Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/378

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiedziałem się później dopiero. Zaczęła najprzód źle mówić o tym człowieku, którego kochali wszyscy oprócz niej. Nie było dnia, według niej, w którymby nie uczynił jej, jakiej przykrej uwagi, nie dał jakiej ubliżającej odpowiedzi; nareszcie po jakim tygodniu zażaleń, zażądała ażebym go odprawił. Wydało mi się to niesprawiedliwością, próbowałem zatem oprzeć się, oświadczając, iż ponieważ nikt nie ma nic przeciw temu człowiekowi, nie było więc żadnego powodu odprawiania go, że wreszcie byłoby nieludzko wypędzać starca, który wiernie służył w miejscu przez czterdzieści lat. Nalegała z uporem nie będącym w jej obyczaju, aż mnie to zdziwiło; na moją powtórną odmowę, zamknęła się w swoim pokoju i nie wyszła przeze dwa dni, a ja przez te dwa dni, mimo próśb i błagań wejść do niej nie mogłem. Wtedy po tysiącznych walkach z samym sobą, nie mogąc dłużej obejść się bez tej, która stała się nieodzowną dla mojego życia, postanowiłem nikczemnie pójść do niej po to, ażeby przyrzec, że spełnię jej żądanie.
— A, przecież! powiedziała tylko, nie dziękując mi nawet za ofiarę jaką dla niej czyniłem.
Nazajutrz kazałem dać znać ogrodnikowi żeby obliczył swą należność i wyniósł się z zamku. Staruszek, dowiedziawszy się o tem czego nie oczekiwał, upadł na darniową ławkę, mówiąc:
— Mój Boże! a ja spodziewałem się tu życia dokonać!
Wiktor i Leonja, biegając za motylkami, spostrzegli starca plączącego i zapytali go o przyczynę. Byli oni bardzo przywiązani do starego Wicusia. Poczciwy ten człowiek odkładał im najpiękniejsze poczwarki, których przekształcenia tłómaczył im pan Sarranti; nakładał im wędki, kiedy szli na ryby do stawu; dawał pierwsze dojrzałe truskawki, pierwsze dojrzałe owoce. Dzieci pobiegły oznajmić panu Sarrantemu, że ja wypędzam dobrego przyjaciela Wicusia. Pan Sarranti poszedł sam wypytać starca i zastał go bardzo zgryzionym.
— Tylko złodziei i złoczyńców wypędzają, mówił nieborak, a ja nic nigdy nie ukradłem, nic nikomu złego nie uczyniłem. Potem dodał cichym głosem: O! ja umrę ze wstydu!
Pan Sarranti uznał tę rzecz za tak ważną, że przyszedł do mnie, chociaż zazwyczaj nie wdawał się w sprawy do-