Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/400

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Francji, skoro skazanym jest na śmierć jako spiskowy, jako złodziej i zabójca?
— Nie, nie będzie śmiał.
— A wreszcie, będziemy miljonerami, a z miljonami wielu rzeczy dokonać można!
— Jakim sposobem będziemy miljonerami? zapytałem skołowaciałym językiem, z okiem zagasłem.
— Takim, że ty bierzesz na siebie chłopca, a ja dziewczynę, powtórzyła Orsola.
— To prawda.
— Więc chodźmy.
Pamiętam, żem się opierał, nie rozumem, ale instynktem. Pociągnęła mnie aż na ganek.
Dzieci bawiły się tam, spoglądając na zwolna zachodzące słońce.
— Dziwna rzecz! powiedziałem, zdaje mi się, że całe niebo sączy krwią.
Spostrzegłszy mnie, oboje dzieci wstały i przyszły do mnie trzymając się za ręce.
— Czy pójść już do pokoju, kochany stryjaszku? zapytały.
Głos ich dziwne na mnie uczynił wrażenie: nie mogłem odpowiedzieć, dławiłem się.
— Nie, rzekła Orsola, bawcie się jeszcze, kochane dzieci.
— O! tego, mówił dalej umierający, to już nigdy nie zapomnę! Pomimo upojenia widziałem je takiemi, jakiemi widzę jeszcze, a piękne to były dzieci, istne anioły Boże. Chłopczyk, blondynek, świeży, rumiany; dziewczynka, poważna, brunetka, zdająca pytać się mnie, dlaczego oko moje zdrętwiało, ręce drżą, a nogi nie chcą słuchać.
W tej chwili wybiła ósma godzina.
Usłyszałem zamykającą się bramę kratową parku: to ogrodnik odchodził.
Spojrzałem naokoło, Orsoli jużem nie widział. Gdzie się ona podziała?... Odetchnąłem, uczułem ulgę, miałem chęć wziąć oboje dzieci na ręce i uciekać z niemi, i byłbym to może uczynił, ale sam, na nieszczęście, ledwie trzymałem się na nogach. A przytem, w chwili gdym wymawiał:
— Moje dzieci! moje biedne dzieci!... Orsola ukazała się. Trzymała w ręku moją strzelbę.
— Oto pańska strzelba, rzekła, panie Gerard.