, gdzie usłyszałem szelest, każdy promień księżyca przeciskającego się przez liście biorąc za białą sukienkę dziewczynki. Wtej chwili byłem furjatem, pijanym wściekłością, pijanym krwią! Zatrzymywałem się na każdy szelest, strzelbę przykładałem do ramienia, wołałem Brezyla, krzyczałem:
— Czy to ty, Leoniu?
Ale nic nie odpowiadało, wszystko było ciche i martwe: park milczał jak grób, pusty, bez życia, jak nicość.
Naraz znalazłem się nad brzegiem stawu. Stanąłem przerażony; włosy zjeżyły mi się na głowie, rzuciłem okrzyk nie mający nic ludzkiego i biegłem w stronę przeciwną.
W istocie, biegłem raczej niż szedłem, żywo, gorączkowo, bezładnie; w biegu tym, za ukazaniem się celu, byłbym wywrócił wszystko, coby stanęło na drodze.
Blisko godzinę błąkałem się tak z alei w aleję, chodząc od krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa; żadnego śladu, żadnej wskazówki; milczenie i pustka. Na chwilę miałem myśl wypalić ze strzelby, by usłyszeć jakikolwiek odgłos, tak to milczenie wydawało mi się podobnem śmierci! Nareszcie zmordowany, umierający, zlany potem, straciłem wszelką nadzieję znalezienia śladu psa i dziecka. Byłem naprzeciwko zamku, u podnóża ganku, o sto kroków od stawu... Przerażała mnie ta woda martwa, zimna, nieporuszona, odwróciłem oczy, ale mimo woli kierowały się zawsze w jednę stronę. Widziałem przy brzegu, w trzcinach, czółno podobne do wielkiej ryby wyrzuconej, a na trawniku wiosło... Nie mogłem znieść tego widoku i wszedłem do domu.
Nie śmiałem zejść do trupa Orsoli. Poszedłem do mego pokoju, którego okna były pootwierane, a wychodziły na staw. Wszystko więc kierowało do tego przeklętego stawu.
Zbliżyłem się, ażeby zamknąć okiennice, ale w chwili gdym się wychylił na zewnątrz, by je ku sobie przyciągnąć, skamieniałem: pies jakiś kręcił się około stawu z nosem przy ziemi, jak gdyby śledził tropu; był to Brezyl! Czego on szukał? Biegnąc, obszedł on cały staw, potem, zatrzymując się w miejscu gdzieśmy wsiedli do czółna z Wiktorem, podniósł głowę, węszył w powietrzu, popatrzył na wszystkie strony, zawył żałośnie i rzucił się do wody.
Okropna rzecz! Płynąc, szedł on po tej samej drodze, jaką płynęła łódka; tak jakby bruzdy były dlań widoczne! Przybywszy do miejsca gdzie chłopca rzuciłem do wody, dał nurka.
Uważałem na wszystkie poruszenia psa, okiem niepowstrzymanem, z zapartym oddechem, na chwilę przestałem żyć. Woda wirowała w miejscu gdzie pies się zanurzył, dwakroć głowa jego ukazała się nad powierzchnią, słyszałem hałaśliwe oddychanie, za trzecim razem trzymał w pysku jakiś przedmiot bezkształtny, który ciągnął płynąc ku brzegowi.
Straszna rzecz! Przedmiotem tym, który po niesłychanych wysileniach wyciągnął na brzeg, był trup Wiktorka!
— Zgroza! wyrzekł ksiądz.
— Tak. Powiedz, powiedz, zawołał umierający, czy pojmujesz, co na ten widok działo się we mnie?... Jak w dzień sądny, przepaście oddawały umarłych!!... Rzuciłem okrzyk wściekłości, wziąłem strzelbę, zbiegłem po cztery schody na dół.
Jakim sposobem stało się, żem nie stoczył się ze schodów... żem czoła nie rozbił o płyty przedsionka, nie wiem! Stanąłem na ganku. Zarośla zasłaniały widok psa i dziecka, szedłem ażeby jaknajwięcej zbliżyć się do psa nie będąc widzianym. Przybywszy do zarośla, byłem już tylko trzydzieści kroków; pies ciągnął trupa w stronę przeciwną zamkowi.
Przyszedł mi na myśl wyłom! A! zapewne przez ten wyłom schroniła się Leonia; przez ten zapewne wyłom pies chciał przeciągnąć trupa! Gdyby przypadek nie był zrządził, że widziałem wszystko, ten nikczemny pies byłby mnie wydał.
W chwili gdy ukazałem się po drugiej stronie zarośla, pies zwietrzył mnie. Wtedy puścił dziecko i obrócił przeciw mnie swą krwawą paszczekę i zapłonione źrenice, które iskrzyły się w nocy jak dwa węgle. Słyszałem szczęki klapiące jedna o drugą.
Pochwyciłem chwilę, w której wahał się, by dojść, czy on będzie unosił dziecko w stronę wyłomu, czy rzuci się na mnie. Zmierzyłem do niego z dokładnością człowieka, który życie stawia na kartę, i dałem ognia. Pies zachwiał się i zagłębił w las jęknąwszy długo i boleśnie. Pobiegłem za nim, spodziewając się doścignąć i dobić drugim strzałem. Ugodzony był silnie, gdyż przy świetle księżyca widziałem ślad krwi na trawie... Szedłem za tym śladem, dopóki byłem na otwartem miejscu, ale w lesie straciłem wszelkie oznaki. Biegłem wszelako aż do wyłomu. On musiał wyjść przez ten wyłom, przez ten wyłom w każdym razie musiała wyjść Leonia: kawałek jej kołnierzyka wisiał u krzaka cierni.
Co się z nią stało? Upłynęła godzina jak mur przebyła, droga z Fontainebleau do Paryża szła o pół ćwierci mili. W którą udała się stronę, czy spotkała kogo, dokąd, ją zaprowadzono? Przytem, jeżeli podczas gdy szukam jej za murami, ktoś wejdzie do zamku i znajdzie na tarasie trupa Wiktorka! Najważniejszą rzeczą było przedewszystkiem trupa tego usunąć.
W tej chwili dopiero wróciły mi pierwsze myśli zachowawcze. Jakże mogłem być tak głupi, żeby trupa zostawić w stawie! Czyż nie wiedziałem, że po pewnym przeciągu czasu topielców woda wyrzuca? Bardzo dobrze się stało, że Brezyl wydobył go ze stawu i wyciągnął na taras: pochowam go w jakiem ustronnem miejscu ogrodu, i wszelki ślad zbrodni zniknie.
Wróciłem do parku, zerwawszy z ciernia szmatek oderwany od kołnierzyka Leoni i cwałem pobiegłem nad staw. W biegu przyszła mi myśl straszna, myśl od której doznałem zawrotu głowy. „A nuż nie znajdę już trupa nad wodą, to gdzie go szukać?“ Był on tam, na szczęście... Na szczęście! rozumiesz? Przerażające to są rzeczy, które ci mówię.
— O! tak! tak! przerażające! szepnął mnich, który czuł, że przy tem opowiadaniu włosy mu na głowie stawały.
Umierający mówił dalej:
— Dla zakopania dziecka potrzeba mi było rydla, ale za wiele cierpiałem przez te kilka chwil gdym się oddalił. Zarzuciłem więc strzelbę na plecy, chłopca na ramię, i szedłem aż do lamusa, w którym stary Wincenty składał swe narzędzia ogrodnicze, by ztamtąd wziąć łopatę.
Znalazłem narzędzie potrzebne. Lamus stał w ogrodzie warzywnym, chciałem więc pochować chłopca w miejscu najbardziej ztamtąd odległem, w największej ustroni parku. Przeszedłem więc znowu przez taras, widząc wciąż przed sobą, przy świetle księżyca, ohydną sylwetkę człowieka unoszącego trupa dziecięcego: nogi jego wisiały mi z przodu, głowa zaś z tyłu.
Przyśpieszyłem kroku i zapuściłem się w las.
Podróż jaką odbędę po drodze wieczności, od dnia mojej śmierci do dnia sądu ostatecznego, nie będzie dla ranie straszniejszą od nocnego pochodu w ciemnościach, utworzonych przez wielkie drzewa; nogi mi drżały, dyszałem, zmuszony niekiedy stanąć dla nabrania oddechu.
Nagle uczułem się zatrzymanym. Chciałem posunąć się, coś mnie cofnęło wstecz. Zdjął mnie dreszcz, nogi ugięły się podemną... zawrót z całym orszakiem widm przeszedł mi przed oczyma: czułem się blizkim śmierci. Nakoniec uczyniłem wysilenie, i odważyłem się spojrzeć za siebie. Płowe włosy chłopczyka zaczepiły się o złamaną gałęź, i oto cała przeszkoda. Wszystko to trwało ledwie kilka sekund; ale przez kilka sekund widziałem błyszczący nad sobą siekacz gilotyny!
Zacząłem śmiać się śmiechem strasznym, szarpnąłem trupem; jedna część włosów pozostała na gałęzi, ja zaś szedłem dalej.
Zdawało mi się nareszcie, że znalazłem miejsce właściwe: było to pod gęstemi zaroślami, o kilka kroków od ławki darniowej, na której siedziałem może wszystkiego dwa razy, odkąd mieszkałem w tym zamku. Była tam, pomiędzy łodygami bzowych krzewów, przestrzeń o trzech stopach średnicy mniej więcej; kopiąc pionowo ziemię, mogłem skończyć za godzinę lub półtory. Wziąłem się do roboty.
Ojcze! jakąż to straszną, jaką straszną przebyłem godzinę kopiąc tę jamę!... Było około drugiej z rana jakem rozpoczął, jest to chwila, w której w miesiącu sierpniu, budzą się pierwsze drgnienia natury; ptaki na gałęziach, zwierzęta w krzakach. Odwracałem się na każdy szelest mniemając, że słyszę czyjeś kroki; woda spływała mi po twarzy, oddech ze świstem wydobywał się z piersi.
Czułem, że dzień się zbliża... Nareszcie ukończyłem pracę grobową. Wpuściłem ciało chłopczyka w otwór, trzymający najmniej cztery stopy głębokości, potem zasypałem go ziemią nagromadzoną około dołu, depcząc ją nogami, ażeby grunt nie przedstawiał żadnej wyniosłości; a ponieważ cała ziemia zmieścić się nie mogła z powodu miejsca jakie trup zajął, rozrzuciłem resztę po stronach. Poczem udałem się o sto kroków ztamtąd po wielką warstwę mchu, którą umocowałem w miejscu, gdzie ziemia była świeżo poruszoną. Dzięki tej ostrożności, nie pozostało żadnego śladu ciężkiej tej pracy.
Czas był też! Gdym kończył, słońce już otwierało obłoki, a na szczycie dębu, którego konary rozpościerały się nad moją głową, zaśpiewał kos...

VIII.
Koniec spowiedzi.

Słońce i światło, sprowadziły te dwa straszne widma dzienne: pamięć i zastanowienie! Na słońce spojrzałem jak więzień skazany na śmierć, który z rana spostrzega dozorcę mającego mu oznajmić godzinę wyroku.
Trzeba było coś naprędce wymyślić; ale wszystko we mnie było trwogą, niepewnością, chaosem, i byłbym się nigdy nie zdobył na tyle przytomności umysłu, by zestawić środki usprawiedliwienia, gdyby przedtem wszystkiego nie była z góry ułożyła Orsola.
Śmierć jej nawet rzucała na wypadki tej strasznej nocy większy jeszcze mrok, a nadewszystko oddalała odemnie podejrzenia; moje uwielbienie dla tej istoty poszło w przysłowie: nie można więc było mieć podejrzenia, żem się do jej śmierci przyczynił. Pies wreszcie, który leżał gdzieś zabity byłby dowodem, że nie przybywszy dość wcześnie by ją ocalić, pomściłem ją jednak.
Nie miałem na sobie żadnego śladu tego okropnego świadka, którego nic usunąć nie może: krwi; po kilku więc wysileniach umysłu, zdołałem osiągnąć nieco spokoju.
Co mnie tylko napełniało obawą, to ucieczka Leoni; ale w przypuszczeniu nawet, że ona coś powie, to będzie mogła tylko oskarżyć Orsolę, która nie żyje.
Wszedłem do mego pokoju, usunąłem wszystkie ślady wczorajszej orgii, wychyliłem duszkiem resztę butelki, poprawiłem nieład w ubraniu i pobiegłem do miejscowego mera.
Był to człowiek uczciwy, prosty chłop, robotnik jakim dawniej ja byłem, który z powodu tej wspólności zajęć jakie z nim miałem będąc jeszcze młodym, polubił mnie bardzo i miał we mnie zaufanie. Wypowiedziałem mu bajkę, którąśmy ułożyli z Orsolą, to jest, że dzieci znikły, a ucieczka ich przypadająca równocześnie z wyjazdem pana Sarrantego i skradzeniem stu tysięcy talarów naprowadzała na myśl, że to on stał się sprawcą tej kradzieży i tego zabójstwa.
— O, biedny ojcze! wyrzekł z cicha Dominik wznoszący oczy i ręce do nieba.
— Tak; ale skoro niebo karze mnie, zawołał umierający, skoro ja sam zwracam mu tę czystość jaką skaziłem, to trzeba mi przebaczyć, ojcze!... bo jakże chcesz ażeby Bóg mi przebaczył, jeżeli ty mi nie przebaczysz?
— Mów dalej, rzekł mnich.
— Ja zaś w taki sposób wytłómaczyłem spóźnienie moje w zawiadomieniu władzy. W przeddzień wróciłem bardzo późno; sądząc, że wszyscy śpią, poszedłem prosto do swego pokoju i położyłem się. Z rana obudziłem się równo ze świtem. Nie słysząc w domu żadnego ruchu, wstałem; przechodząc przez gabinet spostrzegłem szufladę od biórka wyłamaną. Zajrzałem do pokoju Orsoli, był pusty; do pokojów dziecinnych także puste; zawołałem, nikt nie odpowiedział. Zszedłem na dół, szukałem i nareszcie w alkierzu znalazłem trupa Orsoli broczącego we krwi! Natura rany nie zostawiała najmniejszej wątpliwości co do natury jej śmierci: pies ją zagryzł. Wtedy spostrzegłem na tarasie leżącego psa, który zerwał łańcuch, porwałem więc strzelbę i wypaliłem do Brezyla, który raniony, uciekł.
Mer uwierzył tej bajce; moje zacinanie się, powtarzania, moją bladość, złożył na karb zgrozy; pocieszał ranie jak mógł i kazawszy swemu pomocnikowi zawiadomić władze odnośne, poszedł ze mną do zamku. Nie powiedziałem, rozumie się, ku której granicy schronił się pan Sarranti; miałem oczywiście jedno tylko życzenie, ażeby mógł jak najprędzej wydostać się z Francji.
Zamknąłem się w pokoju, resztę zamku pozostawiając badaniom sądowym, prosząc tylko mojego przyjaciela, mera z Viry, by wpłynął na innych, ażeby o ile możności uszanowano boleść moją. Poczciwy człowiek wziął na siebie wszystko, i dotrzymał słowa.
Dodać trzeba i to, że nadeszła wiadomość o wykryciu spisku; jak liczyłem tak się stało, wiadomość ta przyszła mi w pomoc. Gdy się dowiedziano, że pan Sarranti był jednym z najfanatyczniejszych działaczy stronnictwa bonapartystowskiego, gazety rządowe nie omieszkały podjąć oskarżenia o zabójstwo i kradzież, by je rzucić na głowę całego stronnictwa.
Policja byłaby nawet w rozpaczy; gdyby odkryła prawdziwych zbrodniarzy: w roku 1820 rząd rad był niesławie bonapartystów imionami morderców i złodziei, tak jak w r. 1815 sam zniesławił się mianem zbójców; a była to dla niego dobra gratka, iż może takie oskarżenie rzucić na człowieka, co przybył ze św. Heleny i żył w poufałości z cesarzem.
Nie miałem więc żadnej istotnej obawy; wszystkie podejrzenia minęły zbrodniarza, by pójść za niewinnym; a jakkolwiek niewinny, ojciec twój, w razie ujęcia go, wątpię czyby uszedł rusztowania.
Ksiądz powstał z siedzenia; blady był, jak umierający. Ta myśl, że ojciec jeno mógł paść ofiarą fałszywego oskarżenia, ze wszystkiemi pozorami winy, przerażała go niemal do utraty zmysłów.
— O! ja wiedziałem dobrze, iż on jest niewinny! rzekł, a jednak byłbym patrzył na jego śmierć, bez możności ocalenia! O! panie, panie, jesteś bardzo...
Zatrzymał się, chciał powiedzieć: „bardzo nikczemny!“
Umierający schylił głowę; pragnął on właśnie, ażeby boleść człowieka wyczerpała się w słowach i żeby w synu pozostało tylko miłosierdzie kapłana.
— Ale, mówił dalej mnich, pomimo wyznania pańskiego, to straszliwe oskarżenie niemniej ciężyć będzie wiecznie na głowie ojca mojego!
— Przecie ja umieram... wyjąkał chory.
— Więc po śmierci twojej, zawołał Dominik, wolno mi będzie wyjawić wszystko?
— Wszystko, panie! Czyliż nie dlatego błogosławiłem Opatrzność, że ciebie sprowadziła do mojego łoża?
— A! westchnął ksiądz z ulgą w piersiach, ojcze mój! biedny ojcze’... Czy wiesz, że gdyby wiedział jakie ciąży na nim oskarżenie, z narażeniem głowy wróciłby był, by bronić swej niewinności.
— Wiem, ojcze... Owóż, po mojej śmierci napisz do niego, niechaj powróci, ale, na imię Boga! nie rzucaj trwogi i rozpaczy na te kilka chwil życia, jakie mi pozostają!
Ksiądz uczynił znak uspokajający umierającego.
— Posłuchaj jeszcze jednego wyznania, mówił dalej Gerard... Od siedmiu lat, jak zbrodnia została spełnioną, ha! muszę ja mieć jakąś nikczemną naturę, nieprawdaż?... otóż, od siedmiu lat nie doznawałem ani chwili uczucia wyrzutu. Nie, nie, z wyrzutem samym byłbym sypiał, żył spokojny, szczęśliwy może; ale strach sądu, groza kary, oto co mroczyło dni moje, udręczało noce!... O! ileż to razy we śnie stawałem przed trybunałem! ileż razy, mimo błagań, łez, zaprzeczeń, słyszałem rozbrzmiewający wyraz. „Zabójca!“ ileż razy czułem na szyi zimne nożyczki obcinające włosy, i drżałem, przy odskakiwaniu od bruku złowrogiego wózka! ileż razy w dali, ponad wszystkiemi głowami, widziałem albo wystające dwie czerwone ręce, albo błyszczący siekacz ohydnej gilotyny!
— Nieszczęśliwy! zawołał ksiądz, patrząc z litością na tego człowieka, żywy obraz strachu.
— Dlatego wydaliłem się z Viry! dlatego zamieszkałem w Vanvres, dlatego spełniam dobre uczynki...
Ksiądz żywo odwrócił się na te ostatnie słowa.
— Tak, tak, mój ojcze, rzekł umierający, jałmużna jest płaszczem, którym zakrywam się, ażeby nie widziano mojego odzienia krwią splamionego! Któżby śmiał przyjść do mnie, wśród tego orszaku dobrych uczynków, jakie koło mnie czuwają?
— Ten, który przychodzi teraz! rzekł Dominik, wznosząc rękę do nieba, Bóg!
— Tak, wiem, rzekł umierający. Ten, o którym człowiek przypomina sobie kiedy ma umrzeć; Ten, który widzi krew pod płaszczem, twarz pod maską! Ale przed Tym, mój ojcze, mieć będę dwa potężne stawiennictwa: strach mój i twoją niewinność.
Nieszczęśliwy nie mógł wyrzec, że będzie miał wyrzuty sumienia.
— Dobrze, rzekł ksiądz, dokończ.
— Kilka słów tylko pozostaje mi dodać... Jak ci powiedziałem, moją nie jedyną, ale główną obawą, było zniknienie Leoni. Poszedłem do prefektury policji, przedsiębrałem i przedsiębrać kazałem wszelkie możliwe środki: nigdy żadnej wiadomości o tem dziecku otrzymać nie mogłem.
Przyszła mi na chwilę chęć wrócić do Vic-Dessos, ale tam mieszkał pan Sarranti, tam syn się jego urodził, tam znano mnie ubogim, i przez zazdrość mógłby ktoś dochodzić źródła mojego majątku.
Udałem się w podróż, rok bawiłem we Włoszech, rok we Flandrji, ale przy każdym wschodzie słońca, które mi przypominało ową straszną jutrzenkę 20 sierpnia, myślałem, azali tam we Francji nie odkrył kto jakiej wskazówki, coby stanęła tu przed memi oczyma zagranicą. Wróciłem do Francji, zwiedziłem Burgundję potem Owernię.
Pewnego wieczora, w chacie, gdzie prosiłem o gościnność, usłyszałem jak gospodarz mój z gospodynią opowiadali z najdrobniejszemi szczegółami życie pewnego zacnego człowieka. Dotyczyło to jakiegoś szlachcica z okolic Issoire, który skutkiem drobnej zwady pojedynkował się i zabił swego najlepszego przyjaciela. Od tej chwili człowiek ten przedał swój zamek, włości, inwentarze, całe mienie rozdzielił między ubogich, a sam w pracach pożytecznych, w uczynkach chwalebnych szukał zapomnienia tej mimowolnej zbrodni; tylko, że on czynił to z wyrzutu.
Ale ja powiedziałem sobie tak: „Człowiek po spełnieniu zbrodni rzeczywistej, prawdziwego zabójstwa, czyż nie uniknąłby podejrzenia, tworząc sobie wziętość podobną tej, jaką nabył ten szlachcic? Czyńmyż więc przez ostrożność, przez egoizm, przez strach, to co on czyni przez wyrzut“.
Powróciłem do Paryża, poszukałem miejsca zamieszkania w okolicach, znalazłem ten oto dom, kupiłem go i przedsięwziąłem to wielkie dzieło filantropii, które zjednało mi imię człowieka zacnego.
Ale skoro umrę, mój ojcze, pamięć moja należy do ciebie, uczyń z niej ofiarę dla pana Sarranti, wyjednaj mu ułaskawienie jako spiskowemu, ja wziąłem na siebie, dowieść jego niewinności, jako zabójcy!
— Czy uwierzą zeznaniu syna na korzyść ojca?
— Przewidziałem ten zarzut, ojcze. Wstań i weź ten klucz.
Umierający podał mnichowi klucz, który miał ukryty pod poduszką.
— Otwórz drugą szufladę biurka, dodał, znajdziesz tam zwój papierów opatrzony trzema pieczęciami.
Dominik wstał, wziął klucz, otworzył szufladkę i dobył z niej zwój papieru.
— Oto jest, rzekł.
— Czy nic na nim nie napisane?
— Przeciwnie, napisane:
„Jest to moja powszechna spowiedź przed Bogiem i ludźmi, ażeby w razie potrzeby ogłoszoną była publicznie po mojej śmierci.

Podpisano:
Gerard Tardieu“.

— Papier ten zawiera w całości opowiadanie jakie tylko co skończyłem, własną ręką moją spisane. Kiedy już przestanę żyć, rozporządzaj niem, zwalniam cię z tajemnicy spowiedzi.
Mnich z poruszeniem radości i mimowolnego tryumfu przycisnął papier do piersi.
— Teraz, mój ojcze, rzekł umierający, czy nie pocieszysz mnie kilkoma słowy nadziei?
Mnich zbliżył się wolno i poważnie, rzekłbyś, że twarz jego wzniesiona do nieba, rozjaśniła się światłem niebiańskiem. W świetle tem wydawał się on ideałem miłosierdzia ludzkiego.
Umierający czując, że to przebaczenie się zbliża, podniósł się i głowę w tę stronę skierował.
— Mój bracie, rzekł Dominik, może trzebaby wobec Pana wyższego i silniejszego wstawiennictwa, ażeby przebaczył tobie, ale ja, jako człowiek, jako syn, jako kapłan, przebaczam ci!... Niechaj Bóg raczy przyjąć odpuszczenie, o które Go dla ciebie błagam, w imię Ojca, który jest dobrocią, w imię Syna, który jest poświęceniem, w imię Ducha Świętego, który jest wiarą!
I zwolna położył blade i białe ręce na nagiej i wychudłej czaszce umierającego.
— Teraz, mój ojcze, zapytał pan Gerard, co mi czynić pozostaje?
— Módl się! rzekł mnich.
Potem wyszedł zwolna, z rękami złożonemi, błagając Boga, ażeby mu pozwolił zabrać wszystko co było złem, nędznem i podleni w tym człowieku.
Umierający padł twarzą na poduszkę i leżał nieruchomy, jak gdyby już dusza oddzieliła się od ciała.

IX.
Powrót do Justyna.

Niech Dominik uspokojony o życie i cześć swego ojca, z sercem pełnem nadziei i radości, przebywa śpiesznie krótką przestrzeń z Vanvres do Bas-Meudon, gdzie zastanie gotowy powóz pogrzebowy, zawierający ciało Kolombana, a my powróćmy do Justyna, cwałem pędzącego po drodze wersalskiej, zaopatrzonego przez pośrednictwo Salvatora w instrukcje pana Jackala, co do pani Desmarets.
Dla tych czytelników naszych, którym charakter bakałarza, nacechowany pozorną słabością, zdawał się nie zasługiwać na współczucie Salvatora i Jana Roberta — powiemy, że ta rezygnacja, która na pierwszy rzut oka mogłaby się zdawać brakiem energii, nam wydaje się przeciwnie, jednym z pięknych przejawów siły.
Kto zobaczyłby Justyna, gdy odwołując się do wspomnień chłopięcych, rzucił się jak skończony jeździec na konia Jana Roberta, pędził po bruku, rozdzierał przestrzeń, ten powiedziałby niezawodnie, że to ramię silnego człowieka i noga pewna siebie, kierują w szalonym biegu tym koniem o rozpuszczonej grzywie, podobniejszym do ptaku unoszącego zdobycz, niż do arabskiego bieguna unoszącego jeźdźca.
Po godzinie szalonego biegu, podczas gdy myśli Justyna, idąc niejako za pędem rumaka, żywo cisnęły się w mózgu, zatrzymał się zdyszany przed bramą zakładu.
Pędził prawie godzinę do Wersalu; było już wpół do dziewiątej, kiedy zadzwonił do pani Desmarets.
Wszyscy dawno już wstali, pani Desmarets była sama w pokoju, nie skończyła się jeszcze ubierać. Justyn kazał jej oświadczyć, że chce z nią mówić natychmiast. Zdziwiona tak rannemi odwiedzinami, prosiła Justyna, ażeby poczekał. Ale Justyn odpowiedział, że powód, który go sprowadza, ze względu na swą nagłość nie cierpi zwłoki, prosił więc przełożoną, aby go przyjęła natychmiast.
Pani Desmarets, zmieszana naleganiem, zarzuciła szlafrok i otworzyła drzwi, by wejść do salonu, ale Justyn stał przed temi drzwiami. Ujął rękę zdziwionej pani Desmarets i zawrócił ją do pokoju, którego drzwi za sobą zamknął.
Wtedy dopiero przełożona spojrzała na Justyna, oświeconego światłem okien i krzyknęła. Przeraziła ją bladość śmiertelna i ponura energja jego fizjognomji, zazwyczaj tak łagodnej i cichej.
— O, Boże mój! co się stało? zapytała.
— Wielkie nieszczęście, pani, odrzekł Justyn.
— Panu, czy Minie?
— Obojgu...
— Boże mój!... Czy mam zawołać Miny, czy chcesz pan rozmówić się z nią?
— Miny tu nie ma.
— Jakto, nie ma jej tu? A gdzież jest?
— Nie wiem.
Pani Desmarets patrzyła na Justyna, jak na warjata.
— Nie ma jej tu! nie wiesz pan gdzie jest! co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że ją tej nocy porwano.
— Ależ ja sama wczoraj wieczór zaprowadziłam ją do jej pokoju, pozostawiłam z panną Zuzanną de Valgeneuse.
— Otóż, dziś, już jej tam nie ma.
— O! mój Boże! zawołała pani Desmarets wznosząc oczy do nieba, czy jesteś pan pewnym tego co mówisz?
Justyn dobył z kieszeni kartkę pisaną ołówkiem, którą oddał mu Babolin.
— Przeczytaj pani, rzekł.
Pani Desmarets szybko przeczytała bilet. Poznała pismo Miny i czując się bliską omdlenia, wydała okrzyk, wyciągając ręce.
Justyn wstał, podtrzymał ją i przysunął fotel.
— O! zawołała, jeżeli to prawda, to jabym na kolanach powinna prosić pana o przebaczenie za boleść, jaką ci sprawiam!
— To prawda, rzekł Justyn. Ale nie dajmy się ugiąć, chyba gdy będziemy już pewni, że na tę boleść nie ma lekarstwa; co do mnie, skoro mi zbraknie nadziei w ludziach, będę jeszcze miał ją Bogu.
— Ale co czynić, panie? zapytała przełożona.
— Czekać, a oczekując, czuwać, ażeby nikt nie wszedł — do pokoju Miny, ani do ogrodu.
— Na kogo czekać, panie?
— Na agenta władzy, który ma tu przybyć za godzinę.
— Jakto! zawołała pani Desmarets, więcej wystraszona, niżeli wzruszona, tu przybyć ma policja?
— Bez wątpienia, odpowiedział Justyn.
— Dom mój jest zgubiony! ozwała się przełożona.
Egoizm ten głęboko dotknął Justyna.
— A jeżeli policja nie przybędzie, to moja Mina zgubiona! odparł. Cóż tedy pocznę? dodał zimno.
— Panie, jeżeli jest sposób uniknienia skandalu, proszę cię, użyj go.
— Ja nie wiem, co pani nazywasz skandalem, rzekł Justyn marszcząc brwi.
— Jakto, pan nie wiesz, co ja nazywam skandalem? odparła przełożona składając ręce.
— Skandalem dla mnie, proszę pani, jest to, gdy kobieta, której matka moja powierzyła córkę, której ja powierzyłem małżonkę, śmie mi nakazywać milczenie, kiedy domagam się powrócenia powierzonego skarbu.
Odpowiedź była tak surową, że pani Desmarets zdawała się zgnębioną.
— Ależ panie, zawołała ze łzami, wszystkie matki odbiorą mi swoje córki!
— A ja, pani, odparł Justyn oburzony samolubstwem tej kobiety, która w obec takiej boleści zajęta była tylko szkodą, jaką porwanie Miny domowi jej wyrządzić może, a ja, pani, gdybym był twoim sędzią, kazałbym na froncie twojego zakładu umieścić hańbiący napis, któryby odwrócił wszystkie matki!
— Ależ panie, twoje nieszczęście nie dozna ulgi przez szkodę, jaką mnie wyrządzisz.
— Nie, ale szkoda jaką ja pani wyrządzę, ochroni innych od nieszczęścia podobnego mojemu.
— W imię uczucia, jakie miałam dla Miny, nie gub mnie pan.
— W imię ufności, jaką w tobie pani, pokładałem, nie żądaj niczego ode mnie.
Na twarzy Justyna była taka rozpaczliwa zawziętość, iż pani Desmarets zrozumiała, że nic nie wskóra. Zdając się więc na los, rzekła:
— Niechże się więc stanie, jak pan chcesz, w milczeniu poniosę karę.
Justyn skinieniem głowy dał znak, że jest to jedyna dla niej droga.
Następnie po kilku minutach milczenia:
— Panie, odezwała się przełożona, czy pozwolisz zadać kilka zapytań?
— Owszem.
— Jakiej przyczynie przypisujesz pan zniknienie Miny?
— Tego właśnie nie wiem, tego dowiem się od sprawiedliwości, jak mam nadzieję.
— Jest-żeś pan pewnym, że ona nie znikła dobrowolnie?
Serce Justyna ścisnęło się na obelgę, rzuconą jego narzeczonej.
— Jakżeż pani, która od pół roku masz ją wciąż przed oczyma, możesz mi zadawać podobne pytanie?
— Pytałam się pana, czy pewnym jesteś jej miłości.
— Czytałaś pani jej list; kogoż ona na ratunek wzywa?
— Byłaby więc porwana przemocą?
— Bezwątpienia.
— Ależ panie, to niepodobna: mury są wysokie, okna mocno zamknięte, Mina by krzyczała.
— Pani, są drabiny do wszystkich murów, obcęgi do wszystkich okien, kneble do wszystkich ust.
— Czy zachodziłeś pan do pokoju Minv?
— Nie.
— Ależ to nasamprzód trzeba było uczynić! Chodźmy tam natychmiast, jeżeli pan chcesz.
— Przeciwnie, pani, nie chodźmy tam wcale, proszę o to.
— Jestto jednak jedyny sposób przekonania się, że jej tam nie ma.
— A ten list?
— Gdyby, w skutek rachuby, której nie mogę sobie wytłómaczyć, gdyby dla dokonania jakiego złowrogiego zamiaru, przysłano panu fałszywy list, gdyby Mina nie była porwaną, gdyby była w swoim pokoju...
Coś podobnego do olśnienia przeszło przed oczyma Justyna. On sam tak mało rozumiał z tego, co zaszło, że nadzieja jakkolwiek niedorzeczna, zaczęła wstępować do jego serca. To też wbrew zaleceniom Salvatora, umyślił pójść na dół z panią Desmarets aż pode drzwi osobnego pokoju, zajmowanego przez Minę.
Przybywszy tam, pani Desmarets, podczas gdy Justyn z ręką na piersiach tłumił bicie serca, zastukała cicho, potem głośniej, potem jeszcze głośniej. Napróżno: nikt się nie odezwał.
Próbowała wstrząsnąć drzwiami, także napróżno: drzwi były zamknięte z wewnątrz.
Pani Desmarets zamierzyła wtedy posłać po ślusarza, ale Justyn, którego milczenie to zwróciło do poprzedniej rozpaczy, przypomniał zaleccnia Salvatora i stanowczo sprzeciwił się, by wołać ślusarza.
— Zobaczmyż chociaż przez ogród, czy nie będzie można czego dostrzedz z okna, odezwała się przełożona.
— Przepraszam panią, odparł Justyn, ale wejście do ogrodu jest czasowo wzbronione.
— Nawet mnie?
— Tak pani.
— Ależ, panie, ja jestem u siebie!
— Mylisz się pani, wszędzie gdzie jest prawo, to prawo jest u siebie, a ja w imieniu prawa zabraniam pani wchodzić do tego ogrodu!
I dla większej pewności, zaniknął drzwi na dwa spusty? wydobył klucz i schował do kieszeni.
Pani Desmarets miała wielką ochotę wołać, krzyczeć, posłać nawet w razie potrzeby po komisarza, by Justyna wydalić z domu, ale zrozumiała, że młodzieniec ten, zawsze pokorny i cichy, nigdyby tak nie postępował, gdyby nie był pewnym poparcia.
Co do Justyna, oparł się spokojnie o drzwi.
— Czy pan myślisz długo tak stać na straży przy tych, drzwiach? zapytała przełożona.
— Dopóki nie nadejdą ludzie, których oczekuję.
— A kiedy nadejdą?
— Nigdy tak prędko, jakbym pragnął.
— A zkąd mają przybyć?
— Z Paryża.
— Pozwolisz pan, że cię na chwilę opuszczę.
— Proszę.
Justyn skłonił się jakby na znak zwolnienia pani Desmarets.
Przełożona wróciła do swego pokoju, ubrała się prędko, następnie otworzyła okno i zapuściła wzrok na drogę do Paryża.
Po upływie pół godziny spostrzegła ukazujący się powóz, który pędził szybko i zatrzymał się przed bramą zakładu. Wyszło z niego dwóch ludzi: pan Jackal i Salvator.
Pan Jackal miał zadzwonić, kiedy drzwi od zakładu otworzyły się same, a raczej ręką Justyna, który usłyszawszy turkot, a domyślając się, że to powóz przywożący pana Jackala i Salvatora, wybiegł niecierpliwie naprzeciw.
Salvator widząc wzburzenie i bladość Justyna, wziął go za rękę i ściskając serdecznie:
— Bądź mężnym, mój biedny panie Corby! rzekł, są, wierzaj mi, nieszczęścia jeszcze większe niż twoje!
I myślał o nieszczęściu Karmelity, która ma odzyskać rozum i dowiedzieć się, że Kolomban nie żyje.

X.
Zejście na grunt.

Pan Jackal dowiedziawszy się przez Salvatora, że Justyn jest narzeczonym Miny, głęboko skłonił się młodzieńcowi i zapytał, czy nikt nie wchodził do pokoju i ogrodu.
— Nikt, panie, odpowiedział Justyn.
— Czy jesteś pan pewnym?
— Oto klucz od ogrodu.
— A od pokoju panny Miny?
— Drzwi są zamknięte z wewnątrz.
— Aha! wyrzekł pan Jackal.
Następnie, prowadzony przez Justyna, przybył do rodzaju rozmawialni mieszczącej się między dziedzińcem i ogrodem, zkąd wychodził korytarz wiodący do pokoju Miny. Wtedy oglądając się dokoła:
— Gdzie jest przełożona zakładu? zapytał.
W tej chwili weszła pani Desmarets.
— Oto są panowie, których oczekiwałem z Paryża, oświadczył Justyn.
— Czy pani wiedziałaś cośkolwiek o zniknięciu panny Miny przed przybyciem pana Corby? zapytał pan Jackal.
— Nie, nie mam nawet dotąd żadnej pewności, odpowiedziała drżącym i wzruszonym głosem pani Desmarets, ponieważ nie wchodziliśmy do pokoju Miny.
— Wejdziemy tam zaraz, bądź pani spokojna, rzekł pan Jackal.
I spuszczając okulary na poziom końca nosa według zwyczaju, badał panią Desmarets z pod obu szkieł, które jak powiedzieliśmy, przeznaczone były raczej do zakrycia oczu, niż do rozjaśnienia wzroku, potem, nasuwając okulary, potrząsnął głową.
Salvator i Justyn niecierpliwie oczekiwali dalszego ciągu badania.
— Gdyby panowie zechcieli wejść do salonu, rzekła pani Desmarets, byłoby nam lepiej, niż w tej rozmawialni.
— Dziękuję, odrzekł pan Jackal znowu rzucając okiem dokoła siebie i uważając, niby skończony generał, że założył obóz w doskonałej pozycji. Teraz, mówił, przejmij się pani dobrze odpowiedzialnością przełożonej zakładu naukowego, której brak jednej pensjonarki i namyśl się dobrze, nim odpowiesz na moje zapytania.
— O panie! trudno, ażebym boleśniej była dotkniętą, niż jestem w tej chwili, odezwała się pani Desmarets ocierając łzy, a co się tyczy namysłu przed odpowiedzią, jest to niepotrzebne, gdyż odpowiadać będę tylko prawdę.
Pan Jackal uczynił mały znak potakiwania; i mówił dalej:
— O której godzinie kładą się spać uczennice?
— W zimie o ósmej.
— A dozorczynie?
— O dziesiątej.
— Czy jedne czuwają dłużej niż drugie?
— Jedna tylko.
— A, ta o której godzinie idzie spać?
— Około wpół do dwunastej lub o samej północy.
— Gdzie ona sypia?
— Na pierwszem piętrze.
— Czy nad pokojem panny Miny?
— Nie, osoba, która czuwa, mieszka w pokoju wychodzącym zarówno na sypialnię i na ulicę, gdy pokój biednej Miny wychodzi na ogród.
— A pani sama gdzie mieszkasz?
— W pokoju na pierwszem piętrze, dotykającym do salonu a wychodzącym na ulicę.
— Więc żadne z okien pani nie wychodzi na ogród?
— Moja ubieralnia tylko z tamtej strony jest oświetloną.
— O której godzinie wczoraj pani usnęłaś?
— Około jedenastej.
— Ha! ozwał się pan Jackal, obejdźmy nasamprzód dom; pójdź ze mną, panie Salvatorze. Ty, panie Justynie, zostań i bądź towarzyszem pani.
Słuchano pana Jackala, jak generała armią dowodzącego.
Salvator poszedł za naczelnikiem policji. Justyn pozostał z panią Desmarets, która padła na krzesło i wybuchnęła płaczem.
— Ta kobieta nic nie znaczy w tej sprawie, rzekł pan Jackal schodząc z ganku i przesuwając się przez dziedziniec do drzwi od ulicy.
— Po czem pan sądzisz? zapytał Salvator.
— Po jej łzach, winni drżą, ale nie płaczą.
Pan Jackal oglądał dom. Tworzył on kąt przecięty przez ulicę i przez uliczkę pustą, ale wybrukowaną. Zapuścił się w tę uliczkę, jak wyżeł wietrzący zwierzynę. Na lewo, w długości około pięćdziesięciu kroków, wznosił się mur ogrodu zakładowego, ponad którym widać było drzewa. Pan Jackal szedł dołem muru z nadzwyczajną uwagą. Salvator szedł za panem Jackalem. Policjant patrzył na uliczkę potrząsając głową.
— Zła przecznica, w nocy! rzekł, przecznice te utworzone są umyślnie dla porywających i dla złodziei.
Po dwudziestu kilku krokach, pan Jackal schylił się i podniósł mały kawałek wapna oderwanego od szczytu muru, potem drugi, potem trzeci. Popatrzył przez chwilę i zawinął je z największą troskliwością w chustkę od nosa. Potem, podniósłszy kawałek stłuczonej dachówki, przerzucił ją przez mur, tak, ażeby spadła po drugiej stronie.
— Tędy przeszli? zapytał Salvator.
— Zaraz zobaczymy, odrzekł pan Jackal. Wracajmy.
Salvator i pan Jackal zastali Justyna i panią Desmarets na tem samem miejscu, gdzie ich zostawili.
— I cóż panie? zapytał Justyn.
— Zaczyna się rozjaśniać, odpowiedział pan Jackal.
— O! przez litość, czy widziałeś pan co, poznałeś jaki ślad?
— Pan jesteś muzyk, młodzieńcze, a tem samem znasz przysłowie: „Nie puszczajmy się prędzej niż skrzypce“. Ja jestem skrzypcami, idźcie za mną, ale nie wyprzedzajcie mnie!... Panie Justynie, proszę o klucz od ogrodu.
Młodzieniec oddał klucz panu Jackalowi i przechodząc w korytarz:
— Oto drzwi od pokoju Miny, rzekł.
— Dobrze, dobrze, po kolei: przyjdziemy tu później.
Pan Jackal otworzył drzwi od ogrodu, zatrzymał się na progu, obejmując jednem spojrzeniem całość.
— Dobrze! rzekł, tutaj to trzeba użyć ostrożności i iść swoim śladem. Idźcie za mną jeśli chcecie, ale w takim porządku: ja naprzód, pan Salvator za mną, następnie pan Justyn, na końcu pani Desmarets... O tak! a teraz naprzód!
Było widocznem, że pan Jackal kierował się ku stronie muru, którą już wybadał zewnątrz, w każdym razie, zamiast ruszyć po przekątnej ogrodu, szedł ścieżką wyciągniętą wzdłuż muru, co zmuszało go opisywać kąt podobny temu, jaki tworzył dom i mur.
Przed oddaleniem się rzucił on z po za okularów okiem na okno pokoju Miny: zasłonki były spuszczone.
Ścieżka wysypana żółtym piaskiem, nie przedstawiała nic nadzwyczajnego, ale uszedłszy dwadzieścia kilka kroków wzdłuż muru, pan Jackal zatrzymał się i z cichym uśmiechem podniósł kawałek dachówki, którą rzucił poprzednio jako wskazówkę. A ukazując Salvatorowi świeży ślad wyciśnięty na rabacie:
— Otóż jesteśmy na tropie! rzekł.
Oczy nietylko Salvatora, ale zarazem Justyna i pani Desmarets spuściły się, idąc za kierunkiem palca pana Jackala.
— Więc pan sądzisz, że tędy porwano biedną Minę? zapytał Salvator.
— To nie ulega wątpliwości, odpowiedział policjant.
— Mój Boże! mój Boże! szepnęła pani Desmarets, porwanie w moim zakładzie!
— Panie, rzeki Justyn, na imię nieba, daj nam jaką pewność!
— Pewność?... przyjrzyj się sam, kochany młodzieńcze, będziesz ją miał!
I podczas gdy Justyn przyglądał się, pan Jackal, który czuł się nareszcie na śladzie pewnym, dobył tabakierkę z kieszeni i zapychał sobie nos tabaką, wpatrując się w ziemię z pod okularów, a na panią Desmarets z po nad okularów.
— Ależ, nakoniec, co pan takiego spostrzegasz? zapytał Justyn zniecierpliwiony.
— Te dwie dziury w ziemi, połączone jak pan widzisz linią prostą.
— Czyż nie poznajesz śladu drabiny? zapytał Justyna Salvator.
— Brawo! wybornie, zawołał pan Jackal.
— A taż linia pozioma? mówił dalej Justyn.
— Tłómacz pan, tłómacz, rzekł pan Jackal do Salvatora.
— To jest odcisk ostatniego szczebla, który na cal zagłębił się w ziemię.
— Teraz, zauważył pan Jackal, trzeba dowiedzieć się ilu ludzi zaważyło na drabinie tak, ażeby poręcze wpakować na pół stopy w ziemię, a szczebel na cal.
— Zbadajmy ślady kroków, rzekł Salvator.
— O! to rzecz bardzo poplątana! Dwaj ludzie wreszcie mogą iść tym samym krokiem: mamy zuchów takich, co trzymają się tej tylko metody dla zatarcia swych śladów.
— Jakże więc pan uczynisz?
— Nic prostszego.
Odwracając się więc do przełożonej, która z tego co mówiono nie wiele więcej rozumiała, niż gdyby mówiono po arabsku lub po sanskrycku:
— Pani, zapytał pan Jackal, czy jest w domu drabina?
— Jest u ogrodnika.
— A gdzie?
— Zapewne w lamusie.
— A, lamus?
— Tam... ten mały budynek pokryty słomą.
— Nie ruszaj się pani, ja sam pójdę po drabinę.
Pan Jackal dosyć lekko skoczył prawie półtora metra, ażeby nie dotknąć licznych śladów, które widać było wyciśnięte to na piasku ścieżek to w klombach otaczających, a na które to ślady, ulegając duchowi metody, zdawał się nie chcieć zwracać żadnej uwagi, aż dopiero kiedy czas na nie nadejdzie. Po minucie przybył z drabiną.
— Przekonajmy się najprzód o jednej rzeczy, rzekł pan Jackal. Postawił drabinę, zestosował dwie poręcze z dwoma otworami. Dobrze! rzekł, oto już jeden dowód przekonywający. Jest rzeczą prawdopodobną, że mamy drabinę, która do tej sprawy użytą była: poręcze i otwory stosują się do siebie zupełnie.
— Ależ, zapytał Salvator, czyż wszystkie drabiny nie robią się mniej więcej na tę samą miarę?
— Ta szerszą jest niż drabiny zwyczajne. Ogrodnik ma ucznia, praktykanta, syna, nieprawdaż pani Desmarets?
— Ma dwunastoletniego chłopca.
— Otóż to! Chłopiec ten jemu pomaga, a on uczy go zapewne swego fachu; kupił więc drabinę szerszą, ażeby mógł na nią wejść razem z chłopczykiem.
— Panie, rzekł Justyn, błagam cię, powróćmy do Miny.
— Wracamy, młodzieńcze, tylko wracamy zakrętem.
— Tak, ale ten zakręt zabiera nam czas.
— Kochany panie, odpowiedział policjant, w sprawach tego rodzaju czas niewiele znaczy. Z dwóch rzeczy jedna: ten co porwał twą narzeczoną, albo wywiózł ją z Francji i jest już tak daleko, że go nie dosięgniemy, albo zamierza ukryć ją gdzieś w okolicach Paryża, a w takim razie w niespełna trzy dni będziemy wiedzieli gdzie jest.
— O! niech pana Bóg wysłucha! Ale mówiłeś pan, że masz się dowiedzieć ilu ludzi działało w tem porwaniu.
— Zajmę się też tem sprawdzeniem.
Jakoż, pan Jackal przystawił drabinę do muru, prawie o metr odległości od miejsca gdzie był pierwszy ślad;, potem wszedł na pięć czy sześć szczebli, zatrzymując się na każdym dla zobaczenia, jak daleko zagłębią się poręcze.
Poręcze nie zagłębiły się więcej nad trzy cale głęboko.
Z pośrodka drabiny pan Jackal panował nad ogrodem; spostrzegł więc na progu drzwi od sieni człowieka w kaftanie.
— Hej! przyjacielu, kto ty jesteś?
— Ogrodnik pani Desmarets.
— Pani, odezwał się pan Jackal, pójdź sprawdzić tożsamość tego człowieka i przyprowadź go tu tą samą drogą, którą my szliśmy.
Pani Desmarets poszła.
— Powiadam ci, panie Justynie, a powtarzam ci, panie Salvatorze, iż ta kobieta nie znaczy nic w porwaniu dziewicy.
Przełożona powróciła z ogrodnikiem, zdziwionym, że zastał w swoim ogrodzie człowieka stojącego na jego drabinie.
— Mój przyjacielu, zapytał pan Jackal, czy pracowałeś wczoraj w ogrodzie?
— Nie, panie, wczoraj był ostatni wtorek, a w domach tak porządnie utrzymywanych, ludzie nie pracują w święta.
— A onegdaj?
— O! onegdaj był poniedziałek zapustny, a w poniedziałki zapustne ja spoczywam.
— A przedonegdaj?
— Przedonegdaj, panie, to była niedziela zapustna, jeszcze większe święto, niż we wtorek.
— Więc od trzech dni nie pracowałeś wcale? Dobrze, oto wszystko czego się chciałem dowiedzieć, tym sposobem od trzech dni twoja drabina znajduje się w lamusie?
— Moja drabina nie znajduje się w lamusie, zauważył ogrodnik, skoro pan na niej stoisz.
— To człowiek pełen inteligencji, ozwał się pan Jackal, ale ręczę za to, że nie przyjmuje udziału w porwaniach!
Ogrodnik wytrzeszczył na policjanta oczy pełne zdumienia.
— Teraz, mój przyjacielu, wezwał go pan Jackal, bądź łaskaw proszę cię, wejść do mnie na drabinę.
Poczciwiec spojrzał na panią Desmarets, by wyczytać w jej oczach, czy ma słuchać rozkazów tego intruza.
— Czyń co ci każę ten pan, odpowiedziała pani Desmarets.
Ogrodnik wszedł na dwa czy trzy szczeble.
— I cóż? zapytał pan Jackal Salvatora.
— Zagłębia się, ale nie do szczebla, odpowiedział zapytany.
— Zejdź, mój przyjacielu, rzekł pan Jackal do ogrodnika. A teraz, weź panią Desmarets w objęcia.
— O!... wykrzyknął ogrodnik.
— Co też pan mówi? odezwała się pani Desmarets.
— Weź panią na ręce, powtórzył pan Jackal.
— Nie śmiałbym nigdy! protestował ogrodnik.
— A ja ci zabraniam, Piotrze! zawołała przełożona zakładu.
Pan Jackal zeskoczył z drabiny.
— Wejdź tam gdzie ja stałem, mój przyjacielu, rzekł do ogrodnika.
Ogrodnik wszedł bez trudności i stanął na szczeblu, z którego tylko co zstąpił pan Jackal. Ten zaś zbliżył się do pani Desmarets, wsunął jej rękę pod pachę, drugą pod kolana i porwał ją z ziemi wprzód nim mogła domyśleć się jego zamiarów.
— Ależ panie, panie! krzyczała pani Desmarets, co pan robisz?
— Przypuść pani, że jestem w tobie zakochany i że cię porywam.
— A toż dopiero przypuszczenie! rzekł ogrodnik stojąc na szczeblu.
— Ależ panie! powtarzała pani Desmarets, panie!
— Uspokój się pani, mówił pan Jackal, to tylko, jak słusznie utrzymuje nasz przyjaciel Piotr, przypuszczenie.
I trzymając panią Desmarets w objęciach, postąpił na cztery, czy pięć szczebli.
— Zagłębia się! rzekł Salvator wpatrując się w poręcze drabiny, które istotnie znikały w ziemi.
— Czy zagłębia się aż do pierwszego szczebla? zapytał pan Jackal.
— Nie zupełnie.
— Naciśnij pan nogą na drugi szczebel, rzekł pan Jackal.
Salvator wykonał zlecenie.
— Teraz, rzekł, jest zupełnie na tym samym punkcie, co tamta.
— Dobrze, oświadczył policjant, zejdźmy wszyscy.
Zszedł pierwszy, spuścił z rąk panią Desmarets, kazał Piotrowi stać nieruchomie na ścieżce i wydobywając drabinę z ziemi, na której wycisnęła ślad podobny do sąsiedniego odcisku:
— Kochany panie Justynie, rzekł, pani Desmarets jest, spodziewam się, nieco cięższą od panny Miny, ja nieco lżejszym od człowieka unoszącego twoją narzeczoną: to się wyrównywa.
— A zkąd pan wnosisz?
— Że panna Mina porwaną była przez trzech ludzi, z których dwaj unosili ją na drabinie, a trzeci podtrzymywał tę samą drabinę naciskając nogą na szczebel.
— Aha! odezwał się Justyn.
— Teraz, mówił dalej pan Jackal, postaramy się dowiedzieć, kochany panie, jacy to byli ci trzej ludzie.
— A! rozumiem, rzekł ogrodnik, porwano jednę z „naszych“ pensjonarek! Pan Jackal spuścił okulary, by przyjrzeć się Piotrowi, a wpatrzywszy się w niego:
— Pani Desmarets, rzekł, nie pozbywaj się nigdy tego człowieka, to skarb inteligencji! Potem do ogrodnika: Mój przyjacielu, rzekł, możesz odnieść drabinę swą do lamusa; już nam niepotrzebna.

XI.
Ślady na piasku.

Kiedy ogrodnik szedł w kierunku lamusa, pan Jackal podniósłszy okulary aż na czoło i nos zapychając tabaką, badał ślad nóg. Dobył z kieszeni duży scyzoryk, otworzył i uciął małą gałązkę, którą począł rozmierzać kroki.
— Oto ślady idące od muru do okna i od okna do muru, tam i napowrót, rzekł. Rabusie byli dobrze świadomi zdaje się, obyczajów zakładu i nie uważali za potrzebne używać wielkich ostrożności; tylko... Pan Jackal zdał się zakłopotanym. Tylko, powtórzył, oto ślady podeszew zupełnie tej samej długości i szerokości. Stanąwszy w ogrodzie, czyżby jeden tylko człowiek sprawiał się, a drudzy czekali?
— Podeszwy są jednakowej długości i szerokości, odezwał się Salvator; ale nie należą do jednej nogi.
— A! a! po czem to pan poznajesz?
— Po gwoździach, które są ułożone odmiennie.
— Ależ, w samej rzeczy, to prawda! zawołał pan Jackal, co dwa kroki widać podeszwę lewą z gwoźdźmi ułożonemi w trójkąt. Jeden z naszych ludzi jest wolnomularzem.
Salvator zarumienił się z lekka. Pan Jackal nie widział, albo też nie chciał widzieć tego rumieńca.
— Oprócz tego, mówił dalej Salvator, jeden z dwóch ludzi kulał na prawą nogę: podeszwa, jak pan możesz zobaczyć, jest bardziej wycięta z tej strony niż z tamtej.
— I to prawda, odpowiedział pan Jackal. Czy pan należałeś kiedy do naszego rzemiosła?
— Nie, odrzekł Salvator, jestem, a raczej byłem kiedyś myśliwym.
— Cicho! ozwał się pan Jackal.
— Co takiego? zapytał Salvator.
— Oto trzeci ślad... A! noga osobliwsza, nie mająca żadnego podobieństwa do tych płaskich stóp, któreśmy dotąd rozpoznawali, istna stopa człowieka światowego, arystokraty, wielkiego pana lub opata.
— Wielkiego pana, panie Jackal, oświadczył Salvator.
— Dlaczego nalegasz na wielkiego pana? Ja wołałbym spotkać w tej sprawie jakiego opata, rzekł wolterjanin Jackal.
— Musisz pan, choć z boleścią, od tego odstąpić.
— A to dlaczego?
— Bo nie żyjemy już w czasach opata de Gondy, kiedy księża jeździli konno. Owóż, człowiek, który pozostawił ten ślad, był jeźdźcem; oto po za obcasem, lekkie kresy wyżłobione ostrogami.
— Masz pan słuszność! zawołał pan Jackal. Niech licho weźmie, panie Salvatorze, jesteś prawie tak biegłym, jak człowiek fachowy.
— Bo też w samej rzeczy, ja część mojego życia spędzam na badaniu.
— Pomóż mi więc teraz iść za śladem kroków aż do okna.
— O, to wcale nie trudno, odrzekł Salvator.
Slad podeszew doprowadził Salvatora i pana Jackala prosto do okna.
Justyn szedł za nimi, przejmując ich spojrzenia, połykając słowa. Biedny młodzieniec podobnym był do skąpca, któremu skradziono skarb przez dziesięć lat pielęgnowany, i który już prawie straciwszy nadzieję odnalezienia go, spotyka przyjaciół inteligentniejszych, co odkrywają ślady złodziei.
Co do pani Desmarets, ta całkiem z sił opadła, patrzyła okiem nieruchomem, z rękami obwisłemi.
W bliskości okna kroki zagłębiały się w grunt jeszcze z większą energją niż gdzieindziej.
— Kto mi powiedział, że próbowano otworzyć drzwi od pokoju panny Miny?
Pani Desmarets i Justyn odpowiedzieli:
— My, panie.
— I były zamknięte na zasuwkę?
— Taki był zwyczaj Miny, oświadczyła pani Desmarets, że zamykała się co wieczór.
— Więc, rzekł pan Jackal, weszli przez okno?
— Hm! ozwał się Salvator, drewniana żaluzja zdaje się mi być mocno zamkniętą.
— O! nie trudno jest odepchnąć żaluzję, rzekł pan Jackal. Spróbował otworzyć. Ha! ha! zawołał, ona nietylko zamknięta, ale z wewnątrz założona na haczyk.
— Zdaje mi się, że to nie tak łatwo, powiedział Salvator.
— Czy jesteś pewnym, panie Justynie, że drzwi zamknięte na zasuwkę? zapytał policjant.
— O, panie! pchałem z całych sił.
— Ti! ti! ti! ozwał się pan Jackal pośpiewując, jeżeli żaluzja zamknięta na haczyk, a drzwi na zasuwę, to ci, co tu byli, muszą być bardzo zręcznemi w rzemiośle. I znowu wstrząsnął żaluzją. Znam tylko dwóch ludzi zdolnych do wyjścia przez drzwi i okna zamknięte, a gdyby jeden nie pozostawał w tej chwili w Brest, drugi w Tulonie, powiedziałbym: „To sprawa Robickona, albo Gibassiera“.
— Więc jest sposób wyjścia przez zamknięte drzwi? zapytał Salvator?
— E! mój kochany panie, jest sposób wyjścia nawet z miejsca, które wcale drzwi nie ma, jak tego dowiódł jeden z moich poprzedników, nieboszczyk pan Latude; ale na nieszczęście sposoby te nie są dostępne każdemu. Potem, wypchawszy nos tabaką: Wróćmy do domu, rzekł.
I dając przykład, nie troszcząc się o to, że grzeczność nakazuje innych puszczać przed sobą, przeszedł pierwszy, i zatrzymawszy się naprzeciw drzwi pokoju Miny:
— Musisz pani mieć klucz podwójny od każdego pokoju? zapytał.
— Mam; ale to będzie napróżno, jeżeli drzwi zamknięte na zasuwkę.
— Nic nie szkodzi, kochana pani, idźmy dalej.
Pani Desmarets znikła na chwilę i wróciła z żądanemi kluczami.
Pan Jackal wsadził klucz do zamku i próbował obrócić go.
— Inny klucz jest wewnątrz, ale zamyka nie na dwa spusty. Potem, jakby sam do siebie: Dowód, rzekł, że drzwi zamknięte były z zewnątrz.
— Jeżeli wszakże zasuwka założona, zauważył Salvator, to jakimże sposobem porywający, będąc zewnątrz pokoju, mogli ją zasunąć wewnątrz?
— Zaraz ci to pokażę, młodzieńcze, jest to wymysł Gibassiera, wymysł, któremu łotr ten zawdzięcza, że go skazano tylko na pięć lat galer, zamiast na dziesięć: przekonano go o recydywę, ale nie o wyłamanie. Pójdźcie po ślusarza.
Ślusarz przyszedł z lewarem i podniósł drzwi, które ustąpiły pod naciskiem.
Wszyscy chcieli wbiedz do pokoju.
Pan Jackal zatrzymał ich, wyciągnąwszy ręce.
— Zwolna, zwolna, rzekł, wszystko zależy od pierwszego zbadania, odkrycie nasze wisi na „nitce“, dodał z uśmiechem, jakby te ostatnie słowa zawierały żart jaki.
Potem, wszedł sam, zbadał zamek i zasuwę.
Pierwsze to badanie jakoś go niezadowoliło. Wtedy zupełnie zdjął okulary i natychmiast uśmiech tryumfu zarysował się na jego ustach, dwoma pierwszemi palcami schwycił przedmiot prawie niewidzialny, który przyciągnął ku sobie i podniósł tryumfalnie w górę.
— A, a! odezwał się tonem radosnym, mówiłem państwu, że odkrycie nasze wisi na nitce, oto jest ta nitka!
Widzowie rzeczywiście spostrzegli kawałek nitki jedwabnej, długi około piętnastu centymetrów, który pozostał zaplątany między żelazem zasuwy a drzwiami.
— Czy to tem zamknięto drzwi? zapytał Salvator.
— Tak, odpowiedział pan Jackal, tylko, że nitka miała pół metra, to co widzimy jest tylko urywkiem o który nie dbano.
Ślusarz patrzał na pana Jackala z wytrzeszczonemi oczyma.
— Mnie się zdawało, rzekł, że znam wszystkie sposoby otwierania i zamykania drzwi...
— Przyjemnie mi, że was czegoś nauczyć mogę, przyjacielu, rzekł pan Jackal, zobaczycie jak to się robi. Chwyta się gałkę od zasuwki w nić złożoną we dwoje; jedwab lepszy jest niż konopie, bo posiada więcej oporu; nić powinna być tak długa, ażeby po zamknięciu drzwi oba końce wisiały na zewnątrz. Zamykasz drzwi, pociągasz za nitkę, nitka pociąga zasuwkę, i sprawa skończona. Czasami tylko nitka się zerwie, zaczepi, pozostanie przy zasuwce, a wtedy przychodzi taki pan Jackal i powiada: „Gdyby ten djabeł Gibassier nie siedział w „zastawie“ założyłbym się, że to jego sprawa.“
— Panie Jackal, odezwał się Justyn, który bardzo umiarkowanie zajmował się tem tłomaczeniem, jakkolwiek drogocenne było z uwagi na postęp umiejętności, czy możemy wejść?
— Można, kochany panie Justynie.
Weszli do pokoju.
— Aha! rzekł pan Jackal, ślad kroków ode drzwi do łóżka, a od łóżka do okna. Potem, rzucając okiem na łóżko i stojący obok niego stolik: Tak! dodał, biedna panienka położyła się i czytała listy.
— O! moje listy! zawołał Justyn, kochana Mina.
— Potem, mówił dalej pan Jackal, zgasiła świecę: dotąd szło wszystko dobrze.
— Po czem pan poznaje, że zgasiła świecę? zapytał Salvator.
— Patrz pan, knot jeszcze nachylony, a dmuchnięcie, sądząc z załamania knota, szło od strony łóżka. Wróćmy do śladów, jeśli łaska, panie Salvatorze, wpatrzno się w to swemi myśliwemi oczyma.
Salvator skonił się.
— A, a! zawołał, coś nowego: noga kobieca!
— A co ja mówiłem, panie Salvatorze?... „Szukajcie kobiety!“ Czy nie miałem słuszności?... Powiadamy więc, że to noga kobiety... Tak istotnie, i to kobiety rezolutnej, nie chodzącej na samych palcach, ale następującej silnie całą podeszwą i piętą.
— Dodaj pan, rzekł Salvator, że kobieta jest dbałą o siebie, bo chodziła tylko po ścieżkach ogrodu, ażeby nie zanieczyścić bucików, że ślad jest oznaczony żółtym piaskiem bez żadnej przymieszki błota ziemnego.
— Panie Salvatorze, panie Salvatorze! zawołał urzędnik policyjny, co za nieszczęście, że wybrałeś już sobie stan! Jak zechcesz uczynię cię adjutantem moim. Nie ruszaj się.
Pan Jackal wyszedł, kroczył aleją piaskową aż do odcisków drabiny i usiadł.
— Tak, tak; kobieta wychodzi z wnętrza domu, idzie ścieżką, zatrzymuje się u podnóża drabiny, wraca tą samą drogą. Teraz wiem, jak się rzecz stała. Gdybym patrzał na własne oczy nie byłbym pewniejszym.
Wszyscy nastawili uszy.
— Panna Mina wróciła o zwyczajnej godzinie, bardzo smutna ale spokojna; położyła się, łóżko jest prawie nierozebrane, patrzcie. Czytała listy i czytając płakała; oto jej chustka, zmięta, jak każdej osoby płaczącej.
— O! daj pan, daj! zawołał Justyn.
I nie czekając, porwał i przycisnął ją do ust.
— Położyła się więc, mówił dalej pan Jackal, czytała, płakała, ale ponieważ nie można wciąż czytać i płakać, uczuła potrzebę snu i zgasiła świecę. Czy spała, czy nie, mniejsza. Tylko, oto co zaszło po zgaszeniu świecy. Zastukano do drzwi...
— Kto, panie, zastukał? zapytała pani Desmorets.
— A, kochana pani chcesz wiedzieć więcej, niż ja sam! Kto? Może pani powiem niedługo. Kobieta w każdym razie...
— Kobieta? szepnęła pani Desmarets.
— Kobieta, córka, żona, matka; pod wyrazem „kobieta“, oznaczam tu nie jednostkę, ale gatunek. Kobieta tedy zastukała do drzwi, Mina wstała i otworzyła.
— Ale jakże pan chcesz, żeby Mina otwierała, nie wiedząc kto stuka? zapytała pani Desmorets.
— A kto pani powiada, że nie wiedziała?
— Nieprzyjaciółce nie byłaby otworzyła.
— Nie, ale przyjaciółce? A! pani Desmorets, czyż ja dopiero miałbym szczęście uwiadomić panią, że mamy na pensji przyjaciółki, które są straszliwemi nieprzyjaciółkami? Otworzyła więc przyjaciółce. Za przyjaciółką wszedł młodzieniec o małych butach i ostrogach, za człowiekiem w małych butach i ostrogach, człowiek w ciżmach podkutych w trójkąt. Jak kładła się do łóżka panna Mina?
— Nie rozumiem, rzekła pani Desmarets, do której stosowało się zapytanie.
— Pytam, jaką odzież miewała na noc.
— W zimie koszulę i obszerny szlafroczek.
— Dobrze! zatkano jej usta chustką, zawinięto ją w szal albo kołdrę, oto przy łóżku leżą jej pończochy i buciki, na tem krześle suknie i spódniczki, a przez okno wyniesiono ją tak jak była.
— Przez okno? zapytał Justyn, czemuż nie przez drzwi?
— Bo trzeba było przechodzić przez sień, narobić szmeru, a wreszcie prostszą było rzeczą, ażeby dwaj ludzie będący w pokoju podali ją człowiekowi stojącemu za oknem. I otóż, mówił dalej pan Jackal, jakkolwiek okiennica dobrze jest zamknięta, oto dowód, że panienka przeszła tędy, i że nie z dobrej woli.
Pan Jackal pokazał szeroką szczerbę w muślinowej firance; znać było, że ręką chwyciła za nią i wydarła kawałek.
— Panienka więc wyniesioną była oknem i przeprowadzoną przez mur, poczem osoba pozostająca w domu odniosła drabinę do lamusu. Następnie wróciła, zamknęła wewnątrz okiennice i okno, przeprowadziła jedwabną nitkę przez gałkę od zasuwki, pociągnęła drzwi naprzód, nitkę potem, i spokojnie poszła spać.
— Ale wracając do sypialni, lub wychodząc z niej, musiała być widzianą?
— Czyż pani nie masz innych pensjonarek, któreby miały osobny pokój, tak jak panna Mina?
— Jednę tylko.
— A więc to ta przyłożyła rękę! Kochany panie Salvatorze, znaleźliśmy kobietę.
— Jakto! pan przypuszczasz, że to przyjaciółka Miny jest porwania jej przyczyną?
— Nie powiadam przyczyną, ale wspólniczką; nie przypuszczam, ale twierdzę stanowczo.
— Zuzanna! krzyknęła pani Desmarets.
— Pani, rzeki Justyn, wierzaj mi, że tak być musi.
— Ale co panu może taką myśl nasuwać?
— Antypatja, jaką uczułem dla tej panny pierwszy raz, kiedym ją zobaczył, o! pani, było to jakoby przeczucie, że winien jej będę wielkie nieszczęście! Jak tylko pan Jackal wspomniał o kobiecie, mnie w tej chwili przyszła na myśl panna Zuzanna, nie śmiałbym był jej oskarżać, ale podejrzewałem ją. Na imię nieba, pani, poślij po nią i wybadaj.
— Nie, odrzekł pan Jackal, nie poślemy po nią, ale pójdziemy do niej. Chciej nas pani zaprowadzić do mieszkania tej panny.
Pani Desmarets, straciwszy wobec pana Jackala wszelką chęć oporu, nie uczyniła najmniejszej uwagi, a idąc pierwsza, wskazała drogę.
Pokój panny Zuzanny był na pierwszem piętrze, w końcu korytarza.
— Zastukaj pani do drzwi, rzekł półgłosem pan Jackal.
Pani Desmarets zastukała, ale nikt nie odpowiedział.
— Jest może na zwykłej rekreacji o godzinie jedenastej, rzekła pani Desmarets. Czy mam ją zawołać?
— Nie, odpowiedział pan Jackal, wejdźmy najsamprzód do pokoju.
— Klucza nie ma we drzwiach.
— Ale mówiłaś mi pani, że masz klucz podwójny do wszystkich drzwi.
— Tak, panie.
— To pójdźże pani po drugi klucz od pokoju panny Zuzanny, a jeżeli ją spotkasz przypadkiem, to ani słowa o tem, czego od niej żądamy.
Pani Desmarets dała znak, że może liczyć na jej dyskrecję i zeszła ze schodów. W kilka sekund wróciła z kluczem, który oddała panu Jackalowi.
Otworzono drzwi.
— Panowie, rzekł pan Jackal, czekajcie w sieni, dość gdy wejdę tam z panią Desmarets.
Wszedł więc naczelnik policji sam z przełożoną.
— Gdzie panna Zuzanna składa swoje obuwie? zapytał pan Jackal.
— Tam, odpowiedziała pani Desmarets, wskazując gabinet.
Pan Jackal wszedł do gabinetu i wziął z deski parę bucików safianowych, których rozpoznawał podeszwy.
Podeszwy zachowały w całej długości żółty piasek alei.
— Czy pensjonarki chodzą do sadu? zapytał pan Jackal panią Desmarats.
— Nie, panie, odpowiedziała, sad wychodzący na uliczkę pustą, jest niezamknięty, ale wzbroniony pensjonarkom.
— To dobrze, rzekł pan Jackal, składając buciki na miejscu, wiem, co chciałem wiedzieć. Gdzie, sądzisz pani, jest teraz panna Zuzanna?
— Prawdopodobnie w dziedzińcu rekreacyjnym.
— Który pokój w zakładzie wychodzi na ten dziedziniec.
— Salon.
— Idźmy do salonu, pani.
Wyszedł z pokoju panny Zuzanny, zostawiając pani Desmarets staranie zamknięcia drzwi.
— I cóż? zapytali razem Salvator i Justyn.

— A cóż, odrzekł pan Jackal, pchając w nos kolosalną szczyptę tabaki, zdaje mi się, że mamy kobietę!

XII.
Valgeneuse.

Zeszli do salonu.
Salon wychodził na dziedziniec rekreacyjny, jak powiedziała pani Desmarets, wszystkie uczennice korzystały z promienia słońca, jakkolwiek bladego, by kwiaty swego wieku odświeżyć w dziedzińcu.
Jedna panna wyższa od innych przechadzała się osobno.
Po przez szyby drzwi szklannych wychodzących na ganek, pan Jackal jednym rzutem oka ogarnął cały obraz; samotnie przechadzająca się zwróciła jego uwagę.
— Czy to nie panna Zuzanna, zapytał, ta, którą widzę tam w alei lipowej?
— Ona, panie, odpowiedziała przełożona.
— To bądź pani łaskawa dać jej znak, ażeby przyszła.
— Nie wiem czy przyjdzie.
— Jakto, nie wiesz pani, czy przyjdzie?
— Nie.
— A czemużby nie miała przyjść?
— Zuzanna jest bardzo dumną.
— Zawsze daj jej pani znak, rzekł pan Jackal, a jeżeli nie przyjdzie, to ja pójdę po nią.
Pani Desmarets wyszła na ganek i dała ręką znak Zuzannie, ażeby przyszła.
Zuzanna udawała, że jej nie widzi.
— Może ona jest głuchą, jeżeli jest ślepą, rzekł pan Jacka! zawołaj ją pani.
— Zuzanno! zawołała pani Desmarets.
Panna odwróciła się.
— Proszę cię, przyjdź tu moje dziecię, dodała przełożona, pytają o ciebie.
Panna Zuzanna zbliżyła się, ale zwolna i z miną bardzo pogardliwą.
Pan Jackal i Salvator mieli więc czas przyjrzeć się jej dobrze przez otwór od firanki.
Justyn znał ją.
— Szczególna rzecz, rzekł Salvator, twarz ta nie zdaje mi się być nieznajomą.
— Co pan o niej mówisz? zapytał pan Jackal, który przez okulary niemniej bacznie wpatrywał się od Salvatora.
— Dałbym sobie rękę upiec, że ta dziewczyna musi być złą istotą.
— Jabym sobie ręki do upieczenia nie dawał, bo to zawsze nieroztropna rzecz igrać z ogniem, ale niemniej jestem pańskiego zdania: usta zaciśnięte, oko piękne, ale twarde i nieruchome. W końcu, patrz pan, w tej chwili, kiedy jest zaniepokojona, jaki zły wyraz przybrała jej fizjognomja.
Przez ten czas Zuzanna wchodziła po stopniach ganku i stanęła przed panią Desmarets.
— Raczyłaś mnie pani wezwać? odezwała się tonem, który słowom jej nadawał znaczenie takie: „Zdaje mi się, że pani pozwoliłaś sobie wołać mnie“.
— Tak, moje dziecię, bo jest tu ktoś, co pragnie z tobą pomówić, odpowiedziała przełożona.
Zuzanna minęła panią Desmarets i przeszła do salonu. Spostrzegłszy Justyna z dwoma nieznajomymi, nie mogła powstrzymać lekkiego drgnienia, ale twarz jej pozostała nieruchomą.
— Moje dziecko, rzekła pani Desmarets, widocznie zafrasowana gniewem błyszczącym w czarnem oku pensjonarki, ten pan ma ci zadać kilka pytań. I wskazała na pana Jackala.
— Mnie? odezwała się pogardliwie panna. Ależ ja tego pana nie znam.
— Ten pan, wyrzekła żywo pani Desmarets, jest przedstawicielem władzy.
— Przedstawicielem władzy! odpowiedziała Zuzanna. A ja co mam do czynienia z władzą?
— Uspokój się, moja droga Zuzanno, odezwała się pani Desmarets, tu chodzi o Minę.
— To i cóż ztąd?
Pan Jackal uważał, że czas mu już wtrącić się do rozmowy.
— Co ztąd, panienko? To ztąd, że chcielibyśmy zasięgnąć niektórych wiadomości o pannie Minie.
— O pannie Minie? Ja panu nie mogę dać o niej innych wiadomości nad te, które daćby mógł ten pan... I wskazała na Justyna. To jest, mówiła dalej, że on raz w nocy znalazł ją na polu; że ją zaprowadził do siebie i że był w punkcie zaślubienia jej, kiedy przybyły z Rouen jakieś wiadomości od nieznanego ojca i wstrzymały ślub.
Pan Jackal słuchał i patrzył na tę dziewicę, którą z góry miał zą wylaną na wszystkie złe namiętności, z ciekawością, która za każdem przez nią wymówionem słowem, graniczyła coraz bardziej z podziwem.
— Nie, panienko, rzekł, nie te chcemy wiedzieć szczegóły, ale co innego.
— Jeżeli tak, to zapytaj się pan samej Miny, bo ja powiedziałam już wszystko, co o niej wiem.
— Nie możemy, na nieszczęście, pójść za twoją radą, panienko; jakkolwiek na pierwszy rzut oka wydaje się dobrą.
— A dlaczegóż to? zapytała Zuzanna.
— Dla tego, że panna Mina porwaną została tej nocy.
— Doprawdy? O, biedna Mina! ozwała się panna tonem szyderczym, który wydarł okrzyk zgrozy Justynowi, a brew Salvatora zmarszczył.
Pan Jackal, którego widocznie drażnił ten rodzaj odpowiedzi, uczynił jednak dwom młodzieńcom znak, ażeby się powstrzymywali.
— Sądziłem, mówił dalej, że pani będzie mogła udzielić nam niektórych objaśnień, co do jej zniknienia.
— Mylisz się, rzekła panna, nie mam nic panu do powiedzenia o zniknieniu mojej „przyjaciółki,“ bo nie wiem nic ani o przyczynie, ani o szczegółach, tak jak nie wiedziałam przed chwilą o zniknieniu samem.
— Pamiętaj pani, odezwał się Salvator, na rozpacz, w jaką porwanie jej wtrąca nasamprzód narzeczonego, a następnie matkę jego i siostrę, które nawykły uważać pannę Minę za dziecię rodziny.
— Pojmuję rozpacz pana Corby i z całej duszy żal mi go, równie jak i jego rodziny, ale co mam robić? Rozstałam się wczoraj z panną Miną o wpół do dziewiątej wieczorem, to jest w chwili, kiedy wróciła do swego pokoju i odtąd już się z nią nie widziałam. Teraz, raczcie mi powiedzieć, panowie, czy to już wszystko czego chcieliście się odemnie dowiedzieć?
— Ten wyniosły ton nie przystoi dziewicy w wieku pani! rzekł surowo pan Jackal, otwierając surdut i ukazując koniec szarfy, a nadewszystko jeśli dziewica ta znajduje się w obec człowieka przedstawiającego prawo.
— Czemuż pan nie powiedziałeś od razu, że jesteś komisarzem policji? rzekła Zuzanna tonem godnego podziwu zuchwalstwa, byłabym odpowiadała ze wszystkiemi względami należnemi komisarzowi policji.
— Skróćmy to, panno, rzeki pan Jackal. Jakie jest pani nazwisko, stan?
— Więc to będzie indagacja? zapytała.
— Tak, pani.
— Imię moje? rzekła, nazywam się Zuzanna de Valgeneuse, moje pochodzenie? jestem córką pana margrabiego Dyonizego-Renata de Valgeneuse, para Francji, synowicą pana Ludwika-Klemensa de Valgeneuse, kardynała przy dworze rzymskim, a siostrą hrabiego Loredana de Valgeneuse, porucznika gwardji; mój stan? jestem dziedziczką majątku przynoszącego mi pół miliona renty. Oto jest, panie, mój stan, imię i pochodzenie.
Odpowiedź ta, uczyniona z iście królewską pogardą, całkiem różny wpływ wywarła na trzech słuchających mężczyznach, wpływ, którego nie zauważyła pani Desmarets, ogłuszona wszystkiem, co się działo u niej.
Justyn zadrżał, pojmując niemoc swą, jako ubogi i nieznany bakałarz, ukryty w cyrkule św. Jakóba, w obec tej wysokiej i arystokratycznej rodziny, o którą los go potrącił.
— Zuzanna de Valgeneuse! wyrzekł Salvator, postępując krok i spoglądając na dziewicę okiem pół ciekawem, pół groźnem.
— Panna Zuzanna de Valgeneuse! powtórzył pan Jackal, cofając się, jak człowiek spostrzegający, że ma nastąpić na głowę węża. Potem, zwolna zapinając surdut, zdawał się przez chwilę namyślać. Następstwem jego namysłu było to, że z uszanowaniem zdjął kapelusz i tonem najgrzeczniejszym, na jaki się mógł zdobyć:
— Przepraszam panią, rzekł, ale nie wiedziałem...
— Tak, rozumiem: nie wiedziałeś pan, że ja jestem córką mojego ojca, synowicą mojego stryja, siostrą mojego brata; owóż, teraz pan wiesz i nie zapominaj o tem!
— Pani, mówił dalej pan Jackal, mocno żałuję, że mogłem się pani niepodobać. Chciej winę mojego nalegania złożyć jedynie na smutne obowiązki urzędu, który spełniam.
— Dobrze, odpowiedziała sucho Zuzanna. Czy to wszystko, czego pan chciałeś dowiedzieć się odemnie?
— Tak, pani, ale pozwól mi sobie powtórzyć, że boleję nad tem, iż mogłem panią obrazić i racz mi pozostawić nadzieję, iż nie będziesz miała do mnie urazy za to głupie rzemiosło, na które skazuje mnie sprawiedliwość.
— Postaram się zapomnieć pana, rzekła Zuzanna odchodząc.
I nie skłoniwszy się nikomu, wyszła z salonu, nie żeby wejść napowrót do ogrodu, ale do swego pokoju.
Pan Jackal, stojąc na jej drodze, cofnął się o krok i skłonił głęboko.
Justyn umierał z chęci uduszenia Zuzanny, bo więcej niż kiedy zdawało mu się widocznem, iż panna de Valgeneuse umaczała rękę w porwaniu jego narzeczonej. Salvator zbliżył się i ujął go za ręce.
— Cicho bądź, rzekł, ani kroku, ani jednego giestu!
— Wszystko stracone! szepnął Justyn.
— Nic nie ma straconego, dopóki ja ci mówię: „Ufaj Justynie!“ Znam ja tych Valgeneuse, i powtarzam ci, nic nie ma straconego, tylko nie zapomnij tego nazwiska: Gibassier. Potem, obracając się do pana Jackala: Zdaje mi się, że już nie mamy tu nic do roboty? zapytał.
— W samej rzeczy, odpowiedział pan Jackal, dosyć zakłopotany i umieszczając okulary na poziomie oczu, w samej rzeczy, nic już podobno nie dowiemy się więcej nad to, czegośmy się dowiedzieli.
— Tak, rzekł Salvator, ale wiemy już dosyć.
Pan Jackal udał, że nie słyszy, i podchodząc do przełożonej, odurzonej obrotem jaki wzięła sprawa:
— Pani, rzekł do niej, mam zaszczyt złożyć moje uszanowanie. A potem ciszej: Powtórz pani pannie de Valgeneuse, dodał, że byłem zmuszony czynić to co czyniłem, i że proszę ją, ażeby zejście tu moje, uważała za niebyłe; rozumiesz mnie pani?
— Za niebyłe, rozumiem.
I skłoniwszy się powtórnie pani Desmarets, pan Jacka! wyszedł, dając znak obu młodzieńcom, ażeby poszli za nim.
Salvator, jakeśmy widzieli, w nadziei snąć, że mimo pana Jackala zdoła połączyć Justyna z Miną, zdawał się nie myśleć już o metamorfozie urzędnika policji; ale nie tak stało się z Justynem, który przez chwilę i to na słowo samego pana Jackala, już widział się na tropie swej biednej porwanej. To też przy drzwiach od ulicy rzekł:
— Przepraszam, panie Jackal.
— Czem można panu służyć? zapytał urzędnik.
— Zdawało mi się, iż powiedziawszy nam: „Szukajcie kobiety!“ pan rzekłeś do nas: „Trzymamy kobietę!“ i że dodałeś: „Tą kobietą jest panna Zuzanna!“
— Czy ja to powiedziałem? zapytał policjant z miną zdziwioną.
— Powiedziałeś pan, twoje tylko powtarzani wyrazy.
— Panie Justynie, chyba się mylisz.
— Odwołuję się do pana Salvatora.
Pan Jackal rzucił na Salvatora spojrzenie, zdające się mówić: „Ty, który rozumiesz, wydobądź-że mnie z kłopotu“.
Salvator istotnie rozumiał pana Jackala, ale go nie usprawiedliwiał, był niemiłosiernym.
— Tak jest, odpowiedział, kochany panie Jackal, winienem oświadczyć, że jeśli mnie pamięć nie myli, powiedziałeś nam, głoska w głoskę prawie to, co panu powtórzył Justyn: że panna Zuzanna była spólniczką porwania.
— Ph! odezwał się pan Jackal, wyciągając wargi, zawsze to źle jest mówić takie rzeczy przed ich dowiedzeniem. Spólniczką!... jeżeli powiedziałem, że ta dziewica jest spólniczką, to nie miałem racji.
— Ależ to pan ją oskarżałeś pierwszy! zawołał Justyn, przypomnij pan sobie, co mówiłeś o niej w pokoju Miny!
— Oskarżać, nie oskarżałem, podejrzewałem być może, co najwięcej.
— Więc jej pan nawet nie podejrzewasz?
— O sto mil jestem od podejrzewania jej! Biedna niewinna istota! Niechże mnie Pan Bóg broni!
— A też zaciśnięte usta, rzeki Salvator, a toż oko twarde, ta zła fizjognomia?
— Widziałem ją zdaleka, ale zbliska wszystko się odmieniło: usta są pełne wdzięku, oko dumne, fizjognomia godna i podniosła.
Potem, gdy Justyn nie zdawał się poprzestawać na tej apologji, która po pierwszej opinji wyrażonej przez pana Jackala o pannie Valgeneuse, wyglądała co najmniej nadzwyczajnie.
— Przyjdź pan do mnie, panie Justynie, rzekł, chroniąc się w karetę, przyjdź pan od dziś za tydzień do mnie, do prefektury policji, będę miał zapewne do udzielenia ci jaką dobrą wiadomość; zaraz za przybyciem dziś wieczór roześlę cały mój sztab na wszystkie strony.
— Wróć do domu, Justynie, odezwał się Salvator, serdecznie ściskając rękę biednego bakałarza, a ja przed upływem dwudziestu czterech godzin obowiązuję się powiedzieć ci, czego masz się obawiać lub spodziewać. Widząc zaś, że pan Jackal zamyka drzwiczki od powozu: A cóż to, panie Jackal, co pan robisz? rzekł Salvator, przywiozłeś mnie pan, musisz mnie odwieźć! Wreszcie, dodał, siadając przy panu Jackalu i przyciągając ku sobie drzwiczki, mam z panem pomówić o rodzinie Valgeneuse.
— Do Paryża! zawołał pan Jackal, który byłby zapewne wołał sam odbyć tę drogę.
Powóz ruszył dobrym kłusem.
Justyn zaś wracał stępa, smutny, ponury, i bardzo mało rachujący na obietnicę Salvatora.

XIII.
Gdzie czytelnik będzie łaskaw nie pominąć ani jednego wiersza.

Pan Jackal zasunął się w kąt powozu; Salvator zasiadł w drugim.
Salvator mimo to co powiedział siadając do powozu, zdawał się zdecydowanym nie przerywać biegu rozmyślań pana Jackala, tylko rzekłbyś, iż go pożerał oczyma; te oczy szydercze, niemal pogardliwe, pan Jackal spotykał ilekroć podniósł głowę. Nadeszła nareszcie chwila gdy tłómaczenie, którego żądał Salvator, wydawało się urzędnikowi policyjnemu mniej kłopotliwem, niż to milczenie.
Po podniesieniu i opuszczeniu kolejnem okularów, po zażyciu z wzrastającą energią kilku szczypt tabaki, zdecydował się, i zwrócony do posłańca z ulicy Żelaznej:
— Wszak mówiłeś mi panie Salvatorze, rzekł, iż chciałeś pogadać ze mną o rodzinie Valgeneuse?
— Chciałem się zapytać, panie Jackal, co pana spowodowało do tak nagłej zmiany zdania o tej pannie... Czy mam powiedzieć co myślę?
— Sza!... Jesteśmy teraz tylko we dwóch: pan jesteś człowiekiem rozumnym, niezakochanym...
— Zkąd pan wiesz?
— Przynajmniej niezakochanym w tej porwanej dziewicy, tak, że nie straciłeś głowy i możesz zrozumieć.
— To też zrozumiałem doskonale.
— I cóż zrozumiałeś?
— Że się przestraszyłeś, kochany panie Jackal.
— Ani słowa! westchnął naczelnik policji, który miał przynajmniej odwagę swego tchórzostwa, to jest, że gdy ta panna wymówiła swoje nazwisko, dreszcz przebiegł mi po żyłach!
— Panie Jackal, podobno pierwszy artykuł kodeksu brzmi tak: „Wszyscy ludzie są równi wobec prawa“.
— Kochany panie Salvatorze, takie artykuły mieszczą się we wszystkich kodeksach, ale...
— Pan, z góry, za to żeś oskarżył o porwanie, w którem dobrze wiesz, iż miała udział, kobietę zdolną do popełnienia kiedyś wielkiej zbrodni, widziałeś się już zrzuconym z urzędu, uwięzionym, i kto wie, może uduszonym w więzieniu, jak Toussaint l’Ouverture albo Pichegru...
— Nic żartuj, panie Salvatorze: słowo honoru, myślałem o tem wszystkiem, co pan mówisz.
— Więc to są ludzie bardzo przemożni, ci Valgeneuse?
— E! panie kochany, jest nasamprzód margrabia, który ma ucho u króla, potem kardynał, który ma ucho u papieża, następnie porucznik...
— Który ma ucho u lucypera, rzekł Salvator.
— Ha! rozumiem. A przytem czyż to wszystko nie jest wplecione w jakieś stowarzyszenie?...
Pan Jackal spojrzał na Salvatora.
— No, tak!... Czyż wreszcie margrabia nie jest protektorem tego stowarzyszenia dodał Salvator.
Pan Jackal na znak potwierdzenia kiwnął głową z góry na dół.
— Dziwna rzecz! rzekł Salvator, ja zaś myślałem, że Jezuici są tylko widmem „Constitutionela!“
— Aha! ozwał się pan Jackal tonem wyrażającym: „Biedny chłopcze, jakżeś ty naiwny!“
— Tym sposobem sądzisz, kochany panie Jackal, mówił dalej Salvator, że byłoby ryzykownie otrzeć się o tych ludzi?
— Znasz pan bajkę o garnku żelaznym i glinianym?
— Znam.
— To zastosuj ją.
— Ależ, zapytał Salvator, po śmierci naczelnika rodziny, który umarł przed pięciu lub sześciu laty, czyż nie pozostały dzieci, że cały jego majątek poszedł w ręce brata?
— To jest, odpowiedział pan Jackal, on nigdy nie był żonatym.
— A, tak! przypominani sobie... Była tam, podobno jakaś historja o synu naturalnym, który miał być adoptowany czy uznany?
Pan Jackal spojrzał zyzem na Salvatora.
— Zkąd pan to wiesz? zapytał.
— O! w naszym stanie, odrzekł posłaniec, byle być nieco badawczym, można wiedzieć wiele rzeczy! Nosiłem ja listy od jednej pięknej damy do niejakiego pana Konrada de Valgeneuse, który mieszkał przy ulicy Bac, w tym samym pałacu, w którym dzisiaj mieszka margrabia.
— To samo, to samo, oświadczył pan Jackal.
— Jest to bardzo ciemna historja, nieprawdaż?
— Nie dla wszystkich, odezwał się pan Jackal, z miną głęboko zadowoloną z siebie.
— Rozumiem, rzekł śmiejąc się Salvator, nie dla tych, co wykryli, „kobietę!“
— Otóż nie, oświadczył policjant, rzecz nadzwyczajna, nie było kobiety w całej tej sprawie.
— Cóż więc takiego było? wiadomo panu, kochany panie Jackal, że kiedy znano młodzieńca, który był piękny, bogaty, szczęśliwy, a naraz znikł, to nie zawadzi wiedzieć, co się z nim stało.
— Słusznie, tembardziej, że ja mogę powiedzieć panu wszystko, lub niemal wszystko.
— Otóż to „niemal“ bardzo podobnem jest do zastrzeżenia uczynionego w myśli. Czy i pan przypadkiem byłbyś protektorem stowarzyszenia...
— O! bynajmniej! wykrzyknął pan Jackal, ja lękam się Jezuitów; ja ich proteguję, z warunkiem wzajemności; słucham ich czasem, ale niecierpię. Powiedziałem ci „niemal“, bo w naszym stanie nie można zawsze powiedzieć wszystkiego co się wie...
— A przytem, czasami i nie wie się wszystkiego, wtrącił Salvator, śmiejąc się tym chytrym śmiechem, który mu był właściwy.
— Otóż posłuchaj, panie Salvatorze, odezwał się pan Jackal, spoglądając na niego z po za okularów, ja powiem ci to, co wiem, ty powiesz mi czego nie wiem.
— Zgoda, rzekł Salvator.
— Otóż tak: Głowa rodziny, margrabia Karol Emanuel de Valgeneuse, par Francji i właściciel ogromnego majątku, który odziedziczył po stryju, nigdy nie chciał się ożenić, a zaszczyt tego gustu pana Emanuela de Valgeneuse do bezżeństwa, przypisywano pięknemu młodzieńcowi, zowiącemu się krótko panem Konradem, którego powoli nasamprzód domownicy, potem przyjaciele margrabiego, nareszcie i obcy, zaczęli nazywać panem Konradem de Valgeneuse.
— Nie byłoż to jego nazwisko?
— Niezupełnie: piękny młodzieniec był dziecięciem miłości, grzechem młodych lat margrabiego, który patrzał tylko oczyma Konrada.
— Ale jakimże sposobem, kochany panie Jackal, zapytał Salvator, kochając tak bardzo tego młodzieńca, mógł margrabia pozostawić cały majątek bratu, synowcowi, synowicy, gdy tymczasem piękny młodzieniec, jak mi mówiono, umarł w nędzy?
— A! to właśnie poszło ztąd, że go ojciec zanadto kochał. Znasz pan przysłowie, które powiada: „Czego nadto, to niezdrowo.“
— Prawda, przypominam sobie, że nieboszczyk margrabia, który podobno umarł nagle, nieprawdaż?... zapytał Salvator, nadzwyczajnie kochał tego młodzieńca.
Pan Jackal na ten raz spojrzał na Salvatora z pod okularów.
— Kochał go tak, mój panie, odpowiedział, że jak ci mówiłem, to zbyteczne kochanie stało się przyczyną zguby młodzieńca.
— Wytłumacz mi pan.
— Są dwa sposoby postępowania względem dziecka naturalnego. Pierwszy jest bardzo prosty i dostępny dla wszystkich. Polega on na tem, że ojciec przyjmuje dziecko za swoje w chwili sporządzenia aktu urodzenia, w kancelarji urzędnika stanu cywilnego. Albo, jeżeli coś stanęło na przeszkodzie tej formalności, dopełnia się ona później przez uznanie aktem notarjalnym; tylko w tym razie, nadając nazwisko swoje dziecku, możesz mu pan pozostawić jedynie piątą część majątku. Drugim sposobem jest, doczekać lat pięćdziesięciu, a w dniu ich ukończenia sprowadzasz pan notarjusza i adoptujesz dziecko, gdyż prawo nie dozwala adoptowania przed ukończeniem tego wieku; wtedy, musisz dać swemu dziecku nietylko imię, ale i cały majątek. Pan de Valgeneuse wołał ten ostatni sposób; a zatem, w dniu ukończenia lat pięćdziesięciu sprowadził notarjusza, zamknął się z nim w gabinecie i sporządził akt adoptacyjny; ale w chwili, gdy brał pióro do podpisania, fatalność chciała, że margrabia Emanuel padł uderzony apopleksją.
— W chwili gdy brał pióro do podpisania, czy też w chwili, gdy kładł pióro po podpisaniu? zapytał Salvator.
Na ten raz, pan Jackal zsunął zupełnie okulary i spoglądając na twarz Salvatora:
— Ha, panie Salvatorze, rzekł, jeżeli wiesz to, to wiesz, więcej niż ja i więcej niż wszyscy, gdyż rzecz na tem stanęła: czy akt był podpisany, czy miał się podpisać? „That is the question!“ jak powiada Hamlet. Co do margrabiego nie mógł on nic objaśnić, a to dla tej doskonałej racji, że chociaż żył jeszcze trzy dni po tym wypadku, ale ani na chwilę nie odzyskał przytomności.
— Powiedz mi, panie Jackal, tak otwarcie, jak tu jesteśmy na cztery oczy, rzekł Salvator, jakiego jesteś zdania?
— Mojem zdaniem jest, odpowiedział pan Jackal, wymijając kwestję, że rodzina okazała się nieco za twardą względem biednego Konrada.
— Nieco za twardą? Ba! rzekł Salvator, skoro akt niebył podpisany, jak przynajmniej zapewniał notarjusz, to jakież względy miano zachować dla dziecka nieprawego?
— Wiadomem było powszechnie, że to dziecko było synem margrabiego Emanuela, wtrącił pan Jackal.
— Tak; ale, gdyby to uznano, więc należało wydzielić młodzieńcowi przynajmniej piątą część tego majątku, który byłby cały jego własnością, gdyby go ojciec był uznał; a piąta część tego majątku, to coś około dwóch miljonów!... Lepiej było zaprzeczyć wszystkiemu, odziedziczyć krzesło w izbie parów, tytuł, majątek, i wypędzić bastarda!... Czyż nie tak uczyniono, kochany panie Jackal, czyż nie wypędzono bastarda?
— Który wreszcie wyszedł, zdaje się, z wielką godnością,, pozostawiając konie swoje w stajniach, powozy w wozowniach, bilety bankowe w biurach, nie zabrawszy z sobą nic; sami nieprzyjaciele oddali mu sprawiedliwość, prócz dwóch tysięcy franków, które za całkiem swoje własne uważał, bo wygrał je w przeddzień w ékarté.
— Do licha, ozwał się Salvator, młodzieniec nawykły do wydatków, jak Konrad, niedaleko zajedzie z dwoma tysiącami franków!
— Otóż właśnie mylisz się, kochany panie, odpowiedział policjant, my, dozorcy społeczeństwa, mamy oko na tych podupadłych synów arystokratycznych: o tych dwóch tysiącach franków żył on blisko piętnaście miesięcy, próbując wszelkich uczciwych środków zarobku, jako nauczyciel muzyki, rysunku, języka niemieckiego i angielskiego, bo on był bardzo wykształcony, ten biedny chłopiec!... ale nic mu się nie wiodło, nigdzie nie znalazł zajęcia. Tak dalece, iż pewnego dnia, widząc, że nie ma już sposobu do życia, jeśli nie zostanie karciarzem, oszustem lub pośrednikiem rozpusty, postanowił skończyć z życiem; kupił pistolet u Lepage’a, pistolet ten poznany był przez sprzedawcę, i udał się na ostatnią wycieczkę do Tuilleries, na pola Elizejskie, do lasku Bulońskiego, by się pożegnać z dawnymi znajomymi, wrócił ulicą św. Honorjusza, wszedł do kościoła św. Rocha, pomodlił się; ztamtąd udał się na ulicę Buffon, gdzie miał skromny pokoik...
— A w tym pokoiku co uczynił? zapytał Salvator.
— Ha! uczynił to, co dopiero uczynili Kolomban i Karmelita. Napisał długi list, nie do swoich przyjaciół, nie miał ich, a przynajmniej utracił, od czasu, jak go stryj i rodzeństwo wypędzili z pałacu na ulicy Bac, ale do komisarza policji swego cyrkułu; w liście tym opisał wszystko co wycierpiał od piętnastu miesięcy, walkę jaką przebył, niemożność prowadzenia jej dalej i postanowienie strzelenia sobie w łeb, ażeby pozostać uczciwym człowiekiem; poczem położył się, zapalił świecę, przeczytał kilka stronic z „Nowej Heloizy“ o samobójstwie i zastrzelił się.
— Pan doprawdy jesteś istnym dziennikiem, panie Jackal, rzekł Salvator.
— O! odpowiedział policjant, nie wielka zasługa, że panu daję te szczegóły; samobójstwa wchodzą w moję specjalność, i to ja spisywałem protokół samobójstwa Konrada.
— Doprawdy?
— Tak.
— Więc to panu, kochany panie Jackal, biedny ten chłopiec zawdzięcza ostatnie posługi, jakie były mu oddane, i poświadczenie śmierci?
— Poświadczenie trudnem nie było; pistolet wystrzelony z bliska; połowa twarzy wyrwana, reszta spalona; to też poświadczenie było raczej formalnością tylko, niż zeznaniem tożsamości, która była niepodobną, z powodu skaleczenia ciała.
— Rodzina Valgeneuse, sądzę, była zawiadomioną o katastrofie?
— Ja sam dałem im znać, wraz z drugim protokółem.
— A ta wiadomość i ten protokół musiały na nich głębokie sprawić wrażenie?
— Tak, mój kochany panie, głębokie wrażenie, głęboko przyjemne.
— Rozumiem. Istnienie tego młodzieńca niepokoiło ich...
— Prosili mnie też, ażebym starannie czuwał nad ostatniemi szczegółami, dając mi sumę pięćset franków, tak, ażeby rzeczy odbyły się przyzwoicie...
— O! szlachetni krewni! odezwał się Salvator.
— Zalecając mi, abym im przyniósł duplikat sepultury, tak jak im przyniosłem duplikat protokółu samobójstwa.
— Co pan też uczyniłeś, spodziewam się, panie Jackal?
— Sumiennie, mogę to powiedzieć. Odprowadziłem karawan na cmentarz Pere-Lachaise, kazałem przy sobie spuścić trumnę w grunt zakupiony wieczyście, położyć na mogile kamień z prostym napisem: „Konrad“, i poszedłem powiedzieć panu margrabiemu de Valgeneuse, że może być spokojnym aż do dnia wiekuistego zmartwychwstania i że nie zobaczy zapewne swego synowca, aż na dolinie Józefata.
— I w tej wierze, rzekł Salvator, cała rodzina zasypia snem sprawiedliwych.
— Czegóż mają się obawiać?
— E! e! widywano rzeczy tak nadzwyczajne!
— Cóż może się stać?
— Kochany panie Jacka], jesteśmy w Bas-Meudon, czy nie byłbyś łaskaw kazać zatrzymać powozu?
Pan Jackal pociągnął za sznurek. Woźnica zatrzymał konie. Salvator otworzył drzwiczki i wysiadł.
— Przepraszam, rzekł pan Jackal, pan nie odpowiedziałeś...
— Na co? zapytał Salvator.
— Na to pytanie: „Co może się stać?“
— Względem Konrada?
— Tak.
— Otóż, kochany panie Jackal, stać się może to, że Konrad nie umarł, że tem samem nie oczekuje by się pokazać w dniu zmartwychwstania powszechnego, i że pan margrabia de Valgeneuse spotka go gdzieindziej, jak na Józefata dolinie... Do widzenia, kochany panie Jackal.
I zamykając drzwiczki, Salvator zostawił policjanta tak odurzonego, że sam zawołał na woźnicę:
— Na ulicę Jerozolimską!

XIV.
Koledzy w zwadzie.

Kiedy pan Jackal, opychając nos tabaką dla rozjaśnienia myśli i zrozumienia czegokolwiek z zagadki, jaką rzucił mu Salvator, wracał kłusem ku Paryżowi, Salvator szedł do Jana Roberta, do sali pogrzebowej.
Było to właśnie w chwili, kiedy Karmelita zaczynała przychodzić do siebie, a trzy jej przyjaciółki, które ani na chwilę jej nie opuściły, miały przystąpić do bolesnego obowiązku oznajmienia jej okropnego stanu rzeczy.
Dominik odjechał przed kwadransem do Penhoel, uprowadzając z sobą ciało Kolombana.
Ludowik, pozostawiwszy ścisły przepis i przyrzekłszy wrócić nazajutrz, wracał w swoją stronę, do Paryża, gdzie mieszkał.
Nareszcie, Jan Robert oczekiwał na Salvatora, by razem z nim do Paryża powrócić.
Idźmy za tym z naszych bohaterów, do którego w tej chwili przywiązuje się najważniejsza sprawa, to jest za Ludowikiem, do innych przystąpimy później.
Ludowik, z głową nieco ociężałą, skutkiem dnia i nocy jakie przepędził, postanowił pieszo wrócić do Paryża.
Przejście z Bas-Meudon na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdzie mieszkał, jest tylko spacerem, idąc przez Vanvres.
Ludowik tedy wracał spacerem i przechodził przez osadę Vanvres, kiedy przed domem dokąd poprzednio zaprowadziliśmy jednego z bohaterów naszych, spostrzegł z pięćdziesiąt osób klęczących: mężczyzn, kobiet i dzieci, modlących się ze łzami w oczach, ażeby cud jaki wrócił życie dobremu, zacnemu, dobroczynnemu panu Gerardowi, do którego proboszcz z Bas-Meudon, po powrocie z wycieczki do Bellevue, szedł z wiatykiem. Na ten widok dosyć rzadki, Ludowik zatrzymał się i zbliżając się do gromady zapytał:
— Czego tak płaczecie, moi kochani?
— Przebóg! odpowiedział głos jakiś, plączemy po ojcu naszym!
Ludowik przypomniał sobie, iż rzeczywiście przysyłano po księdza Dominika, by wysłuchał spowiedzi umierającego.
— A, tak! rzekł, opłakujecie pana Gerarda...
— Przyjaciela nieszczęśliwych! dobroczyńcę ubogich!
— Czy on umarł? zapytał Ludowik.
— Nie, ale skutkiem rozmowy, jaką zacny ten człowiek miał tu z jednym mnichem, uczuł się tak osłabionym, że posłano po księdza proboszcza, i w tej chwili udziela mu ostatniego namaszczenia.
— Przebóg! odezwał się chór wieśniaków, podwajając jęki i łkania.
Ludowik pod maską sceptyka, obdarzony był czułością kobiecą; płacz szczery szedł mu prosto do serca.
— Ile lat ma chory? zapytał.
— Zaledwie pięćdziesiąt, panie, odpowiedział jeden z wieśniaków.
— A! to jest kara Boża, jeśli tracić go mamy tak młodym, odezwał się drugi, kiedy tylu niegodziwców pozostaje na ziemi.
— W samej rzeczy, rzekł Ludowik, pięćdziesiąt lat, to jeszcze nie wiek do śmierci, nadewszystko kiedy kogoś tak żałują, jak tu widzę pana Gerarda. Potem, namyśliwszy się chwilę: Czy można widzieć chorego? dodał.
— Może pan jesteś lekarzem? ozwali się jednym głosem wszyscy obecni.
— Tak, odpowiedział Ludowik.
— Lekarzem z Paryża?
— Z Paryża.
— O! to chodź pan prędzej, kochany panie! odezwał się stary wieśniak.
— Niebo pana przysyła! dodała stara kobieta.
I jednocześnie wieśniacy go otoczyli, jedni prosząc, drudzy popychając, tak, że prawie uczuł się wniesionym do domu.
Oprócz osób klęczących w ulicy, było ich jeszcze dosyć w przedsionku, na schodach, w przedpokoju, a nawet w samym pokoju umierającego. Ale na te słowa: „Lekarz z Paryża “, każdy ustąpił z miejsca, przepuszczając Ludowika.
Umierający przyjął ostatnie pomazanie, a dzwonek dźwięczał, głosząc, że dzieło święte dopełnione.
Ludowik, jakkolwiek mało nabożny, schylił się równo z innymi, kiedy przechodził kapłan z zakrystjanem i chłopcem kościelnym w towarzystwie osób obcych, które w pobożnej intencji, przybyły połączyć modły swe z modłami Kościoła. Potem, kiedy podniósł głowę, ujrzał się w pokoju w obecności dwóch osób.
Dwie te osoby, były: pan Gerard, który całkiem opadł na siłach, zdawał się konać na łożu, oraz człowiek pięćdziesięcioletni o włosach i wąsach siwych, z kokardą legji honorowej u guzika, który oparty w głowach łóżka, zdawał się z rzeczywistem zajęciem śledzić widoczne prawie postępy śmierci na fizjognomji umierającego.
Dwaj ludzie, znalazłszy się naprzeciw siebie, spojrzeli po sobie, każdy z nich by odgadnąć zapewne z kim ma do czynienia. Potem, gdy badanie to nic mu nie wskazało, Ludowik wystąpił pierwszy, i z uprzejmością młodzieńca w obec człowieka starszego.
— Pan jesteś zapewne bratem chorego? zapytał.
— Nie, panie, odpowiedział człowiek z siwemi wąsami, wciąż badając Ludowika, jestem jego lekarzem. A pan?
— Ja, panie, rzekł Ludowik z ukłonem, mam zaszczyt być pańskim kolegą.
Człowiek o siwych wąsach lekko brwi zmarszczył.
— O tyle, rzekł, o ile młodzieniec dwudziestopięcio-letni może być kolegą człowieka, który przebył dziesięć lat życia na polach bitew, a piętnaście u łoża chorych.
— Przepraszam, odezwał się Ludowik, ale widzę, że mam zaszczyt mówić z panem Pilloy?
Lekarz wyprostował się.
— Kto panu powiedział moje nazwisko? zapytał.
— Dowiedziałem się w sposób nader prosty, a towarzyszyły temu wielkie pochwały, rzekł Ludowik. Przypadek sprowadził mnie do dwojga nieszczęśliwych, którzy zaczadzieli w Bas-Meudon, wezwałem natychmiast pomocy kolegi, wymówiono pańskie nazwisko, posłano po pana, tam powiedziano, iż pan jesteś przy łożu pana Gerarda.
— A ciż zaczadzeni? zapytał chirurg wojskowy nieco ugłaskany grzecznością młodzieńca.
— Jedną tylko osobę uratować mogłem, odpowiedział Ludowik, gdybyś pan tam był, może ocalilibyśmy oboje.
— A wtedy, rzekł pan Pilloy, będąc na drodze, i dowiedziawszy się, że w tym domu jest chory, wszedłeś pan?
— Nie byłbym sobie pozwolił podobnej niewłaściwości, rzekł Ludowik, wiedząc, że pan jesteś przy panu Gerardzie, gdyby poczciwi ludziska płaczący u drzwi, nie byli mnie poniekąd zmusili. Wielka boleść jest łatwowierną, pan to wiesz; przebacz im, a kiedy im przebaczysz, przebacz i mnie z kolei.
— Ależ ja nie mam nic do przebaczenia, ani im, ani panu; dobrze pan zrobiłeś żeś przyszedł, dwie rady zawsze więcej warte, niż jedna. Na nieszczęście, tu, dodał zniżając głos, zdaje mi się, że wszystkie rady na nic się nie przydały. Potem ciszej jeszcze: To człowiek zgubiony, rzekł.
Jakkolwiek mówił cicho, chory usłyszał słowa dobrego pana Pilloy i wydał jęk.
— Ciszej! rzekł Ludowik.
— Dlaczego ciszej? zapytał chirurg.
— Bo słuch jest ostatnim zmysłem, jaki w nas zamiera, a chory usłyszał pana.
Pan Pilloy wstrząsnął głową z niedowierzaniem.
— Więc, zapytał Ludowik do ucha pana Pilloy, nie ma już nadziei?
— Za dwie godziny, odpowiedział chirurg wojskowy, on umrze.
Ludowik oparł rękę na ramieniu pana Pilloy, pokazując mu chorego, który poruszał się na łóżku. Pan Pilloy uczynił poruszenie głową znaczyć mające: „Czy on się rusza, czy nie, nic z tego nie będzie!“ Potem, pantominę tłomacząc słowami:
— Dziś zrana, mówił, miałem jeszcze nadzieję utrzymania go czterdzieści ośm godzin, ale nie wiem, co za osioł wbił mu w głowę myśl, żeby się wyspowiadał, co było zgoła niepotrzebnem, bo znam go od czasu, jak mieszka w Vanvres, a jestto człowiek cnoty nieposzlakowanej. Trzy godziny był zamknięty z jakimś mnichem, i oto widzisz w jakim stanie oddał mi go ten święty człowiek. A! ci księża, mnichy, jezuici! mruknął stary żołnierz, pomyśleć że to ten cesarz, któremu zawdzięczamy tyle dobrych rzeczy, oddał nam to wszystko!
— A jaką chorobą dotknięty jest pan Gerard? zapytał Ludowik.
— E! chorobą zwyczajną! odpowiedział pan Pilloy zżymając ramionami, jak gdyby na świecie była jedna tylko choroba.
Na te słowa: chorobą zwyczajną, Ludowik uśmiechnął się, poznał w nim ucznia Broussego, który nieumiejętnie stosował naukę tego wielkiego mistrza. Potem, na myśl, że życie człowieka, które Bóg daje na tak krótko, a zabiera na wieczność, złożone jest częstokroć w ręce nieświadomego, albo co gorsza, fanatyka, uśmiech jego zgasł; niedostrzeżenie zżymnął ramionami i spojrzał na starego chirurga wejrzeniem człowieka mającego się na baczności.
— Przez chorobę zwyczajną, rozumiesz pan zapewne stan gastryczny? zapytał.
— Naturalnie, odpowiedział chirurg, a toż w tem nie można się mylić. Zobacz pan sam...
Upoważniony przez kolegę, Ludowik zbliżył się do łóżka.
Chory zdawał się być w stanie zupełnego znieczulenia, oddech miał szumiący, ciężki, uciśniony; kiedy oddychał, pierś jego podnosiła się całkowicie, jak w konaniu. Ludowik rozpatrzył twarz, przechodząc od całości do części. Twarz była blada, barwy żółtawej, kończyny drętwe i zimne, pot rozciągał się na całej twarzy rosząc nadewszystko korzenie włosów. Po tych oznakach zewnętrznych, Ludowik osądził, że choroba jest ważną w istocie a jednakże nie widział chorego w stanie tak zupełnie zrozpaczonym, jak jego kolega.
— Cierpisz pan bardzo? zapytał.
Na to zapytanie uczynione głosem nowym i który zdawał się wracać panu Gerardowi straconą nadzieję, otworzył oczy i zwrócił głowę ku nieznajomemu.
Ludowik zdziwił się żywotności, jaka panowała jeszcze w oku chorego, żywotności niezgodnej z pozornem wyniszczeniem sił: białka oczu były żółte, rysy twarzy rozłożone, oblicze zdawało się zamarłe; ale oczy, raczej źrenice oczu nie byłe tak martwe, jak oblicze. Była jeszcze siła i życie w tych oczach.
— Czy możesz mi pan pokazać język? zapytał znów Ludowik.
Pan Gerard pokazał język. Był on biało-żółty, barwy wpadającej w zieloność, obłożony w całej swej rozciągłości, ale nie miał on tego ostrza cienkiego, jak u wężów, nie był ani prawie krwawy w kończynie, ani czerwony po brzegach, jak zwykle bywa przy zapaleniach gastrycznych.
Aż dotąd Ludowik wątpił, odtąd nastąpiła dlań pewność. To też ruchem mimowolnym, prawie machinalnym wzrok jego od chorego zwrócił się na chirurga, a to z wyrazem, co do którego nie można się mylić. Wyraz ten wypowiadał jasno: „Ależ pan widzisz, że to nie jest stan gastryczny!“
Stary chirurg, zaufany w sobie, zdawał się nie zważać ani na ruch, ani na wejrzenie Ludowika, i ani drgnął. Ta zimna krew kolegi, który powinien mieć przynajmniej doświadczenie wieku i praktyki, zachwiała młodzieńca w przekonaniu. Pozostało mu uczynić jedno jeszcze badanie. Podniósł okrycie chorego, obnażył mu pierś, położył na niej rękę lekko, wolno, ale coraz bardziej naciskał, tak, że ciśnienie stało się dość silnem. Widząc wtedy, że pan Gerard nie objawiał bólu żadnym znakiem:
— Czy boli? zapytał go.
— Nie, odpowiedział pan Gerard głosem słabym.
— Jakto! nalegał Ludowik, kiedy naciskam tak, pan nie czujesz nic?
— Oddycham trudniej, ale nie doznaję żadnego bólu.
Ludowik odwrócił się znowu do kolegi, mówiąc mu powtórnie oczyma: „Ależ widzisz, że to nie stan gastryczny!“ Stary chirurg zdawał się nie rozumieć pantominy Ludowika, równie jak za pierwszym razem. Ludowik uśmiechnął się. Pewnym był, że pana Gerarda leczono na chorobę, której nie miał. Ale jakaż to była choroba?
Ludowik skrzyżował ręce, bacznie patrzył w chorego, potem spuszczając głowę, jakby namyślając się głęboko, spostrzegł pod poduszką chorego nietylko chustkę, którą pot sobie ocierał, ale i tę, w którą spluwał. Rzekłbyś, że chustka poplamiona jest rdzą. Ludowik był na tropie choroby. Wtedy po raz drugi podniósł prześcieradło pana Gerarda, ale zamiast naciskać ręką na żołądek, przyłożył ucho do piersi, a to ku wielkiemu zdumieniu starego chirurga, który nie znał jeszcze tego nowego sposobu askultacji i którego fizjognomja przybrała wyraz zdziwienia i ciekawości, mogący równoważyć zapytaniu: „Co ty tam u djabła robisz, kochany kolego?“
Z kolei teraz Ludowik nie zważał na pantominę starego chirurga. Zdawał się być zadowolonym ze szmerów, jakie usłyszał w piersiach chorego, bo podniósł głowę z miną tryumfującą. Wiedział już teraz dokładnie, co ma sądzić o stanie chorego i znał chorobę, z którą miał do czynienia. Zostawało mu tylko wybadać puls: kazał panu Gerardowi podać rękę; chory wykonał to machinalnie. Puls nie stracił jeszcze całej siły, opierał się pod palcem, był bardzo częsty, bo przechodził sto razy na minutę, słowem był nieregularny. Tak też Ludowik spodziewał się go znaleźć.
Po odbytem badaniu, młody lekarz skończył na tem od czego powinien był zacząć, ale jako człowiek przychodzący na brzeg rzeki, gdzie krzyczą na pomoc... on dał od razu nurka.
Odwrócił się ku panu Pilloy i zapytał go od jak dawna trwa choroba, jakie były jej rozmaite fazy, jakie przyczyny jej przypisywano. Wtedy stary lekarz opowiedział zanurzenie się pana Gerarda w stawie zamkowym i smutne skutki, jakie sprowadziło; odpowiedział potem na wszystkie zapytania kolegi, a skończywszy:
— I cóż? zapytał tonem miękkim.
— Ha, mam zaszczyt podziękować za grzeczność pańską, rzekł Ludowik, wiem co wiedzieć chciałem.
— Co pan wiesz?
— Wiem jaką niemocą dotknięty jest chory.
— Ba, nietrudno było dowiedzieć się, kiedy ja z góry panu powiedziałem, że to gorączka gastryczna.
— Tak, ale w tem właśnie zdania się nasze różnią.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Czy nie zechciałby szanowny kolega przejść do pokoju sąsiedniego? Zdaje mi się, że nużymy chorego?
— O! nie odchodź pan, w imię Boga! odezwał się pan Gerard, zbierając całą siłę na to wyrażenie.
— Bądź spokojny, mój przyjacielu, rzekł pan Pilloy, przyrzekłem, że cię nie opuszczę, i dotrzymam słowa.
Dwaj lekarze gotowali się wyjść z pokoju.
Na progu drzwi spotkali dozorczynię.
— Moja droga pani, rzeki Ludowik, wrócimy za pięć minut, w naszej nieobecności nie dawaj nic choremu...
Marjanna odwróciła się do pana Pilloy, jak gdyby dla dowiedzenia się, czy ma słuchać tego polecenia.
— Ha! odpowiedział tenże, skoro ten pan utrzymuje, że uleczy chorego.
Sądził, że Ludowik zaprzeczy, ale ku wielkiemu jego zdziwieniu, Ludowik nic nie odpowiedział. Usunął się tylko, by przodem przepuścić pana Pilloy z uszanowaniem, jakie młody winien starszemu.

XV.
Gdzie Ludowik przyjmuje odpowiedzialność.

Dwaj lekarze zatrzymali się w przedpokoju.
— Czy chcesz mi powiedzieć, młody przyjacielu, zapytał pan Pilloy, dlaczego mnie tu przyprowadziłeś?
— Nasamprzód, odpowiedział Ludowik, ażeby nie męczyć chorego.
— Cóż, kiedy to człowiek umarły!
— Tembardziej, jeżeli jest takie pańskie zdanie, ażeby tego nie wyrażać przy nim.
— A tak! sądzisz pan, ozwał się stary chirurg wojskowy, że ludzie naszego pokolenia są takiemi niewieściuchami, jak waszego? Byłem ja mój panie wtedy jako pomocnik Larreya, kiedy on odciął obie nogi dzielnemu Montebello. Dyskusja trwała z pięć minut czy zrobić operację, czy dać mu umrzeć bez dalszej męczarni; i czy pan sądzisz, że się kto krył przed nim? Nie, panie, on sam brał udział w dyskusji, jak gdyby rzecz dotyczyła obcego i jeszcze słyszę go wołającego: „Rżnijcie, morbleu, rżnijcie!...“ głosem tak silnym i stanowczym, jak gdyby komenderował: Naprzód!
— Być może, panie, rzekł Ludowik, że gdy się działa na polu bitwy, pośród piętnastu lub dwudziestu tysięcy rannych, to nie ma czasu naginać się do tych wszystkich oględności, które według pana, nadają naszemu pokoleniu miano „niewieściuchów,“ ale my tu nie jesteśmy na polu bitwy, pan Gerard nie jest marszałkiem Francji, jak „dzielny Montebello.“ To człowiek bardzo znękany swojem położeniem, bardzo, ile mi się zdawało, lękający się śmierci i u którego imaginacja podrażniona, może podobno gorzej podziałać jak sama choroba.
— Co się tyczy choroby, mówiłeś mi pan, że nie jesteś jednego zdania ze mną?
— Co do choroby, prawda.
— Ą jakież jest pańskie zdanie?
— Że pan mylisz się, przypisując choremu gorączkę gastryczną.
— Jakto, mylę się?
— Tak, przypuszczając, powtarzam, że pan Gerard dotknięty jest gorączką gastryczną.
— Ależ ja nie przypuszczam, panie, ja utrzymuję.
— Owóż sądzę, że chory dotknięty jest całkiem inną chorobą, niż tą, jaką pan utrzymujesz.
— Więc tedy pan przypuszczasz?...
— Z kolei, ja także nie przypuszczam, ja utrzymuję.
— Pan utrzymujesz, że pan Gerard?...
— Nie jest dotknięty gorączką gastryczną; już to po raz trzeci mam zaszczyt panu oświadczyć.
— Ale cóż pan u djabla chcesz, żeby miał, jeśli nie ma gorączki gastrycznej? zawołał stary chirurg osłupiały.
— On ma poprostu zapalenie płuc, odrzekł zimno Ludowik.
— Zapalenie płuc? A! to pan nazywasz zapaleniem płuc?
— Nic innego.
— To pan może utrzymujesz, że go z tego wydobędziesz?
— O! co do tego, nie utrzymuję, mam tylko nadzieję.
— I można się zapytać, jakiego to stanowczego lekarstwa pan użyjesz?
— Pomyślę o tem kochany kolego, jeśli mi pan wszakże pozwolisz.
— Jakto! pan żądasz pozwolenia, ażebyś uratował mojego najstarszego przyjaciela?
— Ja pana proszę o pozwolenie leczenia chorego, który jest pańskim przyjacielem.
— Daję ci je sto razy, tysiąc razy! Daj Boże, ażeby się na co przydało, ale jeżeli pan chce mojego zdania, to wątpię, ażeby ten biedny człowiek zobaczył jutrzejsze słońce.
— Próbować więc będę niepodobieństwa, odpowiedział Ludowik, zachowując zawsze tenże sam szacunek i grzeczność względem lekarza starszego wiekiem, jeśli nie nauką.
— Chyba, że niepodobieństwa, rzekł stary chirurg, nie rozumiejąc delikatności Ludowika, którą brał za chwiejność.
— Cóż pan dotąd robiłeś, szanowny kolego? zapytał Ludowik dla formy.
— Dwa razy puszczałem krew, stawiałem pijawki na żołądku i wsadziłem chorego na ścisłą djetę.
Uśmiech przesunął się po ustach Ludowika, uśmiech zrodzony raczej litością, jaką natchnął go chory, niż ironią, jaką musiało w nim wzbudzić to ogólne panaceum bardzo podówczas modne, pijawki i djeta.
Dwaj lekarze stanęli na tym punkcie narady, kiedy kilku chłopów, niecierpliwie wyczekujących cudu, jaki miała sprawić obecność drugiego lekarza, wtargnęło do przedpokoju Vanvrejskiego filantropa.
— I cóż, zawołali wszyscy razem, czy mu lepiej? czy ocalony?
Stary chirurg, który zazwyczaj miał pełne uszy tych samych wyrazów ilekroć wychodził od pana Gerarda, myślał znowu, że i teraz one do niego się stosują.
Ale niestety! jeżeli fala jest zmienną, jeżeli kobieta zmienniejszą od fali, jest coś tysiąckroć zmienniejszego od fali i kobiety razem: to tłum.
To też jeden z chłopów, który najwięcej podbudzał Ludowika, ażeby wszedł do domu dobroczyńcy ludowego, odpowiedział dosyć grubiańsko staremu chirurgowi, który mówił: „Zrobimy, co będzie można, moi drodzy, bądźcie spokojni“.
— My nie pana pytamy.
Zapewne wtedy, zacny pan Pilloy, który pomagał znakomitemu Larreyowi do obcięcia obu nóg dzielnemu Montebello, uczynił tę samą co i my, uwagę względem tłumu, tylko uczynił ją sekundę zapóźno. To też wynagrodził sobie zmarszczeniem brwi, i niemal życzeniem bezbożnem, ażeby fanfarońska nauka młodego praktyka, doznała świetnego zawodu, a przez to przypuściła do współki w tem lekceważeniu, jakie obecnie wieśniacy jemu samemu okazywali.
Inny chłop zwrócił się wprost do Ludowika.
— I cóż, rzekł, zawierając zarazem pytanie i odpowiedź, jakże go pan znalazłeś? Bardzo źle, nieprawdaż?
— Nie ma już nadziei, prawda panie? zapytał drugi.
— Już on się z tego nie wygrzebie, prawda panie? wtrącił trzeci.
— Moi przyjaciele, oświadczył Ludowik, dopóki chory nie umarł, trzeba mieć nadzieję, nie w sztuce lekarza, ale w naturze, a dzięki Bogu pan Gerard nie umarł.
Tłum wykrzyknął: hurra!
— Więc pan go ocalisz? zapytało dwadzieścia głosów.
— Będę się usilnie starał, odpowiedział Ludowik.
— Ocal go pan, ocal! krzyczano ze wszystkich stron.
Na te krzyki Marjanna odemknęła drzwi od pokoju.
— Co się dzieje? zapytał jej chory, którego ten zgiełk męczył, czyż nie mogą dać mi umrzeć spokojnie?
— Panie, odpowiedziała poczciwa kobieta, już tu nie ma mowy o śmierci.
— Jakto! zawołał chory, nie ma mowy o śmierci?
I oczy jego, niby zgasłe, rzuciły podwójnym blaskiem.
— Nie, panie; młody lekarz, który tu był, oświadcza wieśniakom, że cię może ocali.
— A! „może!...“ odezwał się pan Gerard opuszczając głowę na poduszkę. W każdym razie, Marjanno, niech on nie odchodzi, na imię Boskie, niech nie odchodzi.
Potem, zbity tem wysileniem, pozostał nieruchomy nie żyjąc już na pozór, tylko tym rodzajem świstu, który wydawał jego oddech dobywający się z piersi.
— Panowie, panowie, rzekła dozorczyni, pan Gerard jest bardzo źle, zdaje się jakby już kończył.
Ludowik wszedł żywo, wziął za rękę chorego.
— To nic, rzekł, to tylko omdlenie spowodowane wzruszeniem. Odwagi, panie Gerard!
Chory wydał westchnienie.
Marjanna czyniła nadludzkie wysilenia, ażeby nie dopuścić tłumu do pokoju.
— Zapewne pan, rzekł stary chirurg do kolegi, nie ograniczysz się na powiedzeniu do chorego: „Odwagi!“ ale zapiszesz mu coś?
— Proszę o papier, pióro i atrament, odezwał się Ludowik do dozorczyni, zapiszę receptę.
Wszyscy na wyścigi jęli szukać przedmiotów żądanych.
Chory, który na słowo „może“, utracił nadzieję przez chwilę powziętą, wyciągnął się na łóżku, składając ręce i wyrażając gestami jaśniej niż głosem: „W imię Boga Najwyższego, dajcież mi umrzeć spokojnie!“ Ale nikt nie zważał na okrutną śmierć jaką mu zadawano, tak wszyscy pragnęli zachować mu życie.
Ludowik szukał miejsca do napisania recepty, ale wszystkie sprzęty zajęte były flaszeczkami, garnuszkami, szklankami, talerzami, spodkami wszelkiego rodzaju.
Chłopi widząc kłopot młodzieńca, jedni ofiarowali mu swoje plecy, inni kolana.
Ludowik jakichś pleców użył do napisania recepty.
— Posłać natychmiast, rzekł do dozorczyni.
Jeszcze nie domówił, kiedy recepta z jego ręki przeszła w ręce czterech czy pięciu obecnych, którzy wyrywali ją sobie, radzi posłużyć panu Gerardowi. Nareszcie kulawy jakiś stał się panem drogocennego papieru i upadając na nogę wyszedł jak mógł najprędzej.
— Dobra pani, rzekł Ludowik do dozorczyni, co pół godziny dawać będziesz panu Gerardowi po pół łyżki lekarstwa, które przywiozą; rozumiesz pani? ani mniej ani więcej, tylko co pół godziny po pół łyżeczki; to tylko może go ocalić.
— Co pół godziny, po pół łyżeczki, powtórzyła dozorczyni.
— Tak, bardzo dobrze! Ja muszę koniecznie powrócić do Paryża.
Chory westchnął; zdawało mu się, że go reszta życia opuszcza. Ludowik usłyszał westchnienie i gorącą modlitwę człowieka zrozpaczonego.
— Muszę wrócić do Paryża, rzekł, ale za trzy godziny będę tu i zobaczę skutki lekarstwa.
— Jesteś pan pewny, westchnął stary lekarz, że to go ocali?
— Wiesz pan sam lepiej niż kto bądź, że człowiek nigdy pewnym nie jest niczego; ale... Ludowik raz jeszcze rzucił wzrokiem na umierającego. Ale, spodziewam się! dodał.
Ostatni ten wyraz wzniecił nową radość w tłumie.
Chory zebrał siły i podnosząc się na łóżku:
— Za trzy godziny, panie, rzekł, staraj się pan nie spóźnić!...
— Przyrzekam panu.
— Liczyć będę minuty, zakończył stary, chustką ocierając czoło okryte potem, który można było wziąć za śmiertelny.
Na te słowa Ludowik wyszedł ze swym sędziwym kolegą, prosząc aby przeszedł pierwszy, kłaniając mu się, dając mu słowem przed oczyma tłumu, wszystkie oznaki szacunku, należne starszemu.
Ludowik, tak jak powiedział, udał się drogą do Paryża, szukając jakiego kabrjoletu, fiakra, lub wózka, by wcześniej powrócić.
Chirurg szedł za nim, pełen urazy, z zaciśniętymi zębami. Ludowik ze swej strony mniemał, że nie do niego należało zabierać głos pierwszemu, nawet przy rozstaniu się z kolegą.
Milczenie to byłoby z pewnością trwało aż do rozłączenia się, ale kulawy, co poszedł po lekarstwo, zjawił się naprzeciw nich. Ukazał Ludowikowi lekarstwo otrzymane w aptece.
— Czy to panie? zapytał.
— To, mój przyjacielu, odpowiedział Ludowik spoglądając na buteleczkę, a przypomnij dozorczyni, ażeby co do joty spełniła mój przepis.
Spotkanie to posłużyło panu Pilloy za pozór do zaczęcia rozmowy.
— Myślisz może, kochany kolego, że ja nie wiem co zawiera ta buteleczka? rzekł.
— Dlaczegóż miałbym panu czynić tę krzywdę?
— Pan mu dajesz emetyk?
— Rzeczywiście emetyk.
— Oczywiście! rzekł pan Pilloy, musisz mu dać emetyku, skoro wierzysz w pneumonię!
— Panie, odpowiedział Ludowik zimno, mam taki szacunek dla pańskiej nauki i doświadczenia, że pragnąłbym się omylić, ale byłoby to zarazem pragnieniem śmierci chorego.
Po tych słowach Ludowik nie widząc na drodze żadnego wózka, udał się ścieżką przez pole, która zdawała się skracać drogę do miejsca przeznaczenia, a gościniec bity wyminął.
Ze swej strony, stary lekarz ciekawy dowiedzieć się skutku, jaki sprawi lekarstwo na umierającym przyjacielu, powrócił do Vanvres i wpół trzeciej godziny po odejściu Ludowika, był u łoża chorego, który na ten raz nie bez pewnego wstrętu ujrzał go wchodzącym.
Pośpiech ten zdziwił wieśniaków, a bardziej jeszcze dozorczynię, która nawykła czekać na pana Pilloy bardzo długo, gdy po niego posłano, zdumiała się zatem widząc go przybiegającego, kiedy nikt go nie wzywał.
Próbował wypytywać pana Gerarda, ale ten, czy to przez niedowierzanie, czy że osłabienie się wzmogło, nie chciał mu odpowiadać.
Zwracając się więc do dozorczyni:
— Co tam nowego, kochana Marjanno? zapytał.
— A! panie, odpowiedziała kobieta, bardzo powoli idzie!
— Czy dawałaś mu to sławne lekarstwo?
— Dawałam.
— Jakiż ono sprawiło skutek?
— Zły, panie, zły...
— Ale jaki? zapytał stary chirurg, zacierając ręce złośliwie.
— Zrzucał, panie.
— A no, byłem pewny! Na szczęście nie jestem odpowiedzialny, za skutki, a jeżeli umrze, to nie ja go zabiłem.
— Nie, to prawda, odrzekła kobiecina, ale pan go skazałeś.
— Ba! rzekł chirurg wielkiej armii, skazuje się zawsze, bo jeżeli chory umrze bez tego, co się czasami zdarza, mogliby powiedzieć lekarzowi: „Umarł, a pan nic nie mówiłeś!“ Tym sposobem ocala się honor medycyny.
— Tak jest, powiedziała Marjana, a jeżeli chory wyzdrowieje, to honor lekarza wzrasta.
Krytyki starego chirurga i uwagi medyko-filozoficzne dozorczyni, trwały pół godziny.
Po upływie tego czasu wszedł Ludowik.
Wszedł właśnie w chwili, kiedy pan Pilloy, bez miłosierdzia dla swego najlepszego przyjaciela (nauka jest jak Saturn, pożera własne dzieci), wszedł, powiadamy, w chwili gdy pan Pilloy, widząc jak chory zrzucił prawie bezpośrednio łyżeczkę wody emetykowej, mówił spozierając na ściągnięte cierpieniem oblicze pana Gerarda:
— Człowiek zgubiony stanowczo!
Ludowik usłyszał te słowa, ale nic nie zważając poszedł prosto do chorego, spojrzał bacznie i wziął go za puls. Po minucie pełnej niepokoju dla tego dzielnego serca, jak również niepokoju choć innej natury dla starego chirurga, podniósł głowę. Oblicze jego badane jednocześnie przez chirurga, dozorczynię i umierającego, wyrażało najzupełniejsze zadowolenie.
— Dobrze idzie! rzekł.
— Jakto dobrze idzie? zapytał Pilloy osłupiały.
— Tak, puls się podniósł.
— A! to pan po tem sądzisz.
— Bezwątpienia.
— Ależ, nieszczęsny młodzieńcze, on zrzucał!
— Zrzucał? powtórzył Ludowik spoglądając na Marjannę.
— Tak, panie, odpowiedziała dozorczyni.
— Widzisz więc pan, że jest zgubiony! rozstrzygnął nielitościwie doświadczony chirurg.
— Przeciwnie, spokojnie odezwał się Ludowik, jeżeli zrzucał, to jest ocalony!
— Odpowiadasz pan za życie mojego najlepszego przyjaciela? zapytał Pilloy gwałtownie.
— Odpowiadam, rzekł Ludowik, i to głową.
Stary chirurg wziął za kapelusz i wyszedł z miną algebrzysty, któremu dowodzono, że dwa i dwa jest pięć.
Ludowik zapisał drugą receptę i oddał ją dozorczyni.
— Pani, rzekł do niej, „przyjąłem odpowiedzialność!“ wiesz, co to znaczy w rozumieniu lekarskiem. Żeby więc przepisy moje, nie żadne inne, dosłownie były wykonywane, a pan Gerard będzie zdrów.
Umierający wydał radosny okrzyk, schwycił za rękę młodzieńca, i nim ten zdołał się opatrzyć, przycisnął ją do ust. Ale prawie natychmiast twarz jego zdawała się rozkładać pod wpływem niewymownej trwogi.
— A mnich! a mnich! szepnął znękany opadając na poduszkę.

XVI.
Człowiek o przyprawnym nosie.

Ukończyliśmy poniekąd rozmaite opowiadania stanowiące prolog tej książki i wyjąwszy Petrusa, Lydii i Reginy, czytelnik zna teraz większą część osób, przeznaczonych do odegrania głównych ról w naszym dramacie.
Oprócz tego, jak widzieliśmy, rozmaite wydarzenia, któreśmy opowiedzieli, a które może zdawały się niełączące z sobą, połączyły się nareszcie i utworzyły całość jednolitą.
Nitki napozór rozpierzchłe i bez widocznego jedna z drugą związku, utworzyły zwolna pod naszą ręką i w miarę zagłębiania się w przedmiot, sieć często skropioną łzami, czasem nawet krwią zbroczoną; kanwę to promienistą, to ciemną, której staraliśmy się nadać olbrzymi rozmiar, jakiego wymaga niepospolite zadanie, któreśmy podjęli, przedsiębiorąc odmalować społeczeństwo francuskie, za Restauracji, od jego najwyższych szczytów, aż do najniższych przepaści.
Nie traćmy więc odwagi, idźmy tym samym śladem w ten kraj nieznany, gdzieśmy się zapędzili i niech nikogo odległość horyzontów nie przestrasza: dojdziemy gdzie trzeba mimo zboczeń i krwawej nie raz drogi. Gdy nadejdzie chwila wykazania sensu moralnego tego dzieła, mam nadzieję, że nikt nie spostrzeże drogi, jaką przebył; koniec usprawiedliwi środki.
Każda z osób działających, można być pewnym, nie jest kreacją wyobraźni, istotą konwencjonalną lub fantastyczną, mającą za jedyny cel rozśmieszyć lub rozrzewnić takim lub owym środkiem, mniej lub więcej zręcznym.
Nie, każdy bohater zdjęty z natury, przedstawia jakąś ideę, jest wcieleniem cnoty lub występku, słabości lub namiętności, a te występki, cnoty, namiętności, słabości, odtworzą zbiorowo społeczeństwo, tak jak pojedyńczo każdy bohater przedstawi jednego z członków powieści.
A teraz wróćmy do opowiadania.
Zostawiliśmy Ludowika i Petrusa, kiedy rozstawali się u drzwi szynkowni. Ludowik odprowadzał Chante-Lilas, a widzieliśmy też, jakie miało następstwa ukazanie się młodego lekarza w Bas-Meudon. Petrus udał się na posiedzenie.
Zajmijmy się nieco Petrusem, o którym zaledwie rzekliśmy słów kilka i który raz tylko stawał przed czytelnikami, w początku naszego dramatu.
Petrus był to bardzo piękny chłopiec, posiadał taką wytworność i dystynkcję wrodzoną, że mogliby mu pozazdrościć najwytworniejsi i najdystyngowańsi młodzieńcy modni. Ale on rumienił się poniekąd za tę wyższość arystokratyczną, którą go obdarzył przypadek. Dla nadętości tych młodzieńców, których zwą „paniczami,“ dla tych eleganckich próżniaków, miał on tak głęboką wzgardę, taki wstręt nieprzezwyciężony, że usiłował ukrywać swą wrodzoną dystynkcję i wytworność, jedyne rzeczy, jakie były mu z niemi wspólne, z obawy, ażeby nie być im podobnym. Udawał prostaka, tak jak udawał wady, których nie miał, ażeby ukryć zalety, jakie posiadał. Tak jak powiedział Jan Robert w noc ostatniego wtorku, udawał on sceptyka i zużytego, z obawy, ażeby nie dostrzeżono, iż jest dobrym i naiwnym.
W gruncie, było to serce młodzieńcze, uczciwe, niewinne, wrażliwe, entuzjastyczne, słowem, serce artysty.
On to jednak powziął myśl tej maskarady i tej wieczerzy w brudnem miejscu.
Jakim sposobem przyszła mu myśl taka? Kto chce dokładnie poznać charakter Petrusa, niech nam pozwoli opowiedzieć co następuje.
Zkąd pochodziła troska Petrusa?
Dowiemy się później; wszystko, co możemy powiedzieć teraz, to, że Petrus wrócił zmartwiony. Najlepsze charaktery mają to do siebie, że przychodzą na nich dnie, w których świat cały posłaliby do wszystkich djabłów. Petrus był otóż w jednym z takich dni.
Jan Robert ofiarował się przeczytać młodemu artyście akt swej nowej tragedji, ale on posłał Jana Roberta do stu djabłów. Ludowik zamierzył dać mu coś przeciw żółci: Ludowika posłał dalej jeszcze, niż Jana Roberta.
Swobodne zwykle serce jego było bardzo wzruszone, miły umysł ociężały, a przyjaciele nic tego nie rozumieli. Zapytany przez nich o powód smutku, Petrus spojrzał im tylko w oczy i odpowiedział:
— Ja, smutny? Oszaleliście!
Odpowiedź ta bardzo zaniepokoiła Ludowika i Jana Roberta. Nalegali więc, ale daremnie. Za każdym razem, gdy sprowadzili rozmowę na jego smutek, Petrus oddalał się i chronił w najciemniejsze zakąty swej pracowni, jak gdyby chciał dotknięcia ich nawet uniknąć.
W jednej z takich chwil przyparty do muru przez dwóch przyjaciół, oświadczył, że jak będą mu dokuczać, to otworzy okno i skoczy z drugiego piętra, by zobaczyć, czy nie przestaną go prześladować.
Ludowik wyciągnął rękę, już na ten raz nie dla podania mu lekarstwa, ale dla puszczenia krwi, utrzymując, że musi mieć gorączkę mózgową, na co Petrus otworzył okno i przysiągł, że za pierwszym krokiem, jaki uczyni ku niemu, wykona swą groźbę. Potem, jako prawdziwy Breton z Saint-Malo, od dzieciństwa nawykły biegać po brzegach statków, piąć po masztach okrętowych, rzucił się ciałem naprzód, trzymając się w niewidzialny sposób za zawiasy okna balkonowego.
Przyjaciele mniemali przez chwilę, że się istotnie rzuci i krzyknęli z przerażenia. Ale na ten krzyk odpowiedział wybuchem śmiechu, co w stanie jego umysłu, zaniepokoiło Jana Roberta, a uderzyło Ludowika.
— Co tam takiego? zapytali razem obaj młodzieńcy.
— To, odrzekł Petrus, że mam przed oczyma najpiękniejszy wzór karykatury dla Charleta, lub dla najznakomitszego bohatera Pawła de Kock, najpiękniejszy, jaki człowiekowi danem jest oglądać przez dwadzieścia cztery godziny, stanowiący błogi dzień pustot, który się zwie ostatnim wtorkiem.
— Zobaczmy, odezwali się Jan Robert i Ludowik podchodząc.
— Patrzcie, patrzcie! skinął Petrus, ja nie jestem samolubem.
Ludowik i Jan Robert wychylili się za okno.
Chociaż pracownia Petrusa mieściła się, jakeśmy mówili, na Zachodniej ulicy, okna jej wychodziły na esplanadę Obserwatorjum; ten więc plac służył za tło obrazu, przeznaczonego, zdaniem Petrusa, dla ołówka Charleta, lub pióra Pawła de Kock, a którego widok tak niespodzianie wzbudził wesołość młodego malarza.
Bohater tego romansu Pawła de Kock’a, lub wzór karykatury, był to człowiek ubrany czarno, raczej niski niż wysoki, dość gruby, przechadzający się samotnie z laską w ręku, po alei Obserwatorjum. Z tyłu, człowiek ten przedstawiał powierzchnię zaokrągloną, nie mającą w sobie nic szczególnie komicznego.
— Cóż ty takiego śmiesznego widzisz w tym panu? zapytał Jan Robert.
— Wydaje się zupełnie takim samym człowiekiem jak inni, rzekł z kolei Ludowik, tylko ma podobno jakąś wadę w prawej nodze.
— To wcale nie taki człowiek jak inni, właśnie mylicie się! odpowiedział Petrus, a dowodem, że chciałbym być takim jak on.
— Czego ty mu zazdrościsz? odezwał się Jan Robert, jeżeli można ofiarować ci to, co on ma i jeśli to jest do sprzedania, to pobiegnę kupić...
— Co on ma? Zaraz ci powiem. Nasamprzód nie ma dwóch przyjaciół, którzy go dręczą, jak wy mnie dręczycie, a to coś już znaczy; przytem, ja znudzony jestem, a on się bawi.
— Bawi się? rzekł Ludowik, ma minę smutną, jak wisielec.
— Ten człowiek się bawi? dodał Jan Robert.
— Ogromnie! odpowiedział Petrus.
— W każdym razie przynajmniej tego nie widać, rzekł Ludowik.
— A ja wam mówię, nastawa! Petrus, że ten człowiek śmieje się wewnętrznie i zaraz was przekonam... Chcecie?
— Dobrze, odpowiedzieli jednym głosem.
— Poczekajcie i przygotujcie się na wszystko. I przykładając ręce do ust: Hej! panie! zawołał, panie, co się tam przechadzasz!
Spacerujący, domyślając się, że takie wezwanie stosuje się do niego, odwrócił się.
Wtedy trzej młodzieńcy wybuchli razem śmiechem, którego przykład dał przed chwilą Petrus.
Przechadzający się był człowiekiem poważnym, od czterdziestu do pięćdziesięciu lat, a miał na środku twarzy przyprawiony nos tekturowy, długi na kilka cali.
— Co pan sobie życzy? zapytał głosem ponurym.
— Nic, panie, odpowiedział Petrus, zgoła nic! Widzieliśmy to, co chcieliśmy zobaczyć. Potem, zwracając się do przyjaciół: Cóż o tem powiecie? zapytał.
— Wyznaję, rzekł Jan Robert, że człowiek ten, bardzo poważnie wyglądający z tyłu, bardzo zabawnym jest z przodu.
— Przełożę Akademji nauk, rzekł Ludowik, ażeby wyznaczyła nagrodę za choroby, jaką dotknięty jest człowiek, co chodzi w czarnych spodniach, w okrągłym kapeluszu i z fałszywym nosem!
— I tobie należałoby się premium, za znalezienie tego wszystkiego, rzekł Petrus.
— Posłuchaj, odezwał się Jan Robert do Ludowika, oto Petrus jest w przystępie odgadywania, słuchajmy co powie.
— Zobaczymy! rzekł Ludowik.
— Może Petrus widzi w tym człowieku coś bardziej jeszcze fałszywego, niż nos przyprawiony.
— A choćby zobaczył i fałszywą czuprynę, do czegoby go to doprowadziło?
— Do odkrycia prawdy, powiedział Petrus ze sztucznym entuzjazmem, który był jedną z komicznych sprężyn konwersacji owoczesnej.
— Czekajcie, odezwał się Jan Robert, nie wiem, który to filozof powiedział, że każdy człowiek, co odkryje prawdę, a schowa ją dla siebie, jest złym obywatelem. Wydaj więc swą prawdę, Petrusie.
Petrus był właśnie w podnieceniu nerwowem, w którem mówienie jest ulgą; nie dał się więc dwa razy prosić.
— Otóż tak, nieszczęśliwi ślepcy! rzekł, ja pod fałszywym nosem tego człowieka, spostrzegam całe jego życie.
— Dalej, Petrusie, dalej! wołał Ludowik.
— Opowiem tedy wam, rzekł Petrus, dzieje tego człowieka.
— Słuchajmy tedy...
— Człowiek ten ma żonę, która mu jest nieznośna, a sam prowadzi życie bardzo niewesołe. Słyszał od swoich sąsiadów, że dzieci jego nie są jego dziećmi i z tego zapewne powodu odźwierny spogląda nań drwiąco, kiedy wychodzi z domu, a smutno, kiedy powraca. Ma on jednego tylko przyjaciela, i właśnie, tego przyjaciela oskarżają, że jest jego żony kochankiem. Pogłoska ta jest uzasadnioną, wie on o tem, ma dowody autentyczne. Owóż, nie przestaje pomimo to ściskać przyjaźnie ręki tego przyjaciela, co wieczór gra z nim w domino, zaprasza go na obiad co tydzień, powierza mu żonę na pierwsze przedstawienia teatralne, nazywa go: mój dobry! mój drogi! mój stary! używa, słowem, najczulszych epitetów, by mu dowieść przyjaźni, gdy tymczasem w gruncie nienawidzi go, obciąłby mu wyjeść serce. I pocóż udaje? dlaczego tak ochrania żonę i kochanka? Bo człowiek ten jest mędrcem. Sokratesem, obywatelem spokojnym, który chce mieć spokój w domu, a nie mógłby go pozyskać, gdyby otworzył usta lub nie zamknął oczu.
— Jednakże kochany Petrusie, rzekł Jan Robert, podniecając gorączkową werwę przyjaciela, człowiek ten musi mieć i swoje radości; pośród tej Sahary, która zwie się małżeństwem, znalazł jakąś oazę, jakieś świeże źródło, przy którem przepędza kilka godzin, odświeża się w ukryciu, co daje mu nową siłę, potrzebną do przebycia palącego piasku małżeńskiej pustyni.
— A, rozumie się! odpowiedział Petrus. Człowiek nigdy nie jest ani całkiem szczęśliwy, ani całkiem nieszczęśliwy: są błyski światła pośród cieni, jak w burzach Ruysdaela, jak w nawałnicach Józefa Verneta. Tak jest, na podobieństwo wszystkich swoich bliźnich, śmiertelnik ten ma swoje rozkosze tajemne i milczące. A znacież wy jego rozkosze? domyślacież się jego szczęśliwości? Nie. Ja wam je tedy opowiem. Niewymowną rozkoszą tego człowieka, uroczystem szczęściem, które obiecuje sobie przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku, jest przyprawienie sobie fałszywego nosa w ostatni wtorek. Korzystając z dobrodziejstwa prawa, przechodzi bezczelnie po swym cyrkule, pewien, że go nie pozna żaden z sąsiadów, których lży z kolei, a tem więcej utrwala się w tej pewności, że roku przeszłego, w tejże samej porze, spostrzegł żonę swą z przyjacielem w karetce, którzy na widok jego nie spuścili nawet storów. Człowiek ten, mówił dalej Petrus, zapalając się w swej fantastycznej improwizacji, nie oddałby swego ostatniego wtorku za dwadzieścia tysięcy śród Popielcowych; jest on królem Paryża, przechadza się incognito po mieście, a tego wieczora wróciwszy do domu, będzie ślepym i głuchym na zapytania żony, tylko spozierać na nią będzie wzrokiem litościwym, myśląc o rozkoszach jakich używał przez pięć lub sześć godzin. Szanujcie więc tego człowieka! zakończył Petrus, i zazdrośćcie mu, bo on się bawi, gdy wy tymczasem w dni rozrywek wyglądacie, ty Ludowiku, jak lekarz, który zabił Wesołość, a ty Janie Robercie, jak żałobnik odprowadzający ją na cmentarz.
— Jeżeli zazdrościsz losu tego człowieka, rzekł Ludowik do Petrusa, czemu jak on, nie przyprawisz sobie nosa, czemu nie intrygujesz przechodniów, nie dasz do zrozumienia mieszkańcom swego cyrkułu, że żony ich oszukują?
— Nie wyzywaj mnie! odezwał się Petrus.
— Wyzywam cię, przeciwnie, i to ze wszystkich sił moich.
— Nie wyzywaj szaleńca, by szaleństwo spełnił, przestrzegał Jan Robert.
— Szał uchodzi za ojca Mądrości, rzekł rozważnie Petrus, dowodem tego, że gdy człowiek szaleńcem jest za młodu, staje się mądrym na starość, kiedy przeciwnie, młodzieńcy mądrzy zostają szalonymi starcami. To też, mówił dalej, grozi wam obu niebezpieczeństwo, obaj nie domyślając się niczego, stoicie na wielkim gościńcu rozpusty; przedwczesna powaga prowadzi was prosto do rozkiełznania. Nie takimi byli ojcowie nasi: młodymi byli w młodości, starymi w wieku dojrzałym; nie gardzili dniami uroczystemi, ostatni wtorek nadewszystko był dla nich dniem pustot. Ale wy, starcy dwudziestopięcioletni, co udajecie Manfredów i Werterów, wy co gardzicie naiwnemi uroczystościami naszych przodków, nie narazilibyście podeszew butów waszych na bruk paryski w dzień karnawału. Przeciwnie, wy uciekacie, zamurowujecie się, a co najgorsza, że zamurowujecie się u mnie, który, niech mnie djabli biorą, jestem jeszcze głupszym, smutniejszym, bardziej skrzywionym niż wy!
— Brawo, Petrusie! wykrzyknął Ludowik, nawróciłeś mnie, a na dowód tego, robię ci nowe wyzwanie.
— Zgoda!
— Oto przebrać się we trzech za trzpiotów, i biegać po brudnych ulicach Paryża.
— Zgadzam się, rzekł Petrus, potrzeba się rozerwać. Czy przystajesz do nas, Janie Robercie?
— Niepodobna! odpowiedział Jan Robert, mam obiad na ulicy świętej Apolonji, i pozostaję tam na familijnym wieczorku. Zostawcie mi więc wolność.
— Dobrze, ale pod jednym warunkiem, wtrącił Ludowik.
— Pod jakim? zapytał Jan Robert.
— O! jak się dowiesz o tym warunku, to nie będzie można ani odmówić ani się wzdragać, rzekł Ludowik.
— To niby jak w grach niewinnych: co każą muszę zrobić.
— Oto, rzekł Ludowik, ciekawy jestem, czy Petrus nie omylił się co do człowieka o przyprawnym nosie. Pójdziesz tedy, staniesz przed tym człowiekiem i zapytasz go: „Jak się pan nazywa, kto jesteś, czego szukasz?“ Oczekujemy tu na ciebie.
— Zgoda, rzekł Jan Robert, wziął kapelusz i wyszedł.
Po dziesięciu minutach powrócił.
— Moi panowie, rzekł, próżno się trudziłem.
— Nic nie odpowiedział, hipokryto?
— Przeciwnie.
— Co ci odpowiedział?
— Że się nazywa Gibassier, że uciekł z galer Tulonu i szuka jednego pana, który miał mu dać sto talarów za „sprawę“ mającą się wykonać tej nocy.
Trzej młodzieńcy wybuchnęli śmiechem.
— Otóż widzisz, rzekł Ludowik do Petrusa, że to nie twój mieszczanin.
— Dlaczego?
— Mieszczanin nie bywa tak dowcipny.
I trzej młodzieńcy wyszli z domu Petrusa, sławiąc dowcip człowieka o przyprawnym nosie.
Widzieliśmy w pierwszym rozdziale tego opowiadania, rezultat wyzwania, jakie Petrusowi uczynił Ludowik.

Koniec tomu czwartego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.