Kuzyn Pons/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Kuzyn Pons
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1934
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Cousin Pons
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
KOMEDJA
LUDZKA
Kuzyn Pons

BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11



Wydanie nowe
Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct S. A.
w Warszawie


OD TŁUMACZA

Kuzyn Pons powstał w tej samej epoce twórczości Balzaka, co Kuzynka Bietka, z którą objęty jest wspólnym tytułem Ubodzy krewni i wspólną dedykacją księciu Teano, ożenionemu z Kalikstą Rzewuską, kuzynką pani Hańskiej. Są to niemal ostatnie utwory, jakie wyszły z pod pióra Balzaka; potem przypada podróż jego do Polski, rewolucja r. 1848, ponowna podróż do Wierzchowni, choroba i śmierć. Wyczerpany był jego organizm, wyczerpany nadludzkim wysiłkiem twórczości i pracy; ale nie duch: te dwa ostatnie utwory należą do najświetniejszych, jakie poczęły się w genjalnym mózgu. Wszystko tu jest mistrzowskie. Najpierw tło. Któż inny z większą znajomością terenu i z większem umiłowaniem mógł opisać rozkosze i wzruszenia zbieracza, niż Balzac, którego całe życie trawiła ta pasja, nieraz z wielkim uszczerbkiem jego spraw materjalnych? Twierdzili jego bliscy, że znawstwo samego Balzaka nie było tak niezawodne jak znawstwo dobrego Ponsa, często też padał ofiarą zręcznych handlarzy... W jego korespondencji z panią Hańską możemy śledzić historję jakiejś komody Marji Medycejskiej, który to mebel, w wyobraźni Balzaka, przebiega drogę od paruset franków do kilkudziesięciu tysięcy, aż, zakupiony przez Dwór, staje się ozdobą królewskiego pałacu... oczywiście wszystko w marzeniach właściciela. Bądź co bądź, zbiór obrazów Ponsa, opisany z taką miłością, to własny zbiór Balzaka, tak jak buduar „dziewczyny o złotych oczach“ był jego własnym salonem. Wszędzie w Komedji Ludzkiej natykamy się na ślady osobistego życia pisarza.
Historja zbiorów Ponsa i miljonów drzemiących w pokoju ubogiego muzyka może się wydać fantastyczna. Ale siłą Balzaka jest, że umie on dać życiu czar fantazji, nie opuszczając, w najlepszych swoich utworach, gruntu rzeczywistości. W owej epoce, gdy cała Francja była złupiona przez Rewolucję, gdy cała Europa była złupiona przez kilkanaście lat wojen, gdy najrzadsze cacka i najwspanialsze dzieła sztuki walały się nieraz po sklepach antykwarzy zakupione hurtem bez znajomości przedmiotu, gdy manja kolekcjonerstwa wreszcie była dopiero w zarodku, zrozumiałe jest, że ktoś, kto się jej poświęcił, mógł zebrać skarby za grosze. Balzac stworzył tedy w Ponsie wspaniały typ zbieracza. Ale to mu nie wystarczyło. Z sobie tylko właściwą ekonomją treści, dał równocześnie w tej postaci monografję muzyka, zmarnowanego artysty, kolekcjonera, smakosza, pasorzyta i — przyjaciela, dopełniając go w tym charakterze rozkoszną figurą Schmuckego, którego znamy z Córki Ewy. Była to doba, gdy Niemiec był w literaturze niemal synonimem anielskiego baranka; zarazem dobroduszna epoka, gdy pisarzowi jednego narodu wolno było tak daleko się posunąć w sympatycznem odmalowaniu rysów drugiego narodu, wówczas gdy tak dotkliwie smagał własne społeczeństwo. W żadnej może powieści Balzaka kult pieniądza, owa, jego zdaniem, zaraza tocząca mieszczańską Francję, nie ukazuje się w tak groźnej postaci jak tu, wcielony w poczwarne maski dwóch kobiet: Cibotowej i pani Camusot. I znowuż jedno z czarodziejstw Balzaka: powieść zupełnie pozbawiona elementu miłości, mająca za bohaterów dwóch starych „kościanych dziadków“, a za wyłączny temat walki toczące się dokoła testamentu, czyta się jak najbardziej pasjonujący romans, daje wrażenie okrutnej prawdy życia i zarazem jego fantastycznej dziwności. Ta walka drapieżnego życia pod okiem zadumanej i wzgardliwej śmierci, walka najbrutalniejszych żądz materjalnych, które w istocie ścigają jeno fikcje, tocząca się na tle najpiękniejszych fikcyj stworzonych przez sztukę, — wszystko to oglądane dziecięcemi oczyma starego muzyka Schmucke, tworzy z Kuzyna Ponsa jedną z najpiękniejszych i najmądrzejszych bajek Balzaka.

Warszawa, w lutym 1927.
KUZYN PONS.[1]

W październiku roku 1844, około trzeciej popołudniu, jegomość liczący lat sześćdziesiąt, ale wyglądający na więcej, szedł bulwarem des Italiens, z nosem jak gdyby chwytającym wiatr, uśmiechnięty obłudnie, niby kupiec który zrobił doskonały interes, lub młody człowiek, kiedy, rad z siebie, wychodzi z buduaru. Jestto w Paryżu u mężczyzny najwyższy znany stopień zadowolenia. Widząc zdala tego starca, osoby, które wysiadują tam codzień na krzesłach oddając się rozkoszy obserwowania przechodniów, przybierały ów typowy paryski uśmiech, który wyraża tyle ironji, szyderstwa lub współczucia, ale który, aby zakwitnąć na twarzy Paryżanina, oswojonego ze wszystkiemi możliwemi widowiskami, wymaga niezwykłej zaiste osobliwości.
Jedno słowo pozwoli zrozumieć i wartość archeologiczną tego człeczyny i przyczynę uśmiechu, który powtarzał się jak echo we wszystkich oczach. Pytano Jacka, aktora sławnego ze swych konceptów, gdzie daje robić owe kapelusze, na których widok teatr pęka ze śmiechu: „Ja ich nie daję robić, ja je przechowuję“! odpowiedział. Otóż, wśród miljona aktorów składających wielką trupę Paryża, zdarzają się tacy bezwiedni Jackowie, którzy przechowują wszystkie minione śmieszności i którzy zjawiają się niby wcielenie całej epoki, aby was napełnić nagłem weselem w chwili gdy się przechadzacie przetrawiając jakąś gorzką zgryzotę, np. zdradę ex-przyjaciela.
Dzięki pewnym szczegółom utrwalającym wiernie modę z roku 1806, przechodzień ów przypominał Cesarstwo, nie trącąc jednak zbytnio karykaturą. Dla obserwatorów, odcień ten daje owego rodzaju zjawiskom osobliwy smaczek. Ale wszystkie te szczegóły wymagały uwagi i bystrości wytrawnych bulwarowych spacerowiczów; aby wzbudzić śmiech już z daleka, przechodzień musiał uderzyć jakąś potwornością, walącą — jak to mówią — pałką w łeb; czemś takiem, co silą się wymyślić aktorzy, aby zdobyć sukces od pierwszego zjawienia się na scenie. Otóż, ten chudy i suchy starzec nosił orzechowy spencer na zielonkawym fraku z białemi metalowemi guzikami!... Człowiek w spencerze w r. 1844, to, pojmujecie, coś tak, jakgdyby Napoleon raczył zmartwychwstać na dwie godziny.
Spencer, jak to wskazuje sama nazwa, wymyślił jakiś lord, dumny zapewne ze swej zgrabnej figury. Przed pokojem w Amiens, Anglik ów rozwiązał problem wierzchniego okrycia nie obciążonego ową ohydną peleryną która dogorywa dziś na plecach starych dorożkarzy; że jednak zgrabna talja jest czemś dość rzadkiem, moda spencerów, mimo że przyszła z Anglji, miała we Francji jedynie przelotny sukces. Na widok spenceru, ludzie liczący cztery lub pięć krzyżyków, ubierali w myśli tego jegomościa w buty ze sztylpami, w kaszmirkowe pistacjowe spodnie z kokardkami, oglądali samych siebie w szatach swej młodości! Stare damy przypominały sobie swoje tryumfy! Co się tyczy młodych ludzi, ci zadawali sobie pytanie, dlaczego ten stary Alcybiades uciął ogon swemu paltotowi. Wszystko tak dobrze harmonizowało z owym spencerem, że nie zawahalibyście się nazwać tego przechodnia człowiekiem empire, tak jak się mówi meble empire; ale symbolizował on Cesarstwo jedynie dla tych, którzy znali, bodaj de visu, ową wspaniałą i wielką epokę; wymagał bowiem pewnej ścisłości wspomnień co do mód. Cesarstwo jest już tak daleko nas, że nie wszyscy umieją je sobie wyobrazić w jego gallo-greckiej rzeczywistości.
Kapelusz, zasunięty w tył, odsłaniał prawie całe czoło z owym odcieniem junactwa, jakie urzędnicy i inni cywile starali się wówczas przeciwstawić junactwu wojskowych. Był to zresztą okropny cylinder za czternaście franków, na którego rondzie długie i szerokie uszy odcisnęły białawe ślady, napróżno zwalczane przez szczotkę. Jedwabna materja, źle przylegająca, jak zawsze, do tekturowej formy, marszczyła się tu i ówdzie i zdawała się dotknięta trądem, naprzekór dłoni opatrującej ją co rano.
Pod tym kapeluszem, wyglądającym tak jakby miał zlecieć z głowy, widniała jedna z owych arcy-uciesznych fizjognomij, jakie tylko Chińczycy umieją wymyślać dla swoich figurek. Ta szeroka twarz, pocentkowana jak durszlak, pomięta niby rzymska maszkara, była zaprzeczeniem wszystkich praw anatomji. Wzrok nie wyczuwał w niej żadnego rusztowania. Gdzie rysunek wymagał kości, tam skóra tworzyła galaretowate pomosty; gdzie zaś zwykle w twarzy bywają wklęsłości, tam widniały nalane guzy. Nad tą pocieszną twarzą, spłaszczoną jak dynia i osmuconą parą szarych oczu, nad któremi dwie czerwone linije zastępowały brwi, górował nos godny don Kiszota, tak jak złom skały góruje nad równiną. Nos taki wyraża — jak to Cervantes musiał zauważyć — wrodzoną skłonność do szczytnego poświęcenia, wyradzającą się w naiwność. Brzydota ta, o charakterze nawskroś komicznym, nie budziła wszakże śmiechu. Bezmierna melancholja wyzierająca z bladych oczu nieboraka, powściągała drwiny i mroziła żarcik na ustach. Przychodziło na myśl, że natura wzbroniła temu poczciwcowi wynurzeń miłosnych, pod grozą rozśmieszenia kobiety lub też osmucenia jej. Francuz milknie wobec tego nieszczęścia, najokrutniejszego dlań ze wszystkich: nie móc się podobać!
Człowiek ten, tak upośledzony przez naturę, ubrany był tak, jak się ubierają ubodzy a przyzwoici ludzie, do których bogacze starają się dość często upodobnić. Na trzewikach miał kamasze, skrojone wzorem kamaszy gwardji cesarskiej, co mu zapewne pozwalało rzadko odmieniać skarpetki. Czarne sukienne spodnie były mocno zrudziałe i wytarte na szwach, co, zarówno jak ich krój, cofało datę ich nabycia o trzy lata wstecz. Obszerne te pantalony dość licho skrywały chudość wynikłą raczej z natury niż z pitagorejskiego trybu życia; zmysłowe bowiem usta o grubych wargach ukazywały w uśmiechu białe zęby godne rekina. Kamizelka szalowego kroju, również sukienna i czarna, ale kryjąca pod spodem drugą, białą, z pod której wyglądał, jako trzecia kondygnacja, rąbek czerwonego trykotu, przywodziła na pamięć pięć kamizelek Garata. Olbrzymi biały muślinowy krawat, którego pretensjonalny węzeł zawdzięczał swój początek jakiemuś elegantowi z r. 1809, piętrzył się pod brodą tak, że twarz tonęła w nim jak w przepaści. Pleciony jedwabny sznureczek, udający włosy, odcinał się na koszuli i chronił zegarek od nieprawdopodobnej kradzieży. Schludny zielonkawy frak liczył jakieś trzy lata więcej od spodni; ale czarny aksamitny kołnierz i białe metalowe guziki, widocznie świeżo zmienione, świadczyły o dbałości o siebie.
Ten sposób noszenia kapelusza, potrójna kamizelka, olbrzymi krawat w którym tonął podbródek, kamasze, metalowe guziki przy zielonkawym fraku, wszystkie te ślady Cesarstwa, harmonizowały ze zwietrzałym zapachem zalotności incroyablów; było coś drobiazgowego w fałdach, coś poprawnego i suchego w całości, co trąciło szkołą Dawida i chudemi mebelkami Jacob. Na pierwszy rzut oka można było zresztą poznać człowieka dobrze wychowanego, będącego pastwą jakiegoś tajemnego nałogu; jednego z owych drobnych rentjerów, których wydatki są tak ściśle określone miernością dochodu, że zbita szyba, rozdarte ubranie lub plaga dobroczynnej kwesty rujnują na cały miesiąc fundusz ich drobnych przyjemności. Gdybyście tam byli, spytalibyście samych siebie, czemu uśmiech ożywia tę pocieszną twarz, której zwyczajny wyraz musiał być smutny i zimny, jak u wszystkich ludzi nękanych pokątną walką o potrzeby życia. Ale, widząc macierzyńską troskliwość, z jaką ten szczególny starzec trzyma w prawej ręce pod lewą połą spencera i surduta jakiś widocznie cenny przedmiot i chroni go od nieprzewidzianych zderzeń; widząc zwłaszcza tę przejętą minę jaką przybierają ludzie nie mający nic do roboty obarczeni jakiemś zleceniem, posądzalibyście go, że odnalazł może pokojowego pieska jakiejś margrabiny, i że, ze skwapliwą galanterją człowieka z epoki Cesarstwa, odnosi w tryumfie zgubę uroczej sześćdziesięcioletniej damulce, która nie umiała się jeszcze wyrzec codziennej wizyty swego adoratora. Paryż jest jedynem miastem w świecie, gdzie widuje się podobne sceny; one-to czynią z bulwarów ustawiczny teatr, grany przez Francuzów gratis, przez samą miłość sztuki.
Wnosząc z postaci tego kościstego człowieka, mimo jego wyzywającego spencera, trudno byłoby odgadnąć w nim artystę, pojęcie, które — dość w tem podobne do przywileju paryskiego ulicznika — budzi w wyobraźni mieszczuchów odzew rubasznej wesołości. A jednak przechodzień ten był laureatem, autorem Kantaty nagrodzonej pierwszą nagrodą Instytutu, w epoce gdy wskrzeszono Akademję Rzymską. Słowem, był to pan Sylwan Pons!... autor sławnych piosenek kwilonych przez nasze matki, autor paru oper grywanych w latach 1815 i 1816, wreszcie kilku niewydanych partycyj. Godny ten człowiek kończył swój zawód jako dyrygent orkiestry w bulwarowym teatrzyku. Był, dzięki swej urodzie, nauczycielem muzyki w kilku żeńskich pensjonatach, a gaża i lekcje stanowiły cały jego dochód. Biegać za lekcjami w tym wieku!... Ileż tajemnic kryje się w tej tak mało romantycznej sytuacji!
Ostatni właściciel spencera obnosił tedy coś więcej niż symbole Cesarstwa; nosił także wielką naukę, wypisaną na jego trzech kamizelkach. Pokazywał gratis jedną z licznych ofiar opłakanego i zgubnego systemu zwanego konkursem, który panuje jeszcze we Francji po stu latach bezużytecznej praktyki. Tę tłocznię inteligencji wymyślił Poisson de Marigny, brat pani de Pompadour, mianowany około r. 1746 dyrektorem Sztuk Pięknych. Otóż, spróbujcie policzyć na palcach genjalnych ludzi, których od stu lat wydali laureaci! Przedewszystkiem, nigdy żaden wysiłek rządu ani szkoły nie zastąpi cudów przypadku, które tworzą wielkich ludzi. Jestto, ze wszystkich tajemnic poczynania, najbardziej niedostępna naszej ambitnej nowoczesnej analizie. Następnie, cobyście pomyśleli o Egipcjanach, którzy, jak słychać, wynaleźli piece do wylęgania kurcząt, gdyby tymże kurczętom natychmiast nie dostarczyli pożywienia? Tak wszakże postępuje Francja, która stara się wydać artystów przy pomocy cieplarni konkursu; skoro zaś raz uzyska tym mechanicznym systemem rzeźbiarza, malarza, rytownika, muzyka, troszczy się o nich nie więcej, niż dandys troszczy się wieczorem o zwiędły kwiatek w butonierce. Okazuje się, iż człowiekiem utalentowanym jest Greuze albo Watteau, Felicjan Dawid albo Pagnest, Géricault albo Decamps, Auber albo David d’Angers, Eugène Delacroix albo Meissonier, ludzie nie dbający o medale i rosnący w szczerem polu w promieniach niewidzialnego słońca zwanego powołaniem.
Wysłany kosztem państwa do Rzymu poto aby został wielkim muzykiem, Sylwan Pons przywiózł stamtąd zamiłowanie do starożytności i do dzieł sztuki. Znał się doskonale na wszystkich tych przedmiotach, arcydziełach ręki i myśli, które od niedawna objęto popularnem mianem antyków. Ten syn Euterpy wrócił tedy do Paryża, około r. 1810, jako zaciekły zbieracz, obładowany obrazami, posążkami, ramami, rzeźbami w kości słoniowej i drzewie, wszelką emalją, porcelaną, etc., które, w czasie jego pobytu w Akademji, pochłonęły prawie cały spadek po ojcu, licząc w to zarówno koszta nabycia jak i przewozu. W ten sam sposób zużył spadek po matce, w podróży po Włoszech, jaką podjął raz jeszcze po tych trzech latach spędzonych w Rzymie z urzędu. Chciał swobodnie zwiedzić Wenecję, Medjolan, Florencję, Bolonję, Neapol, pędząc kolejno w tych miastach żywot marzyciela, filozofa, z beztroską artysty, który w dalszem życiu liczy na swój talent, tak jak dziewki liczą na swą urodę. W czasie tej wspaniałej podróży, Pons był szczęśliwy tak, jak może być szczęśliwy człowiek pełen serca i delikatności, któremu brzydota wzbroniła powodzenia u kobiet (wyrażenie uświęcone w r. 1809) i dla którego sprawy ziemskie zawsze były poniżej ideału który sobie stworzył. W końcu pogodził się z tym rozdźwiękiem między rzeczywistością a tonem jego duszy. To żywe i czyste poczucie piękna, przechowane w jego sercu, stało się zapewne źródłem owych sprytnych, lekkich, pełnych wdzięku melodyj, które zyskały Ponsowi rozgłos między r. 1810 a 1814 we Francji.
Wszelka reputacja wspierająca się na powodzeniu, na modzie, na przelotnym kaprysie Paryża, wydaje takich Ponsów. Niema kraju, któryby był tak surowy dla wielkich rzeczy, a tak lekceważąco pobłażliwy dla małych! Jeżeli Pons, zalany niebawem falami harmonji niemieckiej i twórczości Rossiniego, był jeszcze w r. 1824 kompozytorem miłym i znanym z kilku ostatnich piosenek, osądźcie czem mógł być w r. 1831! Toteż, w 1844, w roku gdy rozpoczął się jedyny dramat tego pokątnego żywota, Sylwan Pons spadł do wartości przedpotopowego rupiecia; magazyny nut nie wiedziały o jego istnieniu, mimo że za mierną cenę sporządzał muzykę do tej lub owej sztuki w swoim teatrze i w sąsiednich teatrzykach.
Starowina oddawał zresztą sprawiedliwość głośnym mistrzom naszej epoki; piękne wykonanie natchnionego utworu wyciskało mu łzy z oczu; ale umiłowanie to nie dochodziło do punktu w którym graniczy z manją, jak u hoffmanowskiego Kreislera. Nie okazywał nic na zewnątrz, rozkoszował się w samym sobie, jak zjadacze haszyszu. Zmysł podziwu, zrozumienia, ta jedyna własność przez którą pospolity człowiek staje się bratem wielkiego poety, jest tak rzadka w Paryżu, gdzie wszelkie idee podobne są podróżnym popasającym w gospodzie, że powinna zjednać Ponsowi pełne nasze uznanie.
Fakt jego niepowodzenia może się wydać dziwny; on sam wszelako przyznawał się prostodusznie do swych słabizn w zakresie harmonji; zaniedbał naukę kontrapunktu; jakoż nowoczesna instrumentacja, spęczniała nad miarę, wydała mu się czemś niedostępnem, w chwili gdy, przeuczywszy się, byłby się mógł utrzymać w rzędzie nowoczesnych kompozytorów i zostać nie Rossinim ale Heroldem. Wreszcie, w rozkoszach zbieracza znalazł tak lube odszkodowanie za bankructwo sławy, że, gdyby mu trzeba było wybierać między posiadaniem swoich osobliwości a sławą Rossiniego, Pons — któżby dał wiarę? — wybrałby swoje ukochane zbiory.
Stary muzyk trzymał się zasady Chenavarda, uczonego zbieracza cennych rycin, który twierdzi, że Ruysdael, Hobbema, Holbein, Rafael, Murillo, Greuze, Sebastjan del Piombo, Giorgione, Albert Dürer, mogą sprawić przyjemność o tyle, o ile, sztuka w sztukę, kosztowali nie więcej niż pięćdziesiąt franków. Pons nie uznawał kupna powyżej stu franków. Aby dał za coś pięćdziesiąt franków, przedmiot musiał być wart trzy tysiące! Najpiękniejsza rzecz, o ile kosztowała trzysta franków, przestawała dlań istnieć. Sposobności były rzadkie, ale Pons posiadał trzy warunki sukcesu: nogi jelenia, czas próżniaka i cierpliwość izraelity.
System ten, uprawiany przez czterdzieści lat, w Rzymie jak i w Paryżu, wydał owoce. Żyjąc, od powrotu z Rzymu, za jakieś dwa tysiące franków rocznie, Pons ukrywał oczom ludzkim kolekcję arcydzieł, których katalog sięgał bajecznego numeru 1907! Od r. 1811 do 1816, w czasie swojej włóczęgi po Paryżu, wyłowił po dziesięć franków rzeczy, za które dziś płaci się tysiąc lub tysiąc dwieście. Były to obrazy, starannie wybrane z czterdziestu pięciu tysięcy obrazów wystawianych corocznie w Paryżu na licytacjach; porcelany sewrskie, figurynki, skupywane u Owerniaków, owych satelitów czarnej bandy, zwożącej na swych wózkach cuda z epoki Pompadour. Zebrał też szczątki XVII i XVIII wieku, oddając sprawiedliwość wielkim nieznanym ludziom, chwale szkoły francuskiej, jak Lepautre, Lavallée-Poussin etc. Ci mistrze stworzyli styl Ludwika XV, Ludwika XVI; dzieła ich opędzają dziś koszta rzekomej inwencji naszych artystów, wciąż zgiętych nad skarbami Gabinetu rycin, aby tworzyć rzeczy nowe, będące w istocie tylko zręczną kopją. Wiele okazów zawdzięczał Pons owym zamianom, stanowiącym najwyższe szczęście zbieraczy! Przyjemność skupowania antyków idzie dopiero na drugiem miejscu; największa rozkosz to przeszachrowywać je. Pons pierwszy zaczął zbierać tabakierki i miniatury. Obcy w świecie antykwarskim, gdyż nie uczęszczał na wyprzedaże i nie pojawiał się u głośnych kupców, Pons nie znał handlowej wartości swoich zbiorów.
Nieboszczyk Dusommerard próbował wprawdzie zbliżyć się z muzykiem; ale król antyków umarł nie wniknąwszy do muzeum Ponsa, jedynego które możnaby porównać ze słynnym zbiorem Sauvageot. Pomiędzy Ponsem a panem Sauvageot istniały niejakie powinowactwa. Sauvageot, muzyk jak Pons, też niezamożny, postępował w ten sam sposób, zapomocą tych samych środków, z tą samą miłością sztuki, z tą samą nienawiścią do głośnych bogaczy, którzy gromadzą zbiory poto aby sprytnie współzawodniczyć z kupcami. Tak jak jego rywal, jego współzawodnik, jego konkurent w zdobywaniu tych cudów pracy i ręki ludzkiej, tak samo Pons żywił w sercu nienasyconą chciwość, miłość kochanka do pięknej kochanki; owa odprzedaż w salach przy ulicy des Jeûneurs, przy odgłosie młotka komisarzy, wydawała mu się zbrodnią obrazy Antyku. Posiadał swoje muzeum, aby się niem rozkoszować każdej chwili. Dusze stworzone dla podziwiania wielkich dzieł posiadają szczytną zdolność prawdziwych kochanków; doznają wciąż równej przyjemności, nie nużą się nigdy, arcydzieła zaś są, na szczęście, wiecznie młode. Toteż przedmiot tulony tak po ojcowsku musiał być jednym z owych skarbów, które unosi się... wy jedni, amatorowie, wiecie z jaką miłością!
Czytając ten pierwszy zarys biografji, każdy wykrzyknie: „Ależ to, mimo swej brzydoty, najszczęśliwszy człowiek na ziemi!“ W istocie, żadna nuda, żaden spleen nie oprze się potężnemu czynnikowi jakim jest dla duszy wszelka manja. Wy wszyscy, którzy nie możecie już pić z tego co się zwało po wsze czasy puharem rozkoszy, postarajcie się zbierać cokolwiek (zbierano wszak afisze!), a odnajdziecie złotą sztabę szczęścia w dobrej monecie. Manja, to rozkosz w stanie czystej idei! Mimo to, nie zazdrośćcie dobremu Ponsowi; uczucie to wspierałoby się, jak zwykle bywa, na omyłce.
Człowiek ten, pełen delikatności, którego dusza żyła uwielbieniem dla cudów pracy ludzkiej, owej wspaniałej walki z pracą przyrody, był niewolnikiem tego z grzechów głównych, który Bóg z pewnością karze najmniej surowo: Pons był łakomy. Skromne jego mienie oraz namiętność antykwarska nakładały mu djetę tak przeciwną jego wybrednemu podniebieniu, że stary kawaler rozwiązał tę kwestję chodząc codzień na obiad do znajomych. Otóż, za Cesarstwa było o wiele więcej niż dzisiaj kultu sławnych ludzi, może dla tego że było ich niewielu i że nie mieli pretensyj politycznych. Tak tanim kosztem zostawało się poetą, pisarzem, muzykiem! Pons, domniemany rywal Nikolów, Paërów i Bertonów, otrzymywał wówczas tyle zaproszeń, że musiał je zapisywać w notatniku, jak adwokaci terminy. Pons wypłacał się monetą artysty: rozdawał piosenki, grywał na klawikordzie, przynosił loże do teatru Feydeau, gdzie wówczas pracował; organizował koncerty, przygrywał czasem u krewnych na skrzypcach, gdy młodzi chcieli potańczyć. Najurodziwsi mężczyźni Francji rąbali się w owej chwili z najurodziwszymi mężczyznami koalicji; toteż brzydota Ponsa nazywała się oryginalnością, w myśl wielkiego prawa wyrażonego przez Moliera w słynnej tyradzie Elianty. Kiedy oddał usługę jakiejś pięknej pani, nazywała go czasami „uroczym człowiekiem“, ale szczęście jego nigdy nie posunęło się dalej.
W tej epoce, która trwała około lat sześciu, od 1810 do 1816, Pons nabył zgubnego nałogu smacznych obiadków. Przywykł, że ci co go zapraszali, starali się go ugościć jak najlepiej, najlepsze wina, wety, kawa, likiery; słowem, podejmowali go najwspanialej, jak to bywało za Cesarstwa, gdy wiele domów naśladowało przepych królów i książąt, od których roiło się w Paryżu. Bawiono się wówczas w królewskość, jak dziś bawią się w parlament, tworząc mnóstwo stowarzyszeń z prezesami, wiceprezesami i sekretarzami; towarzystwa hodowców lnu, wina, jedwabnicze, rolnicze, przemysłowe etc. Doszło do tego, że szuka się ran społecznych, aby stwarzać towarzystwa mające je kurować! Żołądek, wychowany w ten sposób, oddziaływa nieodzownie na ustrój moralny i psuje go w stosunku prostym do wzrostu edukacji kulinarnej. ROZKOSZ, przyczajona we wszystkich zakątkach serca, przemawia w niem jak monarchini; wypędza wolę, honor; żąda za wszelką cenę swej strawy. Nikt nie odmalował nigdy wymagań żołądka; umykają się one satyrze, gdyż każdy musi jeść; ale nie można sobie wyobrazić ilu ludzi zrujnował dobry stół. Kuchnia jest pod tym względem w Paryżu rywalką kurtyzany; jestto zresztą Przychód, którego tamta jest Rozchodem. Skoro, wskutek swego artystycznego bankructwa, Pons osunął się z roli gościa do stanu pieczeniarza, niepodobna mu było wyrzec się tych tak smacznie zastawionych stołów dla spartańskiej polewki w dwufrankowej garkuchni. Dreszcz go przejmował, niestety! na myśl, że niezależność jego wiąże się z tak wielkiemi ofiarami; czuł się zdolny do największych upodleń byle nadal dobrze żyć, zjadać nowalijki w odpowiedniej porze, wylizywać doszczętnie smaczne dania. Niby pasorzytujący ptaszek, który zmyka najadłszy się do syta, świegocąc piosenkę za całe podziękowanie, tak i Pons znajdował zresztą niejaką przyjemność w tem, aby dobrze żyć na koszt społeczeństwa, które pozwalało mu się wypłacać, czem? własną osobą. Nawykły, jak wszyscy kawalerowie nienawidzący swego domu i pędzący życie u innych, do owych formułek i komedyj któremi świat zastępuje uczucia, posługiwał się komplementami niby zdawkową monetą; w stosunku zaś do ludzi zadowalał się etykietą, nie zapuszczając nigdy ciekawej ręki do wnętrza worka.
Ta faza, dość jeszcze znośna, trwała dziesięć lat, ale jakich lat! Była to dżdżysta jesień. Przez cały ten czas, Pons wisiał bezpłatnie u stołu, starając się być użyteczny w domach w których bywał. Wszedł na opłakaną drogę, dopełniając mnóstwa zleceń, w licznych okazjach zastępując odźwiernych i służbę. Załatwiając różne sprawunki, stał się zarazem niewinnym i uczciwym szpiegiem z domu do domu; ale tyle biegania i tyle upodleń nie zyskało mu żadnej wdzięczności.
— Pons jest kawaler, mówiono, nie wie co począć z czasem, powinien być kontent że może nas wyręczyć... Cóżby on robił?
Niebawem dał się uczuć chłód, jaki starcy roztaczają dokoła siebie. Chłód ten udziela się, oddziaływa na temperaturę moralną, zwłaszcza gdy starzec jest brzydki i ubogi. Czyż to nie znaczy być po trzykroć starym? Była to zima życia, zima z zaczerwienionym nosem, z zapadłemi policzkami, ze zsiniałemi palcami!
Między r. 1836 a 1843, Ponsa zapraszano już rzadko. Nietylko nie zabiegano się o pasorzyta, ale każda rodzina znosiła go tak jak się znosi podatek; niczego nie poczytywano mu za dobre, nawet istotnych usług. Rodziny, wśród których nieborak się kręcił, wyzute z szacunku dla sztuki, uwielbiające tylko sukces, ceniły jedynie to, co zdobyły od r. 1830: majątek lub pozycję. Otóż, Pons, nie mający wewnątrz ani zewnątrz owej hardości jaką inteligencja lub talent teroryzują mieszczucha, musiał się stać w końcu mniej niż niczem, mimo że nie okazywano mu tego zupełnie jawnie. Cierpiał, ale, jak wszyscy ludzie nieśmiali, milczał. Stopniowo przyzwyczaił się dławić swe uczucia, stworzył sobie w sercu przybytek do którego się chronił. Wielu powierzchownych ludzi określa to zjawisko mianem egoizmu. Podobieństwo pomiędzy samotnikiem a samolubem jest dość wielkie, tak iż obmowa ma za sobą pozór słuszności kiedy szarpie człowieka z sercem, zwłaszcza w Paryżu, gdzie nikt nad nikim się nie zastanawia, gdzie wszystko przepływa jak fala, przemija jak ministerstwa!
Kuzyn Pons padł tedy ofiarą oskarżenia o egoizm, które wytoczono przeciw niemu zaocznie: świat zawsze w końcu potępi tych których oskarża. Któż pomyślał nad tem, jak bardzo przygnębia ludzi nieśmiałych niezasłużona niechęć? Któż kiedy odmaluje niedole nieśmiałości! Położenie to, pogorszające się z każdym dniem, tłumaczy smutek na twarzy biednego muzyka, brnącego w niegodne kapitulacje. Ale upodlenia, których wymaga wszelka namiętność, to są zarazem więzy; im więcej namiętność ich żąda, tem bardziej przywiązuje; ze wszystkich poświęceń czyni jakby idealny negatywny skarbiec, w którym człowiek widzi bezmierne bogactwa. Zniósłszy bezczelnie-protekcjonalne spojrzenie nadętego swą głupotą mieszczucha, Pons smakował, niby zemstę, kieliszek portweinu, którym zapijał kuropatwę, powiadając sobie w duchu:
— Warto!
W życiu owem moralista dojrzałby pewnych okoliczności łagodzących. Faktem jest, że człowiek istnieje jedynie przez jakąś rozkosz. Człowiek bez namiętności, doskonały, to potwór, pół-anioł jeszcze bez skrzydeł. W mitologji katolickiej anioły mają jedynie głowy. Na ziemi, sprawiedliwy, to nudny Grandisson, dla którego nawet uliczna Wenus byłaby istotą bez płci. Otóż, wyjąwszy paru pospolitych przygód w podróży po Włoszech, gdzie zapewne klimat był sprawcą jego zdobyczy, Pons nie spotkał nigdy kobiety, któraby się doń uśmiechnęła. Wielu mężczyznom przypadł ten nieszczęsny los. Pons był urodzonem monstrum; rodzice spłodzili go w późnym wieku; znamiona tego spóźnionego przyjścia na świat ujawniały się w trupiej cerze, sprawiającej wrażenie czegoś wymoczonego w słoju ze spirytusem, w którym nauka przechowuje poczwarne płody. Artysta ten, obdarzony duszą tkliwą, marzącą, delikatną, musiał się pogodzić z charakterem jaki mu narzuciła własna powierzchowność; zwątpił aby mógł być kiedy kochany. Kawalerstwo jego wynikło nietyle z upodobania ile z musu. Łakomstwo, ów grzech cnotliwych mnichów, otwarło mu swoje ramiona: rzucił się w nie tak, jak się rzucił w adorację dzieł sztuki i miłość muzyki. Dobry stół i antyki stały się dlań namiastką kobiety; bo muzyka była jego rzemiosłem, a znajdźcie człowieka, któryby kochał rzemiosło z którego żyje? Na dłuższą metę, z zawodem jest jak z małżeństwem, czuje się tylko jego uciążliwości.
Brillat-Savarin usprawiedliwił zasadniczo skłonności gastronomiczne; ale niedość może położył nacisku na istotną rozkosz jaką człowiek znajduje przy stole. Trawienie, zatrudniając siły ludzkie, stanowi wewnętrzną walkę, która u bałwochwalców brzucha równa jest upojeniom miłosnym. Człowiek czuje tak potężne rozprzestrzenienie swej żywotności, że mózg ustępuje głosu owemu drugiemu mózgowi, umieszczonemu w przeponie; człowiek popada w stan błogości w bezwładzie wszystkich myśli i uczuć. Wąż boa, połknąwszy bawoła, jest tak pijany, że daje się zabić. Któryż mężczyzna po czterdziestce odważyłby się pracować po obiedzie?... Toteż wszyscy wielcy ludzie byli umiarkowani w jedzeniu. Rekonwalescenci po ciężkiej chorobie, którym odmierza się tak skąpo essencjonalne jadło, mogli często zauważyć rodzaj gastrycznego upojenia po jednem skrzydełku kurczęcia. Stateczny Pons, u którego wszystkie rozkosze skupiły się w żołądku, znajdował się wciąż w położeniu owego rekonwalescenta: żądał od dobrej kuchni wszystkich wrażeń jakie ona może dać, i dotąd otrzymywał je codzień. Nikt nie ma odwagi rozstać się z nałogiem. Niejednego samobójcę wstrzymało na progu śmierci wspomnienie kawiarni, do której zachodził co wieczór na domino.
W roku 1835, przypadek pomścił Ponsa za obojętność płci pięknej, dając mu to, co się nazywa potocznie podporą starości! Ten starzec od urodzenia znalazł w przyjaźni oparcie na resztę życia; zawarł jedyne małżeństwo, jakie mu było możebne; ożenił się z mężczyzną, starcem, muzykiem jak on. Gdyby nie urocza bajka La Fontaine‘a, opowiadanie to mogłoby nosić tytuł Dwaj przyjaciele. Ale czyżby to nie było nadużycie, profanacja, przed którą wzdryga się każdy prawdziwy pisarz? Arcydzieło naszego bajkopisa — zarazem zwierzenie jego duszy i historja jego marzeń — powinno zachować wiekuisty przywilej tego tytułu. Ta stronica, na której czele poeta wyrył te słowa: Dwaj przyjaciele, jest nienaruszalną własnością, jest świątynią, do której każde pokolenie wstąpi ze czcią i którą świat cały będzie nawiedzał, dopóki istnieć będzie sztuka drukarska.
Przyjaciel ów był to nauczyciel fortepianu. Życie jego i obyczaje tak bardzo odpowiadały obyczajom Ponsa, iż Pons nieraz mawiał, że, nieszczęściem dla siebie, poznał go zbyt późno; znajomość ich bowiem, zawarta na popisie w jakimś pensjonacie, przypada dopiero na rok 1834. Nigdy może nie zdarzyłyby się dwie dusze tak podobne w oceanie ludzkim, który, wbrew woli bożej, wziął swój początek w Raju ziemskim. Ci dwaj muzycy stali się sobie nieodzowni; zwierzyli sobie wzajem tajemnice swych istnień; po tygodniu byli jak dwaj bracia. Schmucke[2] nie wierzył aby mógł istnieć drugi Pons, jak Pons nie podejrzewał aby mógł istnieć drugi Schmucke. To samo wystarczyłoby, aby odmalować tych dwóch zacnych ludzi, ale nie wszystkie umysły zadowalają się syntezą; małe objaśnienie jest tedy potrzebne dla niedowiarków.
Ten pianista, jak wszyscy pianiści, był Niemcem, jak wielki Liszt i wielki Mendelssohn, Niemcem jak Steibelt, Niemcem jak Mozart i Dusseck, Niemcem jak Meyer, Niemcem jak Doelher, Niemcem jak Thalberg, jak Dreschock, jak Hiller, jak Leopold Mayer, jak Crammer, jak Zimmerman i Kalkbrenner, jak Herz, Woetz, Karr, Wolff, Pixis, Klara Wieck i jak w ogólności wszyscy Niemcy. Mimo iż sam wielki twórca, Schmucke mógł być tylko demonstratorem, tak dalece naturze jego brakło odwagi potrzebnej geniuszowi chcącemu się wypowiedzieć w muzyce. Naiwność wielu Niemców nie jest wieczna, ma swój koniec; tę, która im została w pewnym wieku, czerpią, jak się czerpie wodę w kanale, w źródle swej młodości, i posługują się nią z powodzeniem na różnych polach, w nauce, sztuce, finansach, paraliżując wszelką nieufność. We Francji, niektórzy filuci zastępują tę niemiecką naiwność głupotą paryskiego mieszczucha. Ale Schmucke zachował całą swą dziecięcą naiwność, jak Pons zachował na sobie szczątki Cesarstwa, bezwiednie. Ten prawdziwy i szlachetny Niemiec był zarazem koncertem i słuchaczem, sam uprawiał muzykę dla siebie. Mieszkał w Paryżu jak słowik mieszka w lesie, i śpiewał tam — jedyny egzemplarz swego gatunku — od dwudziestu lat, aż do chwili w której znalazł w Ponsie drugiego siebie.
Obaj, Pons i Schmucke, posiadali w sercu i w usposobieniu mnóstwo owego dziecinnego sentymentalizmu który cechuje Niemców: tak np. namiętność do kwiatów, uwielbienie natury, każące im pomieszczać w ogrodach wielkie banie aby widzieć w miniaturze krajobraz który mają w naturalnej wielkości przed sobą; dalej owo zamiłowanie dociekań, które sprawia iż germański uczony przewędruje sto mil w swoich kamaszach, aby znaleźć prawdę, która spogląda nań śmiejąc się, przycupnięta u studni, pod jaśminem w dziedzińcu; wreszcie owa potrzeba użyczania głębokich znaczeń błahostkom... Z tej potrzeby zrodziły się owe niepojęte utwory Jana Pawła Richtera, literackie majaki Hoffmana i owe szaleństwa infolio, któremi Niemcy komplikują najprostsze kwestje, drążąc je jak przepaść, na której dnie znajduje się tylko Niemiec. Obaj katolicy, razem chodząc na mszę, dopełniali obowiązków religijnych, jak dzieci które nie mają nic do wyznania spowiednikowi. Wierzyli święcie, że muzyka, język niebios, jest dla myśli i uczuć tem, czem myśli i uczucia są dla mowy; rozprawiali bez końca o tym systemie, odpowiadając sobie wzajem orgiami muzyki, aby, jak czynią kochankowie, samym sobie udowodnić własne przekonania. Schmucke był w tym samym stopniu roztargniony w jakim Pons był uważny. O ile Pons był zbieraczem, Schmucke był marzycielem; zgłębiał piękności moralne jak tamten ocalał piękności materjalne. Pons oglądał i kupował porcelanową filiżankę, gdy Schmucke wycierał nos dumając nad jakimś motywem Rossiniego, Belliniego, Beethovena, Mozarta i szukając w świecie uczuć źródła frazy muzycznej lub odpowiedzi na nią. Schmucke, którego oszczędnościami gospodarowało roztargnienie, jak i Pons, rozrzutny przez swą namiętność, dochodzili obaj do tego samego wyniku: zero w sakiewce w dzień św. Sylwestra każdego roku.
Gdyby nie ta przyjaźń, zgryzoty byłyby może zjadły Ponsa; ale z chwilą gdy znalazł serce w które mógł przelać swoje, życie stało mu się znośne. Za pierwszym razem kiedy się wywnętrzył przed Schmuckem ze swych utrapień, poczciwy Niemiec poradził mu aby raczej żył, jak on, chlebem i serem, niż żeby miał zjadać obiady za które każą mu tak drogo płacić. Niestety! Pons nie śmiał wyznać Schmuckemu, że u niego serce jest w niezgodzie z żołądkiem, że żołądek czuje się dobrze z tem co mu rani serce, i że trzeba mu smacznego obiadku za wszelką cenę, jak zmysłowiec potrzebuje pieszczot kochanki.
Z czasem, Schmucke zrozumiał wreszcie Ponsa (nadto był Niemcem, aby mieć ową chyżość inteligencji jaką posiadają Francuzi), ale tem więcej za to pokochał nieboraka. Nic tak nie wzmacnia przyjaźni, jak kiedy jeden z przyjaciół czuje swą wyższość. Anioł nie rzekłby nic, widząc Schmuckego zacierającego ręce w chwili gdy odkrył do jakiego stopnia doszło łakomstwo jego przyjaciela. Nazajutrz poczciwy Niemiec okrasił śniadanie smakołykami, po które sam wybrał się do miasta, i codziennie starał się wynaleźć dla Ponsa jakąś nowalijkę; od czasu bowiem swego związku, śniadali codziennie razem w domu.
Trzebaby nie znać Paryża, aby sobie wyobrażać że dwaj przyjaciele uniknęli paryskich drwin, które nigdy nie uszanowały niczego. Schmucke i Pons, połączywszy swoje dole i niedole, powzięli ekonomiczny plan: zamieszkali wspólnie, płacąc po równej części komorne za mieszkanie bardzo nierówno podzielone, położone w spokojnym domu spokojnej ulicy Normandzkiej, na Marais. Ponieważ często wychodzili razem, ponieważ często wędrowali przez bulwary, nazwano ich w dzielnicy dwoma dziadkami do orzechów. Ten przydomek zwalnia nas tu od portretu Schmuckego, który, w stosunku do Ponsa, był tem, czem piastunka Nioby, słynny posąg w Watykanie, jest do Wenus z Trybuny.
Pani Cibot, odźwierna, była osią, dokoła której obracało się gospodarstwo dwóch dziadków do orzechów; ale gra ona tak wielką rolę w dramacie który zakończył te dwie egzystencje, że trzeba odłożyć jej portret do chwili zjawienia się jej na scenie.
To co zostaje do powiedzenia o moralnej stronie tych dwóch istot, jest właśnie najtrudniejsze do wytłumaczenia dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom czytelników w czterdziestym siódmym roku XIX-go wieku, prawdopodobnie z powodu zadziwiającego rozrostu finansowego spowodowanego wprowadzeniem kolei żelaznych. To mała rzecz, a bardzo wiele: chodzi w istocie o to, aby dać pojęcie o nadzwyczajnej delikatności tych dwu serc. Zapożyczmy porównania od rails-way, chociażby jako odszkodowanie za pożyczki jakie one u nas zaciągają. Dziś, pociągi, mknące błyskawicznie po relsach, miażdżą niedostrzegalne ziarnka piasku. Wprowadźcie to ziarnko piasku, niewidzialne oku pasażerów, w ich nerki, a odczują cierpienia najokropniejszej z chorób, kamicy; umiera się na nią. Otóż, to samo, co dla naszego społeczeństwa, puszczonego na żelazne szyny z szybkością lokomotywy, jest niewidocznem ziarnkiem piasku o które nikt się nie troszczy, toż samo ziarnko, wciąż wciskające się w fibry serdeczne tych dwóch ludzi, było dla nich niby kamica w sercu. Niezmiernie wrażliwi na cudze cierpienia, obaj boleli nad swą niemocą; co zaś do własnych wzruszeń, odczuwali je z chorobliwą wrażliwością mimozy. Ani starość, ani ciągły widok paryskich dramatów nie znieczuliły tych dwóch dusz, świeżych, dziecięcych i czystych. Im dalej posuwali się w życie, tem żywsze były ich dawne cierpienia. Bywa tak, niestety, u czystych natur, u spokojnych myślicieli i u prawdziwych poetów, którzy nie pogrążyli się w żadnej rozpuście.
Od czasu zbliżenia się tych dwóch starców, zajęcia ich, mniej więcej podobne, nabrały owej braterskiej zgodności, jaka cechuje w Paryżu dorożkarskie konie. Wstawali, latem i zimą, o siódmej, po śniadaniu szli na swoje lekcje, dawane po pensjonatach, gdzie, w razie potrzeby, zastępowali się wzajem. Około południa, Pons szedł do teatru, o ile miał próbę, resztę zaś czasu wałęsał się po mieście. Wieczorem dwaj przyjaciele spotykali się w teatrze, gdzie Pons umieścił Schmuckego; a oto jak.
W chwili gdy Pons spotkał Schmuckego, otrzymał właśnie, nie ubiegając się o to, marszałkowską laskę pokątnych kompozytorów: batutę dyrygenta orkiestry! Miejsce to uzyskał biedny muzyk dzięki hrabiemu Popinot, wówczas ministrowi. Ten mieszczański bohater rewolucji lipcowej wyrobił niedawno koncesję na teatr jednemu z owych przyjaciół, za których rumieni się parwenjusz, gdy, jadąc wygodnie powozem, spotka w Paryżu towarzysza młodości, pieszo, w spodniach bez strzemiączek, w spłowiałej surducinie, węszącego jakieś interesy zbyt poetyczne dla ostrożnego kapitału. Przyjaciel ten, nazwiskiem Gaudissart, były komiwojażer, przyczynił się swego czasu znacznie do powodzenia wielkiej firmy Popinot. Popinot, zostawszy hrabią, zostawszy, po dwukrotnem piastowaniu teki ministra, parem Francji, nie zaparł się ZNAKOMITEGO GAUDISSART[3]! Co więcej, zamierzył dać komiwojażerowi możność odnowienia garderoby i napełnienia sakiewki, ile że polityka oraz próżnostki mieszczańskiego dworu nie skaziły serca ex-drogisty. Gaudissart, nieuleczalny kobieciarz, poprosił o koncesję zbankrutowanego w tej chwili teatrzyku; minister zaś, dając mu ją, naraił mu również kilku starych miłośników płci pięknej, dość bogatych aby stworzyć potężne towarzystwo akcyjno-miłosne, zahipotekowane na wdziękach kryjących się pod trykotami. Ponsa, pasorzyta domu Popinot, włączono do koncesji jako „dobrodziejstwo inwentarza“. Impreza Gaudissarta, która zresztą zrobiła majątek, zamierzyła w r. 1834 urzeczywistnić wielką myśl: operę dla ludu. Muzyka do baletów i feerji wymagała na kapelmistrza zdolnego muzyka, potrosze i kompozytora. Dyrekcja, po której objął spadek Gaudissart, zbyt długo robiła bokami, aby posiadać własnego kopistę. Pons wprowadził tedy Schmuckego jako naczelnego zawiadowcę materjału nutowego: stanowisko podrzędne, ale wymagające tęgiej wiedzy muzycznej. Za radą Ponsa, Schmucke porozumiał się z naczelnikiem tegoż działu w Operze Komicznej, co mu oszczędziło kłopotów technicznych. Stowarzyszenie Schmucke i Pons wydało cudowne rezultaty. Schmucke, jak wszyscy Niemcy, bity w harmonji, instrumentował partycje, do których melodje tworzył Pons. Ta i owa świeża kompozycja, stanowiąca ilustrację muzyczną efektownej sztuki, obudziła zachwyt znawców; ale wytłumaczyli ją sobie słowem „postęp“, nie pytając o autorów. Pons i Schmucke utonęli w sławie, tak jak się zdarza że ktoś topi się w swojej wannie. W Paryżu, zwłaszcza od r. 1830, nikt nie wypływa, o ile nie rozepchnie, quibuscumque viis, i to bardzo mocno, przerażającego tłumu współzawodników; ale na to trzeba mieć krzepkie lędźwie, dwaj przyjaciele zaś mieli w sercu ów kamyczek, który krępuje ambitne gesty.
Zazwyczaj, Pons szedł do teatru koło ósmej; o tej godzinie zaczynają się owe „kasowe“ sztuki, których uwertura i ilustracje muzyczne wymagają batuty kapelmistrza. Tolerancja taka istnieje prawie we wszystkich mniejszych teatrach; co do Ponsa, zażywał on w tej mierze swobody tem większej, iż w stosunkach swoich z dyrekcją okazywał wiele bezinteresowności. Zresztą, w potrzebie, Schmucke zastępował Ponsa. Z czasem pozycja Schmuckego w orkiestrze umocniła się. Mimo iż nic nie mówiąc, znakomity Gaudissart ocenił i wartość i użyteczność tego wice-Ponsa. W owym czasie trzeba było wprowadzić do orkiestry fortepian, jak w wielkich teatrach. Fortepian, na którym Schmucke grał darmo, pomieszczono obok pulpitu dyrygenta, i tam zasiadał ów nadliczbowy wolontarjusz. Poznawszy bliżej tego poczciwego Niemca bez ambicji i pretensyj, muzykanci przyjęli go chętnie. Dyrekcja powierzyła Schmuckemu, za skromnem wynagrodzeniem, instrumenty nie reprezentowane w orkiestrach bulwarowych teatrzyków, jak fortepian, viole d’amour, rożek angielski, wiolonczela, harfa, kastaniety, dzwoneczki i t. p. Niemcy umieją z natury grać na wszystkich instrumentach, z wyjątkiem wielkich instrumentów wolności.
Dwaj starzy artyści, nadzwyczaj kochani w teatrze, żyli tam jak filozofowie. Nałożyli sobie na oczy bielmo, aby nie widzieć pewnych stron teatru, nieuniknionych kiedy obok aktorów i aktorek znajduje się w nim balet: jedna z najokropniejszych kombinacji, którą względy kasowe stworzyły na utrapienie dyrektorów, autorów i artystów. Wielki szacunek dla drugich i dla samego siebie zjednał dobremu i skromnemu Ponsowi powszechne poważanie. Zresztą, w każdem środowisku, życie czyste, uczciwość bez skazy, zmuszają do podziwu nawet najgorszych. W Paryżu piękna cnota zdobywa sobie rozgłos niby wielki djament, jako rzadka osobliwość. Żaden aktor, ani autor, żadna choćby najbezczelniejsza baletnica, nie pozwoliliby sobie na najmniejszy figiel, na żaden dokuczliwy żart wymierzony w Ponsa lub jego przyjaciela. Pons zachodził czasami do foyer; natomiast Schmucke znał tylko podziemny kurytarz, wiodący z sieni teatru do orkiestry. W antraktach, o ile brał udział w przedstawieniu, poczciwy stary Niemiec ośmielał się spojrzeć na salę i wypytywał pierwszego fleta, młodzieńca urodzonego w Strassburgu z niemieckiej rodziny z Kehl, o ekscentryczne osoby zajmujące prawie zawsze loże przy scenie. Pomału, dziecięca wyobraźnia Schmuckego, któremu ów flecista udzielał lekcyj życia, oswoiła się z fantastyczną egzystencją loretki, z możliwością małżeństw w trzynastym okręgu[4], z rozrzutnością primaballeriny i z rajfurstwem garderobianych. Niewinne pierwociny występku zdały się temu zacnemu człowiekowi ostatniem słowem babilońskiego zepsucia; uśmiechał się do nich niby do chińskich wzorów. Ludzie doświadczeni domyślają się zapewne, że Pons i Schmucke byli eksploatowani, aby się posłużyć modnem w tej chwili słowem; ale co stracili w pieniądzach, to odzyskali w szacunku i w powszechnej uprzejmości.
Po tryumfie baletu, który rozpoczął powodzenie imprezy Gaudissarta, dyrekcja podała Ponsowi grupę w srebrze, przypisywaną Benwenutowi Cellini. Olbrzymia cena tego cacka była żywo omawiana w foyer: miało kosztować tysiąc dwieście franków! Poczciwiec chciał zwrócić ten podarek. Gaudissart z największym trudem skłonił go do przyjęcia.
— Ba! rzekł dyrektor do swego wspólnika, gdybyśmy mogli znaleźć aktorów z tej rasy!
To podwójne życie, tak spokojne na pozór, mącił jedynie nawyk Ponsa, owa piekielna potrzeba wyjadania obiadków. Toteż, ilekroć Schmucke był w domu w chwili gdy Pons się ubierał, poczciwy Niemiec ubolewał nad tym opłakanym nałogiem.
Ktypy choć udył! wykrzykiwał często[5].
I Schmucke marzył o tem jakby wyleczyć przyjaciela z tego poniżającego narowu. Prawdziwi przyjaciele posiadają, w znaczeniu moralnem, ów doskonały węch jakim obdarzone są psy; czują zgryzotę przyjaciela, odgadują jej przyczyny, troskają się nią.
Pons, który wciąż nosił na małym palcu prawej ręki pierścionek z djamentem, możliwy za Cesarstwa, ale pocieszny dzisiaj, Pons, o wiele zanadto trubadur i zanadto Francuz z temperamentu, nie miał na swej fizjognomji owej boskiej pogody, która łagodziła przerażającą brzydotę Schmuckego. W melancholijnym wyrazie przyjaciela, Niemiec wyczytał rosnące trudności, które czyniły rzemiosło pasorzyta coraz uciążliwszem. W istocie, w październiku r. 1844, liczba domów w których Pons zjadał obiadki, stała się nader ograniczona. Biedny dyrygent, zmuszony kręcić się w ciasnem kole rodziny, o wiele zanadto — jak się okaże — rozszerzył pojęcie rodzina.
Ex-laureat był stryjecznym bratem pierwszej żony pana Camusot[6], bogatego handlarza jedwabi z ulicy des Bourdonnais, z domu panny Pons, generalnej dziedziczki jednego z owych słynnych braci Pons, nadwornych hafciarzy. Rodzice muzyka byli wspólnikami tej firmy, założonej przed Rewolucją; później, w roku 1815, pan Rivet[7] nabył ją od ojca pierwszej pani Camusot. Ten Camusot, wycofawszy się z handlu od dziesięciu lat, był w roku 1844 członkiem rady generalnej Rękodzieł, posłem, etc. Dobry Pons, darzony sympatją przez całe plemię Camusotów, uważał się za krewnego dzieci, które stary Camusot miał z drugiego małżeństwa, mimo że nie były mu niczem, nawet powinowatemi.
Ponieważ druga pani Camusot była z domu Cardot, Pons wcisnął się w charakterze krewniaka Camusotów w liczną rodzinę Cardot, drugi klan mieszczański, który, dzięki swym parantelom, tworzył całe społeczeństwo niemniej potężne od Camusotów. Rejent Cardot[8], brat drugiej pani Camusot, zaślubił pannę Chiffreville. Słynna rodzina Chiffreville, dzierżąca berło przetworów chemicznych, była spowinowacona z wielką drogerją, w której przez długi czas wodził rej pan Anzelm Popinot, wysunięty, jak wiadomo, przez rewolucję lipcową na czoło polityki dynastycznej. I znowuż Pons wpakował się jako przyczepek Camusotów i Cairdotów do Chiffreville’ów; stamtąd znowuż do Popinotów, wciąż w charakterze krewnego krewnych.
Ten rzut oka na ostatnie stosunki starego muzyka objaśnia, w jaki sposób, w r. 1844, mógł bywać jeszcze na przyjacielskiej stopie: 1-o u hrabiego Popinot, para Francji, ex-ministra rolnictwa i handlu; 2-o u pana Cardot, ex-rejenta, mera i posła z okręgu Paryża; 3-o u starego pana Camusot, posła, członka rady miejskiej Paryża i generalnej rady Rękodzieł; 4-o u pana Camusot de Marville. Był to syn pana Camusot z pierwszego łoża, tem samem był jedynym prawdziwym i rzeczywistym krewniakiem Ponsa, mimo że dalekim.
Ów Camusot[9], który, aby się odróżnić od ojca i od przyrodniego brata, przydał do swego nazwiska miano dóbr Marville, był, w r. 1844, prezydentem sądu apelacyjnego w Paryżu.
Kiedy ex-rejent Cardot wydał córkę za swego następcę, nazwiskiem Berthier, Pons, jakgdyby włączony do intercyzy, umiał sobie i tu zabezpieczyć obiadek: rejentalnie, jak mówił.
Oto mieszczański firmament, który Pons nazywał swoją rodziną, i gdzie z takim trudem zachował nakrycie u stołu.
Wśród owego dziesiątka domów, ten w którym artysta powinienby być najlepiej przyjmowany, dom prezydenta Camusot, był przedmiotem jego najpilniejszych zabiegów. Ale, niestety, pani prezydentowa, córka nieboszczyka imć Thirion, woźnego kancelarji królewskiej za Ludwika XVIII i Karola X, nigdy nie była łaskawa na kuzyna swego męża. Pons darmo stracił czas, siląc się kupić względy tej groźnej krewniaczki; mimo bowiem mnogich lekcyj udzielanych darmo pannie Camusot, niepodobna mu było umuzykalnić tej rudawej dziewczyny. Otóż, Pons, tuląc w dłoni szacowny przedmiot, podążał w tej chwili do swego kuzyna prezydenta. Wchodząc do tego domu, miał wrażenie że jest w Tuillerjach, tak silnie działały nań uroczyste zielone portjery, ciemne obicia i dywany, wreszcie poważne meble tego apartamentu oddychającego surowym duchem urzędniczym. Rzecz osobliwa! Pons czuł się swobodny w pałacu Popinotów przy ulicy Basse-du-Rempart, zapewne dzięki licznym dziełom sztuki które się tam znajdowały; minister bowiem, od czasu swej karjery politycznej, nabrał manji kolekcjonowania[10] pięknych rzeczy, zapewne jako antydot polityki która kolekcjonuje potajemnie najszpetniejsze uczynki.
Prezydent Marville mieszkał przy ulicy Hanowerskiej w domu kupionym przed dziesięciu laty przez prezydentową, po śmierci jej rodziców, godnych państwa Thirion, którzy jej przekazali około stu pięćdziesięciu tysięcy franków swoich oszczędności. Dom ten, zwrócony frontem na północ i wyglądający od ulicy dość posępnie, miał wiele światła od dziedzińca, z którym łączył się dość piękny ogród. Prezydentostwo zajmowali całe pierwsze piętro, które, za Ludwika XV, służyło za mieszkanie jednemu z najpotężniejszych finansistów. Ponieważ drugie piętro wynajęto bogatej starszej damie, siedziba ta miała wygląd spokojny i czcigodny, w harmonji z godnością właściciela. Resztki ogromnych dóbr Marville, na których nabycie prezydent obrócił dwudziestoletnie oszczędności jak również spadek po matce, składają się z zamku, wspaniałej budowli jakie spotyka się jeszcze w Normandji, i z dobrego folwarku dającego dwanaście tysięcy franków rocznie. Dokoła zamku jest park mający sto hektarów. Zbytek ten, dziś iście książęcy, kosztuje prezydenta jakieś tysiąc talarów, tak że majątek przynosi mu na czysto tylko dziewięć tysięcy. Tych dziewięć tysięcy wraz z pensją dawały wówczas prezydentowi około dwudziestu tysięcy franków rocznie, dochód na pozór wystarczający, zwłaszcza w oczekiwaniu schedy po ojcu, w której pan de Marville sam jeden przedstawiał udział pierwszego łoża: ale życie paryskie i obowiązki reprezentacji zmusiły państwa Marville do wydawania całego prawie dochodu. Do roku 1834 byli w ciągłych kłopotach.
Bilans ten wyjaśnia, czemu panna de Marville, panienka blisko dwudziestotrzechletnia, nie wyszła jeszcze za mąż, mimo stu tysięcy franków posagu i mimo widoków, zręcznie i często ale bezskutecznie podsuwanych. Od pięciu lat kuzyn Pons słuchał lamentów prezydentowej. Wszyscy podprokuratorzy się pożenili, młodsi sędziowie trybunału zdążyli zostać ojcami! Daremnie matka błyskała sperandą panny de Marville przed dość obojętnemi oczyma młodego wicehrabiego Popinot; był to starszy syn potentata drogerji, na rzecz którego (jak mówili zawistni) podjęto rewolucję lipcową, conajmniej tyleż co na rzecz Orleanów.
Przybywszy na ulicę Choiseul i mając skręcać w ulicę Hanowerską, Pons uczuł ów niewytłumaczony lęk, jaki dręczy czyste sumienia, przyprawiając je o męki podobne tym które odczuwają najwięksi zbrodniarze na widok żandarma, a spowodowane jedynie wątpliwością jak go przyjmie prezydentowa. To ziarnko piasku które mu rozdzierało fibry serca, nie wygładziło się nigdy; krawędzie jego stawały się coraz ostrzejsze a służba domowa szlifowała bezustanku ich ostrze. W istocie, lekceważenie jakie pp. Camusot okazywali Ponsowi, jego dewaluacja w łonie tej rodziny, oddziaływały na służbę, która, nie uchybiając mu wprost, uważała go za coś w rodzaju żebraka.
Głównym wrogiem Ponsa była niejaka Magdalena Vivet, chuda i zawiędła stara panna, pokojówka pani C. de Marville i jej córki. Magdalena ta, miano że popryszczona, a może dlatego że popryszczona i chuda jak glista, uroiła sobie zostać panią Pons. Próżno starała się olśnić starego kawalera dwudziestoma tysiącami franków oszczędności; Pons wzgardził tem nazbyt popryszczonem szczęściem. Toteż ta Dydona z przedpokoju, która chciała zostać kuzynką swoich państwa, płatała najdokuczliwsze psoty biednemu artyście. „Oho, idzie pieczeniarz!“ wykrzykiwała słysząc kroki nieboraka na schodach i starając się o to aby ją usłyszał. Kiedy, w nieobecności kamerdynera, podawała do stołu, lała swojej ofierze mało wina a dużo wody, napełniając szklankę tak aby ją było trudno donieść do ust. Zapominała go obsłużyć, tak że prezydentowa musiała jej przypominać (a jakim tonem?... biedny kuzyn rumienił się słysząc ten ton!), lub też oblewała mu sosem ubranie. Magdalena, służąca i pokojówka zarazem, była u państwa Camusot od ich ślubu. Patrzała na ciężkie początki swoich chlebodawców, na prowincji, kiedy pan był sędzią w Alençon; ułatwiała im życie swem oddaniem wówczas gdy z prezydenta trybunału w Mantes Camusot przeszedł w r. 1828 jako sędzia śledczy do Paryża. Zanadto tedy należała do rodziny, aby nie mieć powodów mścić się za to. Ta żądza, aby dumnej i ambitnej prezydentowej wypłatać figla zostając kuzynką jej męża, musiała kryć jakąś głuchą nienawiść, podobną do owego żwiru, który powoduje lawiny.
— Proszę pani, przyszedł pan Pons, i do tego w spencerze! oznajmiła Magdalena prezydentowej. Powienby mnie nauczyć, jakim cudem on go potrafi nosić od dwudziestu pięciu lat!
Słysząc męskie kroki w saloniku między salonem a sypialnią, pani Camusot popatrzała na córkę i wzruszyła ramionami.
— Tak mnie zawsze inteligentnie uprzedzasz, Magdaleno, że nie mam czasu nic z tem zrobić, rzekła prezydentowa.
— Proszę pani, Jan wyszedł, byłam sama, pan Pons zadzwonił, otworzyłam, że zaś jest prawie domowy, nie mogłam mu zabronić wejść; właśnie wyłazi ze swego spencera.
— Mój kociaku, rzekła prezesowa do córki, wpadłyśmy! zaraz podają obiad.
— Powiedz, kochanie, dodała widząc że „kociakowi“ wydłużyła się twarzyczka, czy chcesz abym się go pozbyła na dobre?
— Och, biedaczysko! odparła panna Camusot, pozbawiać go jednego obiadu!
W saloniku rozległ się sztuczny kaszel człowieka który chce powiedzieć: „Ja słyszę”.
— Niechże wejdzie! rzekła pani Camusot do Magdaleny wzruszając ramionami.
— Przybyłeś tak wcześnie, kuzynku, rzekła Cecylja Camusot z przymilną minką, że zaszedłeś nas w chwili gdy mama miała się ubierać.
Pons, któremu nie uszedł gest prezydentowej, uczuł się nim dotknięty tak boleśnie, że nie zdobył się na żaden komplement i poprzestał na tej wymownej odpowiedzi:
— Jesteś zawsze urocza, kuzyneczko!
Następnie, zwracając się z ukłonem do matki:
— Droga kuzynko, rzekł, darujesz mi może że przyszedłem nieco wcześniej niż zazwyczaj; przynoszę ci to, o co raczyłaś mnie prosić...
I biedny Pons, który brał na tortury prezydenta, prezydentową i Cecylję ilekroć ich nazywał kuzynem i kuzynką, wyjął z kieszeni śliczne podłużne puzderko z rzadkiego, cudownie rzeźbionego drzewa.
— A, zapomniałam! rzekła sucho prezydentowa.
Czyż wykrzyknik ten nie był okrutny? czy nie odejmował wszelkiej zasługi uprzejmości krewnego, którego jedyną winą było to że był ubogim krewnym?
— Ależ to bardzo uprzejmie, kuzynie, dodała. Dużo ci jestem winna za tę drobnostkę?
Pytanie to przeszyło serce Ponsa; liczył, że darem tego cacka opłaci wszystkie obiady.
— Myślałem, kuzynko, że pozwolisz to sobie ofiarować, rzekł wzruszonym głosem.
— Co! co! odparła prezydentowa; ależ dajmy pokój ceremonjom, znamy się natyle aby wiedzieć co w trawie piszczy. Wiem, że nie masz na to, aby się bawić w prezenty. Czyż to już nie dość, że sobie zadałeś trud chodzenia po sklepach?...
— Nie chciałabyś tego wachlarza, droga kuzynko, gdybyś miała zapłacić zań tyle ile wart, odparł nieborak obrażony. To arcydzieło Watteau, jego pendzel po obu stronach. Ale uspokój się, kuzynko, ja nie zapłaciłem ani setnej części tego, co jest wart jako dzieło sztuki.
Powiedzieć bogaczowi: „Jesteś biedny“, to to samo co powiedzieć arcybiskupowi Grenady, że jego kazania są nic nie warte. Pani prezydentowa była zbyt dumna z pozycji męża, z dóbr Marville i z zaproszeń na bale dworskie, aby jej mogła nie dotknąć podobna uwaga, zwłaszcza z ust biednego muzykanta, wobec którego przybierała tony protektorki.
— Więc to są tacy głupcy, owi ludzie u których kuzyn kupuje te rzeczy?... rzekła żywo.
— Niema w Paryżu głupich kupców, odparł Pons prawie niegrzecznie.
— Zatem kuzynek musi mieć dużo sprytu, rzekła Cecylja aby załagodzić sytuację.
— Kuzyneczko, mam na tyle sprytu aby poznać Lancreta, Patera, Watteau, Greuza; ale zwłaszcza miałem ochotę zrobić przyjemność mamusi.
Pani de Marville, osoba bez wykształcenia a próżna, nie chciała znieść ani pozoru że przyjmuje najdrobniejszą rzecz od swego rezydenta; ciemnota wspomagała ją w tem cudownie, nie znała bowiem nazwiska Watteau. Jeżeli coś może wyrazić, dokąd sięga ambicja zbieraczy (z pewnością jedna z najżywszych, gdyż mogłaby iść o lepsze z ambicją autorów), to zuchwalstwo, z jakiem Pons — pierwszy raz od dwudziestu lat — stawił czoło kuzynce. Zdumiony własną śmiałością, Pons złagodniał, wyszczególniając Cecylji piękności delikatnie rzeźbionych pręcików tego cudnego wachlarza. Aby jednak dobrze pojąć owo serdeczne drżenie, którego nieborak był pastwą, trzeba naszkicować postać prezydentowej.
Pani de Marville miała czterdzieści sześć lat. Niegdyś drobna, pulchna i świeża blondynka, została drobna, ale wyschła. Wypukłe czoło, zapadłe usta, które młodość barwiła niegdyś delikatnym kolorem, zmieniły wyraz jej twarzy, z natury wzgardliwy, na cierpki. Przyzwyczajenie do absolutnej władzy w domu dało jej fizjognomji coś twardego, niemiłego. Z czasem, blond włosy ściemniały. Oczy, żywe jeszcze i złośliwe, wyrażały urzędniczą oschłość, pod którą kryła się zawiść. W istocie, prezydentowa była niemal uboga w środowisku ubogaconych mieszczan, w którem Pons zjadał obiadki. Nie mogła przebaczyć bogatemu drogiście, ex-prezesowi trybunału handlowego, że został kolejno posłem, ministrem, hrabią i Parem. Nie mogła przebaczyć teściowi, że zagarnął, z krzywdą najstarszego syna, mandat w swoim okręgu, gdy Popinot zasiadł w Izbie Parów. Po osiemnastu latach karjery paryskiej, wciąż pragnęła dla męża posady radcy kasacyjnego, której mu broniła jego znana nieudolność. Ówczesny minister sprawiedliwości żałował, że w r. 1834 mianowano Camusota prezydentem; toteż przydzielono go do Izby Oskarżeń, gdzie, dzięki rutynie byłego sędziego śledczego, mógł być dość użytecznym. Zawody te, zużywszy nerwy prezydentowej de Marville, która nie łudziła się zresztą co do talentów męża, zrobiły z niej istną jędzę. Charakter jej, już przedtem przykry, skwasił się. Zestarzawszy się przedwcześnie, zrobiła się ostra i sucha jak szczotka, aby wymóc postrachem to, czegoby jej może odmówiono inaczej. Uszczypliwa, złośliwa, nie miała przyjaciółek; ale bano się jej, gdyż otoczyła się kilkoma staremi dewotkami tego samego typu, celem wzajemnej zbrojnej pomocy. Toteż, wobec tego djabła w spódnicy, biedny Pons był niby student wobec nauczyciela, który przemawia jedynie plagami. To tłumaczy, iż prezydentowa, nie znając wartości podarku, nie mogła pojąć nagłego zuchwalstwa kuzyna.
— Gdzieżeś to znalazł, kuzynku? spytała Cecylja oglądając cacko.
— Przy ulicy de Lappe, u antykwarza; przywiózł to z pewnego zamku, który wyprzedawano niedaleko Dreux. To Aulnay, zamek w którym mieszkała czasami pani de Pompadour, nim zbudowała Ménars. Ocalono zeń najwspanialsze buazerje jakie istnieją; są tak piękne, że Lienard, nasz sławny snycerz, zachował z nich, jako nec plus ultra sztuki, dwie owalne ramy jako wzory... Były tam istne skarby. Antykwarz znalazł ten wachlarz w inkrustowanym sekretarzyku, który byłbym kupił, gdybym zbierał te rzeczy; ale o tem ani myśleć... mebel Riesenera wart jest trzy, cztery tysiące franków. Zaczynają uznawać w Paryżu, że sławni mozajkarze niemieccy i francuscy z XVI, XVII i XVIII wieku tworzyli istne obrazy w drzewie. Zasługą zbieracza jest to, że wyprzedza modę. Ot, za pięć lat, porcelanę Frankenthal, którą ja zbieram od dwudziestu lat, będą płacili dwa razy drożej niż najpiękniejsze wyroby sewrskie.
— Co to jest frankental? spytała Cecylja.
— To nazwa fabryki elektora Palatynatu; jest dawniejsza od naszych zakładów w Sèvres, tak jak słynne ogrody heildelberskie, zniszczone przez Turenjusza, istniały na swoje nieszczęście przed wersalskiemi. Sèvres wiele nauczyło się u Frankenthal... Niemcy, trzeba im oddać sprawiedliwość, robili cudowne rzeczy w Saksonji i w Palatynacie.
Matka z córką spoglądały po sobie jakgdyby Pons mówił do nich po chińsku, bo niepodobna sobie wyobrazić, do jakiego stopnia paryżanie są ciemni i ograniczeni; wiedzą tylko to czego ich nauczyć, o ile chcą się nauczyć.
— A po czem można poznać Frankenthal?
— A znak fabryczny! wykrzyknął Pons z zapałem. Wszystkie te cuda są znaczone. Frankenthal ma C i T (Karol Teodor) splecione, uwieńczone mitrą książęcą. Stara saska ma dwie szpady i numer porządkowy złoty. Vincennes używało, jako znak, rogu myśliwskiego. Wiedeń ma V zamknięte i przekreślone. Berlin dwie kreski. Moguncja koło. Sèvres dwa LL; a porcelana królowej, A (Antonina), z koroną. W XVIII wieku wszyscy monarchowie Europy współzawodniczyli w porcelanie. Wydzierano sobie robotników. Watteau rysował serwisy dla fabryki drezdeńskiej, a wyroby jego doszły szalonej ceny. (Trzeba się na nich dobrze znać, bo dziś Drezno je kopjuje). Tak, wówczas wyrabiano wspaniałe rzeczy, których już nikt nie zrobi...
— Ech!
— Tak! kuzynko! Nie zrobi już nikt pewnych mozaik, pewnych gatunków porcelany, tak jak nie zrobi Rafaela, Tycjana, Rembrandta, Van Eyka, Kranacha!... Ot, naprzykład: Chińczycy są bardzo zręczni, bardzo zmyślni, i cóż? Kopjują dziś wzory swojej porcelany, zwanej Wielki mandaryn... Otóż dwie wazy dawnego Wielkiego mandaryna, największego formatu, kosztują sześć, ośm, dziesięć tysięcy franków, a nowoczesną kopję można mieć za dwieście franków.
— Żartuje kuzyn!
— Te ceny dziwią cię, kuzynko, ale to nic. Nietylko kompletny serwis na dwanaście osób z sewrskiego fajansu (który nie jest porcelaną) kosztuje sto tysięcy, ale to jest cena fabryczna. Podobny serwis płacono w r. 1750 w Sèvres po pięćdziesiąt tysięcy franków. Widziałem oryginalne rachunki.
— Wróćmy do tego wachlarza, rzekła Cecylja, której cacko to wydawało się zbyt stare.
— Rozumiesz, kuzynko, odparł Pons, że puściłem się na łowy, skoro tylko mamusia raczyła zażądać wachlarza. Zwiedziłem wszystkie kramy w Paryżu nie znalazłszy nic ładnego. Dla drogiej prezydentowej chciałem zdobyć arcydzieło; zamyślałem jej ofiarować wachlarz Marji Antoniny, najpiękniejszy ze sławnych wachlarzy. Nagle, wczoraj, olśniło mnie to arcydzieło, robione z pewnością na zamówienie Ludwika XV. Czemu poszedłem szukać wachlarza na ulicę de Lappe, do Owernjaka handlującego miedzią, żelazem, złoconemi meblami? Co do mnie, wierzę w inteligencję dzieł sztuki: one znają amatorów, wołają na nich, dają im znaki: „Pst! pst!“.
Prezydentowa wzruszyła ramionami spoglądając na córkę, ale tak że Pons nie mógł dostrzec tego ruchu.
— Znam ja ich wszystkich, tych drabów! „Co tam macie nowego, ojczulku Monistrol? Macie jakie supraporty?“ spytałem handlarza, który mi pozwala zawsze zerknąć na swoje nabytki, nim zejdą się wielcy kupcy. Na to pytanie, Monistrol opowiada mi, jak to Lienard, który rzeźbił w kaplicy w Dreux bardzo ładne rzeczy na zamówienie Dworu, ocalił na licytacji w Aulnay buazerje z rąk kupców paryskich, zajętych porcelaną i inkrustowanemi meblami. „Wielem nie złapał, mówi, ale starczy może na opłacenie podróży“. I pokazuje mi sekretarzyk, cudo! Rysunki Bouchera inkrustowane drzewem, ale jak!... Klękać poprostu! „Ot, proszę pana, mówi, znalazłem ten wachlarz w zamkniętej szufladzie, do której brakowało klucza i którą wyważyłem! Możeby mi pan powiedział komuby to sprzedać“... I wydobywa to rzeźbione drewniane puzderko. „Patrz pan, to z tego Pompadour, co to podobny jest do ozdobnego gotyku. — Och, odparłem, puzderko ładne, puzderko mogłoby mi się nadać! bo co do wachlarza, mój stary Monistrol, nie mam żony którejbym mógł ofiarować to zmurszałe cacko; zresztą robią dziś nowe i bardzo ładne. Malują dziś na takich welinach cudownie i wcale tanio. Czy wiesz, stary, że w Paryżu jest dwa tysiące malarzy!“ Równocześnie rozwijam niedbale wachlarz, powściągając zachwyt, oglądając chłodno te dwa leciuchne obrazki, wykonane ręką mistrza. Trzymałem w ręku wachlarz pani de Pompadour! Watteau mozolił się nad tem dziełem! „Ileż chcecie za sekretarzyk? — Ba, tysiąc franków, już mi dają tyle!“ Rzuciłem cenę wachlarza, ot, tyle ile mógł wynosić koszt jego podróży. Zajrzeliśmy sobie w oczy, czułem że go mam. Natychmiast wkładam wachlarz do puzderka, iżby mu nie przyszła ochota przyjrzenia mu się, i rozpływam się nad robotą puzdra, które w istocie jest cackiem. „Jeżeli kupię, rzekłem, to tylko dla pudełka; jedynie to mnie nęci. Co się tyczy sekretarzyka, dostaniesz za niego więcej niż tysiąc franków, widzisz to wykończenie bronzów! to wzory... Można to wyzyskać... to nie było reprodukowane, dla pani de Pompadour robiono same unikaty“... I mój zuch, rozpalony do sekretarzyka, zapomina o wachlarzu, ustępuje mi go prawie darmo, wzamian, za to żem go oświecił co do Riesenera. Ot, co! Ale trzeba być kutym na cztery nogi, żeby robić takie interesy! To walka, w której wrogowie spotykają się oko w oko; a co za oczy mają Żydzi i Owerniacy!
Cudowna mimika, werwa starego artysty, które, w chwili gdy opowiadał tryumf swego sprytu nad ciemnotą antykwarza, czyniły zeń model godny pendzla jakiegoś Holendra, wszystko to było stracone dla prezydentowej i jej córki. Wymieniły zimne i wzgardliwe spojrzenia, jakgdyby mówiąc:
— Cóż za dziwadło!...
— Więc to kuzyna bawi? spytała prezydentowa.
Pons, zmrożony tem pytaniem, miał ochotę zbić prezydentową.
— Ależ, droga kuzynko, rzekł, to polowanie na arcydzieła! Człowiek mierzy się oko w oko z przeciwnikiem, który broni zwierzyny! Chytrość na chytrość! Arcydzieło podszyte Normandem, Żydem lub Owerniakiem, ależ to jak w bajce; królewna strzeżona przez smoka!
— A skąd wiadomo, że to Wat...? Jak go kuzyn nazywa?
— Watteau! Kuzynko, ależ to jeden z największych malarzy francuskich XVIII-go wieku! O, nie widzicie podpisu? rzekł pokazując obrazek przedstawiający scenę, w której tańczą kołem rzekome pasterki i wielcy panowie przebrani za pasterzy. Cóż za rozmach! życie! koloryt! I jak to zrobione! jednym zamachem, jak flores kaligrafa; nie czuć pracy! A z drugiej strony, patrzcie: bal w salonie! To zima i lato! Co za ornamenty! i jak to zachowane! Widzicie, kółeczko jest złote, zakończone z obu stron maleńkim rubinem, który odczyściłem!
— Jeżeli tak, to nie mogłabym, kuzynie, przyjąć od ciebie tak kosztownego przedmiotu. Lepiej go sprzedaj i umieść gdzie ten kapitalik, rzekła prezydentowa, mimo że miała szczerą ochotę zatrzymać wspaniały wachlarz.
— Czas, aby to, co służyło występkowi, dostało się w ręce cnoty! rzekł nieborak odzyskując odwagę. Trzeba było stu lat na spełnienie tego cudu. Bądź pewna, kuzynko, że na Dworze żadna księżniczka nie będzie miała nic coby mogło iść w porównanie z tem arcydziełem; niestety, tacy już są ludzie, że więcej zrobią dla takiej Pompadour niż dla cnotliwej królowej!
— A więc, przyjmuję, rzekła śmiejąc się prezydentowa. Cesiu, mój aniołku, dopilnujcie tam z Magdaleną, aby obiad godny był kuzyna...
Prezydentowa chciała wyrównać rachunek. Polecenie to, wydane, wbrew zasadom przyzwoitości, głośno, tak było podobne do uregulowania długu, że Pons zaczerwienił się jak młoda panienka zdybana na niestosownym uczynku. Ten kamyk, nieco za gruby, długo miał go uwierać w sercu! Cecylja, ruda pannica, której wzięcie wzorowało się na sądowej powadze prezydenta, a równocześnie trąciło oschłością matki, znikła, zostawiając biednego Ponsa sam na sam z groźną prezydentową.
— Milutka jest nasza Lili, prawda? rzekła, wciąż spieszcząjąc imię Cecylji, jak to czyniła w dzieciństwie.
— Urocza! odparł stary muzyk kręcąc młynka palcami.
— Nie rozumiem naszej epoki, ciągnęła prezydentowa. Na cóż się zda mieć ojca prezydentem apelacji w Paryżu i komandorem Legji honorowej, a dziadka posłem, milionerem, przyszłym parem Francji, najbogatszym hurtownikiem jedwabnym?
Oddanie prezydenta nowej dynastji zyskało mu świeżo wstęgę komandora, który to fawor zawistni przypisywali przyjaźni łączącej go z Popinotem. Minister ten, mimo swej skromności, pozwolił, jakeśmy widzieli, zrobić się hrabią. „Dla mego syna“, mówił licznym przyjaciołom.
— Dziś chcą tylko pieniędzy, odparł Pons, cenią tylko bogactwo...
— Cóżby to było, wykrzyknęła prezydentowa, gdyby niebo zostawiło mi mojego Karolka!...
— Och, z dwojgiem dzieci, bylibyście ubodzy! odparł kuzyn. To owoc równego podziału majątków; ale bądź spokojna, kuzynko, Cesia wyjdzie dobrze za mąż. Nie znam młodej panienki, któraby była tak dobrze ułożona.
Oto do jakiego poniżenia doszedł Pons w domach swych amfitrjonów: na wzór starożytnych chórów, powtarzał ich sądy, opatrując je płaskim komentarzem. Nie śmiał dać folgi oryginalności, która cechuje artystów i która za młodu objawiała się w nim mnóstwem miłych rysów; przyzwyczajenie do podrzędnej roli zdławiło ją prawie zupełnie, kiedy się zaś odzywała, karcono ją, jak przed chwilą.
— Przecież ja wyszłam za mąż mając tylko dwadzieścia tysięcy...
— W roku 1819, kuzynko! przerwał Pons. No, i to byłaś ty, kobietka z głową, panienka protegowana przez samego króla!
— Ależ Cesia to anioł doskonałości, dziewczyna inteligentna, z sercem, dostanie sto tysięcy na stół, nie licząc najpiękniejszych nadziei; i siedzi!...
Przez dwadzieścia minut pani de Marville mówiła o córce i o sobie, rozwijając typowe utyskiwania matek. Od dwudziestu lat, przez które stary muzyk bywał na obiedzie u swego jedynego krewnego Camusota, nieborak nie doczekał się najmniejszego pytania o jego sprawy, o jego życie, zdrowie. Pons był zresztą wszędzie rodzajem zlewu do zwierzeń domowych, dawał wszelkie rękojmie swej znanej i przymusowej dyskrecji, jedno bowiem niebaczne słowo zamknęłoby mu drzwi dziesięciu domów. Roli wiecznego słuchacza towarzyszyło niemniej stałe przytakiwanie; uśmiechał się na wszystko, nie oskarżał, nie bronił nikogo; wszyscy dla niego mieli rację. Toteż nie liczył się już dawno jako człowiek, to był tylko żołądek! W ciągu tej długiej tyrady, prezydentowa, nie bez pewnych ostrożności, wyznała kuzynowi, że byłaby gotowa przyjąć dla córki prawie na ślepo każdego kto się nadarzy. Posunęła się tak daleko, że uznała za dobrą partję człowieka czterdziestoośmioletniego, byle miał dwadzieścia tysięcy franków rocznie.
— Cesia ma dwudziesty rok; gdyby, nieszczęściem, doszła lat dwudziestu pięciu lub sześciu, niezmiernie trudno byłoby ją wydać. Ludzie pytają wówczas, czemu młoda osoba tak długo została do wzięcia. Już i tak za wiele o tem mówią w naszem kółku. Wyczerpaliśmy zwyczajne racje: „Jeszcze bardzo młoda. — Zanadto kocha rodziców, aby ich chcieć opuścić. — Dobrze jej w domu. — Jest bardzo wybredna, chciałaby pięknego nazwiska!“ Czuję to, zaczynają się z nas śmiać. Zresztą, Cesia znużona jest tem czekaniem, biedactwo męczy się...
— Czem? głupio spytał Pons.
— Jakto czem? odparła matka tonem matrony, upokarza ją, że wszystkie przyjaciółki wyszły za mąż przed nią.
— Moja kuzynko, cóż się stało od ostatniego razu jak miałem przyjemność być tu na obiedzie, że godzicie się z myślą o czterdziestoośmioletnich konkurentach?
— To się stało, odparła prezydentowa, że mieliśmy nawiązać rokowania z pewnym radcą dworu, zamożnym człowiekiem który ma trzydziestoletniego syna. Pan de Marville byłby, przy pomocy pewnych ofiar materjalnych, uzyskał dla młodego człowieka miejsce referendarza w Izbie obrachunkowej, gdzie już jest adjunktem. I oto powiadają nam, że młody człowiek zrobił szaleństwo i pognał do Włoch za jakąś panienką z balu Mabille... To oczywiście pozór zerwania. Nie chcą nam dać młodego człowieka, którego matka tymczasem umarła i który już ma trzydzieści tysięcy renty, nie licząc tego co weźmie po ojcu. Toteż powinieneś wybaczyć, drogi kuzynie, nasz niehumor: trafiłeś na krytyczną chwilę.
W chwili gdy Pons szukał jakiejś dwornej odpowiedzi, która mu zawsze przychodziła za późno kiedy był spłoszony, weszła Magdalena i oddała prezesowej bilecik, czekając na odpowiedź. Oto co zawierał:
„Droga mamo, gdybyśmy tak udały, że to bilecik od ojca, z sądu, że jesteśmy proszone na obiad do jego przyjaciela, aby nawiązać sprawę mego małżeństwa. W ten sposób pozbyłybyśmy się kuzyna, i mogłybyśmy, jak był zamiar, iść do Popinotów“.
— Kto przyszedł od pana? spytała żywo prezydentowa.
— Woźny, odparła bezczelnie chuda Magdalena.
Odpowiedzią tą podstarzała subretka okazywała pani, że to ona do spółki ze zniecierpliwioną Cecylją uknuła ten spisek.
— Powiedz, że będziemy z panienką o wpół do szóstej.
Po odejściu Magdaleny, prezesowa spojrzała na Ponsa z ową fałszywą uprzejmością, która dla wrażliwej duszy jest tem, czem mleko z octem dla języka smakosza.
— Drogi kuzynie, obiad będzie za chwilę, ale zjesz go bez nas, bo oto mąż pisze mi z sądu, że rzecz z owym radcą znów się wyjaśnia: idziemy tam na obiad... Pojmujesz, że z tobą nie robimy ceremonji. Bądź jak u siebie. Widzisz, jak szczerze postępuję, nie mam dla ciebie tajemnic. Nie chciałbyś, aby małżeństwo tego aniołka się rozchwiało?
— Ależ, kuzynko, przeciwnie, byłbym rad sam znaleźć jej męża; prawda, że w kołach, w których się obracam...
— Tak, mało jest widoków, przerwała lekceważąco prezydentowa. Zatem zostajesz? Cesia dotrzyma ci towarzystwa, gdy ja się będę ubierać.
— Och, kuzynko, mogę zjeść obiad gdzieindziej, odparł nieborak.
Minio iż boleśnie dotknięty sposobem w jaki prezydentowa wymówiła mu jego ubóstwo, jeszcze bardziej przerażony był widokiem zostania sam ze służbą.
— Ależ czemu?... Obiad gotów, slużbaby go zjadła.
Słysząc te okropne słowa, Pons wyprostował się jakgdyby wstrząśnięty galwanicznym prądem, skłonił się zimno i poszedł włożyć spencer. Drzwi sypialni Cecylji, wychodzące na salonik, były uchylone, tak iż, rzuciwszy okiem w lustro, Pons ujrzał młodą dziewczynę zanoszącą się od śmiechu i dającą matce znaki, z których stary artysta odgadł niegodziwą psotę. Zeszedł wolno wstrzymując łzy: zrozumiał, że jest wygnany z tego domu, nie wiedząc za co.
— Jestem już za stary, powiadał sobie, świat brzydzi się starością i ubóstwem: to są dwie szpetne rzeczy. Już nigdzie nie pójdę bez zaproszenia.
Heroiczne postanowienie!...
Drzwi od kuchni, położonej na parterze, nawprost izdebki odźwiernego, były często otwarte, jak bywa w domach zajętych przez właścicieli gdzie brama jest stale zamknięta: Pons mógł tedy dyszeć śmiechy kucharki i lokaja, którym Magdalena opowiadała koncept, nie przypuszczając aby nieborak tak prędko ustąpił z placu. Lokaj głośno pochwalał figiel spłatany temu częstemu gościowi, który (powiadał) nie daje mu nigdy na kolendę więcej niż talara!
— Tak, ale jeżeli się obrazi i nie wróci, zauważyła kucharka, stracimy bodaj tego talara na Nowy rok...
— E, skądby się dowiedział? odparł lokaj.
— Ba! rzekła Magdalena, prędzej, później, czy nie wszystko jedno? Ten stary tak nudzi wszystkich do których chodzi na wyżerkę, że go wszędzie wyproszą za drzwi.
W tej chwili stary muzyk zawołał: „Proszę otworzyć!“ Bolesny ten krzyk przyjęto w kuchni głębokiem milczeniem.
— Słuchał, rzekł lokaj.
— Ano, tem gorzej, a raczej tem lepiej, odparła Magdalena; zdechł pies.
Biedny człowiek, który nie stracił ani słowa z tego co mówiono, usłyszał i to. Wrócił do domu w takim stanie, w jakim byłaby staruszka po walce z mordercami. Szedł, mówiąc sam do siebie, z gorączkową szybkością; krwawiący honor pędził go niby słomkę unoszoną wichrem. Znalazł się wreszcie na bulwarze du Temple o piątej, nie wiedząc jak tam zaszedł; co osobliwe, nie czuł najmniejszego apetytu.
A teraz, aby zrozumieć wstrząśnienie jakie miał sprawić powrót Ponsa do domu o tej godzinie, potrzebne są przyrzeczone wyjaśnienia co do pani Cibot.
Ulica Normandzka to jedna z ulic, gdzie się ma wrażenie prowincji: rośnie tam trawa, przechodzień jest rzadkością, wszyscy znają się między sobą. Domy datują z epoki, gdy za Henryka IV zamierzono zbudować dzielnicę, w której każda ulica nosiłaby miano jakiejś prowincji, w samym zaś środku miał się znajdować piękny plac pod godłem Francji. Pomysł Dzielnicy Europy był powtórzeniem tego planu. Świat się powtarza we wszystkiem, wszędzie, nawet w pomysłach spekulantów. Dom, w którym mieszkali dwaj muzycy, był to dawny pałac z dziedzińcem i ogrodem, ale w ubiegłym wieku, gdy dzielnica Marais cieszyła się nadzwyczajnem wcięciem, wzniesiono na froncie dom od ulicy. Dwaj przyjaciele zajmowali całe piętro w dawnym pałacu. Ten podwójny dom należał do pana Pillerault,[11] ośmdziesięcioletniego starca, który powierzył jego zarząd małżeństwu Cibot, odźwiernym, służącym u niego od lat dwudziestu sześciu. Odźwierny w dzielnicy Marais nie miewa dochodów takich aby mógł wyżyć ze swego miejsca; toteż imć Cibot, obok swego su od franka oraz polana od każdego sąga, stworzył sobie dochody z własnego przemysłu: był, jak wielu odźwiernych, krawcem. Z czasem, Cibot przestał brać robotę od majstrów; dzięki zaufaniu jakiem go darzyła drobna klientela, cieszył się bezspornym przywilejem naprawiania, łatania i nicowania wszystkich ubrań w promieniu trzech ulic. Izdebka odźwiernego była obszerna i zdrowa, za nią był drugi pokój. Toteż państwo Cibot uchodzili za najszczęśliwszą parę odźwiernych w całym okręgu.
Cibot, mały zawiędły człeczyna, o cerze niemal oliwkowej od ciągłego siedzenia w kuczki na stole sięgającym wysokości zakratowanego okna, zarabiał swem rzemiosłem około dwu franków dziennie. Pracował jeszcze, mimo pięćdziesięciu ośmiu lat; pięćdziesiąt ośm lat, to najpiękniejszy wiek odźwiernych; przywykli do swej izdebki, stała się dla nich tem czem skorupa dla ostrygi, wreszcie znani są w dzielnicy!
Pani Cibot, niegdyś piękna ostryżarka, porzuciła przez miłość do Cibota swoje stanowisko w restauracji Cadran bleu. Liczyła wówczas dwadzieścia ośm lat, i miała za sobą wszystkie przygody, które ładnej dziewczynie na tem stanowisku same nastręczają się bez szukania. Piękność kobiet z ludu trwa krótko, zwłaszcza gdy trzeba im wystawać w drzwiach restauracji. Gorące opary z kuchni biją na twarz pogrubiając rysy; resztki butelek spijane w towarzystwie garsonów niszczą płeć; żaden kwiat nie przekwita równie szybko! Szczęściem dla pani Cibot, legalne małżeństwo i spokojne życie odźwiernej przyszły w porę aby ją zakonserwować; zachowała się tedy niby rubensowski model, roztaczając majestat urody, którą rywalki z Normandzkiej ulicy określały potwarczo mianem baryła. Kolory jej możnaby porównać ze smakowitym połyskiem osełki masła; ale mimo tuszy, zachowała nieporównaną zwinność. Pani Cibot sięgała wieku, w którym kobiety tego typu muszą się golić. Czyż to nie znaczy, że miała czterdzieści ośm lat? Odźwierna z wąsami jest jedną z najlepszych rękojmi ładu i bezpieczeństwa dla właściciela. Gdyby Delacroix mógł był widzieć panią Cibot wspartą dumnie na miotle, zrobiłby z niej Bellonę!
Losy „małżonków” Cibot — mówiąc stylem aktu oskarżenia — miały, rzecz osobliwa! oddziałać pewnego dnia na losy dwóch przyjaciół; toteż dziej opis, o ile chce być wiemy, musi wejść w niektóre szczegóły ich stanowiska. Dom przynosił około ośmiu tysięcy franków, bo miał trzy familijne mieszkania od ulicy, trzy zaś w dawnym pałacu tworzącym teraz oficynę. Prócz tego tandeciarz nazwiskiem Remonencq zajmował sklep od ulicy. Ten Remonencq, który od kilku miesięcy przedzierzgnął się w handlarza starożytności, znał tak dobrze antykwarską wartość Ponsa, że zawsze mu się kłaniał ze swego sklepu, ilekroć muzyk wychodził lub wracał. Przywilej su od franka dawał tedy Cibotowi około czterystu franków rocznie, nie licząc bezpłatnego mieszkania i opału; ponieważ rzemiosło przynosiło mu przeciętnie siedemset do ośmiuset franków rocznie, małżonkowie posiadali (licząc w to i kolendy) jakieś tysiąc sześćset franków, które dosłownie przejadali, żyjąc suciej niż zazwyczaj ludzie z tej sfery. „Raz się tylko żyje!“ mawiała pani Cibot. Urodzona za Rewolucji, nie znała, jak z tego widać, katechizmu.
Ze swoich czasów z Cadran bleu, odźwierna ta, o piwnych rezolutnych oczach, zachowała niejakie wiadomości kuchenne, które czyniły jej męża przedmiotem zazdrości kolegów. Toteż, doszedłszy dojrzałego wieku, na progu starości, Cibotowie nie mieli zaoszczędzonych ani stu franków. Dobrze odziani, dobrze odkarmieni, cieszyli się zresztą w dzielnicy poważaniem, zasłużonem przez ćwierć wieku uczciwości. Jeżeli nie posiadali nic, nie mieli w zamian ani grosza czudzego, wedle wyrażenia pani Cibot, która hojnie szafowała spółgłoską ż. Gzemu? Daremnieby o to pytać, tak samo jak o przyczyny jej obojętności religijnej. Dumni oboje a tego życia na oczach wszystkich, z szacunku kilku ulic, oraz z władzy jaką im zostawiał w kamienicy pan gospodarz, ubolewali potajemnie, że nie mają kapitaliku. Cibot skarżył się na darcie w rękach i w nogach, a Cibotowa narzekała że jej biedny mąż musi jeszcze pracować. Nadejdzie dzień, że, po trzydziestu latach podobnego życia, odźwierny będzie pomawiał rząd o niesprawiedliwość i będzie się domagał krzyża Legji honorowej! Za każdym razem, kiedy sąsiedzkie plotki przynosiły wiadomość, że jakiejś służącej, po ośmiu lub dziesięciu latach służby, zapisał ktoś trzysta albo czterysta franków dożywocia, wszystkie izdebki odźwiernych rozbrzmiewały lamentami, które mogą dać pojęcie o zawiściach pożerających paryski proletarjat.
— Tak, tak! nam to się nie trafi nigdy, aby nas ktoś wspomniał w testamencie! Nie mamy szczęścia. A wszak co odźwierny, to nie prosta sługa! My jesteśmy ludzie zaufani, ściągamy czynsze, czuwamy nad państwem; i za to nas traktują gorzej psów, i tyle!
— Abo człowiek ma szczęście abo nima, powiadał Cibot odnosząc ubranie.
— Gdybym była zostawiła Cibota przy bramie, a sama poszła za kucharkę, mielibymy dzisiaj trzydzieści tysięcy odłożonego, wykrzykiwała pani Cibot do sąsiadki biorąc się pod boki. Źlem to kalkulowała; ot, tyle, aby mieć ciepło w izbie i jadła do syta.
Kiedy w r. 1836 dwaj przyjaciele zajęli drugie piętro dawnego pałacu, sprawili pewien przewrót w życiu małżeństwa Cibot. Oto jak. Zarówno Schmucke, jak i przyjaciel jego Pons, mieli zwyczaj godzić do usługi odźwiernego lub odźwierną z domu gdzie mieszkali. Wprowadzając się tedy na ulicę Normandzką, muzycy postanowili porozumieć się z panią Cibot, która zajęła się gospodarstwem za sumę dwudziestu pięciu franków miesięcznie, czyli dwanaście i pół franka na każdego. Po roku, odźwierna rządziła w mieszkaniu starych kawalerów tak jak rządziła w domu pana Pillerault, wujecznego dziadka hrabiny Popinot. Sprawy ich uważała za swoje; mawiała o nich: „Moje panowie“. Wreszcie, widząc że te dwa dziadki do orzechów łagodne są jak baranki, łatwi w pożyciu, ufni jak dzieci, stała się ich opiekunką, uwielbiała ich, obsługiwała z oddaniem tak szczerem, że nieraz paliła im kazania i broniła ich przed oszukaństwami, które podrażają w Paryżu koszt gospodarstwa. Za dwadzieścia pięć franków na miesiąc, starzy kawalerowie, bez zamiaru i bez wiedzy niemal, kupili sobie matkę. Poznawszy całą wartość pani Cibot, muzycy obsypywali ją najszczerzej pochwałami, podziękowaniami, drobnemi podarkami, które zacieśniły węzły przyjaźni. Pani Cibot tysiąc razy wolała uznanie niż pieniądze; piękne to uczucie w rezultacie zawsze wpływa na polepszenie płacy. Cibot załatwiał za pół ceny posyłki, naprawki, wszystko czem mógł usłużyć dwóm panom swojej żony.
W następnym roku, nowy czynnik wzajemnej życzliwości zacieśnił tę zażyłość drugiego piętra z izdebką odźwiernych. Schmucke zawarł z panią Cibot układ, który dogadzał jego lenistwu i beztrosce. Za trzydzieści su dziennie czyli czterdzieści pięć franków na miesiąc, pani Cibot podjęła się gotować Schmuckemu śniadanie i obiad. Pons, stwierdziwszy że śniadania przyjaciela są bardzo przyzwoite, ugodził również śniadanie za cenę ośmnastu franków. Ten przywilej, który zapewnił odźwiernym około dziewięćdziesięciu franków miesięcznie, uczynił z dwóch lokatorów istoty nietykalne, aniołów, cherubinów, bogów. Jest bardzo wątpliwe, czy sam król francuski (który zna się na tem!) był obsłużony tak jak te dwa dziadki do orzechów. Mleko dostawało się do ich rąk w stanie bezwodnym, czytali bezpłatnie dzienniki lokatorów z pierwszego i trzeciego piętra. Lokatorowie ci wstawali późno, zresztą, w potrzebie, powiedzianoby im, że dzienniki jeszcze nie nadeszły. Mieszkanie, odzież, schody, wszystko utrzymywała pani Cibot w iście flamandzkiej czystości. Schmucke pławił się w szczęściu, o jakiem nigdy nie marzył: pani Cibot rozwiązała problem jego życia. Dawał około sześciu franków miesięcznie na pranie, które należało do jej wydziału, jak i naprawki. Na tytoń wydawał piętnaście franków. Trzy te rubryki wynosiły miesięcznie sześćdziesiąt sześć franków, co, pomnożone przez dwanaście, daje siedmset dziewięćdziesiąt dwa. Dodajcie do tego dwieście dwadzieścia komornego i podatków, a otrzymacie tysiąc dwanaście franków. Cibot ubierał Schmuckego, która-to pozycja wynosiła przeciętnie stopięćdziesiąt franków. Ten głęboki filozof żył tedy za tysiąc dwieście franków rocznie. Iluż ludzi w Europie, marzących jedynie o tem aby osiąść w Paryżu, zdziwi się przyjemnie wiadomością, że można tam być szczęśliwym za tysiąc dwieście franków rocznie, przy ulicy Normandzkiej, w dzielnicy Marais, pod opieką pani Cibot!
Widząc dobrego Ponsa wracającego do domu o piątej, pani Cibot osłupiała. Nietylko podobny fakt nie zdarzył się nigdy, ale jeszcze jej pan nie widział jej, nie pozdrowił.
— Słuchaj-no, stary, rzekła do męża, pan Pons albo został milionerem albo oszalał.
— Coś tak wygląda, odparł Cibot, wypuszczając rękaw, w który wstawiał tak zwany klinek.
W obwili gdy Pons machinalnie wracał do siebie, pani Cibot kończyła obiad Schmuckego. Obiad ten stanowiła specjalna potrawka, której zapach rozchodził się po dziedzińcu. Były to resztki sztuki mięsa, kupione w garkuchni i duszone w maśle z drobno siekaną cebulą, aż całe masło wsiąkło w mięso i w cebulę. Danie to, wypieszczone dla Cibota i dla Schmuckego, między których odźwierna je dzieliła, okraszone butelką piwa i kawałkiem sera, wystarczało staremu nauczycielowi muzyki. I wierzcie mi, że król Salomon w swojej chwale nie ucztował lepiej od Schmuckego. To owe duszone mięso z cebulką, to resztki pieczonej kury, to zimna wołowina z pietruszką, albo jakaś ryba z sosem wynalazku pani Cibot (sosem takim, że matka ujadłaby z nim własne dziecko!) to dziczyzna, wszystko wedle jakości i ilości tego co bulwarowe restauracje odprzedały garkuchni przy ulicy Baucherat — takie były obiady Schmuckego, który zadowalał się wszystkiem co mu dawała topra bani Dzipod. I z dnia na dzień, dobra pani Cibot uszczuplała porcje, do tej granicy że mogła je opędzić kwotą dwudziestu su.
— Pójdę się dowiedzieć, co się stało temu zacnemu panu, rzekła pani Cibot do męża, bo obiad pana Schmucke właśnie gotowy.
Pani Cibot przykryła glinianą miseczkę fajansowym talerzem; poczem, mimo swego wieku, stanęła w progu dwóch przyjaciół w chwili gdy Schmucke otwierał Ponsowi.
— Co tobie, mój przyjadzielu? wykrzyknął Niemiec, przerażony fizjognomją Ponsa.
— Powiem ci wszystko; przyszedłem zjeść z tobą obiad.
Opiat! opiat! wykrzyknął Schmucke uszczęśliwiony. Ależ do niemoszlife! dodał przypominając sobie smakoszowskie nawyki przyjaciela.
Stary Niemiec spostrzegł, że pani Cibot słucha zgodnie ze swojem prawem legalnej gospodyni. Pod wpływem natchnienia, jakie zdolne jest błysnąć jedynie w sercu prawdziwego przyjaciela, zbliżył się do odźwiernej i wyciągając ją na schody rzekł:
— Pani Cibot, ten kochany Pons lubi dobre rzeczy; leć pani do Cadran Bleu i przynieś smaczny opiadek: sardynki, makaron! Słowem uczta Lukullusa!
— Co to takiego? spytała pani Cibot.
— No, odparł Schmucke, potrawka cielęca, jakaś ładna ryba, butelka dobrego Bordeaux, i najdelikatniejsze zakąski: naprzykład krokietki z ryżu i wędzona słonina! Zapłać pani i nie mów nic; oddam jutro rano.
Schmucke mówił zacierając ręce z rozradowaniem; ale twarz jego przybrała wyraz osłupienia, kiedy usłyszał dzieje nieszczęść, które się zwaliły w jednej chwili na przyjaciela. Próbował pocieszyć Ponsa, malując mu świat ze swego punktu widzenia. Paryż to wieczna burza, mężczyźni i kobiety kręcą się porwani wściekłym wirem walca; nie trzeba niczego żądać od świata, który patrzy jedynie na pozory, a nie fefnądż, mówił. Opowiedział po setny raz, że jedyne trzy uczennice które kochał, które jego kochały, za które byłby oddał życie, od których nawet miał małą pensyjkę[12], jakieś dziewięćset franków (każda ofiarowała w tym celu trzysta franków rocznie), tak doszczętnie zapominają go odwiedzić, unoszone prądem paryskim, że, kiedy on się do nich wybrał, w ciągu trzech lat ani razu go nie przyjęto. (Prawda że Schmucke zjawiał się u tych dam o dziesiątej rano!) Nawet kwartalne traty wypłacano mu u rejenta.
— A przecież to są słode zerdza, ciągnął. To moje małe święte Dzedzylje, urocze kobiety, pani de Portenduère, pani de Vandenesse, pani du Tillet. Jeżeli je widzę, to tylko na Polach Elizejskich... one mnie nie widzą, a kochają mnie: gdybym poszedł do której na obiad, byłaby bardzo rada. Mógłbym jechać do nich na wieś; ale ja wolę o fiele pydź s moim bżyjadzielem Bonzem, bo go mogę widywać kiedy chcę, i codzień.
Pons ujął rękę Schmuckego i uścisnął ją gestem w którym wyrażała się cała dusza; trwali tak kilka minut, jak kochankowie, gdy się ujrzą po długiej rozłące.
Jataj dudaj dzocień!... dodał Schmucke, który błogosławił w duchu nieludzką prezydentową. Słuchaj! będziemy zbierali razem andygi, i sam djabeł nie zamąci nam tego życia.
Aby ocenić te słowa, zaiste heroiczne: „Będziemy zbierali razem antyki!” trzeba wiedzieć, że Schmucke był w zakresie starożytności tępy jak stołowe nogi. Trzeba było całej siły jego przyjaźni, aby nic nie stłukł w salonie i w gabinecie, które zajął Pons na swoje muzeum. Schmucke, cały pochłonięty muzyką, tworząc dla samego siebie, patrzał na wszystkie figielki przyjaciela tak jak ryba, otrzymawszy bilet wejścia, patrzyłaby na wystawę kwiatów w Luksemburgu. Szanował te dzieła jedynie dla szacunku jaki okazywał im Pons okurzając swoje skarby. Na zachwyty swego przyjaciela, odpowiadał: Dag, dag, parco łatne! jak matka odpowiada cośkolwiek na gesty dziecka, które jeszcze nie mówi. Od czasu jak dwaj przyjaciele mieszkali razem, Schmucke widział jak Pons siedm razy zamieniał zegar, zawsze przehandlowując mniej piękny za piękniejszy. Pons posiadał wówczas najwspanialszy zegar Boulle’a, hebanowy, wykładany miedzią i rzeźbiony, z pierwszej maniery Boulle’a. Boulle miał dwie maniery, jak Rafael trzy. W pierwszej kojarzył miedź z hebanem; w drugiej, wbrew przekonaniu, hołdował szyldkretowi; dokonał cudów aby pokonać współzawodników, wynalazców inkrustacji szyldkretem. Mimo uczonych wykładów Ponsa, Schmucke nie widział najmniejszej różnicy między wspaniałym zegarem z pierwszej epoki Boulle’a a sześcioma innemi. Ale, przez wzgląd na szczęście Ponsa, Schmucke więcej dbał o te wikielgi, niż sam jego przyjaciel. Nie trzeba się tedy dziwić, że wzniosłe słowa Schmuckego zdołały ukoić rozpacz Ponsa, gdyż owo Pęciemy spierali rasem andygi! poczciwego Niemca znaczyło: „Jeśli zechcesz jadać w domu, gotów jestem lokować pieniądze w zbiorach“.
— Proszę do stołu, oznajmiła z osobliwą powagą pani Cibot.
Łatwo pojąć zdumienie Ponsa, skoro ujrzał przysmaki zgromadzone dzięki przyjaźni Schmuckego, i skoro pokosztował ich. Tego rodzaju wrażenia, tak rzadkie w życiu, nie płyną z ustawnego poświęcenia, w którem dwie istoty powtarzają sobie wzajem bez końca: „Masz we mnie drugiego siebie“ (z tem człowiek się oswaja); nie, one rodzą się z porównania tych obrazów domowego szczęścia z barbarzyństwem obojętnych. To świat kojarzy wciąż na nowo parę przyjaciół lub kochanków, kiedy dwie wielkie dusze zaślubiły się miłością lub przyjaźnią. Toteż Pons otarł dwie duże łzy, a i Schmucke musiał osuszyć wilgotne oczy. Nie rzekli nic, ale pokochali się tem więcej, dawali sobie głowami znaki przyjaźni, a balsam ten goił rany, które prezydentowa zadała sercu Ponsa. Schmucke zacierał ręce jakby je chciał obedrzeć ze skóry; wpadł na jeden z owych pomysłów, które dziwią Niemca jedynie wtedy, kiedy nagle wykwitną w mózgu zmrożonym szacunkiem dla panujących.
Mój topry Bonz... bąknął Schmucke.
— Domyślam się, chcesz żebyśmy jadali codzień razem.
— Chciałbym być bogaty, aby cię móc raczyć codzień tak jak dziś... odparł melancholijnie poczciwy Niemiec.
Pani Cibot, której Pons dawał od czasu do czasu bilety do teatrzyków, co stawiało go w jej sercu na równi z jej Schmuckem, wystąpiła wówczas z taką propozycją:
— Dalibóg, rzekła, za trzy franki, bez wina, mogę przyrządzać obu panom, objadek taki, że będziecie paluszki liżać!
— To prawda, odparł Schmucke, że z tem, co mi daje pani Cibot, żyję lepiej, niż ci co zjadają frykasy bzy grólefsgim zdole.
W nadziei swojej, pełen szacunku Niemiec spotkał się z bezczelnością dzienniczków żartujących sobie z karty prix fixe królewskiego stołu.
— Doprawdy? rzekł Pons. A więc spróbuję jutro.
Słysząc to, Schmucke skoczył z jednego końca stołu na drugi, ściągając obrus, nakrycie, karafkę i objął Ponsa uściskiem, który można porównać z połączeniem dwóch gazów mających z sobą powinowactwo chemiczne.
Dzo sa żdżęździe! wykrzyknął.
— Pan będzie tu ©odzień jadał obiad! rzekła z dumą rozczulona pani Cibot.
Nie znając wypadku, któremu zawdzięczała spełnienie swych marzeń, zacna pani Cibot zbiegła do swej izdebki. Weszła tak, jak Józefa[13] wchodzi na scenę w Wilhelmie Tellu. Rzuciła półmiski i talerze, wołając:
— Stary, biegnij po dwie małe czarne do kawiarni tureckiej, powiedz chłopcu że to dla mnie!
Następnie usiadła składając ręce na potężnych kolanach i, spoglądając przez okno na mur naprzeciw domu, rzekła:
— Dziś pójdę poradzić się pani Fontaine!...
Pani Fontaine kładła kabałę wszystkim kucharkom, pokojówkom, lokajom, odźwiernym etc., w całem Marais.
— Odkąd ci dwaj panowie zamieszkali u nas, złożyliśmy dwa tysiące franków do kasy. W ośm lat, to jest coś! Czy mam nic nie zarabiać na obiedzie pana Ponsa i przywiązać go do domu? Kura pani Fontaine powie mi to.
Nie widząc aby Pons i Schmucke mieli spadkobierców, od trzech lat blisko pani Cibot kołysała się nadzieją, że uzyska jakiś punkcik w testamencie swoich panów. Ta interesowna myśl wykiełkowała bardzo późno w jej wąsach, dotąd nieskazitelnie uczciwych, i zdwoiła jej gorliwość. Wychodząc codzień do znajomych, Pons uchronił się dotąd od zupełnego poddaństwa, w jakiem odźwierna pragnęła trzymać swoich panów. Koczujące życie starego zbieracza-trubadura płoszyło nieuchwytne zamiary owładnięcia nim, które bujały w mózgu pani Cibot i które, począwszy od tego obiadu, zmieniły się w groźny plan. W kwadrans potem zjawiła się w jadalni, uzbrojona w dwie filiżanki znakomitej kawy, którym towarzyszyły dwa kieliszki kirszu.
Niech szyje bani Dzipod! wykrzyknął Schmucke, otkatła moją myźl.
Po pani westchnieniach starego pieczeniarza, ukojonych przez Schmuckego pieszczotami, jakie gołąb domowy znalazł dla swego wędrownego gołębia, dwaj muzycy wyszli razem. Schmucke nie chciał opuścić przyjaciela w przygnębieniu, w jakie go wtrąciło zachowanie państwa i służby w domu Camusotów. Znał Ponsa, i wiedział że w orkiestrze, przy pulpicie dyrygenta, mogą go ogarnąć smutne refleksje, zdolne zniszczyć zbawienny wpływ powrotu do gniazda. Wieczór, koło północy, odprowadzając Ponsa do domu, Schmucke prowadził go pod ramię; wiódł go jak kochanek ubóstwianą kochankę, wskazując miejsca gdzie się chodnik kończy lub zaczyna; ostrzegał go gdy trzeba było przestąpić rynsztok; byłby chciał aby bruk był z puchu, aby niebo było błękitne, aby anieli uraczyli Ponsa swą niebiańską muzyką. Zdobył ostatnią prowincję, która w tem sercu nie należała do niego!
Trzy miesiące blisko Pons jadał codziennie ze Schmuckem. Po pierwsze, musiał odjąć miesięcznie osiemdziesiąt franków z sumy obracanej na swoje zakupy, gdyż oprócz czterdziestu pięciu franków za obiady, wino kosztowało go trzydzieści pięć. Następnie, mimo starań i mimo niemieckich żarcików Schmuckego, stary artysta żałował wykwintnych dań, kieliszeczków likieru, dobrej kawy, paplanin, fałszywych grzeczności, gości, plotek... Nie da się na schyłku życia zerwać z nałogiem trwającym od lat trzydziestu sześciu. Wino po stotrzydzieści franków beczka nie napełni kieliszka smakosza szlachetnym płynem; toteż za każdym razem kiedy Pons niósł kieliszek do ust, przypominał sobie z żalem przednie wina swych amfitrjonów. Tak więc, po trzech miesiącach, okrutny ból, który omal nie złamał serca Ponsa, ukoił się a została jedynie pamięć uroków towarzystwa; tak jak stary kobieciarz żałuje porzuconej kochanki, która go zanadto zdradzała! Mimo że usiłował kryć głęboką melancholję która go trawiła, stary muzyk najwidoczniej gasł na jedną z owych niewytłómaczonych chorób, których siedziba jest w duszy. Aby wytłómaczyć tę nostalgję spowodowaną naruszeniem zwyczaju, wystarczy przytoczyć jedną z owych drobnostek, które, podobne oczkom stalowej koszulki, spowijają dusze w sieć żelazną. Jedną z najżywszych rozkoszy dawnego życia Ponsa, istnym rajem pieczeniarza, była siurpryza, niespodzianka, gastronomiczny wstrząs spowodowany zjawieniem się nadzwyczajnego dania, smakołyku który gospodyni domu dodaje tryumfalnie do obiadu, pragnąc mu nadać uroczystą cechę! Tej rozkoszy żołądka zbywało Ponsowi, gdyż pani Cibot opowiadała mu przez ambicję treść obiadu. Ta periodyczna podnieta życia Ponsa znikła zupełnie. Obiad jego mijał bez niespodzianki! Oto czego Schmucke nie mógł zrozumieć. Pons był zbyt delikatny aby się skarżyć, a jeżeli jest coś smutniejszego niż zapoznany geniusz, to niezrozumiany żołądek. Serce którego miłość odtrącono, ten dramat tak bardzo nadużyty, opiera się na fałszywej potrzebie; jeśli bowiem opuści nas stworzenie, można kochać Stwórcę, który ma istne skarby do rozdania. Ale żołądek!... Nic nie da się porównać z jego cierpieniami; przed wszystkiem bowiem — życie! Pons żałował niektórych kremów — istne poematy! pewnych sosów — arcydzieła! drobiu z truflami — rozkosz! ponad wszystko zaś słynnych karpiów reńskich, które znajdują się jedynie w Paryżu, i jak przyprawione! Bywały dni, że Pons wykrzykiwał: „O Zofjo!“ myśląc o kucharce hrabiego Popinot. Przechodzień, słysząc to westchnienie, myślałby że poczciwiec mówi o kochance, a tu chodziło o rzecz o wiele rzadszą, o tuczonego karpia! podanego z sosem, rzadkim w sosjerce, gęstym na języku, sosem godnym nagrody cnoty Montyona! Wspomnienie tych minionych obiadków sprawiło, iż kapelmistrz, trawiony nostalgją gastryczną, wychudł znacznie.
Z początkiem czwartego miesiąca, pod koniec stycznia r. 1845, młody flecista, który się nazywał Wilhelm, jak prawie wszyscy Niemcy, i Schwab dla wyróżnienia z pośród wszystkich Wilhelmów, co znów nie wyróżniało go z pośród wszystkich Schwabów, uznał za właściwe oświecać Schmuckego co do stanu kapelmistrza, o którego niepokojono się w teatrze. Było to w dzień premiery wymagającej udziału instrumentów, na których grał stary Niemiec.
— Poczciwina coś podupada, cos tam w nim się popsuto, oko przygasłe, ręka drży, rzekł Wilhelm Schwab, wskazując Ponsa, który z grobową miną siadał przed pulpitem.
— Zawsze tak bywa koło sześćdziesiątki, odparł Schmucke.
Jak owa matka która naraziła syna na rozstrzelanie by się nim cieszyć o dobę dłużej, tak Schmucke zdolny był poświęcić Ponsa dla przyjemności jadania z nim codzień obiadu.
— Cały teatr niespokojny jest o niego; jak powiada panna Heloiza Brisetout, nasza primaballerina, nieborak nie robi już prawe hałasu kiedy uciera nos.
Zazwyczaj, kiedy stary muzyk ucierał nos, zdawało się ze trąbi w róg myśliwski, tak donośnie jego długi i pusty nos rozbrzmiewał w fularze. Hałas ten był nawet przedmiotem stałych wymówek prezydentowej.
— Dałbym wiele, aby go rozruszać, rzekł Schmucke. Nudzi się.
— Na honor, rzekł Wilhelm Schwab, pan Pons jest dla mnie czemś o tyle wyższym od nas biednych nieboraków, że me śmiałem go zaprosić na wesele. Żenię się...
Jag? spytał Schmucke.
Och! najuczciwiej w świecie, odparł Wilhelm, w szczególnem pytaniu Schmuckego dostrzegłszy żarciku, do którego ten zacny człowiek nie był zdolny.
— Dalej panowie, na miejsca! rzekł Pons, który, usłyszawszy dzwonek reżysera, — objął spojrzeniem swoją małą armję.
Wykonano uwerturę z Oblubienicy Szatana, feerji która doczekała się dwustu przedstawień. W pierwszym antrakcie, Wilhelm i Schmucke zostali w orkiestrze sami. Atmosfera dochodziła trzydziestu dwu stopni Reaumura.
Obofiec mi zwoją hizdorję, rzekł Schmucike do Wilhelma.
— Ot, widzi pan tam, w loży przy scenie, młodego człowieka?... Poznaje go pan?
Ani drochę.
— Haha! to dlatego że ma paljowe rękawiczki i lśni się wszystkiemu blaskami bogactwa; ale to mój przyjaciel, Fryc Brunner, z Frankfurtu nad Menem...
Ten, który bżychocił oklątadź zbegdagl z orgiezdry?
— Ten sam. Nieprawdaż, trudno uwierzyć w podobną metamorfozę?
Bohater zapowiedzianej historji był to jeden z owych Niemców, których twarz kryje zarazem posępne szyderstwo Goethowskiego Mefistofelesa i dobroduszność powieści Augusta Lafontaine, zacnej pamięci; przebiegłość i naiwność, chciwość kantorowicza i wyuczoną swobodę członka Jockey-klubu; ale zwłaszcza niesmak, który wciska pistolet w rękę Wertera, o wiele bardziej utrapionego niemieckiemu książątkami niż Szarlotą. Była to w istocie typowa twarz niemiecka: wiele żydostwa i wiele prostoty, głupoty i dzielności, wiedza która rodzi nudę, doświadczenie którem może wstrząsnąć lada dzieciństwo; nadużycie piwa i tytoniu; wreszcie, aby podkreślić wszystkie te sprzeczności, djaboliczna iskra w pięknych znużonych błękitnych oczach. Ubrany z elegancją bankiera, Fryc Brunner błyszczał na sali łysiną tycjanowskiego koloru, po obu stronach ozdobioną złotawo-hlomd puklami, które nędza i rozpusta zostawiły mu jakgdyby poto, aby miał prawo zapłacić fryzjera w dniu swego finansowego zmartwychwstania. Twarz jego, niegdyś pełna i świeża jak twarz Chrystusa na obrazach, dziś przywiędła, miała, dzięki rudawym wąsom i brodzie, wyraz niemal złowrogi. Czysty błękit oczu śćmił się w walce ze zgryzotami. Wreszcie błoto paryskiej rozpusty otoczyło sinawą obwódką jego oczy, w których niegdyś matka szukała z upojeniem boskiego odbicia własnych oczu. Ten przedwczesny filozof, ten młody starzec, był dziełem macochy.
Tu zaczyna się ciekawa historja syna marnotrawnego z Frankfurta nad Menem, fakt najosobliwszy i najdziwniejszy, jaki się kiedy zdarzył w tem mieście cnotliwem mimo że stołecznem.
Gedeon Brunner, ojciec tego Fryca, jeden z owych sławnych oberżystów we Frankfurcie nad Menem, którzy, na współkę z bankierami, wykonywają dozwolone prawem operacje na sakiewce turystów, pozatem uczciwy kalwin, ożenił się z przechrzczoną żydówką, której posąg stał się podwaliną jego majątku. Żydówka ta umarła, zostawiając dwunastoletniego Fryca pod opieką ojca i pod dozorem wuja, handlarza futer w Lipsku, głowy firmy Virlaz i Sp. Wuj ten, mniej miękki niż jego futra, zmusił starego Brunnera do umieszczenia schedy młodego Fryca, liczącej wiele marek, w banku firmy Al-Sartchild, gdzie miała zostać nietknięta. Aby się zemścić za ten żydowski rygor, Brunner ożenił się powtórnie, tłumacząc to tem, że niepodobna mu prowadzić olbrzymiej oberży bez kobiecej ręki i oka. Ożenił się z córką drugiego oberżysty, w przekonaniu że bierze perłę; ale, nie mając doświadczenia, nie wiedział co to jest jedynaczka ubóstwiana przez rodziców.
Druga pani Brunner była tem, czem są młode Niemki, o ile są złe i płoche. Strwoniła majątek, i pomściła pierwszą panią Brunner, czyniąc swego męża człowiekiem najnieszczęśliwszym w pożyciu na całem terytorjum wolnego miasta Frankfurtu, gdzie podobno miljonerzy zamierzają przeprowadzić ustawę gminną, któraby zniewoliła żony do kochania wyłącznie ich. Ta Niemka lubiła rozmaite octy, które Niemcy nazywają ogólnie winem reńskiem; lubiła mody paryskie; lubiła jeździć konno; lubiła stroje... Jedyna rzecz kosztowna, której nie lubiła, to były kobiety. Znienawidziła małego Fryca, i byłaby go doprowadziła do szaleństwa, gdyby ten młody owoc kalwinizmu i mozaizmu nie miał Frankfurtu za kolebkę a firmy Virlaiz z Lipska za opiekunkę. Ale wujaszek Virlaz, cały pogrążony w futrach, czuwał jedynie nad markami w banku, dziecko zaś zostawił na pastwę macochy.
Hjena owa była tem bardziej zajadła na tego cherubinka, syna pięknej pani Brunner, iż ona sama, mimo wysiłków godnych lokomotywy, nie mogła mieć dziecka. Natchniona szatańską myślą, zbrodnicza Niemkini pchnęła młodego Fryca, w wieku dwudziestu jeden lat, na drogę nie-germańskich lekkomyślności. Miała nadzieję, że koń angielski, ocet reński i Małgorzatki Goethego schrupią dziecko żydówki z jego majątkiem; wujaszek Virlaz bowiem oddał piękną schedę małemu Frycowi w chwili dojścia tegoż do pełnoletności. Ale, jeżeli ruletka i amatorzy wina (w ich liczbie Wilhelm Schwab) zjedli kapitały Virlozów, młody syn marnotrawny przetrwał, iżby mógł służyć, zgodnie z wolą Pana, za przykład młodszym synom miasta Frankfurtu nad Menem. Jakoż, wszystkie rodziny posługują się tam nim jak straszakiem, aby uchować swoje dziatki, cnotliwe i wylękłe, w swoich żelaznych kantorach wybitych banknotami.
Zamiast umrzeć w kwiecie wieku, Fryc Brunner miał przyjemność patrzeć jak grzebią macochę na jednym z owych uroczych cmentarzy, gdzie Niemcy, pod pozorem czci zmarłych, dają folgę swej wyuzdanej namiętności do ogrodnictwa. Druga pani Brunner zmarła tedy przed twórcami swoich dni; staremu Brunnerowi zostawiła jedynie wspomnienie pieniędzy, które mu wyciągnęła z kufrów, oraz zgryzot takich, że ten oberżysta, zbudowany jak Herkules, skurczył się w sześćdziesiątym siódmym roku, jakby go dosięgła słynna trucizna Borgiow. Nie odziedziczyć po żonie, zniósłszy krzyż małżeński przez dziesięć lat, ta myśl uczyniła z oberżysty drugą ruinę heildelberską, wciąż wszelako naprawianą Rechnungami podróżnych, tak jak się naprawia mury heildelberskie aby podtrzymać zapał turystów, napływających dla oglądania tych pięknych ruin, tak starannie utrzymanych. Gadano o tem we Frankfurcie niby o jakiem bankructwie, pokazywano sobie Brunnera palcem, mówiąc.
— Oto, dokąd może doprowadzić zła żona, i syn wychowany z francuska!
We Włoszech i w Niemczech, Francuzi są przyczyną wszystkich nieszczęść, celem wszystkich grotów; mais le dieu, poursuivant sa carriere... (Reszta jak w odzie p. Lefranc de Pompignan).
Gniew właściciela hotelu Holenderskiego spadł nie tylko na podróżnych, których Rechnungi odczuły jego zgryzotę. Kiedy syn wszystko przepuścił, Gedeon, uważając go za pośrednią przyczynę swych nieszczęść, wzbronił mu chleba i wody, soli, ognia, mieszkania i fajki! co w Niemczech, u ojca i oberżysty, jest ostatnim stopniem ojcowskiego przekleństwa. Władze krajowe, nie uświadamiając sobie pierwotnych win ojca i widząc w nim jedynie najnieszczęśliwszego z ludzi we Frankfurcie nad Menem, przyszły mu z pomocą; na podstawie jakichś urojonych preitensyj, wygnano Fryca z terytorjum wolnego miasta. Sprawiedliwość nie jest we Frankfurcie ani mędrsza ani bardziej ludzka niż gdzieindziej, mimo że to miasto jest siedzibą Sejmu. Rzadko sędzia sięga do źródła zbrodni i nieszczęść, aby dojść, kto trzymał urnę, z której popłynął pierwszy strumień wody. Brunner zapomniał o synu, przyjaciele zaś Fryca poszli za przykładem oberżysty.
Ba! gdyby ową historję można było odegrać przed budką suflera dla tego zebrania w którem dziennikarze, lwy i kilka paryżanek pytali sami siebie, skąd się wzięła głęboka tragiczna twarz tego Niemca pojawiającego się w wykwintnym Paryżu na premierze, samotnie w parterowej loży, byłoby to o wiele piękniejsze niż Oblubienica Szatana, mimo że byłoby to dwóchsetne tysiączne przedstawienie wzniosłej przypowieści odegranej w Mezopotamji, na trzy tysiące lat przed Chrystusem.
Fryc udał się pieszo do Strassburga i spotkał tam to, czego biblijny syn marnotrawny nie znalazł w ojczyźnie Pisma św. W tem objawia się wyższość Alzacji, gdzie bije tyle uczciwych serc, aby pokazać Niemcom całe piękno skojarzenia francuskiego polotu z germańską rzetelnością. Wielhelm, od kilku dni wziąwszy spadek po rodzicach, posiadał sto tysięcy franków. Otworzył ramiona Frycowi, otworzył mu serce, otworzył mu dom, otworzył sakiewkę. Opisać chwilę, w której Fryc, zakurzony, nieszczęśliwy, niemal trędowaty, znalazł, po drugiej stronie Renu, prawdziwą dwudziestofrankówkę w ręku prawdziwego przyjaciela, znaczyłoby chcieć spłodzić odę: jeden Pindar mógłby ją cisnąć po grecku w twarz ludzkości, aby ogrzać stygnące uczucie przyjaźni. Połóżcie imiona Fryca i Wilhelma obok imion Damona i Pitjasa, Kastora i Poluksa, Oresta i Pilada, Dubreuila i Pmejach, Schmuckego i Ponsa, oraz wszystkich dowolnych imion, jakie dajemy dwom przyjaciołom z Monomotapa, La Fontaine bowiem, jak prawdziwy genjusa, stworzył zjawy bez ciał, bez rzeczywistości; dołączcie te dwa nowe imiona do owych znakomitości, z tem większą słusznością, że Wilhelm przejadł schedę w towarzystwie Fryca, jak Fryc przepił swoją w towarzystwie Wilhelma, oczywiście paląc przytem wszystkie znane rodzaje tytoniu.
Dwaj przyjaciele połknęli ten spadek, rzecz osobliwa! w piwiarniach strassburskich, w najgłupszy, najpospolitszy sposób, z figurantkami strassburskiego teatru oraz z porządnie wyświechtanemi młodemi Alzatkami. I co rano mówili jeden do drugiego:
— Trzeba z tem skończyć, postanowić coś, powziąć coś z tem co nam pozostało!
— Ba, jeszcze dzisiaj, powiadał Fryc; ale jutro... och, jutro!...
W życiu marnotrawców, Dziś jest wielkim samochwałem; ale Jutro jest wielkim tchórzem, którego przeraża odwaga poprzednika; Dziś to Rębajło z dawnej Komedji, a Jutro to Pierrot z pantomimy. Doszedłszy do ostatniej tysiącfrankówki, dwaj przyjaciele kupili miejsca w dyliżansie, który ich zawiózł do Paryża. Tam osiedli na poddaszu w hotelu Reńskim, przy ulicy du Mail, u Graffa, niegdyś płatniczego u Gedeona Brunnera. Fryc wstąpił jako sześćsetfrankowy urzędniczyna do braci Keller[14], bankierów, którym go Graff polecił. Graff, właściciel hotelu Reńskiego, jest bratem słynnego krawca Graffa. Krawiec przyjął Wilhelma za buchaltera. Graff wynalazł te dwie skromne posady dla dwóch marnotrawnych synów przez pamięć lat swego terminu w hotelu holenderskim. Te dwa fakty: przyjaciel bogaty przyznający się do przyjaciela w ruinie, oraz niemiecki oberżysta zajmujący się losem dwóch rodaków bez grosza, podsunie temu i owemu myśl, że ta historja to bajka; ale wszystkie rzeczy prawdziwe podobne są do bajki, tembardziej bajka zadaje sobie za naszych czasów niesłychane trudy aby być podobną do prawdy.
Fryc, sześciusetfrankowy urzędniczek oraz Wilhelm, buchalter z tą samą płacą, poznali niebawem trudność życia w Paryżu, mieście tyle mającem w sobie z kurtyzany. To też w drugim roku pobytu, w r. 1837, Wilhelm, który był utalentowanym flecistą, wstąpił do orkiestry pod batutą Ponsa, aby mieć czasem nieco omasty do chleba. Co do Fryca, ten mógł zdobyć jakąś nadwyżkę jedynie rozwijając finansowe zdolności Virlaza po kądzieli. Mimo swej pilności, może z przyczyny swoich talentów, Frankfurtczyk doszedł dopiero w r. 1843 do dwóch tysięcy franków. Nędza, ta boska macocha, zrobiła dla obu młodych ludzi to, czego nie mogły zrobić ich matki; nauczyła ich oszczędności, światła i życia; dała im tęgie wychowanie, którem chętnie smaga wielkich ludzi, zawsze nieszczęśliwych w dzieciństwie. Fryc i Wilhelm, charaktery dość pospolite, nie słuchali wszystkich nauk nędzy, bronili się jej dotknięciu, skarżyli się, że łono jej jest twarde, ramiona kościste, i nie wyczarowali z niej owej dobrej wróżki Urgeli, która powolna jest pieszczotom ludzi genjalnych. Bądź co bądź, nauczyli się oceniać wartość fortuny i przyrzekli sobie podciąć jej skrzydełka, o ile kiedy jeszcze zjawi się u ich drzwi.
— A więc, ojczulku Schmucke, wszystko wyjaśnię wam jednem słowem, ciągnął Wilhelm, który opowiedział obszernie po niemiecku tę historję. Stary Brunner umarł. Był on, bez wiedzy zarówno syna jak pana Graffa, u którego mieszkamy, jednym z założycieli kolei badeńskich, przyczem osiągnął olbrzymie zyski: zostawił cztery miljony! Gram dziś wieczór na flecie ostatni raz. Gdyby to nie była premiera, zwolniłbym się już od kilku dni, ale nie chciałem robić zawodu.
— To pięknie z twojej strony, młodzieńcze, rzekł Schmucke. Ale z kim się żenisz?
— Z córką pana Graff, naszego gospodarza, właściciela hotelu Reńskiego. Kocham pannę Emilję od siedmiu lat, ona zaś czytała tyle niemoralnych romansów, że odrzucała dla mnie wszystkie partje, nie wiedząc co z tego wyniknie. Młoda osoba będzie bardzo bogata, jest jedyną dziedziczką Graffów, krawców z ulicy Richelieu. Fryc daje mi pięciokrotnie to, cośmy przejedli razem w Strassburgu, pół miljona!... Wkłada miljon franków w dom bankowy, w którym krawiec Graff umieszcza również pół miljona; ojciec mojej narzeczonej pozwala mi włożyć tam jej posag, wynoszący dwieście pięćdziesiąt tysięcy i tyleż poręcza za nas. Tak więc, firma Brunner, Schwab i Spółka będzie miała półtrzecia miljona franków kapitału. Fryc kupił za miiljon pięćkroć akcyj Banku francuskiego, aby pokryć nasz rachunek. Ale to jeszcze nie cały majątek Fryca, zostają mu jeszcze domy po ojcu we Frankfurcie, szacowane na miljon, i już wydzierżawił hotel Holenderski jakiemuś krewniakowi Graffów.
Żmudnie dzoź badżyi na bżyjadziela, zauważył Schmucke, który słuchał Wilhelma z uwagą; pylszepyź o niego sastrozny?
— Jestem zazdrosny, ale o szczęście Fryca, rzekł Wilhelm. Czy to jest twarz człowieka zadowolonego? Boję się dlań Paryża; chciałbym, aby tak jak ja postanowił o sobie. Dawny bies może się w nim obudzić. Z naszych dwóch głów, moja była zawsze solidniejsza. Ten strój, ta lornetka, wszystko to mnie niepokoi. Patrzył na sali tylko na dziewczęta. Och! gdyby pan wiedział, jak trudno będzie ożenić Fryca! ma wstręt do tego, co nazywają konkurami; trzebaby go pchnąć na łono jakiejś rodziny, tak jak w Auglji wpychają człowieka w wieczność...
W zgiełku który towarzyszy zawsze końcowi premiery, flecista zaprosił swego dyrektora. Pons przyjął z radością. Pierwszy raz od trzech miesięcy, Schmucke ujrzał uśmiech na twarzy przyjaciela. Odprowadził go na ulicę Normandzką w głębokiem milczeniu; ta błyskawica radości odsłoniła mu otchłań niedoli, która żarła Ponsa. Że człowiek naprawdę szlachetny, tak bezinteresowny, tak wielki uczuciem, może mieć takie słabostki!... oto co zdumiewało stoika Schmuckego. Popadł w głęboki smutek; czuł konieczność wyrzeczenia się codziennego widoku gochanego Bonza naprzeciw siebie przy stole! Tak trzeba było dla dobra Ponsa; a nie wiedział, czy zdobędzie się na owo poświęcenie; ta myśl przyprawiała go o szaleństwo.
Dumne milczenie, jakie zachował Pons, schroniwszy się na wzgórze Awentyńskie ulicy Normandzkiej, nie uszło oczywiście uwagi prezydentowej, ale, uwolniona od pasożyta, niewiele się o niego troszczyła. Sądziła, wraz z uroczą córeczką, że kuzyn zrozumiał żarcik Liluchny. Ale prezydent inaczej zapatrywał się na rzeczy. Prezydent Camusot de Marville, tłuściuchny człowieczek, który, od swego wysokiego awansu, stał się namaszczony, podziwiał Cycerona, stawiał wyżej Operę Komiczną niż Włoski, porównywał aktorów, szedł krok w krok za zdaniem ogółu; powtarzał artykuły urzędowego dziennika, opinjując zaś w sądzie parafrazował zdanie referenta. Jak większość mężów pod pantoflem, prezydent udawał w drobnych rzeczach niezawisłość, którą żona umiała szanować. O ile, przez miesiąc, prezydent zadowalał się zdawkowemi racjami, jakiemi żona usprawiedliwiała nieobecność Ponsa, wydało mu się w końcu szczególne, że stary muzyk, przyjaciel od lat czterdziestu, nie pokazuje się już, właśnie wtedy gdy uczynił podarek tak kosztowny jak ów wachlarz pani de Pompadour. Wachlarz ten, uznany przez hrabiego Popinot za arcydzieło, zyskał prezydentowej — i to w Tuillerjach, gdzie cacko to podawano sobie z rąk do rąk! — komplementy wielce pochlebne dla jej miłości własnej. Rozbierano piękności dziesięciu pręcików z kości słoniowej, z których każdy rzeźbiony był nieskończenie subtelnie. Pewna dama rosyjska (Rosjanom zawsze się zdaje, że są w Rosji) ofiarowała, u hrabiego Popinot, prezydentowej sześć tysięcy franków za ten nadzwyczajny wachlarz, uśmiechając się że go widzi w takich rękach; był to bowiem, trzeba przyznać, wachlarz godny księżnej.
— Nie można odmówić biednemu kuzynowi, rzekła Cecylja do ojca nazajutrz po tej propozycji, że zna się na tych figielkach...
— Figielkach! wykrzyknął prezydent. Ależ rząd zapłaci trzysta tysięcy franków za zbiory nieboszczyka radcy Dusommerard, i wyda, do współki z miastem, blisko miljon na zakupno i odnowienie pałacu Cluny dla ulokowania tych figielków... Te figielki, drogie dziecko, są często jedynem świadectwem minionych cywilizacji. Garnek etruski, naszyjnik (warte niekiedy po czterdzieści i pięćdziesiąt tysięcy!), to figielki, które świadczą o wysokim stanie sztuk za czasu Troi, dowodząc nam że Etruskowie to byli Trojanie szukający schronienia w Italji!
Oto rodzaj żarcików pulchnego pana prezydenta; mówiąc z żoną i córką, posługiwał się zawsze tą ciężkawą ironją.
— Zbiór wiadomości, jakich wymagają, Cesiu, te figielki, ciągnął prezydent, to nauka, która się zwie archeologją. Archeologja obejmuje architekturę, rzeźbę, malarstwo, złotnictwo, ceramikę, meblarstwo (sztukę zupełnie świeżą); koronki, tkaniny, słowem wszystkie wytwory pracy ludzkiej.
— Zatem kuzyn Pons jest uczonym? spytała Cecylja.
— Prawda! czemuż on się nie pokazuje? spytał prezydent jakgdyby naraz uczuł wstrząs wynikły z tysiąca zapomnianych fakcików, które zsumowane eksplodują.
— Musiał się obrazić o jakieś głupstwo, odparła prezydentowa. Nie dość może ucieszyłam się tym wachlarzem. Wiesz, że się nie bardzo znam na tych rzeczach...
— Ty! jedna z najlepszych uczennic Sevrina, wykrzyknął prezydent, ty nie wiesz co Watteau?
— Znam Dawida, Gerarda, Grosa, znam Girodeta, Guerina i pana de Forbin i pana Turpin de Crissé...
— Powinnaś była...
— Co byłam powinna? spytała prezydentowa, spoglądając na męża wzrokiem królowej Saby.
— Wiedzieć co to Watteau, moja droga, bardzo jest dziś w modzie, odparł prezydent z pokorą, zdradzając wszystkie zobowiązania jakie miał wobec żony.
Ta rozmowa (toczyła się na kilka dni przed premierą Oblubienicy Szatana, podczas której całą orkiestrę uderzył chorobliwy wygląd Ponsa. Ale tymczasem ci, którzy nawykli widywać Ponsa u swego stołu i używać go do posyłek, wypytywali się o niego wzajem. W kółku, w którem kręcił się poczciwiec, powstało zaniepokojenie, tem większe iż kilka osób widziało go na posterunku w teatrze. Mimo że Pons unikał starannie dawnych znajomych, natknął się na byłego ministra, hrabiego Popinot, u Monistrola, jednego z najznakomitszych i najbardziej rzutkich kuipców nowego bulwaru Beaumarchais. O nich to opowiadał kiedyś Pons prezydentowej; te filuty zachwytami swemi podbijają z każdym dniem cenę antyków, niepodobnych już, ich zdaniem, do znalezienia.
— Mój drogi Pons, czemu się nie pokazujesz? Brakuje nam ciebie, żona moja nie wie czemu przypisać tę dezercję.
— Panie hrabio, odparł muzyk, dano mi do zrozumienia w pewnym domu, u moich krewnych, że w moim wieku jest się zbytecznym w towarzystwie. Nigdy nie okazywano mi zbytnich względów, ale przynajmniej nikt mnie nie znieważył. Nigdy nie prosiłem o nic nikogo, rzekł z dumą artysty. W zamian za nieco uprzejmości, starałem się być użyteczny tam gdzie mnie przyjmowali; ale widzę żem się omylił. Zdaje się, że można mi pluć w twarz, wzamian za ten zaszczyt że od czasu do czasu zjadłem obiad u moich krewnych, u przyjaciół... Ano cóż, pieczeniarz podał się do dymisji. U siebie w domu znajduję codziennie to, czego nie znalazłem przy niczyim stole: prawdziwą przyjaźń!
Słowa te, nacechowane goryczą, jaką stary artysta umiał jeszcze podkreślić tonem i gestem, uderzyły para Francji; odciągnął zacnego muzyka na bok.
— No, stary przyjacielu, co z tobą? Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, co cię zraniło? Pozwolisz sobie zwrócić uwagę, że u mnie znalazłeś chyba względy...
— Pan jesteś jedynym wyjątkiem, odparł stary. Zresztą pan jesteś wielki pan, mąż Stanu, pańskie zatrudnienia usprawiedliwiłyby wszystko.
Pons, zażyty z dyplomacją jaką wyrobiło w Popinocie obcowanie z tłumem ludzi i interesów, opowiedział wkońcu swą nieszczęsną wizytę u prezydenta de Marville. Popinot tak wziął do serca krzywdę biednej ofiary, że powtórzył wszystko żonie, zacnej kobiecie, która znowuż, za pierwszem spotkaniem, wspomniała o tem prezydentowej. Ze swej strony, były minister rzekł kilka słów prezydentowi, co doprowadziło do wyjaśnień państwa Camusot de Marville. Mimo iż Camusot niezupełnie był panem w domu, akt oskarżenia był zbyt dobrze umotywowany, aby żona i córka miały nie uznać jego prawdy; upokorzyły się i zrzuciły winę na służbę. Służba, wezwana na sprawę i połajana, zyskała przebaczenie jedynie dzięki pełnym wyznaniom, które przekonały prezydenta, do jakiego stopnia Pons miał słuszność nie pokazując się. Jak wszyscy mężowie pod pantoflem, prezydent rozwinął cały majestat mężowski i sądowy, oświadczając służącym, że stracą miejsce, a z niem wszystkie przywileje zdobyte wieloletnią służbą, o ile, na przyszłość, jego kuzyn Pons, oraz wszyscy którzy zaszczycają jego dom, nie będą traktowani tak jak on sam. Określenie to wywołało uśmiech Magdaleny.
— Macie, dodał prezydent, tylko jedną drogę: wybłagać u pana Ponsa przebaczenie. Idźcie doń i powiedzcie, że wasza dalsza służba zależy najzupełniej od niego. Oddalę wszystkich, o ile wam nie przebaczy.
Nazajutrz, prezydent wyszedł z domu dość wcześnie, aby przed biurem odwiedzić kuzyna. Zjawienie się pana prezydenta de Marville, oznajmionego przez panią Cibot, było ewenementem. Pons, którego ten zaszczyt spotykał pierwszy raz, domyślił się że chodzi o naprawienie zajścia.
— Dragi kuzynie, rzekł prezydent po zwykłych uprzejmościach, dowiedziałem się wreszcie, czemu się nie pokasujesz. Postępowanie twoje pomnaża jeszcze — o ile to możebne — szacunek mój dla ciebie. Powiem ci tylko jedno. Cała moja służba straciła miejsce. Żona i córka są w rozpaczy; pragną cię widzieć, usprawiedliwić się. W tem wszystkiem, drogi kuzynie, jest jedna osoba niewinna, a nią jest stary sędzia; nie karz mnie tedy za wybryk narwanej dziewczyny, której się zachciało iść na obiad do Popinotów. Zważ, że przychodzę prosić cię o zgodę, uznając że wszystkie winy są po naszej stronie... Trzydziestosześcioletnia przyjaźń, choćby nawet zmącona, ma jeszcze jakieś prawa. No! podpisz pokój, przychodząc dziś do nas na obiad.
Pons zabrnął w jakąś mglistą odpowiedź; wkońcu wymówił się, że tego wieczora proszony jest na zaręczyny jednego ze swych muzykantów, który porzuca flet aby zostać bankierem.
— Zatem jutro.
— Kuzynie, hrabina Popinot zaszczyciła mnie zaproszeniem w liście tak uprzejmym...
— Więc pojutrze, podjął prezydent.
— Pojutrze, wspólnik flecisty, Niemiec, niejaki pan Brunner, przyjmuje u siebie dzisiejszych oblubieńców...
— Nie dziw, że gość tak miły jak ty, kuzynie, jest rozrywany, rzekł prezydent. A więc, w przyszłą niedzielę, za tydzień!...
— Hm, w niedzielę mamy być wszyscy u niejakiego pana Graff, teścia mego flecisty...
— Zatem w sobotę! Do tej pory znajdziesz może czas, aby pocieszyć pewną młodą dziewczynę, która wieloma łzami opłakała już swą winę. Bóg żąda jedynie skruchy, byłżebyś wobec biednej Cesi bardziej wymagający niż sam Pan Wiekuisty?...
Pons, ugodzony w słabą stronę, rozpłynął się w uprzejmościach i odprowadził prezydenta aż na schody. W godzinę potem, cała służba prezydenta zjawiła się u dobrego Ponsa; okazali prawdziwą duszę służby, podłą i obleśną; płakali! Magdalena odciągnęła Ponsa na bok i rzuciła się z determinacją do jego stóp.
— To ja, proszę pana, narobiłam wszystkiego, ale pan wie że ja pana kocham, rzekła zalewając się łzami. To przez zemstę, która gotowała się we mnie, nawarzyłam tego piwa. Stracimy dożywocie!... Proszę pana, ja byłam szalona, nie chciałabym aby reszta służby cierpiała za moje szaleństwo... Widzę teraz, że los nie stworzył mnie na to, abym należała do pana. Wyperswadowałam to sobie, byłam nadto ambitna, ale ja pana zawsze kocham. Dziesięć lat myślałam tylko o tem, żeby panu dać szczęście i zająć się pańskim domem. Cóż za piękny los!... Och! gdyby pan wiedział, jak ja pana kocham. Ale pan musiał to poznać z tego jak panu dokuczałam. Gdybym umarła jutro, wie pan coby znaleziono?... testament na pańską korzyść... tak, proszę pana, w moim kuferku, pod kosztownościami!
Potrącając tę strunę, Magdalena łechtała w starym kawalerze rozkosze miłości własnej, jakie zawsze daje świadomość obudzonego uczucia, choćby się go nawet nie podzielało. Przebaczywszy Magdalenie, Pons darował łaską wszystkich, mówiąc że się postara aby ich zatrzymano. Z niewymowną radością powitał Pons ten powrót dawnych rozkoszy, i to nie okupiony poniżeniem. Świat sam przyszedł do niego; godność jego mogła tylko zyskać. Ale, kiedy opowiadał swój tryumf Schmuckemu, ujrzał z przykrością na jego twarzy smutek i ciche wątpliwości. Mimo to, na widok nagłej zmiany w fizjognomji Ponsa, zacny Niemiec podzielił wkońcu jego radość, poświęcił szczęście jakiego kosztował przez cztery miesiące mając przyjaciela na wyłączną własność. Choroby moralne mają nad fizycznemi olbrzymią przewagę: ustają ze spełnieniem pragnień, tak samo jak rodzą się z braku. W ciągu tego ranka, Pons stał się innym człowiekiem. Smutny, śmiercią zalatujący starzec ustąpił miejsca owemu zadowolonemu Ponsowi, który niegdyś przyniósł prezydentowej wachlarz pani de Pompadour. Ale Schmucke zadumał się głęboko nad tem zjawiskiem nie mogąc go zrozumieć, prawdziwy bowiem stoicyzm nie wytłumaczy sobie nigdy francuskiego dworactwa. Pons był wcielonym Francuzem z epoki Cesarstwa, w którym galanterja zeszłego wieku skojarzyła się z dwornością dla kobiety, tak opiewaną w romansach Partant pour la Syrie, etc. Schmucke pogrzebał w sercu swą zgryzotę pod kwiatami niemieckiej filozofji; ale w ciągu tygodnia zrobił się żółty, i pani Cibot rozwinęła całą strategję, aby sprowadzać lekarza z sąsiedztwa. Lekarz podejrzewał icterus, i zostawił panią Cibot przerażoną tem uczonem słowem, które poprostu oznacza żółtaczkę!
Pierwszy raz może dwaj przyjaciele udali się razem na proszony obiad; ale dla Schmuckego była to wycieczka do Niemiec. W istocie, Johann Graff, właściciel hotelu Reńskiego i córka jego Emilja; Wolfgang Graff, krawiec i jego żona; Fryc Brunner i Wilhelm Schwab, to wszystko byli Niemcy. Pons i rejent byli jedynymi Francuzami na tej uczcie. Krawcowie, posiadający wspaniały pałac przy ulicy de Richelieu, wychowali bratanicę, dla której ojciec słusznie obawiał się styczności z mieszanem towarzystwem hotelowem. Zacni ci ludzie, którzy kochali bratanicę jak własną córkę, oddawali młodej parze parter. Tam miał się mieścić dom bankowy Brunner, Schwab i Sp. Ponieważ wszystkie te układy ciągnęły się blisko od miesiąca, przez czas potrzebny Brunnerowi, sprawcy całego tego szczęścia, do podjęcia spadku, sławny krawiec wspaniale odnowił i umeblował apartament młodej pary. Biura banku pomieszczono w skrzydle, które łączyło z dawnym pałacem ogromny dom czynszowy zbudowany od ulicy.
Po drodze, Pons wydobył z roztargnionego przyjaciela szczegóły tej nowej historji o marnotrawnym synu, dla którego śmierć zabiła tłustego oberżystę. Pons, świeżo pojednany z najbliższymi krewnymi, uczuł natychmiast chęć skojarzenia Fryca Brunnera z Cecylją de Marville. Przypadek chciał, że rejentem braci Graffów był właśnie zięć i spadkobierca Cardota (wprzód jego pierwszy dependent), u którego Pons bywał często na obiedzie.
— A, to pan, panie Berthier, rzekł stary muzyk, podając rękę swemu byłemu amfitrjonowi.
— Czemuż-to pan taki niełaskaw na nasze obiadki? spytał rejent. Żona moja była niespokojna o pana. Widzieliśmy pana na premjerze Oblubienicy Szatana, i niepokój nasz zmienił się w ciekawość.
— Starzy ludzie bywają drażliwi, odparł Pons, mają tę wadę, że spóźnili się o cały wiek. Ale cóż robić?... to już dosyć być wyrazem jednego wieku; nie można należeć do tego, który spogląda na ich śmierć.
— Ba! rzekł rejent z uśmiechem, można jechać okrakiem na dwóch wiekach.
— Słuchaj-no, rejencie, rzekł Pons odciągając młodego rejenta na bok, czemu nie wydajesz za mąż mojej kuzynki, Cecylji de Marville?
— Czemu?... odparł rejent. W tej epoce, w której zbytek przeniknął aż do izdebek odźwiernych, młodzi ludzie wahają się połączyć swój los z córką prezydenta apelacji w Paryżu, której rodzice dają tylko sto tysięcy. W sferze, do której ma należeć mąż panny de Marville, nie widziano jeszcze żony, któraby kosztowała męża tylko trzy tysiące rocznie: zatem procent od takiego posagu ledwie może pokryć tualety żony. Kawaler mający piętnaście lub dwadzieścia tysięcy rocznie, ma ładne mieszkanko, świat nie wymaga od niego nic, może mieć tylko jednego służącego, obraca cały dochód na swoje przyjemności. Jedyne obowiązujące decorum, to to, o którem myśli jego krawiec. Ubiegają się o niego wszystkie przezorne matki, jest królem paryskiego świata. Przeciwnie, żona wymaga dobrze urządzonego domu, zagarnia powóz dla siebie; kiedy idzie do teatru, musi mieć lożę, gdy kawalerowi wystarczało krzesło; słowem, staje się główną reprezentantką majątku, który kawaler reprezentował przedtem sam. Weź pan trzydzieści tysięcy rocznie: w obecnym świecie, bogaty kawaler staje się biedakiem, któremu robi różnicę kurs powozu do Chantilly. Niech przyjdą dzieci... bieda! Ponieważ państwo de Marville ledwie dobiegają pięćdziesiątki, nadzieje odwlekają się o jakieś piętnaście lub dwadzieścia latek; żaden kawaler nie ma ochoty tak długo chować ich w portfelu. Rachuba tak dalece zgangrenowała serce tych szałaputów, którzy tańczą polkę w Mabille z loretkami, że każdy młody kawaler rozważa dwie strony tego problemu, nie potrzebując naszego rozsądku w tej mierze. Mówiąc między nami, panna de Marville zostawia serca swoich pretendentów w stanie natyle spokojnym, aby ich głowa mogła trzeźwo funkcjonować; jakoż, wszystkich ogarniają te antymatrymonjalne refleksje. Jeżeli jakiś młody człowiek, zażywający pełni rozsądku i dwudziestu tysięcy franków renty, kreśli sobie in petto program małżeństwa odpowiadający jego ambicjom, panna de Marville zaspakaja je w dość słabej mierze...
— Czemu? spytał zdumiony muzyk.

—Haha! odparł rejent, dziś wszyscy młodzi ludzie, choćby byli brzydcy jak my obaj razem, drogi panie Pons, są tak bezczelni, że chcieliby sześciuset tysięcy posągu, panny z wielkiego domu, bardzo ładnej, inteligentnej, dobrze wychowanej, bez skazy, doskonałej...
— Zatem kuzynce trudno będzie wyjść za mąż?
— Będzie siedziała póty, póki rodzice nie zdecydują się dać jej w posagu Marville; gdyby się na to zdobyli, dziś byłaby wicehrabiną Popinot... Ale oto pan Brunner; będziemy czytali akt firmy Brunner oraz intercyzę.
Po dopełnieniu prezentacji i innych grzeczności, Pons, zaproszony do podpisania kontraktu, wysłuchał aktów, poczem o wpół do szóstej, wszyscy przeszli do jadalni. Była to wspaniała uczta, taka jaką wyprawiają sobie przemysłowcy, skoro się czują na urlopie; obiad ten był zresztą świadectwem stosunków Graffa, właściciela hotelu Reńskiego, z pierwszymi dostawcami w Paryżu. Nigdy Pons i Schmucke nie byli na podobnej biesiadzie. Były tam dania unoszące w zaświaty! makaron niewiarygodnie delikatny, ryby usmażone bosko, ferra z prawdziwym genewskim sosem, wreszcie krem do plumpudingu, zdolny zadziwić słynnego doktora, który go podobno wynalazł w Londynie. Wstano od stołu o dziesiątej wieczór. Ilość wypitych win reńskich i francuskich zdumiałyby naszych dandysów, trudno bowiem uwierzyć, ile płynów mogą wchłonąć w siebie Niemcy, nie wychodząc z powagi i spokoju. Trzeba być na obiedzie w Niemczech, patrzeć jak butelki następują po butelkach, podobne falom na pięknem wybrzeżu Śródziemnego morza, i nikną tak jakby Niemcy posiadali chłonność gąbki albo piasku! ale harmonijnie, bez francuskiego zgiełku; rozmowa jest wciąż poważna niby improwizacja lichwiarza, twarze czerwienieją jak twarze oblubienic na freskach Korneljusza lub Schnorra, nieznacznie, a wspomnienia snują się zwolna niby dym z fajek.
Około wpół do jedenastej, Pons i Schmucke znaleźli się na ławce w ogrodzie, po obu stronach byłego flecisty, nie bardzo wiedząc co im kazało zwierzać sobie wzajem swoje charaktery, poglądy i niedole. Wśród tego pot-pourri wywnętrzeń, Wilhelm wspomniał iż pragnąłby ożenić Fryca; a chęć tę zabarwił całą wymową winną.
— Co pan powiesz o tym programie dla swego Fryca? krzyknął Pons do ucha Wilhelma; młoda osoba urocza, rozsądna, dwadzieścia cztery lat, z niezwykle dystyngowanej rodziny, ojciec zajmuje jedno z najwyższych stanowisk w sądownictwie, sto tysięcy posagu a sperandy miljon.
— Zaczekaj pan! odparł Schwab, zaraz pogadam z Frycem.
I dwaj muzycy ujrzeli, jak Brunner przechadza się po ogrodzie z przyjacielem wśród ożywionej rozmowy. Pons który miał nieco w głowie i który, nie będąc zupełnie pijany, miał wszakże umysł o tyle lekki, o ile ciężką stała się jego ziemska powłoka, przyglądał się Frycowi przez ten przejrzysty opar jaki rodzi wino, i wyczytał na jego twarzy tęsknotę za szczęściem rodzinnem. Niebawem, Schwab przedstawił Ponsowi swego przyjaciela, wspólnika, który podziękował uprzejmie starcowi za życzliwą pamięć. Zawiązała się rozmowa, w której Schmucke i Pons, obaj starzy kawalerowie, wysławiali małżeństwo, i pozwolili sobie, bez cienia złej myśli, na mimowolny dwuznacznik, że trzeba przecież raz skończyć. Kiedy podano lody, herbatę, poucz i ciastka w przyszłem mieszkaniu przyszłych małżonków, wesołość szanownych przemysłowców, przeważnie podpitych, doszła szczytu na wiadomość że wspólnik domu bankowego chce iść za przykładem Wilhelma.
O drugiej rano, Schmucke i Pons wracali do domu przez bulwary, filozofując zawzięcie nad muzycznym Układem wypadków na tym padole.
Nazajutrz, Pons udał się do kuzynki-prezydentowej, przepełniony głęboką radością, że może odpłacić dobrem za złe. Piękna dusza!... Był w tej chwili wzniosły i każdy mu to przyzna; żyjemy bowiem w czasach, (gdy daje się nagrodę Montyona wszystkim, którzy spełniają swój obowiązek w myśl zasad Ewengelji.
— Haha! zaciągną gruby dług wdzięczności względem pieczeniarza! powiadał sobie skręcając w ulicę Choiseul.
Człowiek mniej niż Pons pochłonięty swojem zadowoleniem, człowiek ostrożny, byłby, wracając do tego domu, obserwował prezydentową i jej córkę; ale ten biedny muzyk to było dziecko, naiwny artysta wierzący jedynie w dobro, jak wierzył w piękno w sztuce. Zachwycony był serdecznem przyjęciem Cecylji i prezydentowej. Poczciwiec, który od dwunastu lat oglądał co wieczór wodewile, dramaty i komedje, nie poznał się na komedji światowej, z którą widać zbyt był oswojony. Ci, którzy znają Paryż i którzy zrozumieli cielesną i duchową oschłość prezydentowej, czułą jedynie na honory i wściekłą o własną cnotę; ci którzy przejrzeli jej fałszywą dewocję i dumę kobiety nawykłej być panią w domu, ci tylko mogą sobie wyobrazić nienawiść jaką ziała do mężowskiego kuzyna, od czasu gdy okazała się wobec niego winna. Wszystkie tedy czułości prezydentowej i jej córki były podszyte żądzą zemsty, oczywiście odroczonej. Pierwszy raz w życiu, Amelja upokorzyła się wobec męża którego wodziła na pasku; i jeszcze musiała być czuła dla sprawcy swej porażki!... Pokrewne sytuacje możnaby znaleźć jedynie w świętem kolegjum kardynałów lub w kapitułach zakonnych, gdzie tego rodzaju obłudna gra ciągnie się nieraz latami. O trzeciej, gdy prezydent wracał z sądu, Pons ledwie skończył opowiadać o cudownym trafie swej znajomości z panem Fryderykiem Brunnerem, o wczorajszym obiedzie który skończył się aż rano, i o wszystkiem co tyczyło rzeczonego Fryderyka. Cecylja przystąpiła wprost do rzeczy, wypytując jak się pan Brunner ubiera, o jego wzrost, figurę, kolor włosów i oczu; skoro zaś osądziła, że Fryderyk musi mieć wygląd dystyngowany, zaczęła podziwiać szlachetność jego charakteru.
— Dać pół miljona franków towarzyszowi niedoli! Och, mamo, będę miała powóz i lożę.
I Cecylja niemal wyładniała od myśli o spełnieniu matczynych marzeń, oraz o ziszczeniu nadziei, o których już zwątpiła.
Co do prezydentowej, powiedziała tylko:
— Dziewczynko droga, za dwa tygodnie możesz być mężatką.
Wszystkie matki dwudziestotrzechletnich córek nazywają je dziewczynkami!
— Bądź co bądź, rzekł prezydent, trzeba mieć czas na zebranie wiadomości; nigdy nie zgodzę się dać córki pierwszemu lepszemu...
— Co się tyczy wiadomości, to Berthier sporządzał wszystkie akty, odparł stary artysta. Co zaś do samego młodzieńca, droga kuzynko, pamiętasz coś mi powiedziała! Więc tak, ma przeszło czterdziestkę, brakuje mu połowy włosów. Chce znaleźć w rodzinie przystań, od czego go nie odwodziłem; wszystkie gusty są...
— Tem większa racja, aby zobaczyć pana Fryderyka Brunnera, odparł prezydent. Nie chcę dać córki jakiemuś człowiekowi schorowanemu...
— A więc, kuzynko, osądzicie mego kandydata, jeśli chcecie, za pięć dni: w myśl waszych pojęć, jedno widzenie wystarczy...
Cecylja i prezydentowa były widocznie zachwycone.
— Fryderyk, który jest niepospolitym amatorem, prosił mnie abym mu pozwolił obejrzeć mój skromny zbiorek, podjął Pons. Nie widziałyście nigdy moich osobliwości; przyjdźcie, rzekł do pań; znajdziecie się u mnie niby damy przyprowadzone przez mego przyjaciela Schmuckego, i zapoznacie się z pretendentem, nie zdradzając incognita. Fryderyk może nie wiedzieć kto wy jesteście.
— Wybornie! zawołał prezydent.
Można się domyślić względów, jakiemi otoczono lekceważonego niegdyś pasorzyta. Nieborak był tego dnia kuzynem pani prezydentowej. Szczęśliwa matka, topiąc swą nienawiść w falach radości, znalazła spojrzenia, uśmiechy, słowa, które upoiły poczciwca, tak dla szczęścia które sprawił, jak i dla przyszłości która mu świtała. Czyż w domach Brunnerów, Schwabów, Graffów, nie miał znaleźć obiadków podobnych temu, który nastąpił po podpisaniu kontraktu? Widział przed sobą rajskie życie: nieprzerwany ciąg smakołyków, niespodzianek gastronomicznych, przednich win!
— Jeśli kuzyn Pons doprowadzi do skutku ten interes, rzekł prezydent do żony po odejściu Ponsa, musimy mu zapewnić rentę równającą się jego płacy jako kapelmistrza.
— Z pewnością! — odparła żona.
Cecylja — w razie gdyby przyjęła rękę młodego człowieka — miała skłonić starego muzyka — do przyjęcia tej upokarzającej darowizny.
Nazajutrz, prezydent, pragnąc mieć autentyczne dane o majątku pana Fryderyka Brunnera, udał się do rejenta. Berthier, uprzedzony przez prezydentową, sprowadził swego nowego klienta, eks-flecistę, który był bankierem Schwaba. Olśniony podobną partją dla przyjaciela (wiadomo jak Niemcy cenią pozycję społeczną! — w Niemczech kobieta nazywa się panią generałową, panią radczynią, panią adwokatową), Schwab był gładki jak kolekcjoner, który myśli, że okpiwa kupca.
— Przedewszystkiem, rzekł do Schwaba ojciec Cecylji, ponieważ oddaję córce dobra Marville, chciałbym to wszystko ściśle określić w intercyzie. Pan Brunner umieściłby miljon w ziemi aby powiększyć Marville, określając tę nieruchomość jako posag, którym ubezpieczyłby przyszłość mojej córki i jej dzieci od niepewnych kolei banku.
Berthier pogłaskał brodę, myśląc:
— Ostro bierze się do rzeczy pan prezydent.
Schwab, kiedy mu gruntownie wytłumaczono tę formułę, zaręczył, że przyjaciel się zgodzi. Klauzula ta odpowiadała intencjom Fryca, który nieraz wyrażał chęć znalezienia jakiejś kombinacji, zabezpieczającej go na zawsze od powrotu nędzy.
— W tej chwili, jest tam do nabycia folwarków i pastwisk za miljon dwieście tysięcy, rzekł prezydent.
— Miljon w akcjach Banku, rzekł Schwab, wystarczy aby poręczyć konto naszej firmy; Fryc nie chce wkładać w interesy więcej niż dwa miljony; spełni to, czego pan sobie życzy, panie prezydencie.
Kiedy prezydent przyszedł z tą nowiną, obie kobiety niemal poszalały z radości. Nigdy jeszcze tak bogata zdobycz nie szła tak łatwo w sieci.
— Będziesz panią Brunner de Marville, rzekł ojciec, wyjednam dla twego męża połączenie tych nazwisk, później zaś otrzyma naturalizację. Jeśli ja zostanę parem Francji, on będzie nim po mnie!
Prezydentowa obróciła pięć dni na przysposobienie córki. W dniu spotkania, sama ubrała Cecylję, wystroiła ją własnemi rękami z tą pieczołowitością, z jaką admirał błękitnej floty przysposobił spacerowy yacht królowej angielskiej, kiedy wybierała się do Niemiec.
Ze swej stromy, Pons i Schwab czyścili, okurzali muzeum Ponsa, mieszkanie, meble, ze zwinnością majtków szorujących statek admiralski. Ani źdźbła kurzu na drewnianych rzeźbach. Bronzy lśniły się. Szyby na pastelach pozwalały dobrze podziwiać dzieła Latoura, Greuza i Liautarda, słynnego autora Czekoladniczki, cudu owego malarstwa, niestety, tak mało trwałego. Niezrównane emalje florenckie mieniły się w świetle. Kolorowe witraże jaśniały delikatnemu barwami. Wszystko błyszczało formą i dorzucało swoją frazę do koncertu arcydzieł, przygotowanego przez dwóch muzyków, obu poetów w duszy.
Kobiety, natyle sprytne aby sobie oszczędzić trudności wejścia na scenę, przyszły pierwsze, chciały być paniami terenu. Pons przedstawił krewniaczkom Schmuckego, który się im wydał idjotą. Pochłonięte myślą o narzeczonym z czterema miljonami, prostaczki te słuchały z roztargnieniem artystycznych wywodów Ponsa. Obojętnem okiem spoglądały na emalje Petitota, rozmieszczone na czerwonym aksamicie w trzech wspaniałych ramach. Kwiaty Van Huysuma, Dawida de Heim, owady Abrahama Mignom, Van Eycki, Albrechty Dürery, prawdziwe Kranachy, Giorgione, Sebastjan del Plombo, Backuysen, Hobbema, Gericault, rzadkości malarstwa, nic nie budziło ich ciekawości, czekały słońca które miało oświecić te bogactwa; mimo to, zdumiała je piękność paru klejnotów etruskich oraz realna wartość tabakierek. Zachwycały się przez uprzejmość, trzymając w ręku florentyńskie bronzy, kiedy pani Cibot oznajmiła Brunnera! Nie odwróciły się, korzystając ze wspaniałego weneckiego lustra oprawnego w olbrzymie płaszczyzny rzeźbionego hebanu, aby się przyjrzeć temu feniksowi konkurentów.
Fryderyk, uprzedzony przez Wilhelma, podczesał sobie niewielką ilość włosów które mu zostały. Miał spodnie gustownego ciemnego koloru, wykwintną jedwabną kamizelkę, koszulę z mereżkami z płótna tkanego przez jakąś Fryzonkę, błękitny krawat z białym brzeżkiem. Łańcuszek u zegarka, zarówno jak rączka laski wyszły z pracowni Florent i Chanor. Go się tyczy tużurka, stary Graff przykroił go własnoręcznie. Szwedzkie rękawiczki zwiastowały człowieka który już przejadł spadek po matce. Gdyby nawet ucho dwóch paniuś nie dosłyszało turkotu na ulicy Normandzkiej, sam blask lakierowanych trzewików opowiadał o zgrabnym powoziku bankiera.
Kiedy w dwudziestoletnim hulace kryje się materjał na bankiera, w czterdziestym roku wyrasta zeń obserwator, i to tem sprytniejszy, iż Brunner zrozumiał wszystkie korzyści, jakie Niemiec może wydobyć ze swej naiwności. Przybrał na ten dzień marzące wejrzenie człowieka, który się waha między stworzeniem rodziny a uciechami kawalerstwa. Ten wyraz twarzy sfrancuzionego Niemca wydał się Cecylji szczytem romansowości. W dziecięciu Virlazów ujrzała Wertera. Któraż młoda dziewczyna nie pozwoli sobie na mały romans w dziejach swego małżeństwa? Ceeylja uważała się za najszczęśliwszą z kobiet, kiedy Brunner, ma widok wspaniałych dzieł, owocu czterdziestu lat cierpliwości, wpadł w zachwyt i, ku wielkiemu zadowoleniu Ponsa, oszacował je pierwszy raz wedle ich wartości.
— To poeta! mówiła sobie panna de Marville, widzi w tem miljony! („Poeta“ oznacza człowieka, który nie umie liczyć, zostawia żonie zarząd kapitałów, człowieka łatwego do powodowania i dającego się zabawić głupstewkami).
Każda szyba w pokoju Ponsa był to szwajcarski witraż, wart conajmniej tysiąc franków; posiadał szesnaście tych arcydzieł, za któremi uganiają się dziś amatorzy. W r. 1815, witraże te sprzedawano po sześć do dziesięciu franków. Cenę sześćdziesięciu obrazów składających ten wspaniały zbiór, złożony z samych autentycznych arcydzieł, mogła odsłonić jedynie walna bitwa halli licytacyjnej. Każdy obraz ujęty był w cenne ramy, w najrozmaitszych stylach: rama wenecka z grubemi ornamentami przypominającemi zdobienia dzisiejszych naczyń stołowych w Anglji, ramy rzymskie, hiszpańskie o śmiałych rzeźbionych gałęziach; ramy flamandzkie i niemieckie ze swemi naiwnemi figurami; rama szyldkretowa wykładana cyną, miedzią, perłową macicą, kością słoniową; ramy w stylu Ludwika XIII, Ludwika XIV, Ludwika XV i Ludwika XVI; słowem, jedyny w swoim rodzaju zbiór najpiękniejszych modeli. Pons, szczęśliwszy niż konserwatorowie drezdeńskiego i wiedeńskiego Skarbca, posiadał ramy słynnego Brustoloni, Michała Anioła snycerstwa.
Oczywiście, panna de Marville żądała objaśnień przy każdej osobliwości. Pozwalała Brunnerowi, aby ją wprowadzał w świat tych cudów. Była tak naiwna w swoich wykrzyknikach, zdawała się tak szczęśliwa dowiadując się od Fryderyka o wartości, piękności obrazu, rzeźby, bronzu, iż Niemiec odtajał: twarz jego stała się młoda. Słowem, z obu stron posunięto się dalej niż to było zamierzone w czasie tego pierwszego spotkania, wciąż niby sprowadzonego przez przypadek.
Zwiedzanie trwało trzy godziny. Brunner ofiarował rękę Cecylji aby ją sprowadzić po schodach. Przebywając stopnie z roztropną powolnością, Cecylja, wciąż trwając przy sztukach pięknych, dziwiła się zachwytom swego konkurenta nad gracikami Ponsa.
— Więc pan sądzi, że to cośmy tu widziały, ma dużą wartość?
— Pani, gdyby jej kuzyn zechciał mi odprzedać swą kolekcję, dałbym mu w tej chwili ośmset tysięcy i zrobiłbym niezły interes. Same obrazy poszłyby na licytacji za wyższą sumę.
— Wierzę, skoro pan tak mówi, odparła, i musi tak być, bo te zbiory pochłonęły całą pańską uwagę.
— Och, pani!... wykrzyknął Brunner. Za całą odpowiedź na tę wymówkę, poproszę mamy pani o pozwolenie złożenia jej mego uszanowania, iżbym miał sposobność ujrzeć panią raz jeszcze.
— Sprytna jest moja dziewczynka! myślała prezydentowa, która dreptała tuż za córką. — Sprawi nam pan wielką przyjemność, odparła głośno. Mam nadzieję, że pan przyjdzie, wraz z naszym kuzynem, panem Pons, w godzinie obiadowej; mąż będzie bardzo rad poznać pana... — Dziękuję, kuzynie.
Ścisnęła rękę Ponsa tak znacząco, że sakramentalne zdanie: „Do grobowej deski!“ mniej byłoby wymowne. Ucałowała Ponsa spojrzeniem, które towarzyszyło owemu: „Dziękuję, kuzynie“.
Wsadziwszy młodą osobę do powozu, skoro najęty pojazd zniknął w ulicy Charlot, Brunner zaczął gadać o antykach z Ponsem, który znowuż chciał mówić o małżeństwie.
— Zatem, nie widzi pan przeszkód?... spytał Pons.
— Thi! odparł Brunner, panna gąska, matka trochę nadęta... Zobaczymy.
— Ładny majątek w przyszłości, zauważył Pons. Z górą milion...
— Do poniedziałku! przerwał milioner. Gdybyś pan chciał sprzedać swoją kolekcję obrazów, dałbym za nie chętnie pięćset do sześciuset tysięcy.
— Och! wykrzyknął poczciwiec, który nie wiedział że jest tak bogaty; nie mógłbym się rozstać z tem, co stanowi moje szczęście... Sprzedałbym moje zbiory jedynie z warunkiem, że byłyby do odebrania po mojej śmierci.
— No, więc zobaczymy...
— Dwa interesy napięte, rzekł zbieracz, myśląc tylko o małżeństwie.
Brunner ukłonił się Ponsowi i znikł unoszony przez świetny ekwipaż. Pons patrzał za powozikiem, nie zwracając uwagi na Remonencqa, który palił fajkę w drzwiach.
Tegoż wieczora, u teścia, którego pani de Marville chciała się poradzić, prezydentowa zastała całą rodzinę Popinotów. Pragnąc nasycić drobną zemstę, bardzo naturalną w sercu matek którym się nie udało złowić partji, pani de Marvil!e dała do zrozumienia że Cesia świetnie idzie za mąż. „Za kogo? za kogo?“ to pytanie obiegało z ust do ust. Wówczas, w przeświadczeniu że nie zdradza sekretu, prezydentowa rzuciła tyle półsłówek, tyle się naszeptała owych półzwierzeń, które zresztą potwierdzała pani Berthier, że oto co mówiono nazajutrz w mieszczańskiem empyreum, w którem Pons wykonywał swoje gastronomiczne ewolucje:
„Cesia de Marville wychodzi za mąż za młodego Niemca, który zostaje bankierem przez miłość ludzkości, gdyż posiada cztery miliony; jest to bohater romansu, prawdziwy Werter, uroczy, złote serce, szumiał trochę za młodu; zakochał się w Cesi do szaleństwa; miłość od pierwszego spojrzenia, i to tem pewniejsza, że Cesia miała za rywalki wszystkie malowane Madonny zbiorów Ponsa“, etc., etc.
Na trzeci dzień, kilka osób przyszło składać życzenia prezydentowej, jedynie dla przekonania się czy ten feniks jest prawdą, prezydentowa zaś snuła te cudowne warjacje, z których matki będą mogły czerpać wzory, tak jak niegdyś czerpano wzory z Doskonałego sekretarza:
— Małżeństwo jest pewne, mówiła do pani Chiffreville, dopiero wtedy kiedy się wraca z merostwa i z kościoła, tu zaś zaledwie zrobiono pierwsze kroki; toteż liczę na pani przyjaźń, że nie będzie pani rozgłaszała naszych nadziei...
— Jest pani bardzo szczęśliwa, pani prezydentowo; małżeństwo, to rzecz bardzo niełatwa.
— Ot, przypadek! ale często związki kojarzą się w ten sposób.
— No i cóż, więc przecie wydajecie za mąż Cesię? mówiła pani Cardot.
— Tak, odparła prezydentowa, rozumiejąc to zjadliwe przecie. Byliśmy wymagający, i to opóźniało zamęście Cecylji. Ale tu znaleźliśmy wszystko, i majątek, wdzięk, charakter i przyjemną powierzchowność. Bo też moja dzieweczka warta była tego wszystkiego. Pan Brunner jest przemiły chłopiec, wysoce dystyngowany; lubi zbytek; zna życie, szaleje za Cesią, kocha ją szczerze; i, mimo jego trzech czy czterech milionów, Cecylja zgadza się... Nie mieliśmy tak wysokich wymagań, ale... — Dobrego nigdy nadto...
— Skłania nas nie tyle majątek, ile uczucie, jakie wzbudziła moja córka, mówiła prezydentowa do pani Lebas. Panu Brumnerowi tak pilno, że chce aby ślub odbył się możliwie najprędzej.
— To cudzoziemiec?
— Tak, pani; ale przyznaję że jestem bardzo szczęśliwa. Nie, wie zięcia będę w nim miała, ale syna. Pan Brunner jest człowiekiem delikatności wprost uroczej. Nie można sobie wyobrazić skwapliwości, z jaką zgodził się uznać posag Cesi... To wielka rękojmia dla rodziny. Kupuje za milion dwakroć franków pastwisk, które włączy się do Marville.
Nazajutrz, nowe warjacje na ten sam temat. I tak, pan Brunner to wielki pan, we wszystkiem postępuje po pańsku, nie liczy się z pieniędzmi; o ile pan de Marville zdoła mu wyrobić pełną naturalizację (zasłużył sobie na to aby ministerjum przymknęło dlań troszkę oczy!) zięć jego zostałby parem Francji. Trudno określić majątek pana Brunnera, ma najładniejsze konie i najpiękniejsze ekwipaże w Paryżu; etc.
Przyjemność, z jaką Camusotowie rozgłaszali swoje nadzieje, dostatecznie świadczy jak bardzo niespodziewany był ten ich tryumf.
Natychmiast po spotkaniu u Ponsa, pan de Marville, namówiony przez żonę, uprosił ministra sprawiedliwości, prezydenta Sądu Najwyższego i generalnego prokuratora aby zechcieli być u niego na obiedzie w dniu w którym miał się zjawić ów feniks zięciów. Trzej dygnitarze przyjęli, mimo późnego zaproszenia; zrozumieli bowiem rolę, jaką mieli igrać w domu tego ojca rodziny i radzi przyszli mu z pomocą. We Francji, ludzie dość chętnie pomagają matkom, które łowią bogatego zięcia. Hrabiostwo Popinot także zgodzili się dopełnić przepychu tego dnia, mimo że to zaproszenie wydało im się dość nietaktowne. Razem było jedenaście osób. Dziadka Cecylji, starego Camusot, wraz z żoną, również nie mogło braknąć na tem zebraniu, które, siłą dostojeństwa zaproszonych gości, miało ostatecznie związać pana Brunnera. Jak już widzieliśmy, oznajmiono go jako jednego z najbogatszych kapitalistów niemieckich, człowieka pełnego gustu (zakochał się w dziewczynce), przyszłego rywala Nucingenów, Kellerów, du Tilletów, etc.
— To nasz dzień, objaśniła z bardzo sztuczną prostotą prezydentowa Fryca, którego już uważała za swego zięcia; mamy tylko najbliższych. Najpierw, ojciec mego męża, który, jak panu wiadomo, ma zostać parem Francji; następnie hrabiostwo Popinot, których syn nie był dość majętny dla Cesi, co nam nie przeszkadza być w dobrych stosunkach; nasz minister sprawiedliwości, prezydent Najwyższego Trybunału, prokurator generalny, słowem nasi przyjaciele... Trzeba nam będzie siąść do stołu nieco później, z powodu Izby, gdzie posiedzenia przeciągają się zawsze do szóstej.
Brunner spojrzał znacząco na Ponsa, Pons zatarł ręce jakgdyby mówił: „Haha! takich mamy przyjaciół, mój przyjacielu!“.
Prezydentowa, osoba wytrawna, miała coś do powiedzenia kuzynowi, aby zostawić Cesię na chwilę z jej Werterem. Cesia szczebiotała obficie i postarała się o to, aby Fryderyk zauważył słownik niemiecki, gramatykę niemiecką i Goethego, niby to ukryte.
— A, uczy się pani po niemiecku? rzekł Brunner rumieniąc się.
Tylko Francuski zdolne są wymyślić taką pułapkę.
— Och! rzekła, niegodziwy pan jest!... to nieładnie, proszę pana, szperać w moich kryjówkach. Chcę czytać Goethego w oryginale, dodała; już od dwóch lat uczę się po niemiecku.
— Gramatyka musi być bardzo trudna, ho ledwo dziesięć kartek rozciętych... zauważył naiwnie Niemiec.
Cecylja, zmieszana, odwróciła się aby ukryć rumieniec. Niemiec nie umie się oprzeć tego rodzaju dowodom. Ujął Cecylję za rękę, pociągnął ją, zmieszaną jego wzrokiem, i spojrzał na nią tak, jak narzeczeni patrzą na siebie w romansach wstydliwej pamięci Augusta Lafontaine.
— Jest pani czarująca! rzekł.
Cecylja zrobiła figlarną minkę, która mówiła: „A pan! któżby pana nie kochał?“.
— Mamo, dobrze idzie! szepnęła do ucha matce, która mówiła z Ponsem.
Widok rodziny w czasie podobnego wieczoru jest czemś nie do opisania. Każdy z obecnych patrzał z zadowoleniem na m:atkę, której udało się schwytać dobrą partję. Winszowano, zapomocą zręcznych domyślników, i Brunnerowi, który udawał że nie rozumie, i Cecylji która rozumiała wszystko, i prezydentowi, który polował na komplementy. Krew zahuczała Ponsowi w uszach, zdawało mu się, że widzi wszystkie płomyki gazowe swego teatru, kiedy Cesia oznajmiła mu szeptem, z największą oględnością, że ojciec zamierza mu zapewnić dożywocie tysiąca dwustu franków. Stary artysta odmówił stanowczo, tłómacząc się wartością swoich zbiorów objawioną mu przez Brunnera.
Minister, prezydent najwyższego trybunału, generalny prokurator, Popinotowie, wszystko ludzie bardzo zajęci, odjechali. Niebawem zostali jedynie stary Camusot i ex-rejent Cardot w towarzystwie swego zięcia, pana Berthier. Poczciwy Pons, widząc samych najbliższych, bardzo niezręcznie podziękował prezydentostwu za propozycję jaką mu uczyniła Cecylja. Ludzie żyjący sercem idą zwykle za pierwszym popędem. Brunner, który w tem ofiarowanem dożywociu ujrzał rodzaj premji, zamyślił się w sposób znamionujący w nim krew izraelicką i przybrał pozę wyrażającą chłodną zadumę finansisty.
— Moja kolekcja albo jej cena zawsze przypadnie waszej rodzinie, czy odstąpię ją naszemu kochanemu Brunnerowi czy też ją zachowam, mówił Pons, objaśniając zdumioną rodzinę że posiada tak wielki majątek.
Brunner zauważył zwrot wszystkich tych ciemnych mieszczuchów na korzyść człowieka, który z biedaka stawał się w ich oczach bogaczem, tak jak zauważył już wprzód słabość obojga rodziców wobec Cesi, będącej bożyszczem domu. Uczynił sobie tę zabawę, aby jeszcze podsycić zdumienie i wykrzykniki mieszczuchów.
— Powiedziałem pannie Cecylji, że obrazy pana Ponsa warte są tyle dla mnie; ale, sądząc z ceny do jakiej doszły antyki, nikt nie przewidzi kwoty, jaką ten zbiór uzyskałby na licytacji. Za tych sześćdziesiąt obrazów danoby może milion, widziałem tam płótna warte po pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Dobrze jest być pańskim spadkobiercą, rzekł ex-rejent do Ponsa.
— Ależ moim spadkobiercą jest kuzynka Cecylja, odparł poczciwiec upierając się przy tem pokrewieństwie.
Rozległ się szmer podziwu pod adresem starego muzyka.
— To będzie bardzo posażna jedynaczka, rzekł śmiejąc się Cardot, który się żegnał.
Zostawiono razem starego Camusota, prezydenta, prezydentową, Cecylję, Brunnera, pana Berthier i Ponsa; przypuszczano bowiem że teraz nastąpią formalne oświadczyny. W istocie, Brunner zaczął od pytania, które rodzicom zdało się pomyślną wróżbą.
— O ile zrozumiałem, rzekł Brunner zwracając się do prezydentowej, pani córka jest jedynaczką...
— Oczywiście, odparła z dumą.
— Nie będzie pan miał z nikim kłopotów, dodał poczciwy Pons, aby skłonić Brunnera do oświadczyn.
Brunner zasępił się, a jego złowróżbne milczenie rzuciło dziwny chłód. Możnaby rzec, iż prezydentowa wyznała, że jej dziewczynka jest epileptyczką. Prezydent, uważając że obecność córki jest zbyteczna, skinął na nią; Ceeylja zrozumiała i wyszła. Brunner wciąż milczał. Wszyscy spoglądali po sobie. Położenie stawało się kłopotliwe. Stary Camusot, człowiek doświadczony, pociągnął Niemca do pokoju prezydentowej, pod pozorem że mu pokaże wachlarz znaleziony przez Ponsa. Zgadując że wyłoniły się jakieś trudności, dał znak synowi, synowej i Ponsowi aby go zostawili z oblubieńcem.
— Oto arcydzieło! rzekł stary kupiec bławatny pokazując wachlarz.
— Wart pięć tysięcy franków, odparł Brunner obejrzawszy.
— Czy pan nie przybył tutaj, — spytał przyszły par Francji, poto aby prosić o rękę mojej wnuczki?
— Tak, proszę parna, odparł Brunner, i proszę mi wierzyć, że nie mógłbym wymarzyć pochlebniejszego dla mnie związku. Nie znajdę nigdy osoby ładniejszej, milszej, bardziej odpowiadającej mi niż panna Cecylja; ale...
— Och, żadnych ale, rzekł stary Camusot, albo też niech pan zaraz wytłómaczy swoje ale, drogi panie...
— Szanowny parnie, odparł poważnie Brunner, jestem bardzo szczęśliwy, żeśmy się jeszcze nie związali niczem; właściwość bowiem jedynaczki, tak cenna dla wszystkich wyjąwszy dla mnie, właściwość o której, niech mi pan wierzy, nie wiedziałem, jest dla mnie bezwarunkową przeszkodą...
— Jakto, rzekł zdumiony starzec, tę olbrzymią zaletę uważa pan za wadę? Pańskie postępowanie jest doprawdy niepojęte, i radbym bardzo poznać jego przyczyny.
— Szanowny panie, odparł Niemiec z flegmą, przybyłem tu dziś wieczór z zamiarem proszenia pana prezydenta o rękę jego córki. Chciałem stworzyć pannie Cecylji świetny los, ofiarując jej z mego majątku tyle ile zechciałaby przyjąć; ale jedynaczka jest dzieckiem, które, dzięki pobłażaniu rodziców, nawykło rządzić się swoją wolą i nigdy nie zaznało przeciwności. W tym domu dzieje się to samo, co nieraz zauważyłem w rodzinach otaczających czcią te bóstwa: nietylko pańska wnuczka jest bożyszczem domu, ale jeszcze pani prezydentowa sprawuje tu rządy. Panie, widziałem jak dom mego ojca zmienił się z tej przyczyny w piekło. Macocha moja, źródło wszystkich moich nieszczęść, ubóstwiana jedynaczka, najsłodsza narzeczona, przeobraziła się we wcielonego djabła. Nie wątpię, że panna Cecylja stanowi wyjątek od tego prawidła; ale ja nie jestem już młody, mam czterdzieści lat; różnica wieku sprowadza trudności, które nie pozwolą mi uszczęśliwić młodej osoby nawykłej do tego że pani prezydentowa spełnia jej każde zachcenie i uważa ją za wyrocznię. Jakiem prawem miałbym wymagać, aby panna Cecylja zmieniła swoje pojęcia i przyzwyczajenia? Zamiast rodziców powalnych jej kaprysowi, znajdzie egoizm czterdziestoletniego mężczyzny; jeżeli się zbuntuje, ofiarą będzie ten mężczyzna... Czynię zatem jak uczciwy człowiek, cofam się. Zresztą, godzę się ponieść wszystkie winy, o ile będzie potrzeba wytłumaczyć czemu zjawiłem się tu tylko raz...
— Jeżeli takie są pańskie pobudki, rzekł przyszły par Francji, mimo że bardzo osobliwe, można je zrozumieć...
— Niech pan nie wątpi o mej szczerości, odparł żywo Brunner. Jeśli pan zna, w jakiej rodzinie obarczonej dziećmi, biedną panienkę, starannie wychowaną mimo że bez majątku, taką jakich wiele bywa we Francji, i jeśli jej charakter będzie mi dawał rękojmię, żenię się z nią.
Po tem wyznaniu, zapadła chwila milczenia. Fryderyk Brunner zostawił dziadka Cecylji samego, grzecznie pożegnał się z prezydentem i jego żoną, i wyszedł. Niby żywy komentarz do ukłonu swego Wertera, Cecylja ukazała się blada jak trup. Ukryta w garderobie matki, słyszała wszystko.
— Nie chce!... szepnęła matce.
— Ale czemu? spytała prezydentowa zakłopotanego teścia.
— Pod tym pięknym pozorem, że jedynaczki to są popsute dzieci, odparł starzec. I po części trzeba mu przyznać słuszność, dodał korzystając ze sposobności przymówienia synowej, która dość dała mu się we znaki od dwudziestu lat.
— Cesia tego nie przeżyje! zabiłeś pan ją!... rzekła prezydentowa do Ponsa podtrzymując córkę, która uznała za stosowne usprawiedliwić ten okrzyk osuwając się w ramiona matki.
Prezydent z żoną zawlekli Cesię na fotel, gdzie zemdlała do reszty. Dziadek zadzwonił na służbę.
— Rozumiem spisek uknuty przez pana! krzyknęła z wściekłością matka, wskazując biednego Ponsa.
Pons zerwał się, jak gdyby mu w uszach zagrzmiała trąba Sądu.
— Tak, panie, ciągnęła prezydentowa, której oczy zmieniły się w fontanny zielonej żółci, chciałeś pan niewinny żarcik odpłacić zniewagą. Któż uwierzy, że ten Niemiec jest przy zdrowych zmysłach? Albo jest wspólnikiem okrutnej zemsty, albo jest obłąkany. Mam nadzieję, panie Pons, że na przyszłość oszczędzi nam pan przykrości oglądania pana w domu, w który próbowałeś wnieść wstyd i hańbę.
Pons, zmieniony w posąg, utkwił oczy w dywan i kręcił młynka palcami.
— Jakto! jeszcze tu jesteś, potworze niewdzięczności!... wykrzyknęła odwracając się prezydentowa. — Gdyby ten pan się tu zjawił, nigdy nas niema w domu! krzyknęła do służby, wskazując Ponsa. — Idź po doktora, Janie. — A ty, Magdaleno, przynieś kropli laurowych!
Dla prezydentowej, przyczyny podane przez Brunnera były jedynie pozorem, pod którym kryło się coś zagadkowego; ale zerwanie małżeństwa było aż nadto pewne. Z szybkością myśli, jaka w trudnych momentach cechuje kobiety, pani de Marville znalazła jedyny sposób naprawienia tej porażki przypisując Ponsowi z góry obmyśloną zemstę. Pomysł ten, piekielny w stosunku do Ponsa, czynił zadość honorowi rodziny. Wierna nienawiści do Ponsa, prezydentowa uczyniła fakt z prostego podejrzenia. Wogóle kobiety mają swą osobną wiarę, osobną moralność, uważają za prawdę wszystko co jest na rękę ich interesom i namiętnościom. Prezydentowa posunęła się dalej, wpierała cały wieczór w męża własne przekonanie, i nazajutrz prezydent przeświadczony był o winie kuzyna. Wszyscy zgodzą się, że postępowanie prezydentowej było niegodziwe; ale każda matka pójdzie w ślady pani Camusot, raczej poświęci honor człowieka obcego, niż honor własnej córki. Środki będą inne, cel ten sam.
Muzyk zbiegł szybko po schodach, ale znalazłszy się na bulwarach, udał się wolno do teatru. Wszedł machinalnie, machinalnie zasiadł u pulpitu i machinalnie dyrygował orkiestrą. W antraktach odpowiadał Schmuckemu tak mętnie, że Schmucke, ukrywając niepokój, myślał że Pons oszalał. Dla natury tak dziecinnej jak Pons, scena, jaką przeżył, nabierała rozmiarów katastrofy... Wzbudzić potworną nienawiść, tam gdzie chciał przynieść szczęście, to było zupełne zburzenie jego egzystencji. W oczach, w geście, w głosie prezydentowej poznał wreszcie śmiertelną wrogość.
Nazajutrz, pani Camusot de Marville powzięła wielką decyzję, której zresztą wymagały okoliczności i na którą prezydent się zgodził. Postanowiono dać Cecylji w posagu dobra Marville, pałacyk przy ulicy Hanowerskiej i sto tysięcy franków. Rano, prezydentowa wybrała się do hrabiny Popinot, rozumiejąc że na podobną porażkę trzeba odpowiedzieć gotowem małżeństwem. Opowiedziała o straszliwej zemście i ohydnej mistyfikacji uknutej przez Ponsa. Wszystko wydało się prawdopodobne, skoro się dowiedziano, iż pozorem zerwania było to, że Cecylja jest jedynaczką! Wreszcie prezydentowa umiejętnie błysnęła korzyścią, jaką dawałoby nazwisko Popinot de Marville w połączeniu z ogromnym posagiem. Wedle cen ziemi w Normandji, licząc dwa od sta, posiadłość ta przedstawiała wartość około dziewięciuset tysięcy franków, pałacyk zaś przy Hanowerskiej szacowano na dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Żadna rozsądna rodzina nie mogła odrzucić podobnego związku; toteż hrabiostwo Popinot przyjęli; poczem, jako ludzie mający interes w tem aby honor rodziny, w którą wchodzą, był nieskalany, przyrzekli pomoc w usprawiedliwieniu wczorajszej katastrofy.
Tak więc, u samego starego Camusot, dziadka Cecylji, wobec tych samych osób, które były tam przed kilku dniami i wobec których prezydentowa wyśpiewywała hymny na cześć Brunnera, taż sama prezydentowa, do której każdy bał się odezwać, śmiało podjęła wyjaśnienia.
— Doprawdy, rzekła, dzisiaj nie można być dość ostrożną gdy chodzi o małżeństwo, zwłaszcza gdy się ma do czynienia z cudzoziemcem.
— Czemuż to, pani prezydentowo?
— Cóż się państwu zdarzyło? spytała pani Chiffreville.
— Nie zna pani naszej przygody z tym Brunnerem, który miał czelność sięgać po rękę Cesi?... To syn karczmarza niemieckiego, bratanek handlarza króliczych skórek.
— Czy podobna? Pani, tak ostrożna!... rzekła jedna z pań.
— Ci awanturnicy są tak sprytni! Ale dowiedzieliśmy się o wszystkiem przez Berthiera. Ten Niemiec ma przyjaciela, jakiegoś biedaczynę, który dudli na flecie! żyje blisko z człowiekiem mającym zajazd przy ulicy du Mail, z jakimiś krawcami... Dowiedzieliśmy się, że prowadził najrozpustniejsze życie i że żaden majątek nie starczy dla nicponia, który już przepuścił schedę po matce.
— Ależ córeczka pani byłaby najnieszczęśliwsza w świecie!... rzekła pani Berthier.
— I kto go państwu przedstawił? spytała stara pani Lebas.
— To zemsta pana Pons; wprowadził do nas tego miłego jegomościa, aby nas wystawić na śmieszność... Ten Brunner, to znaczy Źródło (podano go nam za wielkiego pana!) jest dość niewyraźnego zdrowia, łysy, zęby zepsute; toteż wystarczyło mi go raz zobaczyć, aby nie mieć do niego zaufania.
— Ale ten majątek, o którym pani mówiła? spytała nieśmiało jakaś młoda kobieta.
— Nie jest tak znaczny jak mówią. Krawcy, właściciel zajazdu i on sam wyskrobali wszystko co mieli, aby założyć jakiś banczek... Co to dziś jest bank, zwłaszcza początkujący? To koncesja na zrujnowanie się. Kobieta kładzie się spać milionerką, a budzi się z tem co ma na sobie. Od pierwszego słowa, od pierwszego widzenia, mieliśmy wyrobione zdanie o tym panu, który nie zna naszych obyczajów. Po jego rękawiczkach, po kamizelce widać że to robotnik, syn niemieckiego szynkarza, bez delikatności uczuć, piwosz... I pali!... och, pani, dwadzieścia pięć fajek na dzień. Jaki byłby los mojej biednej Liii?... Drżę jeszcze cała. Bóg nas ocalił! Zresztą Cesi nie podobał się ten panicz... Czy mogliśmy się spodziewać podobnej mistyfikacji ze strony krewnego, domownika niemal, który jada u nas dwa razy na tydzień od dwudziestu lat! którego obsypaliśmy dobrodziejstwami i który tak dobrze grał komedję, że mianował Cesię swoją spadkobierczynią wobec pana ministra, wobec prezydenta najwyższego trybunału i generalnego prokuratora!... Ten Brunner i Pons porozumieli się, aby się nawzajem darzyć miljonami... Nie, ręczę wam, moje panie, wszystkie dałybyście się złapać na ten psi figiel muzykanta!
W ciągu kilku tygodni, zjednoczone rodziny Popinotów, Camusotów i ich popleczników odniosły łatwy tryumf, nikt bowiem nie wziął w obronę tego nędznika Ponsa, pasorzyta, obłudnika, skąpca, fałszywego poczciwca przywalonego powszechną wzgardą, uważanego za żmiję wygrzaną na łonie rodziny, za człowieka rzadkiej niegodziwości, za niebezpiecznego kuglarza, o którym należy zapomnieć.
W miesiąc po odkoszu fałszywego Wertera, biedny Pons, wstawszy po raz pierwszy z łóżka, do którego przykuła go nerwowa gorączka, przechadzał się w słońcu po bulwarach, wsparty na ramieniu Schmuckego. Na bulwarze du Temple nikt się już nie śmiał z dwóch dziadków do orzechów, widząc wycieńczenie jednego i wzruszającą troskliwość, jaką drugi okazywał wracającemu do zdrowia przyjacielowi. Doszedłszy do Boulevard Poissonière, Pons odzyskał rumieńce, oddychając tą atmosferą bulwarów, których powietrze ma taką żywotność; gdzie bowiem roi się od ludzi, tam unosi się jakiś ożywczy fluid. W Rzymie zauważono iż plugawe ghetto, gdzie mrowią się Żydzi, nie podlega mala aria. Może i widok tego, co niegdyś tak lubił codziennie oglądać, wielkie widowisko Paryża, oddziaływało na chorego. Naprzeciw Varietés, Pons puścił ramię Schmuckego, szli bowiem pod rękę, ale od czasu do czasu rekonwalescent oddalał się od przyjaciela, aby się przyjrzeć świeżo wystawionym nowościom. Wtem spotkał się twarz w twarz z Popinotem, do którego zbliżył się z największem uszanowaniem, ex-minister bowiem był jednym z ludzi, których Pons czcił i poważał najwięcej.
— A, panie, odparł surowo par Francji, nie rozumiem że pan masz tak mało taktu, aby się witać z człowiekiem spowinowaconym z rodziną, którą próbowałeś okryć hańbą i śmiesznością. To była zemsta, jaką tylko artyści umieją wymyślić... Wiedz pan, że od dzisiejszego dnia jesteśmy sobie obcy. Hrabina Popinot podziela oburzenie, jakiem pańskie postępowanie u państwa de Marville przejęło całe towarzystwo.
Były minister oddalił się, zostawiając Ponsa niby rażonego gromem. Nigdy namiętność, ani sprawiedliwość, ani polityka, ani wielkie siły społeczne nie troszczą się o osobę w którą uderzają. Mąż stanu, któremu interes rodzinny nakazywał zmiażdżyć Ponsa, nie zauważył wycieńczenia tego groźnego wroga.
Dzo dopie, mój pietny bżyjadzielu? spytał Schmucke blednąc narówni z Ponsem.
— Nowy cios w serce, odparł nieborak wspierając się na ramieniu Schmuckego. Zdaje się, że tylko Bóg ma prawo robić dobrze, i dlatego wszyscy co go chcą wyręczać są tak okrutnie ukarani.
Ten sarkazm artysty był ostatnim wysiłkiem przezacnego człowieka, który chciał rozproszyć przerażenie malujące się na twarzy przyjaciela.
I ja tag myźlę, odparł z prostotą Schmucke.
Zajście to było niewytłumaczone dla Ponsa, któremu ani Camusotowie ani Popinotowie nie przesłali zawiadomienia o ślubie Cecylji. Na Boulevard des ltaliens Pons ujrzał pana Cardot. Ostrzeżony oświadczeniem para Francji, Pons nie ośmielił się zaczepić człowieka, u którego, w zeszłym roku, bywał co dwa tygodnie na obiedzie. Poprzestał na tem, że mu się ukłonił, ale mer i poseł miasta Paryża zmierzył Ponsa oburzonym wzrokiem, nie oddając mu ukłonu.
— Spytaj go, co oni mają wszyscy przeciw mnie, rzekł nieborak do Schmuckego, który znał szczegółowo katastrofę przyjaciela.
— Panie pośle, zagadnął chytrze Schmucke Cardota, mój przyjaciel Pons podniósł się właśnie z choroby, zapewne go pan nie poznał?
— Owszem, doskonale.
— — Ale co pan ma mu do zarzucenia?
— Przyjaciel pański to potwór niewdzięczności; człowiek który, jeżeli żyje jeszcze, to dlatego, że, jak mówi przysłowie, co ma wisieć, nie utonie. Świat ma rację, że się wystrzega artystów, są źli i złośliwi jak małpy. Pański przyjaciel próbował shańbić własną rodzinę, zgubić reputację młodej panienki, aby się zemścić za niewinny żarcik. Nie chcę mieć z nim nic do czynienia, będę się starał zapomnieć że go znałem, że istnieje. Te uczucia podzielają wszyscy członkowie mojej rodziny, jego rodziny, oraz ludzie którzy czynili imć Ponsowi ten zaszczyt, że go przyjmowali w swoim domu...
— Ależ panie, pan jest dżłofieg rozsątny; jeżeli pan pozwoli, fytłumadżę panu całą sprawę...
— Zostań pan, jeżeli masz ochotę, jego przyjacielem, to panu wolno, odparł Cardot; ale nie posuwaj się dalej, bo uprzedzam pana, że tę samą opinję powezmę o każdym, kto go spróbuje tłumaczyć lub bronić.
Uzbrajietlifić ko?
— Tak, gdyż jego postępowanie jest nie do usprawiedliwienia, jest bez nazwy.
Po tem orzeczeniu, poseł departamentu Sekwany odszedł, nie chcąc słuchać więcej.
— Mam już dwie władze przeciw sobie, rzekł z uśmiechem biedny Pons, kiedy mu Schmucke powtórzył bezlitosny wyrok.
— Wszystko jest przeciw nam, odparł boleśnie Schmucke. Chodźmy stąd, aby nie zbodgadź innych pytląd...
Pierwszy to raz w swojem życiu iście owczem, Schmucke wymówił podobne słowa. Nigdy nic nie zakłóciło jego anielskiej dobrotliwości; byłby się uśmiechnął naiwnie do wszystkich nieszczęść, które spadłyby na niego samego; ale patrzeć na krzywdy swego wzniosłego Ponsa, tego zapoznanego Arystydesa, tego zrezygnowanego genjusza, tę duszę bez żółci, ten skarb dobroci, to szczere złoto!... czuł w sobie oburzenie Alcesta i nazywał amfitrjonów Ponsa bydlętami! U tej łagodnej natury, odruch taki równał się wszystkim szałom Rolanda. Z roztropną przezornością, Schmucke pociągnął Ponsa z powrotem ku bulwarowi du Temple; Pons dał się prowadzić, nieborak był jak owi szermierze, którzy nie liczą już ciosów. Przypadek nie oszczędził niczego biednemu muzykowi. Lawina, która toczyła się na niego, miała zawierać wszystko: Izbę parów, Izbę posłów, rodzinę, obcych, silnych, słabych, niewinnych!
Na bulwarze Poissonnirèe, wracając do domu, Pons spotkał córkę tegoż pana Cardot, młodą kobietę, która zaznała dość nieszczęść aby być pobłażliwą. Popełniwszy błąd[15] utrzymany w tajemnicy, stała się niewolnicą męża. Ze wszystkich pań, w których domu Pons jadał obiady, jedyną panią Berthier nazywał po imieniu; mówił jej: „Felisiu!“ i miał niekiedy uczucie, że ona go rozumie. Ta łagodna istota była wyraźnie nierada, że spotyka kuzyna Ponsa; mimo bowiem braku wszelkich węzłów z rodziną drugiej żony jej krewniaka, starego Camusot, tolerowano to „kuzynostwo“. Ale, nie mogąc go ominąć, Felicja Berthier przystanęła przed schorowanym Łazarzem.
— Nie miałam cię za złego człowieka, kuzynie; ale, jeśli z wszystkiego co słyszę o tobie, bodaj ćwierć jest prawdą, jesteś człowiek bardzo fałszywy... Och! nie tłumacz się! dodała żywo, widząc że Pons chce mówić; to bezcelowe dla dwóch przyczyn: popierwsze, ja nie mam prawa oskarżać, ani sądzić, ani potępiać nikogo, wiedząc z własnego doświadczenia, ile ci którzy wydają się najwinniejsi, mogą mieć na swoje usprawiedliwienie; powtóre, twoje perswazje nie zdałyby się na nic. Mąż mój, który spisywał intercyzę panny de Marville i wicehrabiego de Papinot, jest na ciebie oburzony; gdyby wiedział że odezwałem się do ciebie bodaj słowo, że rozmawiałam z tobą ostatni raz, skrzyczałby minie. szyscy są przeciw tobie.
— Widzę to, pani! odparł sztucznym głosem biedny muzyk, kłaniając się z szacunkiem żonie rejenta.
I ruszył z wysiłkiem w stronę ulicy Normandżkiej, opierając się na ramieniu Schmuckiego tak ciężko, iż stary Niemiec odgadł, że przyjaciel walczy bohatersko z zupełnym upadkiem sił. To trzecie spotkanie było niby wyrok wydany przez baranka spoczywającego u stóp Boga; gniew tego anioła ubogich, symbolu ludów, jest ostatniem słowem Nieba. Dwaj przyjaciele doszli do domu nie zamieniwszy słowa. W pewnych okolicznościach można tylko czuć swego przyjaciela obok siebie. Pociecha wyrażona w słowach drażni ranę, odsłania jej głębię. Stary pianista posiadał, jak widzicie, genjusz przyjaźni, delikatności tych, którzy, wiele wycierpiawszy, znają obyczaje cierpienia.
Przechadzka ta miała być ostatnim spacerem biednego Ponsa. Chory wpadł z jednej choroby w drugą. Był on temperamentu krwisto-żółciowego; żółć przelała się do krwi, wywiązało się ostre cierpienie wątroby. Te dwie kolejne choroby to były jedyne jakie przeszedł w życiu; nie znał żadnego lekarza; zaczem, w myśli zawsze zrazu najlepszej, wręcz macierzyńskiej, współczująca i oddana Cibot sprowadziła lekarza tutejszego. W Paryżu, w każdej dzielnicy jest lekarz, którego nazwisko i mieszkanie znają jedynie ubodzy, drobne mieszczaństwo, odźwierni, i którego tem samem nazywają tutejszym. Lekarz ten, pomagający przy parodach, puszczający krew, jest w medycynie tem, czem w Drobnych ogłoszeniach służąca do wszystkiego. Zmuszony być dobrym dla biednych, posiadający sporo doświadczenia, lekarz taki cieszy się sympatją. Doktór Poulain, sprowadzony przez panią Cibot i przyjęty przez Schmuckego, którego niedawno leczył, wysłuchał jednem uchem lamentów starego muzyka, który drapał się całą noc, straciwszy wszelkie czucie skóry. Stan oczu obwiedzionych żółtą obwódką zgadzał się z tym objawem.
— Musiał pan mieć temi dniami jakieś silne zmartwienie, rzekł doktór do chorego.
— Niestety, tak, odparł Pons.
— Ma pan chorobę, której ten pan ledwo uniknął, rzekł wskazując Schmuckego: żółtaczkę; ale to minie, dodał doktór Poulain pisząc receptę.
Mimo tych pocieszających słów, doktór objął chorego owem hipokratycznem spojrzeniem, w którem wyrok śmierci, mimo że osłonięty zdawkowem współczuciem, zawsze zdradzi się oczom mającym interes w tem aby wiedzieć prawdę. Toteż pani Cibot, która zatopiła w oczach doktora badawcze spojrzenie, nie dała się omylić akcentowi lekarskiej pociechy ani obłudnej fizjognomji doktora Poulain i wyszła za odchodzącym.
— Czy pan myśli, że to minie? spytała pani Cibot w sieni.
— Droga pani Cibot, wasz pan jest stracony, nie z powodu ulania żółci, ale z przyczyny niemocy moralnej. Przy wielu staraniach możeby się wygrzebał; trzebaby go wywieźć, zabrać gdzie w podróż...
— A za co?... rzekła odźwierna. Całej parady ma tylko swoją posadę, a przyjaciel jego żyje z drobnej renty wypłacanej mu przez jakieś wielkie damy, bardzo litosierne, którym podobno oddał jakieś usługi. To istnych dwoje dzieci, któremi opiekuję się od dziesięciu lat.
— Całe życie patrzę na ludzi, którzy umierają nie ze swej choroby, ale z tej wielkiej i nieuleczalnej rany, braku pieniędzy. Na iluż poddaszach, zamiast wziąć, za wizytę, muszę jeszcze zostawić pięć franków na kominku!...
— Zacny pan Poulain!... rzekła pani Cibot. Ach, gdybyś pan miał szto tysięczy franków renty, jak mają niektóre kutwy w naszej dzielnicy, isztne Judasze z piekła rodem, byłbyś pan niby ten dobry Bóg na ziemi!
Lekarz, który, dzięki szacunkowi odźwiernych, zdołał sobie wyrobić małą klientelę, ledwie starczącą na jego potrzeby, podniósł oczy do nieba i podziękował pani Cibot miną godną Tartufa.
— Powiada pan tedy, zacny panie Poulain, że przy starannej opiece drogi chory mógłby wyzdrowieć?
— Tak, o ile zmartwienie, którego doznał, nie podkopało zbytnio sił moralnych.
— Niebożątko! kto jego mógł żmartwić? Żacne to takie, że tylko jeden jeszcze podobny jest na tym świecie: przyjaciel jego, pan Schmucke! Muszę ja szpenetrować, czo się tu święci! Już ja potrafię zmyć głowę tym, co wylali żółć memu panu...
— Słuchajcie, droga pani Cibot, rzekł lekarz, który zatrzymał się jeszcze przed bramą, główna właściwość choroby waszego pana, to jego ustawiczna niecierpliwość bez przyczyny; że zaś niema widoków aby wziął pielęgniarkę, pani musi go doglądać. Zatem...
— To o panu Ponsie państwo mówicie? zapytał tandeciarz palący fajkę.
I wstał ze słupka przy bramie na którym siedział, aby wziąć udział w rozmowie.
— Tak, ojcze Remonencq! odparła pani Cibot.
— No to ja powiem, że on jest bogatszy niż pan Monistrol i inni najwięksi starożytnicy... Znam ja się na tem na tyle, aby wam zaręczyć, że ten człowiek ma w domu skarby!
— Tak? a ja myślałem, że wy sobie żartujecie ze mnie, kiedy wam pokazałem w nieobecności moich panów wszystkie te rupiecie, odparła pani Cibot.
W Paryżu, gdzie bruki mają uszy a bramy język, gdzie pręty w oknach mają oczy, niema nic niebezpieczniejszego niż rozmawiać przed bramą. Ostatnie słowa które się tam wymienia, będące dla rozmowy tem co post-scriptum dla listu, zawierają niedyskrecje równie niebezpieczne dla tych co je uronią jak i dla tych co je usłyszą. Jeden przykład wystarczy dla potwierdzenia prawdy zawartej w mojej historji.
Pewnego dnia, jeden z pierwszych fryzjerów Cesarstwa (epoki, w której mężczyźni starannie pielęgnowali włosy) wychodził z domu, gdzie właśnie czesał piękną kobietę i gdzie miał klijentelę bogatych lokatorów. Wśród tych, kwitnął pewien stary kawaler, obarczony gospodynią, która nienawidziła spadkobierców swego pana. Ów ex-młodzieniec, zachorowawszy ciężko, zebrał u swego łoża najsławniejszych lekarzy, którzy nie nazywali się jeszcze wówczas książętami wiedzy. Przypadkowo, lekarze wyszli z domu równocześnie z fryzjerem. Żegnając się przed bramą, mówili zupełnie otwarcie, jak mówią między sobą wówczas, gdy skończy się komedja nazwana konsyljum.
— To człowiek stracony, rzekł doktór Haudry.
— Nie pociągnie ani miesiąca... dodał Deaplein. Chybaby cud.
Fryzjer usłyszał. Jak wszyscy fryzjerzy, utrzymywał stosunki ze służbą. Party potworną chciwością, pędzi natychmiast do mieszkania marcowego kawalera i przyrzeka gospodyni okrągłą sumkę, jeśli zdoła nakłonić chorego do zamienienia większej części majątku na dożywotnią rentę. W majątku umierającego, liczącego zresztą pięćdziesiąt sześć Jat (które mogły się liczyć podwójnie z przyczyny kampanji miłosnych), znajdował się wspaniały dom przy ulicy Richelieu, wart wówczas dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Dom ten, przedmiot pożądliwości fryzjera, przeszedł w jego ręce w zamian za rentę trzydziestu tysięcy. Działo się to w r. 1806. Ów fryzjer, dziś siedemdziesięcioletni, płaci jeszcze tę rentę w r. 1846. Ponieważ ex-młody człowiek ma lat dziewięćdziesiąt sześć, jest zdziecinniały i zaślubił swoją gosposię, może pociągnąć jeszcze długo; że zaś fryzjer dał gospodyni w łapę jakieś trzydzieści tysięcy, interes ten kosztuje go więcej niż miljon; ale dom wart jest dziś ośmset do dziewięciuset tysięcy.
Idąc w ślady owego fryzjera, tandeciarz podchwycił ostatnie słowa, rzucone przez Brunnera Ponsowi, w dniu gdy ten feniks oblubieńców spotkał się z Cecylją; zapragnął tedy obejrzeć muzeum Ponsa. Remonencq żył dobrze z Cibotami; wprowadzono go do mieszkania dwóch przyjaciół w ich nieobecności. Olśniony tyloma bogactwami, Remonencq ujrzał tu interes do zrobienia, co znaczy w gwarze kupieckiej widoki na okradzenie kogoś, i medytował nad tem od kilku dni.
— Tak dalece nie żartuję, odparł, że pogadamy jeszcze o tem, i jeżeli to dobre panisko zgodzi się na pięćdziesiąt tysięcy, postawię pani koszyk niezłego wina...
— Serjo? rzekł doktór, pięćdziesiąt tysięcy franków dożywocia!... Ależ, jeśli ten nieborak będzie miał tyle pieniędzy, wówczas, przy mojej kuracji, pod opieką pani Cibot, może się wygrzebać... gdyż cierpienia wątroby to właściwość bardzo ostrych temperamentów.
— Czy ja powiedziałem pięćdziesiąt? Ale jeden pan, tu na progu, ofiarowywał mu siedemset tysięcy i to za same obrazy, tak!
Słysząc te słowa Remonemcqua, pani Cibot spojrzała na doktora Poulain w dziwny sposób; w piwnych jej oczach djabeł rozpalał posępne ognie.
— Et! niema co słuchać takich bredni, odparł lekarz, rad że pacjent będzie miał z czego opłacić przyszłe wizyty.
— Panie doktorze, gdyby pani Cibot teraz, póki pan leży w łóżku, pozwoliła mi sprowadzić eksperta, jestem pewien, że w dwie godziny znajdę pieniądze, choćby chodziło o siedemset tysięcy...
— Dobrze, mój przyjacielu! odparł doktór. Do widzenia, pani Cibot, niech pani pamięta nie drażnić chorego; trzeba się uzbroić w cierpliwość, bo wszystko go będzie drażnić, męczyć, nawet pani opieka; bądź pani przygotowana, że niczem mu nie dogodzisz...
— Musiałby być bardzo grymaiśny, rzekła odźwierna.
— Zatem słuchaj mnie pani dobrze, dodał lekarz z powagą. Życie pana Ponsa jest w rękach tych, którzy go będą pielęgnowali; toteż będę go odwiedzał codzień, może dwa razy dziennie. Od niego będę zaczynał moje wizyty...
Z głębokiej obojętności jaką żywił dla losu ubogich pacjentów, lekarz przeszedł nagle do najtkliwszej pieczołowitości, osądziwszy z zapału spekulanta, że majątek ten jest „wielce prawdopodobny.
— Będzie miał opiekę jak król, odparła pani Cibot z udanym zapałem.
Odźwierna zaczekała aż lekarz skręci w ulicę, zanim podjęła rozmowę z tandeciarzem. Remonemcq kończył fajkę, wsparty o drzwi sklepu. Pozycję tę zajął nie bez zamiaru: chciał, aby odźwierna podeszła do niego.
Sklep ten, niegdyś zajmowany przez kawiarnię, pozostał taki, jakim Remonencq go zastał. Na długim szyldzie, jaki wieńczy okna wszystkich nowoczesnych sklepów, widniał jeszcze napis: Kawiarnia normadzka. W pustem miejscu pod tym napisem, jakiś czeladnik malarski wymalował Remonencqowi, zapewne gratis, te słowa: Remonencq kupuje stare żelastwo i inne rzeczy okazyjnie. Oczywiście, lustra, stoły, taburety, półki, całe urządzenie Kawiarni Normandzkiej wyprzedano. Remoneneq objął, za sześćset franków, goły sklep, pokoik za sklepem, kuchnię i jeden pokój na półpiętrze, gdzie dawniej sypiał garson; resztę mieszkania należącego do Kawiarni Normandzkiej wynajęto komu innemu. Z dawnej elegancji kawiarza zostało jedynie gładkie zielone obicie oraz żelazna balustrada przed wystawą.
Osiadłszy tam w r. 1831 po rewolucji lipcowej, Remonencq wystawił zrazu w oknie połamane dzwonki, popękane półmiski, stare żelazo, stare wagi, dawne ciężarki wzbronione przez prawo mocą nowych rozporządzeń, których jedynie Państwo nie przestrzega, zostawia bowiem w obiegu monety jedno i dwususowe z czasu Ludwika XVI. Następnie, Owernjak ten, szczwany jak pięciu Owernjaków, zaczął kupować statki kuchenne, stare ramy, stare bronzy, nadbitą porcelanę. Nieznacznie, wciąż się napełniając i opróżniając, sklep podniósł się co do gatunku. Kramarz trzymał się tego cudownego i pewnego systemu, którego skutki widoczne są oczom przechodniów, natyle filozoficznie nastrojonych aby studjować rosnący postęp towarów, zdobiących te inteligentne sklepy. Po blasze, kinkietach, skorupach, następują ramy i bronzy. Potem przychodzi porcelana. Niebawem, sklep na chwilę przedstawiający rupieciareum, wyrasta w muzeum. Wreszcie, pewnego dnia, zakurzona szyba staje się przejrzysta, wnętrze odrestaurowane, Owernjak porzuca aksamitną kurtkę, wdziewa surdut! Sprawia wrażenie smoka strzegącego skarbu; otaczają go arcydzieła, zrobił się znawcą, dziesięciokrotnie pomnożył swój kapitalik i nie da się już złapać na żaden podstęp, zna wszystkie arkana rzemiosła. Potwór sterczy tam niby stara baba pośród dwudziestu młodych dziewcząt które stręczy publiczności. Piękno, cuda sztuki obojętne są temu człowiekowi, sprytnemu i pospolitemu zarazem, który oblicza zyski i terroryzuje nieświadomych. Stawszy się komedjantem, udaje przywiązanie do swoich obrazów, inkrustacyj, albo udaje biedę, albo zmyśla ceny kupna, ofiarowuje się pokazać rejestry licytacyjne. To istny Proteusz: równocześnie Jocrisse, Janot, Mandor, Harpagon albo Nikodem.
W trzecim roku, można było widzieć u Remonencąua niebrzydkie zegary, zbroje, stare obrazy. W czasie jego nieobecności, sklepu pilnowała gruba baba, bardzo brzydka, jego siostra, która na jego wezwanie przyszła pieszo ze swoich stron. Osoba ta, półidjotka o tępem spojrzeniu, ubrana jak bożek jąpoński, nie opuściła nigdy ani centyma z ceny którą brat oznaczył; zajmowała się przytem gospodarstwem i rozwiązywała problem, na pozór fantastyczny, żywienia się mgłą Sekwany. Remonencą i jego siostra żyli chlebem i śledziami, obierzynami, resztkami jarzyn zebranemi w kupach śmieci wyrzucanych z garkuchni. Nie wydawali we dwoje, łącznie z chlebem, ani dwunastu su dziennie, które w dodatku siostra zarabiała przędąc lub szyjąc.
Ten początek sklepu Remonencqua, który przybył do Paryża aby zastać posłańcem i który od r. 1825 do 1831 załatwiał posyłki antykwarjuszom i kotlarzom, jest historją wielu handlarzy starożytności. Żydzi, Normandczycy, Owernjacy i Sabaudczycy, te cztery rasy ludzi mają jednakie instynkty, dochodzą do majątku w ten sam sposób. Nic nie wydawać, zadowalać się drobnym zyskiem, gromadzić zyski i procenty, to ich zasada. I dobra zasada.
W tej chwili, Remonencq, pogodziwszy się z dawnym pryncypałem, Monistrolem, mając stosunki z wielkimi kupcami, żerował w obwodzie Paryża, obejmującym, jak wam wiadomo, przestrzeń czterdziestomilową. Po czternastu latach, posiadał sześćdziesiąt tysięcy franków i sklep dobrze zaopatrzony. Nie mogąc liczyć na klijentelę przy ulicy Normandzkiej, której się trzymał dla niskiego komornego, sprzedawał swój towar kupcom, poprzestając na umiarkowanym zysku. Wszystkie sprawy załatwiał w swej Owernjackiej gwarze. Człowiek ten miał jedno marzenie! pragnął otworzyć sklep na bulwarach, zostać bogatym antykwarjuszem i traktować wprost z amatorami. Czaił się w nim zresztą niebezpieczny handlowiec. Twarz jego okrywała brudna powłoka powstała z opiłków żelaza i przylepiona potem, wszystko bowiem robił sam. Fizjognomja jego stała się przez to tem bardziej nie do odcyfrowania; nawyk trudów fizycznych dał jej ów stoiczny spokój starych wiarusów z r. 1799. Fizycznie, Remonencq był to człowiek niski i chudy; stalowy błękit jego świńskich oczek błyszczał skupioną chciwością, drwiącą przebiegłością Żydów, ale bez ich udanej pokory, podszytej głęboką wzgardą dla chrześcijan.
Stosunek Cibotów i Remonencqów był to stosunek dobroczyńców i obdarowanych. Pani Cibot, przekonana o nędzy pary Owernjaków, sprzedawała im niewiarygodnie tanio resztki Schmuckego i Cibota. Remonencqowie płacili za funt skórki i ośrodka z chleba półtrzecia centyma, półtora centyma za miseczkę kartofli, i tak dalej. Chytry Remonencą nigdy jakoby nic nie kupował na swój rachunek. Zawsze działał w imieniu Monistrola i biadał na bogatych handlarzy, że go zjadają; to też Cibotowie szczerze żałowali Remonencqów. Przez jedenaście lat Owernjak nie zużył jeszcze swej aksamitnej kurtki, aksamitnych spodni i aksamitnej kamizelki; ale te trzy części odzieży, właściwe Owernjakom, były pocentkowane łatami wstawionemi darmo przez Cibota. Jak z tego widać, nie wszyscy Żydzi są z plemienia Izraela.
— Czy wy nie żartujecie ze minie, Remonencq? rzekła odźwierna. Czy to możliwe, aby pan Pons miał taki majątek i żył jak żyje? Toć on nie ma w domu ani sztu franków.
— Amatorzy są wszystko takie, odparł sentencjonalnie Remonencq.
— Więc wy naprawdę sządzicie, że mój pan ma tego w domu za siedemszet tysięcy?
— W samych obrazach... Jest tam jeden, za który gdyby chciał pięćdziesiąt tysięcy, znalazłbym je, choćbym się miał powiesić. Pamiętasz pani te małe ramki z emaljowanej miedzi, w nich czerwony aksamit, a na nim portrety?... To są emalje Petitota, za które pan minister, były drogista, płaci po tysiąc talarów sztuka...
— Jest tego trzydzieści w dwóch ramach! rzekła odźwierna, której oczy otwarły się szeroko.
— No więc, osądź pani z tego o jego bogactwach!
Pani Cibot uczuła zawrót głowy; zmieniła front. W jednej chwili powzięła myśl, aby wymóc na dobrym Ponsie jaki zapis dla siebie, na wzór owych gospodyń, których dożywocia tyle budziły zawiści w dzielnicy. Już w myśli mieszkała pod Paryżem, królowała w dworku, gdzie pędziła ostatnie lata, obsługiwana jak królowa, z zacnym Cibotem, zasługującym na tyle szczęścia, jak wszystkie anioły zapomniane, niezrozumiane.
W nagłym i szczerym odruchu odźwiernej, Remonencq ujrzał pewność powodzenia. W rzemiośle myszkującego za antykami, który szuka okazji i nabywa tanio od nieświadomych, główna trudność jest w tem, aby się wcisnąć do domów. Niepodobna sobie wyobrazić chytrości godnych Skapena, sztuczek Sganarela i przymilności Doryny, na jakie zdobywają się tacy szperacze, aby się dostać do gniazdka mieszczucha. Są to komedje godne teatru, a zawsze oparte, jak tutaj, na chciwości służby. Za trzydzieści franków gotówką lub w towarze, sługusy, zwłaszcza na wsi lub na prowincji, ułatwiają kupno, na którem taki szperacz zarabia tysiąc lub dwa. Gdyby opowiedzieć dzieje zdobycia jakiegoś starego serwisu sewrskiego, albo pâte tendre, okazałoby się że wszystkie chytrości dyplomatyczne kongresu monasterskiego, cała inteligencja rozwinięta w Ninrwegen, w Utrechcie, w Ryswiku, w Wiedniu, blednie wobec sprytu szperaczy, których humor jest o wiele szczerszy od humoru dyplomatów. Tacy pośrednicy posiadają sposoby wdzierające się w otchłanie osobistego interesu równie głęboko, jak środki szukane tak mozolnie przez ambasadorów aby skłonić do zerwania najświętszych przymierzy.
— Tęgo podgrzałem Cibotową, rzekł Remonencq do siostry, która zajmowała zwykłe miejsce na wytłoczonem słomianem krześle. A teraz pójdę się poradzić jedynego który się na tem zna, naszego poczciwego Żyda, który nam pożyczył tylko na piętnaście od sta!
Remonencq przejrzał serce Cibotowej. U kobiet tego typu, chcieć to znaczy działać; nie cofają się przed żadnym środkiem do celu; przechodzą od najzupełniejszej uczciwości do największego łotrostwa, w jednej chwili. Uczciwość, jak wszystkie zresztą nasze uczucia, należałoby podzielić na uczciwość bierną i czynną. Bierną byłaby uczciwość takich Cibotów, którzy są uczciwi, póki się im nie nastręczy sposobność zbogacenia. Czynną byłaby ta, która wciąż tkwi po kolana w pokusie, a nie ulega, jak np. uczciwość inkasenta. Mnóstwo złych intencyj wdarło się w myśl i serce odźwiernej przez śluzę interesu otwartą szatańskiem słówkiem antykwarza. Cibotowa pobiegła, pofrunęła raczej, ze swej izdebki do mieszkania swoich panów i ukazała się, z maską czułości na twarzy, w progu pokoju gdzie jęczeli Pons i Schmucke. Widząc wchodzącą posługaczkę, Schmucke dał jej znak aby nie zdradziła w przytomności chorego prawdziwej opinji doktora; ten przyjaciel, ten wzniosły Niemiec, wyczytał w oczach doktora prawdę. Odźwierna odpowiedziała ruchem głowy wyrażającym głęboką boleść.
— I cóż, drogi panie Pons, jakże się pan czuje? spytała Cibotowa.
Odźwierna stanęła w nogach łóżka, wsparłszy się pod boki, z oczami miłośnie utkwionemu w chorego; ale jakie z nich tryskały iskry!
— Źle, bardzo źle! odparł biedny Pons, nie czuję najmniejszego apetytu. — Och! ten świat! ten świat! wykrzykiwał ściskając rękę Schmuckego, który, siedząc w głowach, trzymał dłoń Ponsa i z którym z pewnością chory musiał rozmawiać o przyczynach swej choroby. — Lepiej byłbym zrobił, mój dobry Schmucke, słuchając twojej rady, jadając tu codzień od naszego poznania! wyrzekając się tego świata który przejechał po mnie jak ciężarowy wóz po jajku, i za co?...
— No, no, mój dobry panie, żadnych lamentów, rzekła Cibotowa. Doktór powiedział mi prawdę...
Schmucke pociągnął odźwierną za suknię.
— Et, może się pan z tego wygrzebać, ale przy wielgiem sztaraniu... Bądź pan szpokojny, ma pan przy szobie dobrego przyjaciela, i, nie chwalączy się, kobietę, która będzie pana pielęgnowała jak matka szwoje pierworodne. Wydobyła Cibota z takiej choroby, że już go doktór Poulain pochował, już go chciał nakryć prześcieradłem, już go odstąpiono jak nieboszczyka!... No, panu, chwalić Boga, daleko do tego, mimo że pan jest doszyć chory; niech pan liczy na mnie... wyciągnę pana z tego bodaj szama jędrna. Leż pan spokojnie, nie kręć się pan tyle.
Naciągnęła kołdrę ma ręce chorego.
— Nie bój się pan, mówiła, pan Schmucke i ja będziemy siedzieli noczami przy panu... Będzie pan miał lepszą opiekę niż książę... a zresztą sztać pana na to aby sobie niczego nie odmawiać w chorobie... Porożumiałam się już z Cibotem, bo czóżby to niebożątko robiło beżemnie!... No, alem mu wyperswadowała; tak pana kochamy oboje z mężem, że pozwolił abym tu czuwała w nocy... Dla mężczyzny takiego jak on, to nielada ofiara, o!... Kocha minie tak jak w pierwszy dzień po ślubie. Szama nie wiem czo on ma takiego! to to sztróżowskie życie! wciąż jedno obok drugiego, wciąż razem!... Niechże się pan tak nie odkrywa!... wykrzyknęła przyskakując i podciągając kołdrę Ponsowi na piersi. Jeżeli pan nie będzie słuchał, jeżeli pan nie będzie robił wszystkiego co każe pan Poulain, który jest, trza panu wiedzieć, dobry jak sam ten Pambóg, odrzekam się wszystkiego... Trzeba mnie szluchać...
Dag, bani Dzipod, pęcie bani zluchał, odparł Schmucke, po on chce szydź tla sfeko bżyjadziela Schmuckego, rędżę sa do.
— Zwłaszcza niech się pan nie niecierpliwi, mówiła Cibotowa, bo już pańska choroba dosyć pana uszposzabia do tego, niema czo jej jeszcze pomagać. Bóg nam zsyła nasze cierpienia, moje drogie panisko, karze nas za nasze winy... Ma pan pewno jakie grzeszki na sumieniu?...
Chory poruszył przecząco głową.
— Och! nie gadaj pan, musiał się pan bałamucić za młodu, figle, romansze, może pan ma gdzieś po świecie owocz szwoich amorów, bez dachu, beż domu, beż chleba... Och, te mężczyzny! Kocha to jeden dzień, a potem fiut! nie myśli to już o niczem, nawet o paru groszach na mamkę!... Biedne kobiety!...
— Nikt mnie nie kochał na świecie; jeden Schmucke i moja biedna matka, rzekł smutno Pons.
— Et, nie był ż pana święty! był pan młody i musiałeś pan być ładny chłopiec, kiedyś miał dwadzieścia lat. I szercze ma pan dobre... dalibóg ja byłabym pana kochała...
— Zawsze byłem brzydki jak ropucha! rzekł Pons w rozpaczy.
— Mówi pan tak przez szkromność, bo pan ma to do siebie, że pan jest bardzo szkromny.
— Ale nie, droga Cibot, powtarzam pani, byłem zawsze brzydki, nikt mnie nie kochał...
— Także gadanie!... rzekła odźwierna. Chcze pan wmówić we mnie, że pan jest, w pańskim wieku, jak ta lelija... Gadaj pan żdrów! muzykant! ż teatru! Żeby mi to kobieta mówiła, teżbym nie uwierzyła.
Bani Dzipod! traźni go bani! wykrzyknął Schmucke, widząc że Pons wije się na łóżku jak robak.
— I pan też byłbyś cicho! Jesteście dwa stare ladaczo... Brzydkieście są, to prawda, ale każda potwora znajdzie szwego amatora, powiada przysłowie! Cibot rozkochał w sobie jedną z najładniejszych dziewcząt w Paryżu... a pan jest dużo przystojniejszy od niego... Ananas z pana!... Czo tu gadać, broiło się, broiło! a teraż Bóg pana karze za to, żeś pan opuścił swoje dzieci, jak Abraham.
Chory, wyczerpany, znalazł jeszcze siłę aby zaprzeczyć gestem.
— Ale bądź pan spokojny, to panu nie przeszkodzi dożyć lat Matużalema.
— Ależ dajże mi pani spokój! krzyknął Pons. Nigdy nie zaznałem, co to miłość!... nie miałem dzieci, jestem sam na świecie.
— Nie, naprawdę?... spytała odźwierna. Bo pan jeszt taki dobry, a kobiety, widzi pan, umieją czernić dobroć, to je przywiązuje... więc zdawało mi się, że nie bez tego aby pan, ża swoich młodych lat...
— Zabiera ją! szepnął Pons Schmuckemu, drażni mnie.
— No to pan Schucke z pewnością musi mieć dzieci.. Wszyscyście tacy, wy, stare kawaliry...
— Ja! krzyknął Schmucke zrywając się na równe nogi; ależ...
— Ta ta ta, pan także nie ma żadnego dziedziczą? Obaście tak wyrosły jak te grzyby z ziemi...
— No, chodź pani! odparł Schmucke.
Zacny Niemiec ujął bohatersko panią Cibot wpół i zaciągnął ją do salonu, nie zważając na krzyki.
— W pańskim wieku, chcze pan skrzywdzić biedną kobietę! krzyczała Cibotowa, miotając się w objęciach Schmuckego.
Nie gżydż bani!
— I to pan, niby to lepszy od tamtego! Gdzież ja miałam głowę, aby mówić o miłości sztarym, co nigdy nie poszmakowały kobiety! Obudziłam w tobie żądze, potworze, krzyczała widząc że oczy Schmuckego błyszczą z gniewu. Na pomoc! gwałczą mnie.
Klubiaź bani! odparł Niemiec. Mów-że, co powiedział doktór?
— Pan się tak pastwi nademną, rzekła płacząc Cibotowa skoro odzyskała wolność, a ja za obu panów byłabym w ogień skoczyła! Dobrze to powiadają, że mężczyzna, to jak ten żbój... Święta prawda! Ten nieboże Cibot nie umiałby się tak wziąć do kobiety... Ja, co was uważałam niby swoje dzieci, bo nie mam dzieci, i nie dalej jak wczoraj mówiłam do męża: „Moja duszo, Pan Bóg dobrze wiedział co robi nie dając nam dzieci, bo tam na górze mam dwoje!“ Tak, na świętą mękę pańską, na duszę mojej matki, tak mu mówiłam...
Ale dzo bofieciał togdór? z wściekłością spytał Schmucke, który po raz pierwszy w życiu tupnął nogą.
— Powiedział, odparła pani Cibot ciągnąc Schmuckego do jadalni, powiedział, że nasz drogi, ukochany chory mógłby to przypłacić życiem, gdyby nie miał sztarannej opieki: ale ja jestem tutaj, mimo pańskiego brutalstwa, bo pan jest brutal, a ja pana miałam ża takiego gołąbka. Ależ w panu djabeł pali! W pańskim wieku, jeszcze-byś umiał zniewolić kobietę, stary lamparcie!
Lambart, ja?... Nie rosumież bani, sze ja gocham dylgo Bonza!
— No to chwała Bogu, zostawi mnie pan w szpokoju, nieprawdaż? rzekła uśmiechając się do Schmuckego. Dobrze pan zarobi, bo Cibot połamałby kości każdemu, ktoby się targnął na jego honor.
Bielęknuj ko bani topsze, moja troka bani Dzipod, odparł Schmucke, chcąc wziąć za rękę panią Cibot.
— Oho, widzi pan, znowu pan zaczyna!
— Słuchajże pani. Wszystko co mam, będzie należało do pani, jeżeli go ocalimy...
— Więc dobrze, lecę do apteki przynieść co trzeba... bo, widzi pan, ta choroba to będzie kosztowała; a skąd pan weźmie?
— Będę pracował; chcę aby Pons miał opiekę jak książę...
— Będzie miał, mój dobry panie Schmucke; niech się pan o nic nie niepokoi. Mamy z Cibotem odłożonych dwa tysiące franków; damy je wam; ja już tu zresztą oddawna dokładam ze swego, et!...
Sadzna gopida! wykrzyknął Schmucke ocierając oczy, dzo sa zerdze!
— Otrzyj pan łzy, które mi zaszczyt przynoszą; oto moja nagroda! rzekła melodramatycznie Cibotowa. Ja jestem kobieta najmniej interesowna pod słońcem, ale nie wchodź pan tam ze łzami w oczach, bo pan Pons pomyśli, że z nim jest gorzej niż jest.
Schmucke, wzruszony tą delikatnością, ujął wreszcie rękę Cibotowej i uścisnął ją.
— Niech mnie pan oszczędza! rzekła była kelnerka rzucając mu tkliwe spojrzenie.
— Pons, rzekł zacny Niemiec wchodząc, pani Cibot to anioł; gadatliwy anioł, ale anioł.
— Sądzisz?... Od miesiąca zrobiłem się nieufny, odparł chory potrząsając głową. Po wszystkich moich nieszczęściach, wierzę już tylko w Boga i w ciebie!...
— Bądź tylko zdrów, a będziemy żyli we troje jak królowie!
— Cibot! wykrzyknęła zdyszana odźwierna wpadając do izdebki przy bramie, słyszysz, Cibot, jesteśmy bogaci! Nie mają żadnych spadkobierców, ani ż lewej ręki, nicz!... Och, pójdę do pani Fontaine, aby ma postawiła kabałę, dowiem się ile będziemy mieli...
— Moja żono, odparł krawczyna, kto chce być dobrze obuty, niech nie liczy na trzewiki po zmarłym.
— Et, będziesz ty mi znowu krakał? rzekła dając mu przyjacielskiego kuksa. Już ja wiem co wiem. Poulain położył krzyżyk na panu Ponsie! I będziemy bogaci! Zapisze mi... Moja głowa w tem! Ściub sobie igłą i pilnuj bramy, nie długo ci już tego rzemiosła! Przeniesiemy się na wieś, do Batignolles. Domek, ogródek, którym ty będziesz się bawił, a ja będę miała szłużącą!
— No i cóż sąsiadko, co tam na górze? spytał Remonencq. Wiecie już, co warte zbiory?
— Nie, nie, jeszcze nie. To tak prędko nie idzie, mój chłopczyku. Najpierw trzeba było się dowiedzieć o ważniejsze rzeczy...
— Ważniejsze! krzyknął Remonencq; a cóż może być ważniejsze?...
— No, no, smarkaczu; żostaw ty mnie przy komendzie, rzekła odźwierna rozkazująco.
— Ależ, licząc trzydzieści od sta na siedmiuset tysiącach franków, miałabyś pani z czego być panią do śmierci...
— Bądźcie spokojni, Remonencq, kiedy będzie trzeba się dowiedzieć co warte to wszystko co stary nazbierał, zobaczymy...
I odźwierna, udawszy się do apteki po lekarstwa przepisane przez doktora, odłożyła do następnego dnia konsultację u pani Fontaine, sądząc że władze duchowe wróżki będą świeższe, jaśniejsze, kiedy pójdzie do niej wcześnie rano, przed wszystkimi; często bywały tłumy u pani Fontaine.
Po czterdziestoletniej rywalizacji ze słynną panną Lenormand, którą zresztą przeżyła, pani Fontaine była w tej chwili wyrocznią na Marais. Nie można sobie wyobrazić czem są kabalarki dla paryskiego proletarjatu i jak olbrzymi wpływ mają na postępki osób bez wykształcenia. Kucharki, odźwierne, utrzymanki, robotnicy, wszyscy ci którzy w Paryżu żyją nadziejami, radzą się tych uprzywilejowanych istot, posiadających niewytłumaczoną władzę czytania w przyszłości. Wiara w nauki tajemne jest o wiele bardziej rozpowszechniona niż to sobie wyobrażają uczeni, adwokaci, rejenci, lekarze, sędziowie i filozofowie. Są w ludzie instynkty nie do wykorzenienia. Z pośród owych instynktów, ten który świat tak głupio nazywa zabobonem, tkwi równie dobrze we krwi ludu jak w umyśle ludzi wyższych. Niejeden mąż Stanu w Paryżu radzi się kabalarki. Dla niedowiarków, astrologja jest jedynie wyzyskiwaniem wrodzonego uczucia, jednego z najsilniejszych, ciekawości. Niedowiarki przeczą tedy związkom, jakie wróżbiarstwo ustala między losem ludzkim a konfiguracją uzyskaną zapomocą kilku głównych elementów astrologji. Ale z wiedzą tajemną jest tak, jak z tyloma naturalnemu objawami odrzucanemi przez ludzi „trzeźwych“ oraz przez filozofów-materjalistów, to znaczy tych, którzy trzymają się wyłącznie faktów dotykalnych, stwierdzonych retortą lub wagą fizyki i chemji; owe nauki istnieją, żyją, nie czyniąc zresztą postępów, gdyż blisko od dwóch wieków wybitne umysły porzuciły ich uprawę.
Biorąc wróżbiarstwo jedynie od strony możliwości, wierzyć że poprzednie wypadki naszego życia, że tajemnice znane tylko nam samym, mogą się bezpośrednio ujawnić w kartach które tasujemy, zbieramy, które wróżbiarz układa w kupki wedle tajemnych praw, — to niedorzeczność; ale niedorzecznością mieniono i parę, i mienią jeszcze dziś żeglugę powietrzną, niedorzecznością mieniono wynalazek prochu i druku, lunetę, rytownictwo, i ostatni wielki wynalazek — dagerotyp. Gdyby ktoś powiedział Napoleonowi, że budynek, że człowiek odbijają się wciąż i nieustannie w postaci obrazu w atmosferze, że wszystkie istniejące przedmioty mają w miej swoje widmo dające się uchwycić, zamknąłby tego człowieka w Charenton, jak Richelieu zamknął w Bicêtre Salomona de Gaux, kiedy tem normamdzki męczennik przyniósł mu olbrzymią zdobycz żeglugi parowej. A wszakże to właśnie udowodnił Daguerre swoim wynalazkiem! Otóż, jeżeli Bóg pomieścił, dla niektórych widzących oczu, los każdego człowieka w jego fizjognomji (biorąc to słowo jako całkowity wyraz ciała), czemu ręka nie miałaby streszczać fizjognomji, skoro ręka jest całem działaniem, ludzkiem i jego jedynym środkiem wyrażenia się? Stąd chiromancja. Czy społeczeństwo nie naśladuje Boga? Przepowiedzieć człowiekowi wydarzenia życia z ręki, czyż to jest dziwniejsze dla kogoś obdarzonego siłą Widzenia, niż powiedzieć żołnierzowi że będzie się bił, adwokatowi że będzie przemawiał, szewcowi że będzie robił buty, rolnikowi że będzie nawoził i orał ziemię? Weźmy uderzający przykład. Genjusz jest w człowieku tak widoczny, iż, przechadzając się po Paryżu, najtępsi ludzie odgadną wielkiego artystę spotkawszy go. Jest niby słońce moralne, którego promienie barwią wszystko na czem spoczną. Czy głupca nie można natychmiast poznać po wrażeniu wręcz przeciwnem? Pospolity człowiek przechodzi prawie niepostrzeżenie. Większość obserwatorów życia w Paryżu może z widoku przechodnia określić jego zajęcie.
Dziś, tajemnice Sabbatu, tak dobrze oddane przez malarzy XVI-go wieku, nie są już tajemnicą. Egipcjanki lub Egipcjanie, przodkowie Cyganów, owego dziwnego narodu przybyłego z Indyj, dawali poprostu zażywać haszysz swoim klientom. Objawy spowodowane przez ten ekstrakt doskonale tłumaczą jazdę na miotle, ucieczkę kominem, realne widzenia — aby tak rzec — starych bab zmienionych w młode kobiety, wściekłe tańce i rozkoszną muzykę, wypełniające rojenia mniemanych czcicieli djabła.
Dzisiaj tyle faktów stwierdzonych, autentycznych wyłoniło się z tajemnych nauk, że kiedyś nauki te będą wykładane tak, jak się wykłada chemję i astronomję. Osobliwe nawet jest, iż w chwili gdy stwarza się w Paryżu katedry języków słowiańskich, mandżurskich, literatur tak mało profesorskich jak literatury Północy, które, zamiast udzielać lekcji, powinnyby je pobierać, a których profesorowie powtarzają odwieczne historje o Szekspirze lub o XVI wieku, nie przywrócono, pod nazwą antropologji, nauki filozofji tajemnej, jednej z chwał dawnego Uniwersytetu. Pod tym względem, Niemcy, ten kraj zarazem tak wielki i tak dziecinny, wyprzedziły Francję, wykłada się tam bowiem tę naukę, o wiele pożyteczniejszą od rozmaitych filozofij, które w gruncie są wszystkie jednem i tem samem.
To, że niektóre istoty mają dar widzenia przyszłych wypadków w zalążku przyczyn, jak wielki wynalazca widzi nową gałąź przemysłu, nową naukę w przejawie natury niespostrzeżonym przez ogół, to już nie jest jakiś jaskrawy i światoburczy wyjątek; to objaw uznanej właściwości, będącej niejako somnambulizmem umysłu. Jeśli więc to twierdzenie, na którem wspierają się rozmaite sposoby odczytywania przyszłości, wydaje się niedorzeczne, zostaje fakt. Zauważcie, iż przepowiadać przyszłość nie jest, dla jasnowidzącego, czemś nadzwyczajniejszem niż odgadnąć przeszłość. Wedle pojęć niedowiarków, przeszłość i przyszłość są jednako niepodobne do poznania. Jeśli spełnione wydarzenia zostawiły ślady, można sobie niemniej prawdopodobnie wyobrażać, że wypadki przyszłe mają swe korzenie. Skoro wróżbiarz opowiada ci szczegółowo fakty z twego poprzedniego życia, które znasz tylko ty sam, może ci opowiedzieć wypadki, które urodzą się z istniejących przyczyn. Świat moralny skrojony jest, aby tak rzec, na modłę świata materjalnego; muszą się w nim powtarzać te same zjawiska, z różnicą zależną od rozmaitości środowisk. Tak więc, jak ciała promieniują realnie w atmosferę, wysyłając w nią owo widmo, pochwycone przez dagerotyp który zatrzymuje je w drodze; tak samo idee, twory realne i działające, odciskają się w tem co trzeba nazwać atmosferą świata duchowego, wydają pewne zjawiska, żyją tam widmowo (trzeba bowiem tworzyć nowe słowa, aby wyrazić objawy dotąd bez nazwy); tem samem pewne istoty obdarzone rzadkiemi zdolnościami mogą doskonale widzieć te formy lub te ślady idej.
Co się tyczy środków używanych dla sprowadzenia wizji, jest to cudowność najłatwiejsza do wytłumaczenia, z chwilą gdy ręka zasięgającego porady rozmieszcza przedmioty, zapomocą których wróż ukazuje mu koleje jego życia. W istocie, w świecie realnym wszystko zahacza się o siebie. Wszelki ruch ma swoją przyczynę, wszelka przyczyna wiąże się z całością; z tego wynika, iż całość odbija się w najmniejszym ruchu. Rabelais, największy umysł nowoczesnej ludzkości, człowiek który połączył w sobie Pitagora, Hipokrata, Arystofanesa i Danta, powiedział trzy wieki temu: „Człowiek jest mikrokosmem“. W trzy wieki po nim, Swedenborg, wielki prorok szwedzki, powiadał, że ziemia jest człowiekiem. Prorok i zwiastun niedowiarstwa spotkali się tedy w najwyższej formule. Wszystko jest nieuniknione w życiu ludzikiem, jak w życiu naszej planety. Najdrobniejsze, najbłahsze wypadki podlegają temu porządkowi. Tak więc, wielkie rzeczy, wielkie zamiary, wielkie myśli odbijają się nieodzownie w najdrobniejszych czynnościach, i to tak wiernie, że, jeżeli np. jakiś spiskowiec stasuje i zbierze talję kart, to dla jasnowidzącego zwanego cyganem, wróżbitą, szarlatanem etc., wypisze tem tajemnicę spisku. Z chwilą kiedy uznajemy fatalizm, t. zn. związki przyczyn, astrologja istnieje i staje się tem, czem była niegdyś, olbrzymią wiedzą, obejmuje bowiem zdolność dedukcji, która uczyniła Cuviera talk wielkim; ale dedukcja ta jest samorzutna, nie zaś, jak u tego genjalnego człowieka, zdobyta w ciągu pracowitych nocy w gabinecie uczonego.
Astrologja, wróżbiarstwo, władały siedem wieków; nie, jak dziś, nad prostym ludem, ale nad najwyższemi umysłami, królami, monarchiniami i bogaczami. Jedna z największych nauk starożytności, magnetyzm zwierzęcy, wyszła z nauk tajemnych, jak chemja z tygla alchemików. Kranjologja, fizjognomika, neurologja wyszły z nich również; wielcy twórcy tych nauk, napozór nowych, popełnili tylko jeden błąd, błąd wszystkich wynalazców, iż chcieli ująć w bezwzględny system oderwane fakty, których ostateczna przyczyna umyka się jeszcze analizie. Pewnego dnia, Kościół katolicki i nowoczesna filozofja porozumiały się z władzą aby potępić, prześladować, ośmieszyć tajemnice kabały, zarówno jak jej adeptów, z czego wynikła opłakana stuletnia luka w królestwie nauk tajemnych i ich studjum. Bądź jak bądź, lud i wielu wykształconych ludzi, zwłaszcza kobiet, dalej płaci swój haracz tajemnej potędze tych, którzy mogą uchylić zasłony przyszłości; idą do nich kupować nadzieję, odwagę, siłę, czyli to, co może dać tylko religja. Toteż ta wiedza kwitnie ciągle, nie bez pewnego ryzyka. Dziś, czarownicy, zabezpieczeni od wszelkiej kaźni dzięki tolerancji wywalczonej przez Encyklopedystów XVIII wieku, odpowiedzialni są jedynie przed policją poprawczą i to tylko w razie jeśli się dopuszczą oszukańczych praktyk, jeśli straszą klientów celem wyłudzenia z nich pieniędzy, co stanowi występek oszustwa. Na nieszczęście, oszustwo a często i zbrodnia towarzyszą wykonywaniu tej szczytnej zdolności. Oto czemu:
Cudowne dary, które tworzą jasnowidzących, trafiają się zazwyczaj u ludzi, których obrzuca się przydomkiem bydląt. Te bydlęta są to naczynia wybrane, w których Bóg mieści swoje zdumiewające eliksiry. One to wydają proroków, świętych Piotrów pustelników. Za każdym razem kiedy myśl pozostaje w całości, w bryle, nie rozprasza się w rozmowach, intrygach, utworach literackich, rojeniach uczonego, wysiłku rządzących, w pomysłach wynalazcy, w dziełach wojennych, zdolna jest strzelać ogniem niesłychanej siły, utajonym, tak jak surowy djament kryje w sobie utajony blask swoich ścianek. Niech nadejdzie sposobność, inteligencja ta rozpłomienia się, dostaje skrzydeł aby przebywać przestrzenie, boskich oczu aby wszystko widzieć: wczoraj był, to węgiel, jutro, pod prądem nieznanego fluidu który go przenika, jest to promienisty djament. Ludzie wykształceni, starci na wszystkich powierzchniach swej inteligencji, nie mogą nigdy — z wyjątkiem cudów, na które Bóg sobie niekiedy pozwala — osiągnąć tej najwyższej potęgi. Toteż wróżbiarze i wróżbiarki są to prawie zawsze żebracy lub żebraczki o dziewiczej umysłowości, istoty na pozór grube, kamyki toczące się w strumieniach nędzy, w kolejach życia, gdzie wyładowały się jedynie w cierpieniach fizycznych. Słowem prorok, jasnowidzący, to rolnik Martin, który przyprawił o drżenie Ludwika XVIII powiadając tajemnicę którą znać mógł tylko sam król; to panna Lenormand, kucharka jak piani Fontaine, nawpół głupkowata murzynka, pastuch żyjący z rogatem bydłem, siedzący wpodle pagody fakir, który, zabijając ciało, doprowadza ducha do szczytów nieznanej siły somnambulicznej.
W Azji lęgli się po wszystkie czasy bohaterowie nauk tajemnych. Często tedy owi ludzie, którzy, w stanie zwykłym, zostają tem czem są — spełniają bowiem chemiczne i fizyczne funkcje przewodników elektryczności, naprzemian będąc to bezwładnym minerałem, to kanałem pełnym tajemniczych fluidów — ci ludzie, wróciwszy do zwykłej postaci, puszczają się na praktyki, kombinacje, które ich wiodą przed policję poprawczą, ba, nawet, jak słynnego Baltazara, do kryminału i na galery. A dowód jak olbrzymią władzę posiada kartomancja nad prostymi ludźmi, to iż życie lub śmierć biednego muzyka zależały od horoskopu, który pani Fontaine miała postawić dla pani Cibot.
Mimo że pewne powtórzenia nieuniknione są w opowieści tak obszernej i tak obfitej w szczegóły jak te kompletne dzieje społeczeństwa francuskiego w XIX wieku, niema potrzeby opisywać nory pani Fontaine, opisanej już w Bezwiednych aktorach[16]. Godzi się tylko zauważyć, że pani Cibot weszła do pani Fontaine, która mieszka przy ulicy Vieille-du-Temple, tak jak stali goście Cafe Anglais wchodzą do tej jadłodajni na śniadanie. Pani Cibot, bardzo dawna klientka, często przyprowadzała tam młode osoby oraz kumoszki pożerane ciekawością.
Stara służąca, która pełniła przy kabalarce straż, otworzyła wrota sanktuarjum, nie uprzedzając pani.
— To pani Cibot!... Wejdź pani, dodała, niema nikogo.
— I cóż, moje dziecko, co się stało, że przychodzisz tak wczas? spytała czarownica.
Pani Fontaine, wówczas licząca siedemdziesiąt osiem lat, zasługiwała na to miano powierzchownością swoją godną Parki.
Frybra me trzęsie, połóż mi pani wielką kabałę! wykrzyknęła Cibotowa, tu chodzi o cały mój los.
I przedstawiła swoją sytuację prosząc o wróżbę dla swoich brudnych nadziei.
— Ty może nie wiesz, co to jest wielka kabała? spytała uroczyście pani Fontaine.
— Nie, nie stać mnie było na to. Sto franków! to nie bele co! Skądże byłabym je wzięła? Ale dziś muszę się szarpnąć.
— Nie często kładę ją, moje dziecko, odparła pani Fontaine; bogatym kładę ją tylko w wielkich okazjach i płacą mi za to dwadzieścia pięć ludwików; bo widzisz, dziecko, to mnie męczy, wysila mnie. Duch trawi mnie, tu, w żondołku. To, jak mówiono niegdyś, niby jazda na Łysą Górę!...
— Mówię pani, pani Fontaine, moja dobra paniusiu, że to chodzi o mój los...
— Więc dobrze, dla pani, która mi dostarczasz tyle klijentów, zrobię: oddam się w moc Ducha! odparła pani Fontaine, której zgrzybiała twarz wyraziła nieudaną grozę.
Wstała ze starego, brudnego fotela przy kominku, i podeszła do stołu okrytego zielonem suknem, tak wytartem, że można było policzyć jego nitki. Na stole, po lewej, spała olbrzymia ropucha, obok otwartej klatki zamieszkałej przez czarną kurę o nastroszonych piórach.
— Astarot; chodź tutaj, córeczko; rzekła uderzając lekko drutem od pończochy ropuchę, która spojrzała na nią inteligentnym wzrokiem. A ty, panno Kleopatro, baczność!... dodała trącając po dziobie starą kurę.
Pani Fontaine skupiła się, chwilę siedziała nieruchoma; wyglądała niby umarła, oczy jej wywróciły się i zbielały; poczem wyprężyła się i rzekła grobowo:
— Jestem!
Bezwiednym ruchem nasypawszy prosa Kleopatrze, wzięła karty do wielkiej kabały, stasowała je konwulsyjnie i dała zebrać pani Cibot, wzdychając głęboko. Kiedy ta uosobiona śmierć, w brudnym turbanie i posępnej płachcie, spojrzała na ziarnka prosa, które dziobała czarna kura, i zawołała ropuchę Astarot, aby się przeszła po rozłożonych kartach, Cibotową przeszedł mróz, zadrżała. Jedynie głęboka wiara daje głębokie wzruszenie. Mieć albo nie mieć pieniądze, oto jest pytanie, powiedział Szekspir.
Po kilku minutach, w czasie których czarownica otworzyła i odczytała grabowym głosem jakieś bazgroty, zbadała pozostałe ziarnka, drogę którą ropucha wróciła na swoje miejsce, odcyfrowała (znaczenie kart, zwracając na nie swoje zbielałe oczy.
— Uda ci się! mimo że nic w tej sprawie nie pójdzie tak jak przypuszczasz. Dużo się namozolisz, ale w końcu zbierzesz owoc trudów. Postąpisz sobie bardzo brzydko, ale cóż! jak wszyscy, którzy są przy chorych, a którzy chcą mieć udział w spadku. W tej złej sprawie wspomagać cię będą znakomite osoby... Później, będziesz tego żałować w męczarniach śmierci, bo umrzesz zamordowana przez dwóch zbiegłych galerników — jeden mały, rudy, a drugi stary, zupełnie łysy — dla majątku o który cię będą posądzać we wsi, gdzie zamieszkasz z drugim mężem... Idź, dziecko, możesz albo działać, albo dać pokój wszystkiemu.
Płomień wewnętrzny, który rozniecił pochodnie w zapadłych oczach tego szkieletu, tak zimnego na pozór, zgasł. Wyrzuciwszy z siebie wróżbę, pani Fontaine doznała niby olśnienia, jak zresztą wszystkie osoby zbudzone z magnetycznego snu; spojrzała osłupiałym wzrokiem; następnie poznała panią Cibot i zdziwiła się widząc grozę na jej twarzy.
— I cóż, dziecko, rzekła głosem zupełnie odmiennym od tego jaki miała wróżąc, zadowolona jesteś?
Pani Cibot patrzała ma czarownicę ogłupiałym wzrokiem, niezdolna odpowiedzieć.
— A, chciałaś wielkiej kabały; potraktowałam cię jak starą kundmankę. Dasz tylko sto franków...
— Cibot umrze? wykrzyknęła odźwierna.
— Więc mówiłam ci rzeczy tak straszne? spytała naiwnie pani Fontaine.
— Tak! Tak!... rzekła Cibotowa, wyjmując sto franków i kładąc je na stole; mam umrzeć zamordowana!...
— Ano widzisz, chciałaś wielkiej kabały!... Ale pociesz się, nie wszyscy zamordowani w kartach umierają.
— Ale czy to możliwe, pani Fontaine?
— A, moje dziecko, ja tego niewiem. Chciałaś zapukać do bramy przyszłości, pociągnęłam sznurek, oto wszystko; i on przyszedł!
— Kto, on? spytała pani Cibot.
— No, któżby? Duch! odparła zniecierpliwiona czarownica.
— Do widzenia, pani Fontaine! wykrzyknęła odźwierna. Nie znałam wielkiej kabały, przestraszyła mnie pani że jej!
— Pani ani dwa razy ma miesiąc nie doprowadza się do takiego stanu, rzekła służąca wyprowadzając odźwierną. Zdechłaby z tego, tak ją to wysila. Teraz zje parę kotletów i prześpi się ze trzy godziny...
Wracając, Cibotowa zrobiła to, co wszyscy radzący się czynią ze wszystkiemu radami. Uwierzyła w to, co wyrocznia zwiastowała pomyślnego, a sceptycznie przyjęła zapowiedź nieszczęścia. Nazajutrz, umocniona w postanowieniu, gotowała się wszystko puścić w ruch, aby dojść do majątku wyłudzając część zbiorów Ponsa. Toteż, przez jakiś czas nie miała innej myśli poza kombinowaniem środków wiodących do celu. Wytłumaczone powyżej zjawisko, — zjawisko skupienia sił moralnych u wszystkich ludzi prostych, którzy, nie zużywając zdatności intelektualnych, jak ludzie wyższej sfery, na codzień, znajdują je w całej świeżości w chwili gdy w ich mózgu obudzi się owa straszliwa sprężyna zwana myślą, — zjawisko to wystąpiło u pani Cibot z niezwykłą siłą. Tak jak myśl wytwarza cudowne ucieczki więźniów i cuda uczucia, tak samo ta odźwierna, wspomagana chciwością, stała się przebiegła jak Nucingen w opałach, sprytna pod swą głupotą jak uroczy la Palferine[17].
W kilka dni później, około siódmej rano, widząc antykwarza otwierającego sklep, podeszła kocim ruchem.
— Jak zrobić, aby się dowiedzieć prawdy o wartości zbioru? spytała.
— Thi! to bardzo łatwo, odparł antykwarz. Jeżeli pani chcesz grać ze mną w uczciwe karty, wskażę pani specjalistę, bardzo godnego człowieka, który oznaczy wartość obrazów co do centyma...
— Kto taki?
— Magus, Żyd, który bawi się interesami już tylko dla przyjemności.
Eljasz Magus, którego nazwisko zbyt jest znane w Komedji ludzkiej[18] aby trzeba było o nim mówić, wycofał się z handlu, obrazami i starożytnościami, w którym jako kupiec działał tak samo jak Pons jako amator. Słynni znawcy i „biegli“, nieboszczyk Henry, pp. Pigeot, Moret, Theret, Georges i Roehn, wreszcie i eksperci z Muzeum byli istnemi dziećmi w porównaniu z Eljaszem Magusem, który znał wszystkie szkoły i podpisy wszystkich malarzy.
Żyd ten, przybyły do Paryża z Bordeaux, porzucił handel w r. 1835, nie wrzucając pozorów nędzy, które zachował, zgodnie z obyczajem większości Żydów, tak bardzo rasa ta przywiązana jest do tradycji. W średnich wiekach, prześladowanie kazało Żydom nosić łachmany dla odwrócenia podejrzeń, wciąż się skarżyć, lamentować, biadać na swą nędzę. Ta miniona konieczność stała się, jak zawsze, instynktem ludu, nagminną przywarą. Eljasz Magus, dzięki handlowi brylantów, obrazów, koronek, starożytności i emalji, rzeźb i starych robót złotniczych, posiadał olbrzymi, nieznany nikomu majątek, zdobyty w tym handlu, później tak powszechnym. Od dwudziestu lat, liczba owych kupców wzrosła w Paryżu dziesięciokrotnie; w mieście tem spotykają osobliwości całego świata. Co się tyczy obrazów, sprzedaje się je tylko w trzech miastach: w Rzymie, Londynie i w Paryżu.
Eljiasz Magus mieszkał w alei des Minimes, krótkiej i szerokiej ulicy wiodącej na Place Royale. Miał tam stary pałac, kupiony, jak to mówią, za grosze w r. 1831. Wspaniała ta budowla mieściła jeden z najbogatszych apartamentów zdobionych za Ludwika XIV, był to bowiem dawny pałac Maulaincourt. Gmach ten, zbudowany przez tego słynnego prezydenta Izby celnej, nie ucierpiał, dzięki swemu położeniu, podczas Rewolucji. Jeżeli stary Żyd zdecydował się, wbrew prawom staro zakonnym, zostać właścicielem nieruchomości, możecie być pewni, że miał swoje powody. Starzec popadł pod koniec, jak popadamy wszyscy, w manję graniczącą z szaleństwem. Mimo że był skąpy tak jak jego przyjaciel, nieboszczyk Gobseck, dał się porwać uwielbieniu dla arcydzieł, któremi handlował; ale smak jego, coraz bardziej wysubtelniony, wybredny, stał się jedną z owych namiętności, które dozwolone są jedynie królom kiedy są bogaci i kiedy kochają sztukę. Podobny drugiemu królowi Prus, który zapalał się do grenadjera jedynie wtedy, kiedy ów sięgał sześciu stóp wzrostu, który wydawał szalone sumy, aby go wcielić do swego żywego muzeum grenadjerów, były antykwarz zapalał się jedynie do nieskazitelnych płócien, doskonale zachowanych i pierwszorzędnych. Toteż Magus nie ominął żadnej wielkiej wyprzedaży, zwiedzał wszystkie rynki, przebiegał całą Europę. Ta dusza zaprzedana zyskowi, zimna jak sopel lodu, rozgrzewała się na widok arcydzieła, zupełnie jak rozpustnik, zmęczony kobietami, wzrusza się widokiem doskonale pięknej dziewicy i ugania się za pięknościami bez skazy. Ten don Juan obrazów, czciciel ideału, znajdował w swoim podziwie rozkosze wyższe od tych które daje skąpcowi widok złota. Żył w seraju pięknych płócien!
Arcydzieła te, pomieszczone jak dzieci monarsze, zajmowały całe pierwsze piętro pałacu, który Magus kazał odnowić, i to z jakim przepychem! W oknach, miast firanek, wisiały najpiękniejsze kobierce z Savonnerie. Obrazy — około stu — oprawne w najwspanialsze ramy, pozłocone umiejętnie ręką Servais, jedynego pozłotnika do którego Magus miał zaufanie, i którego stary Żyd nauczył złocić złotem angielskiem, nieskończenie lepszem od francuskiego. Servais jest, w sztuce złocenia, tem czem Thouvenin był w introligatorstwie, artystą rozkochanym w swoich wyrobach. Okienice tego apartamentu wybite były blachą. Magus mieszkał w dwóch pokoikach na poddaszu, nędznie umeblowanych, zarzuconych rupieciami i cuchnących żydostwem, gdyż żył do końca tak jak całe życie.
Parter, cały zajęty obrazami któremi Żyd wciąż jeszcze handlował, skrzyniami przybyłemi z zagranicy, mieścił ogromną pracownię, gdzie pracował prawie wyłącznie dla niego Moret, najbieglejszy restaurator obrazów, jeden z tych których powinnoby zatrudnić Muzeum. Tam również znajdował się apartament jego córki, owocu jego starości, Żydówki, pięknej jak wszystkie Żydówki, kiedy typ azjatycki wyrazi się w nich w swej szlachetnej czystości. Noemi, strzeżona przez dwie służące, fanatyczne Żydówki, miała jeszcze za przednią straż polskiego Żyda zwanego Abramko, skompromitowanego bajecznym trafem w wypadkach tego kraju, a ocalonego, przez wyrachowanie, dzięki staraniom Magusa. Abramko, odźwierny tego niemego pałacu, zajmował izdebkę uzbrojoną w trzy psy szczególnie dzikie: jeden neufundland, drugi z Pirenejów, trzeci buldog angielski.
Oto na jak głębokiej znajomości ludzi oparte było bezpieczeństwo Żyda, który podróżował spokojnie, sypiał bez obawy, nie lękając się zamachu ani na córkę, najdroższy skarb, ani na swoje obrazy, ani na swoje złoto. Abramko dostawał co rok o dwieście franków więcej niż w roku poprzednim, a nie miał nic dostać ze śmiercią Magusa, który go wychował na lichwiarza swej dzielnicy. Abramko nie otwierał nikomu, nie spojrzawszy przez okienko opatrzone potężną kratą. Odźwierny ten, herkulesowej siły, ubóstwiał Magusa jak Sanszo Pansa ubóstwiał Don Kiszota. Psy, zamknięte cały dzień, nie dostawały ani kawałka jadła; nocą Abramko spuszczał je. Dzięki chytremu pomysłowi starego Żyda, jeden skazany był na to aby pełnić straż w ogrodzie u stóp pala, na którym był umocowany kawał mięsa, drugi pod podobnym palem w dziedzińcu, trzeci w wielkiej sieni ma parterze. Łatwo pojąć, że te psy, które już z instynktu strzępy domu, były same pod strażą swego głodu; nie opuściłyby dla najpiękniejszej suki swego miejsca u stóp czarodziejskiego palika. Niechby się zjawił ktoś nieznajomy, wszystkie trzy psy wyobrażały sobie, że ten przybłęda ma zamiary ma ich jadło, które im spuszczano aż rano, po przebudzeniu Abramka. Ta piekielna kombinacja miała ogromną zaletę. Psy nie szczekały nigdy, genjusz Magusa uczynił z nich istnych dzikich, stały się podstępne jak Mohikanie. Oto co raz się zdarzyło. Pewnego dnia, złoczyńcy, ośmieleni ciszą, uwierzyli lekkomyślnie, że im się uda przewietrzyć szkatułkę Żyda. Jeden, któremu przypadło iść pierwszemu, wdrapał się na mur i miał wejść do ogrodu; buldog nie przeszkadzał mu, mimo że go doskonale słyszał; ale, skoro noga jegomościa znalazła się w pobliżu jego zębów, odgryzł mu ją równo i zjadł. Złodziej miał tę siłę, iż wrócił przez mur i szedł na okrwawionej kości, aż wreszcie padł zemdlony w ramiona towarzyszy. Nowinkę tę (Gazeta sądowa nie omieszkała opowiedzieć tego rozkosznego szczegółu paryskich mocy) wzięto za kaczkę dziennikarską.
Magus, wówczas liczący siedemdziesiąt pięć lat, mógł dociągnąć do stu. Mimo iż bogaty, żył tak jak żyli Remonencqowie. Trzy tysiące franków, licząc w to wydatki na córkę, pokrywały wszystko. Nie można sobie wyobrazić regularniejszej egzystencji. Wstawał o świcie, na śniadanie jadł chleb z czosnkiem, co mu starczyło do obiadu. Obiad, pustelniczo skromny, jadał w rodzimie. Do południa manjak krążył po apartamentach, gdzie lśniły jego arcydzieła. Okurzał meble i obrazy, podziwiał wszystko niestrudzenie; poczem schodził do córki, upajał się szczęściem ojcostwa; wreszcie puszczał się na Paryż, obchodził wyprzedaże, wystawy etc. Kiedy jakieś arcydzieło spełniało wymagane przezeń warunki, istnienie tego człowieka nabierało życia; miał interes, cel, bitwę pod Marengo do wygrania. Piętrzył chytrość na chytrość, aby zdobyć tanio swą nową sułtankę. Magus posiadał swoją mapę Europy, mapę na której były zaznaczone arcydzieła, i polecał w każdem miejscu swoim współwyznawcom doglądać sprawy na jego rachunek, w zamian za obiecaną premię. Ale też jakiej nagrody kosztował za swe mozoły!
Dwa obrazy Rafaela zaginione i poszukiwane przez rafaelomanów, są u Magusa. On posiada oryginał Kochanki Giorgiona, kobiety dla której ten malarz umarł; mniemane oryginały są kopjami tego słynnego płótna, które Magus szacuje na pół miljona! Żyd ukrywa również arcydzieło Tycjana: Złożenie Chrystusa do grobu, obraz malowany dla Karola Piątego, a posłany przez wielkiego człowieka wielkiemu cesarzowi wraz z listem pisanym w całości ręką Tycjana; list ten przyklejony jest u dołu obrazu. Posiada oryginał tegoż malarza, makietę wedle której sporządzono wszystkie portrety Filipa II-go. Reszta dziewięćdziesięciu obrazów jest tej samej rzadkości i ceny. Toteż Magus drwi sobie z naszego Muzeum, zniszczonego słońcem, które zjada najpiękniejsze płótna, przechodząc przez szyby działające niby soczewka. Galerje obrazów powinny mieć światło jedynie z sufitu. Magus sam zamykał i otwierał okiennice swego muzeum, miał tyleż starań i ostrożności dla swoich obrazów, co dla córki, tego drugiego bożyszcza. Och, stary manjak obrazów znał dobrze zasady malarstwa! Wedle niego, arcydzieła miały swoje własne życie, miały swoje dni, piękność ich zależała od barwiącego je światła; mówił o nich jak Holendrzy mówią o swoich tulipanach, i zachodził oglądać ten lub ów obraz w porze gdy arcydzieło jaśniało w całej chwale, kiedy czas był pogodny i czysty.
Staruszek ten, odziany w lichy surdut, w dziesięcioletnią jedwabną kamizelkę, w natłuszczone spodnie, łysy, z zapadłą twarzą, brodą trzęsącą się i nastraszoną siwym włosem, z groźnym szpiczastym podbródkiem, bezzębnemi ustami, z okiem błyszczącem jak u psa, z wyschłemi i kościstemi rękami, z nosem podobnym do obelisku, skórą chropawą i zimną, uśmiechający się do tych dzieł genjuszu, był to zaiste żywy obraz wśród tych nieruchomych obrazów! Żyd pośród trzech miljonów, to będzie zawsze jedno z najpiękniejszych widowisk jakie może wydać ludzkość. Robert Médal, nasz wielki aktor, nie może, mimo swego wspaniałego talentu, wzbić się do tej poezji.
Ze wszystkich miast ma świecie, Paryż najwięcej kryje tego rodzaju oryginałów, mających jakąś religję w sercu. Ekscentrycy londyńscy zawsze się w końcu przesycą swem uwielbieniem jak i samem życiem; gdy w Paryżu manjacy żyją ze swą wyobraźnią w szczęśliwym konkubinacie ducha. Często tu natkniecie się na takich Ponsów, na Magusów, odzianych bardzo biednie, z nosem na bakier jak nos dożywotniego sekretarza Akademji francuskiej, z miną ludzi którzy o nic nie dbają, nic nie czują, nie zwracających najmniejszej uwagi na kobiety, na magazyny, wędrujących jakgdyby na oślep, z pustką w kieszeni, jakby pomylonych... Zapytajcie sami siebie, do jakiego z paryskich plemion mogą należeć. Otóż, wiedzcie, że ci ludzie, to są miljonerzy, zbieracze, najwięksi zapaleńcy, ludzie zdolni narazić się na przykry zatarg z policją dla zdobycia filiżanki, obrazu, rzadkiej sztuki, jak raz zrobił Bijasz Magus w Niemczech.
Takim był ów znawca, do którego Remonencq zaprowadził tajemniczo Cibotową. Remonencq radził się Magusa zawsze, ilekroć go spotkał na bulwarach. Aleja des Minimes była o dwa kroki od ulicy Normandzkiej, toteż nasi wspólnicy znaleźli się tam w dziesięć minut.
Zobaczysz pani, rzekł Remonencq, najbogatszego handlarza starożytności, największego znawcę w Paryżu...
Pani Cibot zdumiała się widząc małego staruszka w hałacie niegodnym naprawek Cibota. Żyd dozorował swego restauratora, malarza zajętego odnawianiem obrazów w zimnej izbie na parterze. Ale odźwierna zadrżała, skoro padło na nią spojrzenie tych oczu pełnych zimnej chytrości jak oczy kota.
— Czego chcecie, Remonencq? spytał.
— Chodzi o oszacowanie obrazów; a pan jeden w Paryżu umie powiedzieć ubogiemu kotlarzowi jak ja, co może za nie dać, kiedy nie ma, jak pan, setek tysięcy...
— Gdzie to jest? rzekł Magus.
— Oto odźwierna, która sprząta u tego pana i z którą się ułożyłem...
— Jak się nazywa właściciel?
— Pan Pons! rzekła Cibotowa.
— Nie znam, odparła z niewinną miną Magus, lekko trącając nogą swego nadwornego malarza.
Moret, ów malarz, który znał wartość muzeum Ponsa, podniósł żywo głowę. Na tę sztuczkę można się było odważyć jedynie z takim Remonencq i z Cibotową. Żyd oszacował duszę odźwiernej spojrzeniem, w którem oczy spełniały funkcje wagi złotnika. I Remonencą i Cibotowa nie mogli wiedzieć, że stary Pons i Magus nie jeden raz zmierzyli się na pazury. W istocie, ci dwaj zajadli amatorzy zazdrościli sobie wzajem. Toteż stary Żyd uczuł jakby zawrót głowy. Nigdy nie spodziewał się wejść do tak dobrze strzeżonego seraju. Muzeum Ponsa było jedyne w Paryżu które mogło współzawodniczyć z muzeum Magusa. Żyd wpadł, w dwadzieścia lat po Ponsie, na tę samą myśl; ale dla tego kupca amatora, podobnie jak dla Dusommerarda, drzwi muzeum Ponsa zostały zamknięte. Pons i Magus byli jednako zazdrośni o swoje skarby; nie lubili owego rozgłosu, o jaki ubiegają się zazwyczaj zbieracze. Nadzieja obejrzenia wspaniałej kolekcji ubogiego muzyka było to dla Magusa szczęście, równe szczęściu kobieciarza, gdy mu się uda wślizgnąć do buduaru pięknej kochanki ukrywanej przed nim przez przyjaciela. Szacunek jaki Remonencq okazywał tej dziwnej osobistości oraz urok jaki wywiera wszelka rzeczywista, nawet tajemnicza władza, sprawiły, iż odźwierna stała się uległa i posłuszna. Cibotowa zapomniała samowładnego tonu, jakim traktowała w swej izdebce lokatorów oraz swoich dwóch panów; przyjęła warunki Magusa i przyrzekła wprowadzić go, jeszcze tego dnia, do muzeum Ponsa. Znaczyło to wprowadzić wroga w sam środek fortecy, utopić sztylet w sercu Ponsa, który od dziesięciu lat zabraniał Cibotowej wpuszczać kogokolwiek i brał zawsze z sobą klucze. Cibotowa była mu posłuszna, dopóki podzielała za patrywania Schmuckego na te graty. W istocie, dobry Schmucke, traktując te cudy jako wikielgi i bolejąc nad manją Ponsa, zaszczepił swą wzgardę dla tych rupieci odźwiernej i na długi czas ubezpieczył muzeum Ponsa od wszelkiej inwazji.
Od czasu jak Pons leżał w łóżku, Schmucke zastępował go w teatrze i na lekcjach. Biedny Niemiec, który widywał przyjaciela tylko rano i przy obiedzie, starał się nadążyć wszystkiemu, zachowując zarazem własną klijentelę; ale zadanie to pochłaniało wszystkie jego siły, tak bardzo go trawiła boleść. Widząc smutek nieboraka, uczenice i personel teatralny (wszyscy wiedzieli o chorobie Ponsa) pytali go o zdrowie przyjaciela; a zgryzota pianisty była tak wielka, że obojętni darzyli go tą samą komedją współczucia, jakiej użycza się w Paryżu największym katastrofom. Sama podstawa życia u zacnego Niemca była podkopana tak jak u Ponsa. Schmucke cierpiał równocześnie na własny ból i na chorobę przyjaciela. Toteż mówił o Ponsie przez pół lekcji; tak naiwnie przerywał jakieś objaśnienie oby pytać samego siebie jak się ma jego przyjaciel, że młode uczenice słuchały wykładu o chorobie Ponsa. Między dwiema lekcjami, biegł na ulicę Normandzką aby widzieć Ponsa przez kwadrans. Przerażony pustką wspólnej kasy, nastraszony przez panią Cibot, która od dwóch tygodni powiększała ile mogła koszty choroby, nauczyciel fortepianu zwalczał swój niepokój odwagą, jakiej nigdy w sobie nie przypuszczał. Pierwszy raz w życiu pragnął dużo zarabiać, izby nie brakło w domu pieniędzy. Kiedy jaka uczenica, wzruszona położeniem dwóch przyjaciół, pytała Schmuckego jak on może zostawiać Ponsa zupełnie samego, odpowiadał, z cudownym uśmiechem łatwowierności:
— Ależ, proszę pana, mamy panią Cibot! Skarb! perłę! Pons ma opiekę jak sam książę.
Otóż, gdy Schmucke gonił po Paryżu, Cibotowa była panią mieszkania i chorego. W jakiż sposób Pons, który nic nie jadł od dwóch tygodni, bez sił, którego Cibotowa musiała sama podnosić i sadzać w fotelu aby przesłać łóżko, mógłby dopilnować rzekomego anioła-stróża? Oczywiście Cibotowa poszła do Magusa w czasie śniadania Schmuckego. Wróciła gdy Niemiec żegnał się z chorym; od czasu odkrycia domniemanego majątku Ponsa, Cibotowa nie opuszczała już starego kawalera, siedziała nad nim jak kokosz! Zasiadała wygodnie w berżerce przy łóżku i opowiadała Ponsowi, aby go rozerwać, ploteczki, w których celują takie kobiety. Obleśna, słodka,(troskliwa, niespokojna, wciskała się w umysł Ponsa z machiaweliczną — jak się okaże — zręcznością. Wstrząśnięta przepowiednią pani Fontaine, Cibotowa postanowiła sobie użyć łagodnych środków, szelmostwa czysto moralnego, aby zapewnić sobie miejsce w testamencie pana. Ponieważ przez dziesięć lat nie znała wartości muzeum Ponsa, Cibotowa poczuwała się do dziesięciu lat przywiązania, uczciwości, bezinteresowności, i postanowiła sobie wyzyskać ten wspaniały kąpitał. Od dnia w którym, pod wpływem ciężkich od złota słów Remonencqa, wylągł się w sercu tej kobiety drzemiący przez dwadzieścia pięć lat w swej skorupie wąż, żądza bogactwa, istota ta karmiła tego węża wszystkiemi zarodkami złego jakie wyścielają głąb serca. Ujrzyjmy, jak wykonywała rady podszepnięte jej przez węża.
— I cóż? napił się nasz aniołek? jak się ma? lepiej? pytała Schmuckego.
Nietapsze! troka bani Dzipod! nietopsze! odparł Niemiec ocierając łzę.
— Ba! pan też zanadto przybiera sobie do serca, drogi panie; tak nie można... Gdyby Cibot konał, jeszczebym tak nie deszperowała jak pan. Głupstwo! nasz aniołeczek jest mocnej komplekszji. A potem, widzi pan... podobno on się dobrze prowadził; niema pan pojęcia, jak tacy długo żyją! Jest bardzo chory, (to prawda, ale, przy mojej pielęgnacji, wyliże się. Bądź pan spokojny, idź do swojej roboty, ja tu przy nim zostanę i będę mu podawała jego kleiczek.
Ktyby nie bani, umarłpym s niebogoju... rzekł Schmucke gestem ufności ściskając w dłoniach rękę zacnej gospodyni.
—Cibotowa weszła do pokoju Ponsa ocierając oczy.
— Co pani jest, pani Cibot? spytał Pons.
— To pan Schmucke tak mi szercze kraje, płacze po panu jakby pan już umarł! rzekła. Nie ma się pan dobrze, to pewna; ale znów nie tak źle, aby już płakać po panu; ale to mnie tak rozbiera! Mój Boże, jaka ja głupia, żeby się tak przywiązywać; toć ja pana więcej kocham niż mego Cibota! Bo, ostatecznie, pan mi jest niczem, jesteśmy krewni tylko przez matkę Ewę; a ot, gdy chodzi o pana, to aż mnie skręca na wnątrzu. Dałabym sobie rękę uciąć, rozumie się lewą, tu, przy panu, aby widzieć jak pan znów chodzi, biega, je, myszkuje po sklepach, jak wprzódy... Gdybym miała dzieczko, myślę że takbym go nie kochała jak pana! Pijże, pij, mój aniołku, pełną szklankę! Ale niechże pan pije! Pan Poulain tak powiedział: „Jeżeli nie chce przejechać się na cmentarz, niech pije codzień tyle wiader wody ile ich Owernjak sprzedaje“. No, pij pan!
— Ależ piję, dobra pani Cibot... piję tyle że aż mi zalewa żołądek...
— Tak! dobrze! — rzekła odźwierna odejmując pustą szklankę. To pana ocali! Pan Poulain miał chorego takiego jak pan, nie miał żadnej opieki, dzieci go opuściły, i umarł z tej choroby, dlatego że nie pił!... Trzeba, trzeba pić, widzisz, koteczku!... Pochowali go, będzie dwa miesiące temu. Czy pan wie, że gdyby pan umarł, moje drogie panisko, to i ten dobry pan Schmucke poszedłby za panem... Dalibóg, on jest jak to dziecko! Och, jak on pana kocha, nieboraczek! nie, żadna kobieta tak nie kocha mężczyzny!... Nie je, nie pije, schudł od dwóch tygodni tak jak pan, a toć na panu sama skóra i kości... Aż mnie zazdrość trawi, bo ja jestem do pana bardzo przywiązana; ale do tego nie doszłam, nie straciłam apetytu, przeciwnie! Tyle się nabiegam na górę i z góry po tych piętrzyskach, że wieczór to aż nóg nie czuję, walę się jak kłoda. Toć już z kretesem zaniedbałam dla pana biednego Cibota, że panna Remonencq warzy mu strawę, a on tylko się boczy na mnie, bo mu nic nie szmakuje... Ale ja mu na to, że trza coś przecierpieć dla drugich, i że pan jest zanadto chory aby pana opuścić... W tym stanie jak pan jest, nie może się pan obejść bez pielęgniarki! No a powiedz pan, czy jabym tu ścierpiała pielęgniarkę, ja która chodzę tu koło pana i prowadzę panu gospodarstwo od dziesięciu lat?... A jakie to pażyrne, takie panny! a jedzą za dziesięciu, a dawaj im wina, a cukru, a fajerki z ogniem, wszystkie wygódki... No i okradną chorego, o ile nie pomyśli o nich w testamencie... Sprowadź pan tu dziś pielęgniarkę, a jutro znajdzie się że czegoś braknie, obrazu czy co insze...
— Och! pani Cibot! wykrzyknął Pons poruszony, niech mnie pani nie opuszcza!... Niech nikt nie rusza niczego!!...
— Ja tu jestem! rzekła Cibotowa, i póki będę miała siły, będę tutaj... bądź pan spokojny! Pan Poulain, który ma może smak na pańskie skarby, chciał panu wpakować pielęgniarkę!... Ale mu utarłam nosa! „Tylko mnie, powiedziałam, pan Pons zniesie przy sobie, przywykł do mnie, ja do niego i tyle“. Nic się już nie odezwał. Pielęgniarki, toć to złodziej w złodzieja. Nienawidzę tego tałałajstwa!... Zobaczy pan, co to za kręty. Niedawno, jeden pan... (— A trzeba wiedzieć, że to pan Poulain mi to opowiadał...) — Zatem niejaka Sabatier, kobieta lat trzydzieści sześć, dawniej sprzedawała pantofle kotle Trebunału — znał pan tę galerję, co to ją zburzyli kole Trebunału...
Pons skinął twierdząco głową.
— Dobrze... Otóż tej kobiecie nie tęgo się wiodło, niby z przyczyny męża który przepijał wszystko i w którem się wódka zapaliła na wnątrzu, ale ona była niczego kobieta, aby rzec prawdę, tylko że nie wiele z tego miała zysku, chociaż, powiadają, wąchała się z panami adwokatami... No i, w biedzie, poszła za pielęgniarkę do położnic, i mieszka przy ulicy Barre du Bec. No i pilnowała raz jednego starego pana, który, z przeproszeniem pańskiam, miał chorobę w pęcherzu, tak że odpuszczali z niego wodę jak ze studni i potrzebował takiej pielęgniarki, że ona sypiała na składanem łóżku w pokoju tego pana. Czy to do wiary takie rzeczy! pan mi powie na to: „Mężczyzny to nicz nie uszanują! takie są egoiszty!“ No i tak z nim gawędząc, rozumie pan, była ciągle przy nim, zabawiała go, opowiadała mu historje, zagadywała go, ot tak jak my tu gaworzymy z sobą... Dowiaduje się, że jego siostrzeńcy — ten chory pan miał siostrzeńców — to były niegodziwcy, że miał przez nich szame żgryżoty, i że ta cała choroba to się zaczęła z tych siostrzeńców. No i, drogi panie, odratowała tego pana, i pobrali się z sobą, i mają dziecko że aż palce liżać, i pani Bordevin, rzeźniczka z ulicy Charlot, krewniaczka tamtej pani, trzymała je do chrztu... To się nazywa szczęście! Ja jestem mężatka; ale nie mam dzieci i, mogę rzec, to wina Cibota, który mnie zanadto kocha, bo gdybym chciała... Niema o czem gadać. Ale cobyśmy zrobili z dziećmi, oboje z Cibotem, nie mający grosika przy duszy, po trzydziestu latach uczciwości, mój drogi panie! To mnie jedno pociesza, że nie mam też ani grosza cudzego. Nigdy nikogo nie ukrzywdziłam... Ot, mówię ma ten przykład, aby mówić, bo za sześć tygodni będzie pan znów na nogach, wałęsał się po bulwarach; więc mówię że gdyby pan mi co zapisał w tesztamancie, nie miałabym spokoju pókibym nie znalazła pańskich spadkobierców aby im oddać... tak boję się pieniędzy, których nie zapracowałam w pocie czoła. Pan mi powie: „Ależ, pani Cibot, niech się pani tak nie dręczy; zarobiłaś pani na to szumiennie, pielęgnowałaś swoich panów jak własne dzieci, oszczędziłaś im tysiąc franków rocznie...“ Bo, na mojem miejscu, wie pan, drogi panie, dużo jest kucharek, które miałyby już dziesięć tysięcy franków w kasie. „Słusznie się ano godzi, żeby ten dobry pan zostawił pani jakiś fundusik!...“ takby mi ktoś niby mógł powiedzieć. Otóż właśnie, nie! ja jestem bezinteresowna... Nie rozumiem, że są kobiety, które robią dobrze z interesu... To już wtedy nie jest dobre, nieprawdaż?... Ja nie chodzę do kościoła; nie mam na to czasu; ale szumienie mówi mi co jest dobrze... Nie kręć się tak, moja kocino! nie drap się pan tak! Mój Boże, jak pan w oczach żółknie! jest pan taki żółty, że aż brunatny... To zabawne, żeby kłoś w trzy tygodnie zrobił się taki jak cytryna!... — Uczciwość, to skarb biednych ludzi, człowiek musi coś mieć swojego! Zresztą, gdybyś pan nawet (niby tak mówię) przyszedł na tę ostateczność, pierwszabym panu powiedziała, żeś powinien wszystko co masz oddać panu Schmucke... To pański obowiązek, on jest dla pana cała pańska rodzina! On pana kocha tak jak pies swego pana.
— Och, tak, rzekł Pons, on jeden tylko kochał mnie w życiu...
— O, panie, wykrzyknęła Cibotowa, to nie ładnie co pan mówi! a ja to pana nie kocham?...
— Nie mówię tego, droga pani Cibot...
— Tak! pan mnie bierze za jakąś służącą, za zwykłą kucharkę, tak jakbym ja nie miała szercza! Och, mój Boże, waruj tu człeku przez jedenaście lat dla dwóch starych kawalerów! myśl tylko o ich wygodzie! co ja się nawywracałam kramów u dziesięciu owocarek, aż mi głupstw nieraz, nagadały, żeby tylko panom znaleźć dobrego sera, a po masło świeże to chodziłam aż do Hal; i uważaj tu człeku na wszystko, że przez dziesięć lat nic panu nie stłukłam, nie wyszczerbiłam... Bądź tu jak matka dla rodzonych dzieci! I potem ci za to powiedzą: Droga pani Cibot, i przekonasz się że niema dla ciebie krzty czucia w sercu tego starego pana, którego doglądasz jak królewicza, bo sam mały król rzymski nie miał takiej pielęgnaczji jak pan!... a dowód że zmarło mu się w kwiecie wieku... Tak, panie, nie jest pan szprawiedliwy... Niewdzięcznik z pana! To przez to, że ja jestem tylko biedna odźwierna. Och, mój Boże, ozy i pan także myśli, że my jesteśmy te psy...
— Ależ, droga pani Cibot...
— Pan, taki mądry, niechże mi pan wytłumaczy, czemu nas tak traktują, nas odźwiernych, czemu nie wierzą w nasze serce, czemu z nas sobie drwią, w czasach kiedy baje się tyle o równości!... Cóż to? czy ja nie jestem warta tyle co inna? ja, co byłam jedną z najładniejszych kobiet w Paryżu, co mi się oświadczali z miłością po dziesięć razy dziennie?... I dziś jeszcze, gdybym chciała! Ot, panie, pan zna tego antykwarzynę co tam sterczy koło bramy? otóż, gdybym, przypuściwszy, była wdową, ożeniłby się ze mną z zamkniętemi oczami, tak je wybałusza na mnie, aż powtarza cały dzień: „Och, pani Cibot, jakie pani ma ładne ramiona!... śniło mi się dziś w nocy, że te ramiona to chleb, a że ja jestem masło i smarowałem się po nich!...“ Ot, panie, to są ramiona!...
Odwinęła rękaw i pokazała najwspanialsze ramię w świecie, białe i świeże tak, jak ręka była czerwona i zniszczona; ramię toczone, pulchne, z dołeczkami, dobyte z pochwy taniego perkaliku jak dobywa się klingę szpady; ramię to musiało olśnić Ponsa, który nie śmiał patrzyć na nie zbyt długo.
— To są ramiona, ciągnęła; otworzyły tyle szercz, ile mój nóż otwierał ostryg! I cóż, to dziś własność Cibota, i źle robię że zaniedbuję tę kochaną biedulę, człowieka któryby się rzucił w przepaść dla mnie na jedno słowo, i to zaniedbuję dla pana, co mnie pan nazywa drogą panią Cibot, za wszystko czom zrobiła dla pana...
— Słuchaj-że pani, rzekł chory, nie mogę pani przecież nazywać matką ani żoną...
— Nie, póki życia już się nie przywiążę do nikogo!...
— Ależ pozwól mi pani mówić! podjął Pons. Przedewszystkiem, mówiłem o Schmuckem.
— Pan Schmucke! to mi serce, rzekła. Ten, to mnie kocha, dlatego że jest biedny. Bogacze są wszyscy bez szerca, a pan jest bogaty! Więc dobrze, weź pan pielęgniarkę, a zobaczy pan, jakie pan będzie miał życie przy niej! będzie pana dręczyć jak tego chrabąszcza!... Doktór powie, że panu trzeba pić, a ona będzie dawała tylko jeść! w grób pana zapędzi aby pana okraść! Nie wart pan jest mieć taką Cibotową!... Dobrze! kiedy przyjdzie pan Poulain, niech go pan poprosi o pielęgniarkę!
— Ależ do kroćset! słuchajże pani! wykrzyknął chory z gniewem. Nie mówiłem o kobietach, mówiłem o moim Schmuckem!... Wiem dobrze, że nie mam innych serc, któreby mnie kochały, prócz pani i Schmuckego!...
— Niechże się pan tak nie złości! wykrzyknęła Cibotowa, rzucając się na Ponsa i kładąc go przemocą.
— Jakżebym ja pani nie kochał?... rzekł biedny Pons.
— Kocha mnie pan, naprawdę?... Dobrze już, dobrze, przepraszam pana! rzekła płacząc i ocierając łzy. No tak! kocha mnie pan tak jak się kocha służącą, ot... służącą której się ciska sześćset franków dożywocia, niby kawałek chleba psu!...
— Och! pani Cibot! wykrzyknął Pons, za kogo mnie pani bierze? Nie zna mnie pani!
— Tak? więc hardziej jeszcze będzie mnie pan kochał! odparła chwytając spojrzenie Ponsa; będzie pan kochał swą grubą Cibotową jak matkę? Tak, tak! ja jestem pańską matką, wy jesteście dwojgiem moich dzieci!... Och, gdybym znała tych co pana nabawili zgryzoty, poszłabym do aresztu albo do kreminału, bobym im wydarła oczy!... Na takich ludzi to tylko szubienica! to jeszcze za mało dla podobnych zbrodniarzy! Pan, taki dobry, taki czuły, bo pan ma złote serce, stworzony pan był na to aby dać szczęście kobiecie!... Tak, byłby jej pan dał szczęście... to widać, ma pan wszystko potemu... Dawno już, kiedy tylko zobaczyłam jaki pan jest z panem Schmucke, zaraz sobie powiedziałam: „Ten pan zmarnował życie! stworzony był na to aby być dobrym mężem...” O, bo pan lubi kobiety!
— Tak, odparł Pons, i nigdy żadnej nie miałem!
— Naprawdę? wykrzyknęła Cibotowa, zbliżając się do Ponsa wyzywająco i biorąc go za rękę. Nie wie pan, co to jest mieć kochankę, któraby się na wszystko ważyła dla swego chłopca? Czy to możebne? Ja na pańskiem miejscu nie chciałabym iść na tamten świat nie poznawszy największego szczęścia na ziemi!... Niebożątko! gdybym była dziś tem czem byłam niegdyś, daję słowo, rzuciłabym Cibota dla pana! Ale z takim nosem jak pański, bo pan ma nosisko na schwał, jak się to stało, moje złotko?... Powie mi pan: „Nie wszystkie kobiety znają się na mężczyznach!...“ i to jest nieszczęście, że idą za mąż, ot, po omacku, aż litość bierze patrzeć. A ja myślałam, że pan ma kochanek tuzinami, baletnic, aktorek, księżniczek, niby że pan tak nigdy w domu nie siedział!... Widząc jak pan wychodzi, mówiłam zawsze do Cibota: „Oho, pan Pons idzie mów na ciepłe nóżki!“ Słowo daję! tak mówiłam, bo myślałam, że kobiety szaleją za panem! Pan Bóg stworzył pana do miłości... Moje drogie panisko, zaraz to zobaczyłam, tego dnia co to pan jadł tu obiad pierwszy raz. Och! jaki pan był szczęśliwy z tej uciechy jaką pan sprawił panu Schmucke! A on jeszcze na drugi dzień płakał, mówiąc do mnie. Bani Dzipo, on jatł opiat dudaj! tak że i ja płakałam jak głupia. A jaki on był smutny, kiedy pan znowu zaczął swoje werdeby! i obiadki na mieście! Biedaczek! nie widział nikt w śiwiecie podobnej rozpaczy. Tak, dobrze pan robi, że pan jemu zapisuje wszystko! To jakby cała rodzina dla pana, ten zacny, godny człowiek!... Niech pan o nim nie zapommi! inaczej Bógby pana nie wpuścił do raju, gdzie z pewnością wchodzą tylko ci, którzy się okazali wdzięczni wobec przyjaciół, zostawiając im fundusz!
Pons czynił daremne wysiłki aby coś odpowiedzieć, Cibotowa gadała jak młyn. O ile znaleziono sposób zatrzymania machiny parowej, sztuka zahamowania języka odźwiernej przechodni środki wynalazców.
— Wiem, co pan odpowie! ciągnęła. Od tego się nie umiera, drogi panie, że ktoś zrobi testament kiedy jest chory; a ja na pańskiem miejscu, z obawy przed jakim wypadkiem, nie chciałbym opuścić tego biednego baranka, bo to istne bydlątko boże; nie ma pojęcia o świecie; nie chciałbym go zostawić na łasce tych rabusiów adwokatów, i krewnych co są wszystko łajdaki! Powiedz pan, czy choć który przez te trzy tygodnie spytał się o pana?... I panby miał im zostawić swoje dobro! Czy pan wie, że to wszystko co tu jest, to podobno jest coś warte?
— Owszem, tak, rzekł Pons.
— Remonencq, który wie że pan jest amator i który sam handluje, powiada, że dałby panu chętnie trzydzieści tysięcy dożywocia żeby po panu dostać obrazy... To mi interes! Na pańskiem miejscu, przyjęłabym! Ale ja myślałam, że on sobie kpi ze mnie, kiedy mi to powiedział... Powinienby pan uprzedzić pana Schmucke o tem co to wszystko warte, bo co on, to dałby się oszukać jak dziecko; nie ma najmniejszego pojęcia, co warte te pańskie śliczności! Tak dalece nie wie, że oddałby je za nic, za kawałek chleba, o ile, przez miłość dla pana, nie zachowałby ich całe życie, to jest jeżeli będzie żył, bo on umrze ze smutku za panem! Ale ja tu jestem! ja go obronię od wszystkich i przeciw wszystkim!... ja i Cibot.
— Droga pani Cibot, odparł Pons rozczulony tem okropnem gadulstwem, które miało wyrażać naiwne uczucie prostych ludzi, cóżby się ze mną stało bez pani i Schmuckego? Tak, nas dwoje, to jedyni pańscy przyjaciele na tej ziemi! święta prawda! Ale dwa poczciwe serca więcej warte niż wszystkie rodziny... Nie mów mi pan o rodzinie! To jak język, powiadał ten dawny aktor: wszystko co może być najgorszego i najlepszego... Gdzież one są, ta pańska famielja? Ma pan choć jaką famielję? nigdy jej nie widziałam...
— To oni przywiedli mnie do tego stanu!... wykrzyknął Pons z głębokim żalem.
— A! więc pan ma famielję!... rzekła Gibotowa zrywając się, jakgdyby jej fotel stał się z rozpalonego żelaza. A, czuła jest ta pańska famielja! Jakto! więc to już trzy tygodnie, tak, dziś rano, trzy tygodnie jak pan się mocuje ze śmiercią, a one nawet nie przyszły spytać o pana! To już nadto!... Ja, na pańskiem miejscu, raczej oddałabym wszystko na podrzutków, niż żebym miała zostawić im bodaj szeląg!
— Widzi pani, droga pani Cibot, chciałem zapisać wszystko co mam mojej kuzynce, córce mego ciotecznego brata, prezydenta Camusot, wie pani, tego sędziego co tu zaszedł kiedyś rano, będzie już dwa miesiące.
— A, ten mały, gruby, co to przysyłał służących żeby pana przeprosili... za głupstwo jego żony... co to pokojówka wypytywała mnie o pana, stara lafirynda, której miałam ochotę przetrzepać aksamitną mantylę kijem od miotły! Widział kto kiedy, żeby pokojówka nosiła aksamitną mantylę! Nie, słowo daję, świat się wywrócił do góry nogami! i maco robią rewolucję? Żryjcie po dwa obiady, jeżeli możecie, łajdusy bogacze! Ale ja mówię że prawa są daremne, że nie będzie już nic świętego, jeżeli Ludwik Filip nie utrzyma stanów; bo koniec końców, jeżeli wszyscy jesteśmy równi, nieprawdaż panie, pokojówka nie powinna mieć mantyli aksamitnej, skoro ja, Cibotowa, po trzydziestu latach uczciwości, nie mam... A to mi piękne porządki! niech każdy widzi kto jesteś. Pokojówka jest pokojówka, jak ja jestem odźwierna! Pocóż w wojsku są szlify z frendzelkami? każdy ma swój stopień! Chce pan, żebym powiedziała całą prawdę? Otóż, panie, Francja idzie w djabły!... Nieprawdaż, panie, że za cesarza wszystko szło inaczej? Toteż powiedziałam do Cibota: „Widzisz, moja duszo, dom w którym pokojówki chodzą w aksamitnych mantylach, to ludzie bez serca“.
— Bez serca! tak! odparł Pons.
I Pons opowiedział pani Cibot swe niedole i zgryzoty, odźwierna zaś miotała zniewagi na jego krewnych i za każdem słowem tego żałosnego opowiadania roztaczała bezmiar współczucia. W końcu rozpłakała się! Aby pojąć nagłą zażyłość między starym muzykiem a panią Cibot, wystarczy wyobrazić sobie położenie starego kawalera, ciężko chorego po raz pierwszy w życiu, przykutego do łóżka, samego na świecie, mającego spędzić dzień samotnie, dzień który mu się dłużył tem więcej, ile że Pons mocował się z nieuchwytnem, cierpieniem wątroby, które barwi czarno nawet najpiękniejsze życie, i że, pozbawiony swoich licznych zatrudnień, odczuwał ową specjalnie paryską nostalgję, żałował wszystkiego co w Paryżu można oglądać gratis. Ta głęboka i ponura samotność, to cierpienie którego napady oddziaływują bardziej jeszcze na stan moralny niż na etan fizyczny, czczość życia, wszystko to skłania człowieka bez rodziny, zwłaszcza kiedy jest już z natury słaby i miękkiego serca, łatwowierny, do przywiązania się do osoby która go dogląda. Chwyta się jej, jak tonący deska. Toteż Pons słuchał z rozkoszą paplaniny pani Cibot. Schmucke i pana Cibot, doktór Pouilain, to była cała ludzkość, jak pokój jego był całym światem. Jeżeli wogóle chorzy ześrodkowują swą uwagę w sferze którą obejmują spojrzeniem, jeżeli egoizm ich skupia się w pobliżu nich, ograniczając się do istot i rzeczy znajdujących się w ich pokoju, można osądzić, do czego zdolny jest stary kawaler, nie mający żadnych węzłów i nie znający dotąd miłości. W ciągu trzech tygodni, Pons doszedł do tego, iż chwilami żałował, że nie ożenił się z Magdaleną Vivet! Toteż od trzech tygodni, pani Cibot czyniła ogromne postępy w umyśle Ponsa, który bez niej nie wyobrażał sobie życia; co do Schmuokego bowiem, był to dla biednego chorego drugi Pons. Cudowny artyzm Cibotowej, bezwiedny zresztą, polegał na tem, że wyrażała własne myśli Ponsa.
— A, to doktór, rzekła słysząc dzwonek.
I zostawiła Ponsa samego, wiedząc dobrze, że to Remonencq z Magusem.
— Nie róbcie panowie hałasu... rzekła; niech się niczego nie domyśla! Z chwilą gdy chodzi o jego skarby, robi się jak jeż.
— Wystarczy nam mały spacer, odparł żyd uzbrojony w lupę i lorynetkę.
Pokój, w którym znajdowała się większa część zbiorów Ponsa, był to staroświecka salon, dwadzieścia pięć stóp szeroka, trzydzieści długi a trzynaście stóp wysoki. Obrazy Ponsa, w liczbie sześćdziesięciu siedmiu, mieściły się na ścianach tego salonu okolonego buazerją, białego ze złotem; ale pożółkła białość, zrudziałe złocenia zlewały się w harmonijny ton nie psujący wrażenia obrazów. Na kolumnach stało czternaście posążków, bądź w rogach bądź między obrazami, na postumentach roboty Boulle’a. Hebanowe szafy, o królewskiem iście bogactwie rzeźb, stały pod ścianami. W tych szafach znajdowały się osobliwości. Na środku, rząd rzeźbionych kredensów mieścił największe rzadkości pracy ludzkiej: kość słoniową, bronzy, drzewo, emalję, złotnictwo, porcelanę, etc.
Skoro Żyd znalazł się w tym przybytku, podszedł prosto do czterech arcydzieł, w których poznał chlubę zbioru. Były to dzieła mistrzów, których brakło jego kolekcji. Były dla niego tem, czem są dla przyrodników owe desiderata, za któremi podejmują podróże od Wschodu na Zachód, pod zwrotnik, w pustynię, pampasy, stepy, dziewicze lasy. Pierwszy obraz był to Sebastjan del Piombo, drugi Fra Bartolomeo della Porta, trzeci krajobraz Hobbemy, ostatni zaś — portret kobiety Albrechta Dürera, cztery brylanty! Sebastjan del Piombo jest w malarstwie jakgdyby błyszczącym punktem, w którym trzy szkoły dały sobie schadzkę, wnosząc wszystkie swoje szacowne przymioty. Ten malarz wenecki przybył do Rzymu aby tam posiąść styl Rafaela, pod kierunkiem Michała Anioła, który chciał go przeciwstawić Rafaelowi, walcząc, w osobie jednego ze swych najtęższych uczniów przeciw temu arcykapłanowi sztuki. Toteż koloryt wenecki, florencka kompozycja i styl rafaelowy stopiły się w jedno w nielicznych obrazach, które raczył namalować ten leniwy genjusz, a do których kartony rysował podobno Michał Anioł. Toteż można pojąć, do jakiej doskonałości doszedł ów człowiek uzbrojony tą potrójną siłą, kiedy się studjuje, w Muzeum paryskiem, portret Baccia Bandinelli, mogący stanąć, bez ujmy dla siebie, obok Mężczyzny z rękawiczką Tycjana, obok portretu starca w którym Rafael zjednoczył doskonałość własną z doskonałością Corregia i obok Karola VIII Leonarda da Vinci. Te cztery perły są jednakiej wody, jednako wypieszczone, mają jednaki blask, jednaką wartość. Sztuka ludzka nie może iść dalej. Jest wyższa od natury, która oryginałom dała życie tylko na chwilę. Z dzieł tego wielkiego genjusza, tej nieśmiertelnej ale nieuleczalnie leniwej palety, Pons posiadał Modlącego się kawalera maltańskiego, malowanego na łupku, świeżością, wykończeniem, głębią przewyższającego jeszcze portret Baccia Bandinelli. Obraz Fra Bartolomeo, przedstawiający Świętą rodzinę, mógłby dla wielu znawców uchodzić za Rafaela. Hobbema doszedłby na licytacji ceny sześćdziesięciu tysięcy. Co do Albrechta Dürera, ten portret kobiety był równy słynnemu Holzschuerowi z Norymbergi, za którego królowie bawarski, holenderski i pruski chcieli dać kilkakrotnie, a zawsze napróżno, dwieście tysięcy franków. Czy to jest żona czy córka rycerza Holzschuera, przyjaciela Albrechta Dürera?... Przypuszczanie to bliskie jest pewności, postawa bowiem kobiety z muzeum Ponsa stanowi jakgdyby pendant do tamtej, herby zaś umieszczone są w obu portretach tak samo. Wreszcie podpis: aetatis suae XLI zgadza się zupełnie z wiekiem wskazanym na portrecie z taką czcią przechowywanym w rodzinie Holzschuerów w Norymberdze, z którego świeżo wykonano rycinę.
Eljasz Magus miał łzy w oczach, patrząc kolejno na te cztery arcydzieła.
— Dam pani dwa tysiące gratyfikacji od każdego z tych obrazów, jeśli wydobędziesz je dla mnie za czterdzieści tysięcy!... rzekł do ucha Cibotowej zdumionej tą z nieba spadłą fortuną.
Podziw, lub, aby rzec ściślej, szał Żyda, spowodował taki zamęt w jego mózgu i w nawykach jego chciwości, że, jak widzimy, Żyd zatracił się w nich.
— A ja? spytał Remonencq, który się nie znał na obrazach.
— Wszystko tu jest jednakiej wartości, szepnął chytrze Żyd tandeciarzowi, bierz dziesięć obrazów na los szczęścia na tych samych warunkach, a zrobisz majątek!
Troje złodziei spoglądało jeszcze po sobie, pogrążeni cali w rozkoszy, najżywszej ze wszystkich, w zadowoleniu z pomyślnego obrotu fortuny, kiedy głos chorego rozległ się i zabrzmiał jak uderzenie dzwonu...
— Kto tam jest?... wołał Pons.
— Panie, niechże się pan położy! krzyknęła Cibotowa rzucając się na Ponsa i siłą kładąc go z powrotem.
— Cóż to! chce się pan zabić?... Więc dobrze, to nie pan Poulain, to ten zacny Remonencq; jest tak niespokojny o pana, że przyszedł się dowiedzieć!... Tak pana wszyscy kochają, że cały dom trapi się o pana. O co się pan boi?
— Ale mnie się zdaje, że tam jest więcej osób, rzekł chory.
— Więcej! to dobre!... Cóż to? ozy pan majaczy?... Dalibóg, pan w końcu oszaleje!... O, patrz pan.
Cibotowa żywo otworzyła drzwi, dając znak Magusowi aby się cofnął, Remonencqowi zaś aby postąpił.
— To ja, drogi panie, rzekł antykwarz w którego imieniu Cibotowa mówiła, przyszedłem dowiedzieć się o pana, cały dom jest niespokojny... Nikt nie lubi, aby śmierć pchała się do domu!... Przytem stary Monistrol, którego pan zna, kazał panu powiedzieć, że, gdyby pan potrzebował pieniędzy, jest na pańskie usługi...
— Posyła cię, abyś podglądał moje cacka!... orzekł stary zbieracz z cierpką nieufnością.
W cierpieniach wątroby, pacjenci żywią prawie zawsze jakieś osobliwe, chwilowe antypatje; skupiają swój niehumor na jakimś przedmiocie lub jakiejś osobie. Otóż, Pons wyobrażał sobie, że ktoś czyha na jego skarby, miał manję czuwania nad niemi, wysyłał co chwilę Schmuckego dla sprawdzenia czy nikt nie wślizgnął się do sankituarjum.
— O, pańskie zbiory są natyle piękne, odparł chytrze Remonencq, że mogły obudzić uwagę antykwarjuszy. Ja się tam nie znam na tych rzadkości ach, ale pan uchodzi za takiego znawcę, że, chociaż to za wysoki handel dla mnie, kupiłbym chętnie od pana z zamkniętemi oczyma... gdyby pan czasem potrzebował pieniędzy, bo nic tyle nie kosztuje co te wściekłe choroby... Ot, moja siostra, w trzy dni, wydała półtora franka na lekarstwa, kiedy to w niej zakrzepły humory, a byłaby pewnie wyszła i bez tego... Doktory to oszusty, korzystają z naszego stanu, aby...
— Dziękuję, żegnam pana, odparł Pons rzucając niespokojne spojrzenia.
— Odprowadzę go, szepnęła Cibotowa choremu, żeby przypadkiem czego nie ruszył.
— Tak, tak, odparł chory, dziękując jej spojrzeniem.
Cibotowa zamknęła drzwi do sypialni, co znów obudzało nieufność Ponsa. Zastała Magusa stojącego nieruchomo przed czterema obrazami. Tę nieruchomość, ten podziw, potrafią zrozumieć jedynie ci, których dusza otwarta jest na idealne piękno, na niewysłowione uczucie zrodzone przez doskonałość w sztuce; ci, którzy potrafią stać godzinami całemu przed Giokondą Leonarda da Vinci, przed Antjopą Correggia, arcydziełem tego malarza, przed Kochanką Tycjana, Świętą Rodziną Andrea del Sarto, przed Dziećmi w kwiatach Dominikina, przed Portretem Starca Rafaela, arcytworami Sztuki.
— Zmykaj pan pocichu! rzekła.
Żyd wyszedł zwolna cofając się raczkiem, patrząc na obrazy jak kochanek patrzy na kochankę w chwili pożegnania. Kiedy Żyd był na schodach, Cibotowa, której ten zachwyt dał do myślenia, trąciła Magusa w chude ramię.
— Dasz mi pan po cztery tysiące od obrazu! inaczej nic z tego...
— Jam taka biedny!... rzekł Magus. Jeżeli pragnę mieć te obrady, to przez miłość sztuki, jedynie przez miłość sztuki, moja piękna pani!
— Takieś chuchro, mój cacusiu, rzekła odźwierna, że rozumiem tę miłość. Ale jeżeli mi nie przyrzekniesz dziś, przy panu Remonencq, szesnastu tysięcy, jutro będzie dwadzieścia.
— Przyrzekam szesnaście, odparł Żyd przerażony chciwością odźwiernej.
— Na co to Żydy przysięgają?... spytała Cibotowa Remonencqa.
— Może mu pani zawierzyć, odparł antykwarz, to równie uczciwy człowiek jak ja.
— No a wy? spytała odźwierna, jeżeli wam pomogę w kupnie, co mi dacie?...
— Połowę zysku, odparł skwapliwie Remonencq.
— Wolę od razu gotówkę, ja się nie bawię w handel, odparła Cibotowa.
— Rozumie się pan na interesach, uśmiechnął się Magus, byłaby z pani świetna kupcowa.
— Namawiam ją, aby weszła ze mną w spółkę, ciałem i mieniem, rzekł Owernjak ujmując pulchne ramię Cibitowej i klepiąc je z siłą taką jakby walił młotem. Nie żądam innego kapitału prócz jej urody. Źle pani robisz, że się trzymasz tego hycla Cibot i jego igły! Czy biedota odźwierny może dać majątek kobiecie takiej jak pani? Haha, dopierobyś pani wyglądała w sklepie przy bulwarach, w otoczeniu tych cacek, gwarząc z amatorami i wodząc ich za nos! Ciśnij pani tę waszą norę, sikoro tu nabijesz kabzę, a zobaczysz co my potrafimy we dwoje!
— Nabije kabzę! powtórzyła Cibotowa. Nie potrafiłabym stąd wziąć jednej szpilki, słyszysz, Remonencq! wykrzyknęła odźwierna. Znają mnie w dzielnicy jako uczciwą kobietę, tak!
Oczy Cibotowej błyszczały.
— Uspokój-że się pani! rzekł Magus. Remonencq zanadto wyraźnie panią kocha, aby cię chciał obrazić.
— Jak onaby trzymała za łeb klientelę! wykrzyknął Owernjak.
—Bądźcie sprawiedliwi, moje chłopczyki, podjęła pani Cibot udobruchana, i osądźcie sami moje położenie tutaj!... Oto dziesięć lat, jak sobie urabiam ręce dla tych dwóch starych pierników, a nigdy nie dostałam od nich nic prócz dobrego słowa... Remonencq niech poświadczy, że karmię tych starych ile wlezie, że tracę na tem dwadzieścia, trzydzieści su dziennie, że wszystkie moje oszczędności na to poszły, jak pragnę zbawienia matki!... jedynej autorki moich dni jaką znałam. To jest taka święta prawda, jak to że żyję, że słońce teraz świeci, niech się otruję własną kawą, jeżeli kłamię bodaj na centyma!... I ot, jeden z nich ma umrzeć, nieprawdaż? i to ten bogatszy z dwóch biedaków, których uważałam za własne dzieci!... Uwierzyłybyście, drogie panowie, że od trzech tygodni przez które mu kładę w uszy że już śmierć po niego puka (bo pan Poulain powiedział że już z nim kaput!), ten kutwa ani wspomni że mi co chce zapisać, ot tak jakby mnie nie znał! Słowo honoru, człowiek ma to co mu się należy (tylko wtedy kiedy sam weźmie, słowo uczciwej kobiety, bo licz-że tu na spadkobierców!... właśnie! Ot, powiem wam, słowa nie cuchną: wszyscy ludzie to kanał je!
— To prawda, rzekł półgębkiem Magus; jeszcze my, dodał spoglądając na Remonancqa, jesteśmy najuczciwsi...
— Dajcie mi pokój, podjęła Cibotowa, nie mówię o was... O obcych się nie mówi, jak powiada przysłowie!... Przysięgam wam, że ci dwaj panowie winne mi się blisko trzy tysiące franków, że to trochę co mam poszło już na lekarstwa i na ich wydatki... A jeśli nie zechcą uznać tego co na nich wyłożyłam?... Ja jestem tak głupia z moją uczciwością, że nie śmiem im wspomnieć o tem. Powiedzcie mi, wy co się rozumiecie na interesach, czy radzicie mi iść z tem do adwokata?...
— Adwokata! wykrzyknął Remonencq, paniś tam bardziej kuta niż wszystkie adwokaty!...
Łoskot ciężkiego ciała, padającego na podłogę w jadalni, rozległ się w obszernej klatce schodowej.
— Och, Boże, krzyknęła Cibotowa, co się tam dzieje? Zdaje się, że to mój pan.
Popchnęła swoich wspólników, którzy szybko zbiegli, poczem odwróciła się, popędziła do jadalni, i ujrzała Ponsa, który, zemdlony, leżał w koszuli jak długi! Wzięła starego kawalera na ręce, uniosła go jak piórko i zaniosła do łóżka. Położywszy umierającego, dała mu wąchać spalone pierze, zwilżyła mu skronie wodą kolońską, przywołała go do życia. Następnie, skoro ujrzała że Pons otwiera oczy, że odzyskuje przytomność, wzięła się pod boki.
— Bez pantofli! w koszuli! toć pan to może życiem przypłacić! I czemuż to pan mi nie ufa?... Jeżeli tak, żegnam pana. Po dziesięciu latach służby, kiedy ja dokładam do pańskiego gospodarstwa, kiedy wszystkie moje oszczędności w(to wsiąkły, byle tylko oszczędzić zgryzoty biednemu panu Schmucke, który płacze na schodach jak dziecko... oto moja nagroda! Szpiegował mnie pan... Bóg pana skarał... dobrze panu tak! I ja jeszcze męczę się aby pana dźwigać, narażam się na to że zostanę kalekę na całe życie... Och! mój Boże! i drzwi zostawiłam otwarte...
— Z kim pani rozmawiałaś?
— A to co za pomysły! krzyknęła Cibotowa. Cóż to! czy ja pańska niewolnica? czy mam się panu opowiadać? Wiesz pan, że jak mnie pan będzie tak nudził, ciskam wszystko! Weźmie pan sobie pielęgniarkę!
Pons, przerażony tą groźbą, mimowiednie dał Cibotowej miarę tego co może osiągnąć owym mieczem Damoklesa.
— To moja choroba! rzekł pokornie.
— Niechże jej będzie! odparła szorstko Cibotowa.
Zostawiła Ponsa zawstydzonego, nękanego wyrzutami. Podziwiając wrzaskliwe poświęcenie swojej dozorczyni, robiąc sobie samemu wymówki, nie czuł straszliwego bólu, jaki przydał do jego choroby ten upadek na kamienną posadzkę. Cibotowa spotkała Schmuckego na schodach.
— Niechże pan idzie... Smutne nowiny, panie! Pan Pons oszalał!... Wyobraź pan sobie, że zerwał się cały nagi, gonił za mną... nie, padł tam jak długi, na posadzkę... Spytaj go pan czemu, sam nie wie. Źle z nim. Nic nie zrobiłam aby wywołać takie gwałty, chyba żem mu nasunęła jakie myśli, mówiąc o jego pierwszych amorach... Kto ich tam zna, tych mężczyznów? Wszystko stare rozpustniki... Źle zrobiłam, żem mu pokazała swoje ramiona, oczy mu się jarzyły jak te karbonkuły...
Schmucke słuchał pani Cibot tak jakby mówiła po hebrajsku.
— Podźwigałam się tak, że zostanę kaleką na resztę życia!... dodała, udając silne boleści i zamierzając wyzyskać pomysł jaki jej przyszedł do głowy, przypadkiem, pod wpływem lekkiego zmęczenia. Ja jestem taka głupia! Kiedym go ujrzała tu, na ziemi, wzięłam go i zaniosłam do łóżka, ot, jak dziecko! Ale teraz czuję, żem się podźwignęła. Och, niedobrze mi coś... idę do siebie, pilnuj pan naszego chorego. Poślę Cibota, żeby mi sprowadził pana Poulain. Wolałabym umrzeć, niż zostać kaleką...
Cibotowa chwyciła się poręczy i stoczyła się na dół, skręcając się i jęcząc tak żałośnie, że wszyscy lokatorzy, przestraszeni, wyjrzeli na schody. Schmucke podtrzymywał chorą roniąc łzy i rozpowiadał o poświęceniu odźwiernej. W całym domu, w całej dzielnicy, rozeszła się niebawem wieść o wzniosłym postępku Cibotowej, która podźwignęła się, jak mówiono, śmiertelnie, podnosząc swego dziadka do orzechów. Wróciwszy do Ponsa, Schmucke opowiedział mu o opłakanym stanie gospodyni, poczem obaj popatrzyli na siebie, mówiąc: „Co my poczniemy bess niej?...“ Widząc zmianę jaka zaszła w Ponsie po tym wybryku, Schmucke nie śmiał go połajać.
— Przeklęte rupiecie! wolałbym je spalić, niż stracić przyjaciela!... wykrzyknął, dowiadując się od Ponsa o przyczynie wypadku. Nie ufać pani Cibot, która pożycza nam swoje oszczędności! To nieładnie; ale to ta choroba...
— Och! co za choroba! Jestem zmieniony, czuję to, rzekł Pons. Nie chciałbym ci dokuczać, mój biedny Schmucke.
— Znęcaj się nademną! rzekł Schmucke, ale daj pokój pani Cibot...
Doktór Poulain usunął w kilka dni rzekomo grożące kalectwo pani Cibot, a uleczenie to, graniczące z cudem, przydało niezwykłego blasku reputacji lekarza. Doktór, mówiąc o tem z Ponsem, przypisywał to ocalenie silnej naturze chorej, która siódmego dnia podjęła służbę u dwóch panów, ku wielkiemu ich zadowoleniu. Wypadek ten pomnożył o sto procent wpływ, tyranję odźwiernej w domu dwóch, „dziadków“. Przez te dwa tygodnie zadłużyli się; pani Cibot zapłaciła ich długi. Cibotowa skorzystała z tej sposobności, aby uzyskać (i z jaką łatwością!) rewers Schmuckego na dwa tysiące franków, które, jak twierdziła, pożyczyła dwom przyjaciołom.
— Ach, cóż za lekarz ten pan Poulain! mówiła Cibotowa do Ponsa. On pana uratuje, drogi panie; toć mnie z trumny wyciągnął! Biedny Cibot miał mnie już za umarłą!... No i niech doktór Poulain powie: cały czas co leżałam w łóżku, myślałam tylko o panu. „Mój Boże, powiadałam, zabierz mnie, a daj żyć memu drogiemu panu Pons...“
— Biedna kochana pani Cibot, o mało pani nie została dla mnie kaleką!...
— Och, gdyby nie pan Poulain, jużbym leżała w tej koszulce sosnowej, która nas czeka wszystkich. Ano cóż: jest rów, trza przeskoczyć, jak powiada ów dawny aktor! Trzeba być fielozofem. No i co, jakżeście sobie panowie radzili bezemnie?...
— Schmucke czuwał przy mnie, odparł chory; ale nasza biedna kasa i nasza klijentela ucierpiały na tem... Nie wiem, jak on sobie dał rady.
— Bądź spokojny, Pons! wykrzyknął Schmucke, znaleźliśmy w panu Cibot bankiera...
— Nie mów pan o tem, moje drogie jagniątko! Jesteście obaj dla nas jak własne dzieci, zawołała Cibotowa. Nasze oszczędności bezpieczne są u panów, co tu gadać! jesteście dla nas pewniejsi niż bank. Póki my mamy kawałek chleba, znajdzie się i dla panów... nie warto o tem mówić...
Bodżdzifa bani Dzipo! rzekł Schmucke odchodząc.
Pons milczał.
Czy pan uwierzy, moje drogie panisko, rzekła Cibot widząc niepokój chorego, że w mojem konaniu — bo widziałam kostusię z bardzo bliska! — najwięcej dręczyło mnie, że zastawię panów samych, bez opieka, i mego Cibota bez grosza przy duszy!... To taki drobiazg te moje oszczędności, że mówię panu o nich jedynie na wypadek mojej śmierci, przez wzgląd na Cibota, który jest istny anioł! Nie, jak mnie ten człowiek pielęgnował, jak jaką królowę, a płakał nademną jak to cielę!... Ale ja polegałam na panach, sławo uczciwej kobiety. Mówiłam mu: „Nie bój się, Cibot, moje panowie nie zastawią cię bez chleba...“
Pons nie odpowiedział nic na tę przymówkę ad testamentum, odźwierna zaś umilkła czekając jakiego słówka.
— Polecę panią Schmuckemu, rzekł wreszcie chory.
— Och! zawołała odźwierna, wszystko co pan uczyni, to będzie dobrze! zdaję się z tem na pana, na pańskie serce... Nie mówmy nigdy o tem, bo pan mnie upokarza, mój aniele drogi; niech pan myśli o tem aby wyzdrowieć; będzie pan żył dłużej od nas...
Głęboki niepokój owładnął sercem pani Cibot, postanowiła rozmówić się jaśniej ze swym panem co do zapisu jaki jej przeznacza; na razie zaś wyszła, aby pospieszyć do doktora Poulain jeszcze wieczór, po obiedzie Schmuckego, który od choroby przyjaciela jadał przy jego łóżku.
Doktór Poulain mieszkał przy ulicy Orleans. Parterowe mieszkanko składało się z przedpokoju, salonu i dwóch sypialni. Kredens sąsiadujący z przedpokojem i jedną z sypialni przeobrażono na gabinet. Kuchnia, pokój dla służącego i mała piwniczka dopełniały tego mieszkania znajdującego się w skrzydle olbrzymiego domu, zbudowanego za Cesarstwa na miejscu starego pałacu, po którym zastał tylko ogród. Ogród ten podzielono między trzy parterowe lokale.
Mieszkania doktora nie odświeżano od czterdziestu lat. Malowania, obicia, stiuki, wszystko trąciło Cesarstwem. Czterdziestoletni brud i dym przyćmił zwierciadła, złocenia, wzory obić, sufity i malowidła. Mimo to, ten lokal na Marais kosztował tysiąc franków rocznie. Pani Poulain, matka doktora, dożywała swoich dni w drugiej sypialni. Wykonywała roboty dla kamaszników. Szyła kamasze, skórzane spodnie, szelki, paski, słowem wszystko w zakresie tego dosyć zaniedbanego dziś przemysłu. Zajęta dozorem gospodarstwa i jedynej służącej, nie wychodziła nigdy; powietrza zażywała w ogrodzie, dokąd się wychodziło oszklonemi drzwiami z salonu. Owdowiawszy przed dwudziestu laty, sprzedała, po śmierci męża, warsztat najstarszemu robotnikowi, który zapewnił jej natyle roboty aby mogła zarabiać półtora franka dziennie. Wszystko poświęciła wychowaniu jedynego syna, chcąc mu za wszelką cenę zapewnić stanowisko świetniejsze niż ojcowskie. Dumna ze swego eskulapa, wierząc w jego powodzenie, poświęcała mu wszystko, szczęśliwa że mu usługuje, że dlań oszczędza, marząc tylko o jego dobrobycie i kochając go inteligentnie, co nie wszystkie matki potrafią. Tak więc, pana Poulain, pamiętając że była prostą robotnicą, czego ślady zachowała w mowie, strzegła się szkodzić synowi lub narazić go na śmieszność; chowała się w swoim pokoju, kiedy przypadkiem doktór miał dystyngowańszego klijenta, lub kiedy zaszli doń koledzy. Toteż nigdy doktór nie miał sposobności rumienić się za matkę, którą czcił i która szczytną tkliwością hojnie wynagradzała braki wychowania. Sprzedaż warsztatu przyniosła około dwudziestu tysięcy, wdowa pomieściła je w r. 1820 w rencie państwowej, a tysiąc sto franków jakie stąd miała rocznie, stanowiły cały jej majątek. Toteż przez długi czas sąsiedzi mogli widzieć w ogrodzie bieliznę doktora i pani Poulain rozwieszoną na sznurach. Służąca wraz z panią Poulain wszystko, dla oszczędności, prały w domu. Ten szczegół gospodarki niemało szkodził doktorowi; nie chciano uwierzyć w jego zdolności, widząc jego ubóstwo. Tysiąc sto franków renty szło na komorne. Praca pani Poulain, niedużej i zażywnej starowinki, wystarczała w pierwszych czasach na koszty skromnego gospodarstwa. Po dwunastu latach wytrwałości na tej kamienistej drodze, doktór doszedł do tego, że zarabiał tysiąc talarów rocznie; wówczas pani Poulain miała do rozporządzenia około pięciu tysięcy. Kto zna Paryż, wie, że to starczy ledwie na najściślejsze potrzeby.
Salon, w którym czekali pacjenci, umeblowany był nędznie: pospolita kanapa mahoniowa obita żółtym welwetem w kwiaty; cztery fotele, sześć krzeseł, konsola i stolik do herbaty; wszystko odziedziczone po rękawiczniku i sprawione jego gustem. Zegar w kształcie liry, zawsze pod szklanym kloszem; po bokach dwa egipskie świeczniki. Miało się ochotę zapytać, jakim cudem firanki w oknach mogły wytrwać tak długo; żółte perkalowe firanki, drukowanie w czerwone różyczki, wyrób fabryki w Jouy. Oberkampf otrzymał powinszowania cesarza za te ohydne produkty przemysłu bawełnianego z r. 1809. Gabinet doktora urządzony był w tym samym guście, resztkami z pokoju ojca. Było to suche, ubogie i zimne. Któryż chory mógłby uwierzyć w wiedzę lekarza, nietylko bez sławy ale bez mebli, w epoce gdy anons panuje wszechwładnie i kiedy złoci się kandelabry na placu Zgody, aby pocieszyć biedaka wmawiając w niego że jest bogatym obywatelem.
Przedpokój służył za jadalnię. Tam pracowała służąca, o ile nie była zajęta w kuchni lub nie dotrzymywała towarzystwa matce doktora. Od samego wejścia, na widok żółtych muślinowych firaneczek w oknie od podwórza, czuło się wstydliwą nędzę, ukrywającą się w tem smutnem mieszkaniu, opuszczonem przez pół dnia. W szafach musiały się kryć resztki spleśniałego pasztetu, wyszczerbione talerze, odwieczne korki, serwety z przed tygodnia, słowem nieuchronne plugastwa drobnych gospodarstw paryskich; wszystko co, wyszedłszy stamtąd, może już iść tylko na śmietnik. Toteż, w tych czasach kiedy srebrna pięciofrankówka czai się na dnie każdego sumienia i brzęczy w każdem zdaniu, trzydziestoletni doktór, żyjący z matką bez żadnych stosunków, był dotąd kawalerem. W ciągu dziesięciu lat nie spotkał najmniejszego pozoru do romansu w rodzinach z któremi stykał się z racji swego zawodu, pacjentów bowiem miał w sferze, gdzie życie było podobne do jego życia; widywał jedynie domy podobne do jego domu, urzędniczków lub drobnych przemysłowców. Najbogatsza jego klientela to byli rzeźnicy, piekarze, kupcy w sąsiedztwie, ludzie którzy przeważnie przypisywali swoje wyleczenie naturze, aby móc płacić po dwa franki wizyty doktora, obchodzącego swoich chorych pieszo. W medycynie, powóz jest potrzebniejszy niż nauka.
Pospolite i jednostajne życie oddziaływa w końcu na najburzliwszego ducha. Człowiek dostraja się do swego losu, godzi się z płaskością życia. Toteż doktór Poulain, po dziesięciu latach praktyki, wlókł swoje jarzmo bez owych napadów rozpaczy, jakie napełniały go goryczą w pierwszym okresie. Mimo to, pieścił on swoje marzenie, w Paryżu bowiem każdy ma swoje marzenie — Remonencq hodował swoje, Cibotowa swoje. Doktór Poulain marzył, że będzie wezwany do łoża bogatego pacjenta; że, dzięki wpływom tego chorego którego niechybnie uleczy, uzyska miejsce prymarjusza w szpitalu, lekarza więziennego, lekarza teatrów bulwarowych, albo jakiego ministerjum. W ten sposób zresztą otrzymał miejsce lekarza okręgowego. Sprowadzony przez Cibotową, uleczył pana Pillerault, właściciela domu gdzie Cibot był odźwiernym. Pillerault, cioteczny dziadek hrabiny Popinot, żony ministra, zainteresował się tym młodzieńcem, którego ukrytą nędzę przejrzał kiedy zaszedł do niego aby podziękować za leczenie; wymógł tedy na swoim siostrzeńcu, ministrze, który go wysoce poważał, posadę, którą doktór zajmował od pięciu lat i której szczupłe dochody zjawiły się bardzo w porę aby go uchronić od rozpaczliwego postanowienia: od emigracji. Opuścić Francję, to dla Francuza rzecz śmiertelnie przykra. Doktór Poulain poszedł wprawdzie podziękować hrabiemu Popinot; że jednak lekarzem męża Stanu był sławny Bianchon, petent zrozumiał, że w tym domu niema dlań widoków. Biedny doktór, ucieszywszy się nadzieją protekcji wpływowego ministra, jednej z owych kilkunastu kart które potężna ręka tasuje od szesnastu lat na zielonym stoliku rządu, osunął się z powrotem na Marais, gdzie brnął w błocie drepcąc po ubogich domach, i gdzie miał za zadanie stwierdzać zgony, za tysiąc dwieście franków rocznie.
Doktór Poulain, dość zdolny jako student, nabrał z czasem praktyki i doświadczenia. Zresztą jego umarli nie robili gwałtu, mógł studjować choroby in anima vili. Możecie zgadnąć, ile się w nim zbierało żółci! Toteż, wyraz jego twarzy, już z natury długiej i melancholicznej, bywał przerażający. Wprawcie w żółty pergamin jarzące oczy Tartufa i zgryźliwość Alcesta; następnie wyobraźcie sobie chód, postawę, spojrzenie tego człowieka, który, uważając się za równie dobrego lekarza jak sławny Bianchon, czuł się żelazną ręką uwięziony w podrzędnej sferze! Doktór Poulain mimowoli porównywał swoje dochody — dziesięć franków, o ile dzień był dobry! z zyskami Bianchona wynoszącemi kilkaset franków! Czy to nie objaśnia wszystkich nienawiści demokracji? Człowiek ten, ambitny a pognębiony, nie miał sobie zresztą nic do wyrzucenia. Próbował, swego czasu, szczęścia w wynalazku pigułek przeczyszczających, podobnych do pigułek Morissona. Powierzył ich wyrób swemu koledze ze szpitala, medykowi który został aptekarzem; ale aptekarz, zakochany w figurantce z Ambigu-Comique, zbankrutował, że zaś patent opiewał na jego nazwisko, wiekopomny ten wynalazek wzbogacił następcę bankruta. Były medyk puścił się do Meksyku, ojczyzny złota, unosząc tysiąc franków oszczędności biednego doktora Poulain, którego na pociechę figurantka potraktowała jako lichwiarza, kiedy przyszedł upominać się u niej o swoje pieniądze. Od czasu gratki, jaką było uleczenie starego Pillerault, nie zjawił się ani jeden bogaty pacjent. Poulain uganiał po całem Marais, pieszo, jak chart; na dwadzieścia wizyt, trafiały się ledwie dwie dwufrankowe. Dobrze płacący pacjent był to dla niego ów rajski ptak, istniejący jedynie w bajkach.
Młody adwokat bez spraw, młody lekarz bez pacjentów, to dwa ostateczne wyrazy przyzwoitej rozpaczy właściwej Paryżowi; owej rozpaczy niemej i zimnej, odzianej we frak i w wytarte czarne spodnie, wyświeconą atłasową kamizelkę, kapelusz szanowany jak świętość, stare rękawiczki i perkalową koszulę. Jestto istny poemat smutku, posępny jak tajemnice więzienia. Inne nędze, nędzę poety, artysty, aktora, muzyka, opromienia humor właściwy artystom, beztroska cyganerji, którą trzeba przebyć a która wiedzie do panteonów genjuszu! Ale te dwa czarne ubrania chodzące pieszo, odziewające dwa rzemiosła dla których wszystko jest raną, którym ludzkość odsłania jedynie swoje plugastwa, ci dwaj ludzie mają, w owych upokarzających początkach karjery, wyraz posępny, wyzywający, w którym skupiona nienawiść i ambicja buchają ze spojrzeń podobnych błyskom czającego się pożaru. Kiedy dwaj przyjaciele szkolni spotkają się po dwudziestu latach, bogaty unika biednego kolegi, nie poznaje go, przeraża go owa przepaść, jaką los stworzył między nimi. Jeden przebiegł życie na ognistych rumakach szczęścia lub na złoconych chmurach powodzenia; drugi kroczył pod ziemią w ściekach paryskich i nosi ich ślady. Iluż dawnych przyjaciół omijało doktora na widok jego surduta i kamizelki!
Łattwo obecnie zrozumieć, czemu doktór Poulain tak dobrze odegrał swą rolę w udanej chorobie pani Cibot. Wszystkie pożądliwości, wszystkie ambicje odgadują się wzajem. Nie znajdując choroby w żadnym z organów, podziwiając prawidłowy puls, swobodę ruchów, a dysząc jej bolesne krzyki, zrozumiał że ona musi mieć w tem cel, aby uchodzić za umierającą. Zdając sobie sprawę, że szybkie uleczenie poważnej choroby będzie z korzyścią dla jego opinji w sąsiedztwie, przesadził rzekomą przepuklinę Cibotowej, bąkał o jej odprowadzeniu w samą porę. Wreszcie zaaplikował odźwiernej fikcyjne lekarstwa, fantastyczną operację uwieńczoną powodzeniem. Wyszukał w arsenale nadzwyczajnych kuracyj Despleina, jakiś niezwykły przypadek; zastosował go do pani Cibot, szumnie przypisując powodzenie wielkiemu chirurgowi, siebie zaś podając za jego naśladowcę. Na takie sztuczki puszczają się w Paryżu początkujący praktycy. Wszystko im służy za szczebel aby się wdrapać na widownię, że jednak wszystko się zużywa, nawet szczeble drabiny, początkujący zawodowcy nie wiedzą już co wymyślić. Bywają epoki, w których paryżanin szczególnie jest niepodatny. Zmęczony wznoszeniem piedestałów, dąsa się jak rozpieszczone dziecko i nie chce już bożyszczów; lub też, aby rzec prawdę, brak mu czasem utalentowanych ludzi nadających się do ubóstwienia. Ruda, z której dobywa się genjusz, wyczerpuje się okresami; wówczas paryżanin buntuje się, nie chce wciąż okrywać złotem i uwielbiać miernoty.
Wchodząc ze zwykłym sobie pośpiechem, pani Cibot zastała doktora ze starą matką przy stole, jedzących jakąś najpospolitszą sałatę; na deser był jedynie wąski trójkącik sera, oraz talerz nędznych owoców, wśród których przeważały łodygi po suszonych winogronach i najtańszy gatunek jabłek.
— Możesz zostać, mamo, rzekł doktór zatrzymując panią Poulain; to pani Cibot, o której ci mówiłem.
— Szacunek pani, moje uszanowanie panu doktorowi, rzekła Cibotowa siadając na krześle które jej podał doktór. A, to szanowna matka pańska? szczęśliwa jest, że ma tak uczonego syna; bo to mój zbawca, proszę pani, wydobył mnie z przepaści.
Pani Cibot, wysławiająca jej syna, wydała się wdowie Poulain bardzo sympatyczna.
— Przyszłam tedy panu powiedzieć, mówiąc między nami, że z tym biednym panem Ponsem jest bardzo niedobrze, i że chciałam z panem pogadać w jego sprawie...
— Przejdźmy do salonu, rzekł doktór Poulain wskazując Cibotowej wymownym gestem służącą.
W salonie, Cibotowa wyłożyła obszernie swój stosunek do dwóch kościanych dziadków; powtórzyła, upiększając mocno, historję swojej pożyczki, i odmalowała olbrzymie usługi, jakie oddawała od dziesięciu lat Ponsowi i Schmuckemu. Słysząc ją, możnaby myśleć, że ci dwaj starcy nie żyliby już bez jej macierzyńskich starań. Przedstawiła się jako anioł i naopowiadała tyle kłamstw zroszonych łzami, że w końcu rozczuliła starą panią Poulain.
— Rozumie pan, drogi panie, rzekła kończąc, że chciałabym wiedzieć czego się trzymać co do intencyj pana Ponsa w mojej sprawie, w razie gdyby miał umrzeć; czego mu bynajmniej nie życzę, bo, widzi pani, troszczyć się o te dwa niebożątka, to całe moje życie; ale, jeżeli jednego mi zbraknie, będę pielęgnowała drugiego. Natura mnie stworzyła na matkę; gdybym nie miała kogoś kim się zajmuję, z którego sobie czynię własne dziecko, nie wiedziałabym co z sobą począć... Otóż, gdyby pan Poulain chciał, mógłby mi oddać usługę, za którą umiałabym być wdzięczna, mianowicie pomówić o mnie z panem Ponsem. Miły Boże! tysiąc franków dożywocia, czy to nadto, pytam się państwa?... To czysty zysk dla pana Schmucke... Wprawdzie nasz drogi chory powiadał mi, że mnie poleci temu biednemu niemiaszkowi, który jest widać, w jego intencji, spadkobiercą... Ale co to jest człowiek, który nie sklei ani trzech słów po francusku, i który zresztą byłby gotów zabrać się do Niemiec, tak będzie zgryziony śmiercią przyjaciela?...
— Droga pani Cibot, odparł doktór przybierając poważną minę, tego rodzaju sprawy nie leżą w zakresie lekarza. Odebranoby mi prawo do praktyki, gdyby się dowiedziano, że ja się wdaję w testament pacjenta. Prawo nie pozwala lekarzowi przyjąć zapisu od chorego...
— Głupie prawo! bo któżby mi zabronił podzielić się moim zapisem z panem? odpaliła Cibotowa.
— Pójdę dalej, ciągnął lekarz; sumienie lekarskie broni mi mówić panu Pons o śmierci. Po pierwsze, stan jego nie jest natyle groźny; powtóre przyprawiłoby go to o przestrach, który mógłby mu zaszkodzić naprawdę i chorobę jego uczynić śmiertelną...
— Ależ ja nie owijam w bawełnę, wykrzyknęła pani Cibot, kiedy mu mówię że powinien uporządkować interesy, a nie widzę aby mu to co zaszkodziło... Oswoił się... niech się pan nic nie boi.
— Nie mówmy już o tem, droga pani Cibot!... To nie są rzeczy medycyny, to są sprawy rejentów...
— Ale, drogi doktorze, gdyby pan Pons sam pana spytał, jak z jego zdrowiem i ozy dobrzeby było żeby pomyślał o interesach, czyby pan nie chciał mu powiedzieć, że to jest doskonała rzecz dla zdrowia, uporządkować wszystkie sprawy?... A potem wsunęłby pan słóweczko za mną...
— A, gdyby on sam wspomniał mi o testamencie, nie odwodziłbym go od tego, rzekł doktór Poulain.
— No więc, o to chodzi! wykrzyknęła pani Cibot. Przyszłam panu podziękować za pańską opiekę, dodała wsuwając w rękę doktora papierek zawierający trzy sztuki złota. To wszystko, co mogę na tę chwilę. Och! gdybym była bogata, i panbyś nie znał biedy, drogi doktorze, który jesteś istnym obrazem Pana Boga na ziemi... Tak, pani ma anioła, nie syna!
Cibotowa wstała, panu Poulain pożegnała ją uprzejmie, a doktór odprowadził ją na schody. Tam, tę okropną podwórzową lady Makbet olśniło piekielne światło; zrozumiała że lekarz musi być jej wspólnikiem, skoro przyjmuje honorarjum za udaną chorobę.
— Jakto, drogi doktorze, rzekła, więc pan, ocaliwszy mnie z tej ciężkiej choroby, nie zechciałbyś mnie wybawić z nędzy, przemawiając za mną kilka słów?...
Lekarz uczuł, że pozwolił djabłu chwycić się za jeden włos i że włos ten owija się dokoła niemiłosiernego ostrza czerwonego pazura. Przerażony myślą, że może postradać uczciwość dla takiego drobiazgu, odpowiedział na tę szatańską myśl pomysłem niemniej szatańskim.
— Słuchaj mnie, droga pani Cibot, rzekł wpuszczając ją z powrotem do gabinetu, chcę pani spłacić dług wdzięczności jaki zaciągnąłem wobec pani, otrzymując dzięki pani moją posadę...
— Podzielimy się, rzekła żywo.
— Czem? spytał doktór.
— Sukcesją, odparła odźwierna.
— Nie znasz mnie pani, odparł doktór, przybierając pozę Katona. Nie mówmy już o tem. Mam kolegę szkolnego, nader inteligentnego chłopca; żyjemy z sobą blisko, tem bardziej że przebyliśmy podobne koleje. Gdy ja kończyłem medycynę, on chodził na prawo; gdy ja praktykowałem w szpitalu, on był dependentem u adwokata, niejakiego Couture. On był synem szewca, jak ja kamasznika; nie znalazł w życiu wiele sympatji, ani też nie zdobył majątku; ostatecznie majątek zawdzięcza się jedynie sympatji. Mógł marzyć o kancelarji tylko na prowincji, w Mantes... Otóż, na prowincji ludzie tak dalece nie umieją oceniać paryskiej inteligencji, że memu przyjacielowi robiono tysiączne przykrości.
— Kanalje! krzyknęła Cibotowa.
— Tak, odparł doktór, spiknięto się przeciw niemu tak, że musiał odprzedać swoją kancelarję z powodu faktów, w których umiano znaleźć pozór winy. Wmięszał się w to prokurator, że zaś był to człowiek tamtejszy, stanął po stronie krajanów. Biedny chłopiec — nazywał się Fraisier — jeszcze chudszy i bardziej wydarty odemnie, mieszkający tak jak ja, przytulił się w naszym okręgu, gdzie musi stawać (jest adwokatem) przed sędzią pokoju w zwykłych sprawach policyjnych. Mieszka niedaleko stąd, przy ulicy de la Perle. Idź pani pod numer 9, na trzecie piętro; nawprost schodów ujrzy pani czerwoną tabliczkę, a na niej złotemi literami: Kancelarja pana Fraisier. Fraisier zajmuje się głównie pyskówkami odźwiernych, robotników, wszelkiej biedoty w okręgu; czyni to po umiarkowanych cenach. Jestto uczciwy człowiek; nie potrzebuję pani mówić, że, przy jego zdolnościach, gdyby chciał być łajdakiem, jeździłby karetą. Pogadam z nim dziś wieczór, pani idź do niego jutro rano. On zna pana Louchard, komornika; pana Tabareau, woźnego przy sądzie pokoju; pana Vitel, sędziego pokoju i pana Trognon, rejenta: ma już stosunki ze śmietanką naszej dzielnicy. Jeśli się podejmie pani interesów, jeśli pani go zdoła wprowadzić do pana Ponsa jako doradcę prawnego, będzie w nim pani miała opatrzność. Niech mu tylko pani nie proponuje, tak jak mnie, jakichś drażliwych i sprzecznych z honorem kombinacyj; ale to bystry człowiek, porozumiecie się. Następnie, co się tyczy wynagrodzenia jego usług, uczyni to pani za mojem pośrednictwem...
Pani Cibot popatrzyła domyślnie na doktora.
— Czy to nie ten, rzekła, co to wydobył z kłopotu panią Florimond, w sprawie sukcesji po jej przyjacielu?...
— Ten sam, odpad doktór.
— Czy to nie wstyd, wykrzyknęła Cibotowa, że, skoro jej uzyskał dwa tysiące renty, odmówiła mu swej ręki, kiedy o nią prosił! Mówią, że się z nim skwitowała ofiarowując mu tuzin koszul holenderskich, dwa tuziny chustek, całą wyprawkę!
— Droga pani Cibot, rzekł doktór, wyprawka warta była tysiąc franków, a Fraisier, który dopiero co osiadł w dzielnicy, potrzebował jej bardzo. Zapłaciła zresztą koszta bez żadnych wzdragań... Ta sprawa dała Fraisierowi inne, tak że teraz mnóstwo ma do czynienia; ale, razem wziąwszy, jego klientela tyle warta co i moja.
— Jedynie dobrym źle się dzieje na ziemi! odparła odźwierna. A więc, żegnam pana i dziękuję, kochany panie Poulain.
Tu zaczyna się dramat, lub, jeśli wolicie, straszliwa komedja śmierci starego kawalera, wydanego, z natury rzeczy na pastwę apetytów skupiających się dokoła jego łóżka i mających w tym wypadku wspólników w najżywszej z pasji, w kolekcjonerstwie; w chciwości pana Fraisier, którego widok w jego norze przejmie czytelnika dreszczem; wreszcie w pożądliwości Owernjaka, zdolnego do wszystkiego, nawet do zbrodni, dla pieniędzy. Aktorami tej komedji, której służy poniekąd za prolog dotychczasowe opowiadanie, są zresztą wszystkie osoby już ukazane na scenie.
Sponiewieranie wyrazów jest jednem z owych obyczajowych dziwactw, których wytłumaczenie wymagałoby całych tomów. Zaadresujcie list do adwokata tytułując go palestrantem a obrazicie go, tak jak obrazilibyście hurtownika pisząc na kopercie: „Pan X. Y., kupiec korzenny“. Sporo osób z wielkiego świata, które powinnyby znać (to cała ich wiedza!) te odcienie form, nie wiedzą dotąd, że miano literata jest dla pisarza okrutną zniewagą. Słowo monsieur (pan) jest wybitnym przykładem tego rodzenia się i umierania wyrazów. Monsieur znaczy monseigneur. Tytuł ten, tak zaszczytny niegdyś, przysługujący dziś królom przez zmianę sieur na sire, daje się dziś wszystkim; mimo to, słowo messire, będące poprostu sobowtórem i równoważnikiem słowa monsieur, wywołuje gwałt w dziennikach republikańskich, skoro, przypadkowo, znajdzie się na zawiadomieniu o pogrzebie. Prokuratorzy, radcy, konsulem ci prawni, sędziowie, adwokaci, obrońcy, woźni, doradcy, pełnomocnicy, są to odmiany grupujące ludzi, którzy wymierzają sprawiedliwość lub w niej pracują. Dwa najniższe szczeble tej drabiny, to doradca i prawnik. Palestrant, jestto obelga, zrośnięta z zawodem. Jest, w stosunku do prawa, tem, czem literat odnośnie do literatury. We Francji, we wszystkich zawodach, rywalizacja, która je pożera, wymyśliła zelżywe miana. Wzgarda która dotyka palestranta i literata wiąże się tylko z liczbą pojedynczą. Można rzec bardzo dobrze, nie obrażając nikogo, palestra, literaci. Ale w Paryżu, każdy zawód ma swoje Z, swoją ostatnią literę, to znaczy ludzi, którzy zniżają swoje rzemiosło do poziomu ulicznej klijenteli, do pospólstwa. Toteż palestrant, kauzyperda, istnieje jeszcze w niektórych dzielnicach, jak w Halach istnieje typ drobnego lichwiarza, będący dla finansów tem, czem pan Fraisier był dla adwokatury. Rzecz dziwna! ludzie prości boją się oficjalnych prawników, jak się boją przyzwoitych restauracyj. Idą do pokątnego doradcy, jak idą pić do szynku. Równość stanu jest wspólnym prawem rozmaitych klas społecznych. Jedynie wybrane natury lubią wspinać się ma wyżyny, nie cierpią w obliczu wyższych od siebie, zdobywają sobie miejsce, jak Beaumarchais upuszczający zegarek magnata który próbował go upokorzyć; ale też parweniusze, zwłaszcza ci którzy umieją zatrzeć za sobą ślady, to są wspaniałe wyjątki.
Nazajutrz, o szóstej rano, pani Cibot przyglądała się domowi, gdzie mieszkał jej przyszły doradca, imć Fraisier. Był to jeden z owych starych domów zamieszkałych przez drobne mieszczaństwo starej daty. Wchodziło się tam przez wąską i długą sień. Parter, częściowo zajęty przez izdebkę odźwiernego, oraz przez sklep stolarza, którego pracownie i magazyny zajmowały podwórze, podzielony był na dwie części przez sień i klatkę schodową, którą żarły wilgoć i saletra. Dom ten zdawał się jakby dotknięty trądem.
Pani Cibot udała się prosto do odźwiernych. Zastała tam jednego z kolegów Cibota, szewca, jego żonę i dwoje drobnych dzieci, pomieszczonych w przestrzeni dziesięciu stóp kwadratowych, z oknem od podwórka. Skoro tylko Cibotowa oznajmiła swoje zajęcie, wymieniła nazwisko i wspomniała dom przy ulicy Normandzkiej, niebawem najserdeczniejsze porozumienie nastąpiło między dwiema kobietami. Po kwadransie gawędy, w czasie której odźwierna ugotowała śniadanie dla męża i dzieci, pani Cibot sprowadziła rozmowę na lokatorów i zagadnęła o kauzyperdę.
— Przychodzę się go poradzić, rzekła, w moich sprawach; jego przyjaciel, doktór Poulain, miał mnie polecić. Znacie doktora Poulain?
— Myślę że znam! odparła odźwierna. Wyratował moją małą, gdy miała krup.
— I mnie także wyratował! Cóż to za człowiek, ten pan Fraisier?
— Moja pam, odparła odźwierna, to człowiek, z którego bardzo ciężko z końcem miesiąca wydusić pieniądze za listy, które się za niego opłaci.
Ta odpowiedź wystarczyła bystrej Cibotowej.
— Można być ubogim a uczciwym, zauważyła.
— Pewnie że można, odparła odźwierna Fraisiera; my też nie sypiamy na złocie i srebrze, ani nawet na miedzi, ale nie skrzywdziliśmy nikogo na grosz.
Cibotowa poznała samą siebie w tym stylu.
— Koniec końców, droga pani, można mu zaufać, nieprawdaż?
— A, moja pani, kiedy pan Fraisier jest komu życzliwy, słyszałam od pani Florimond, że nikt mu nie dorówna.
— I czemu nie wyszła za niego, spytała żywo Cibotowa, skoro jemu zawdzięczała majątek? Dla sklepikarki, co była na utrzymaniu u starego, to przecież los, zostać adwokatową...
— Czemu? rzekła odźwierna odprowadzając Cibotową; idzie pani do niego, prawda?... no to dowie się pani czemu, skoro pani będzie w jego kancelarji.
Schody, z okienkiem wychodzącem na podwórze, świadczyły, że, z wyjątkiem właściciela i pana Fraisier, inni lokatorzy trudnili się rzemiosłem. Na zabłoconych stopniach widniały niejako szyldy rozmaitych zawodów w postaci okrawków miedza, złamanych guzików, strzępów gazy i łyka. Terminatorzy z wyższych pięter rysowali na ścianie plugawe karykatury. Ostatnie słowa odźwiernej, budząc ciekawość pani Cibot, umocniły ją w zamiarze poradzenia się adwokata, ale z myślą iż o tem czy go użyje do swoich spraw, rozstrzygnie dopiero wrażenie osobiste.
— Czasami to się dziwię jak ta Sauvage może wytrzymać u niego, rzekła odźwierna w formie objaśnienia, idąc za Cibotową. Idę z panią, dodała, bo mam zanieść panu gospodarzowi mleko i gazetę.
Przybywszy na drugie piętro, Cibotowa znalazła się pod drzwiami bardzo szpetnemi z wyglądu. Ceglasty ich kolor powlekła, na szerokość dwudziestu centymetrów, owa czarniawa warstwa, jaką tworzy z czasem dotknięcie rąk. W wykwintnych domach architekci próbowali temu zapobiec, umocowując szklarnie tafle dokoła klamki. Okienko znajdujące się w drzwiach, omszałe jak owe butelki którym restauratorzy starają się nadać czcigodny wygląd, tem bardziej czyniło te drzwi podobnemi do drzwi więziennych, zwłaszcza w połączeniu z Żelaznem okuciem i potężnemi zawiasami. Jakiś skąpiec, lub pismak który zalał sadła za skórę całemu światu, musiał wymyślić te przyrządy. Zlew, którym ściekały pomyje, brał czynny udział w zaduchu panującym na schodach, których sufit pokryty był cały arabeskami (i to jakiemi!) wyrysowanemu kopcącą świecą. Sznurek, zakończony brudną drewnianą rączką, wprawił w ruch mały dzwonek, którego wątły głos zdradzał skazę w metalu. Każdy przedmiot był jednym rysem więcej w ohydnej harmonji tego obrazu. Cibotowa usłyszała odgłos ciężkich kroków i astmatyczny oddech olbrzymiej kobiety, poczem ukazała się pani Sauvage. Była to jedna z owych starych bab, które odgadł Adrjan Brauwer w swoich Czarownicach jadących na Sabbat, kobieta blisko sześciu stóp wzrostu, z twarzą żołnierską o wiele bardziej zarośniętą niż twarz Cibotowej, o chorobliwej tuszy, ubrana w ohydną drelichową suknię, z chustką na głowie, jeszcze w papilotach zrobionych z druków które otrzymywał darmo jej pan. W uszach miała złote kółka, wielkości kół od karety. Ten żeński cerber trzymał w ręku cynowy pogięły rondelek, z którego rozchodziła się woń przypalonego mleka. Woń ta, mimo że ostra, ledwie dawała się uczuć, ginęła we wszystkich innych.
— Czem pani można usłużyć? spytała Sauvage.
I, z groźną miną, objęła Cibotową, zapewne zbyt dobrze ubraną dla niej, morderczem spojrzeniem oczu z natury nabiegłych krwią.
— Przychodzę do pana Fraisier, z polecenia jego przyjaciela, doktora Poulain.
— Proszę pani, odparła pani Sauvage przechodząc do nagłej uprzejmości, co świadczyło że uprzedzono ją o tej wizycie.
I, złożywszy komedjancki ukłon, ta nawpół męzka służąca pana Fraisier otwarła nagle drzwi do gabinetu od ulicy, w którym znajdował się ex-adwokat z Mantes. Gabinet ten zupełnie był podobny do kancelarji trzeciorzędnego komornika; drewniane i zczerniałe od starości półki, stare i wystrzępione teczki ze zwisającemi smętnie czerwonemi sznurkami, tekturowe pudełka cuchnące myszą, podłoga szara od kurzu, sufit pożółkły od dymu. Lustro nad kominkiem zamglone; na palenisku polano drzewa; zegar, nowoczesna tandeta, want ze sześćdziesiąt franków, musiał być kupiony na jakiejś sądowej licytacji; świeczniki po obu stronach zegara były z cyny, ale siliły się udawać rococo, z pod malowania zaś, odpadłego w kilku miejscach, widać było metal. Pan Fraisier, mały człowieczek szczupły i chorowity, z czerwoną twarzą na której pryszcze świadczyły o zepsutej krwi, drapał się bezustanku w prawe ramię; z pod peruki mocno zasuniętej w tył wyglądała złowroga czaszka koloru cegły. Wstał z trzcinowego fotela, w którym siedział na safianowej okrągłej poduszce; przybrał uprzejmą minę i rzekł cukrowym głosikiem podsuwając krzesło:
— Pani Cibot, nieprawdaż?...
— Tak, panie, odparła odźwierna, która straciła zwykłą pewność siebie. Przeraził ją ten głos, dość podobny do głosu dzwonka u drzwi, oraz spojrzenie jeszcze zieleńsze od oczu jej przyszłego doradcy. W gabinecie panował tak silny odór, iż można było przypuszczać, że w powietrzu jest zaraza. Pani Cibot zrozumiała wówczas, czemu pani Florimond nie została panią Fraisier.
— Poulain wspominał mi o drogiej pani, rzekł pokątny doradca owym sztucznym głosem, jasnym i cierpkim niby tanie wino.
To mówiąc, kauzyperda naciągał na szpiczaste kolana, okryte wytartym barchanem, poły starego perkalowego szlafroka, z którego wata wyglądała bez ceremonji licznemi dziurami; ale ciężar tej waty pociągał poły i odsłaniał flanelowy kaftanik czarny od brudu. Zacisnąwszy pretensjonalnym ruchem sznur u tego opornego szlafroka aby uwydatnić wysmukłą kibić, Fraisier poruszył szczypcami ogień, łącząc dwie głownie, które unikały się oddawna jak dwa wrogi. Następnie, jakgdyby pod wpływem nagłej myśli, wstał:
— Pani Sauvage! krzyknął.
— No co?
— Niema mnie w domu dla nikogo.
— Ech! to się wi! odparła herod-baba gromkim głosem.
— To moja stara mamka, rzekł zmieszany nieco kauzyperda.
— Gospodarstwo mleczne jeszcze wcale-wcale, odparła dawna ozdoba Hal.
Fraisier roześmiał się z konceptu i zasunął drzwi na rygiel, iżby gospodyni nie zmąciła zwierzeń Cibotowej.
— A więc, proszę pani, niech mi pani przedstawi całą rzecz, rzekł siadając i wciąż siląc się naciągnąć szlafrok. Osoba polecona mi przez jedynego przyjaciela jakiego mam na świecie, może liczyć na mnie... bezwarunkowo!
Pani Cibot mówiła pół godziny, a kauzyperda nie przerwał jej ani słówkiem; miał zaciekawioną minę młodego żołnierza, który słucha opowiadań starej gwardji. To milczenie oraz uprzejmość Fraisiera, widoczna uwaga z jaką słuchał potoku słów (próbki widzieliśmy w scenach z biednym Ponsem), sprawiły, iż nieufna odźwierna pozbyła się częściowo uprzedzeń obudzonych tyloma wstrętnemi szczegółami. Kiedy Cibotowa skończyła i czekała rady, kauzyperda, którego zielone oczy z czarnemi punktami badały przyszłą klientkę, zaniósł się głuchym kaszlem i musiał się uciec do fajansowego kubka nawpół wypełnionego ziółkami.
— Gdyby nie Poulain, jużbym nie żył, droga pani Cobot, odpowiedział Fraisier na macierzyńskie spojrzenie Cibotowej; ale on powiada, że mi wróci zdrowie...
Zdawało się jakgdyby zapomniał o zwierzeniach klijentki, która już miała ochotę opuścić tego żywego nieboszczyka.
— Droga pana, gdy chodzi o sukcesję, zanim się coś postanowi, trzeba wiedzieć dwie rzeczy, rzekł adwokat poważnie. Po pierwsze, czy sukcesja warta jest aby się trudzić; a powtóre, jacy są spadkobiercy; bo o ile sukcesja jest łupem, spadkobiercy są nieprzyjacielem.
Cibotowa opowiedziała o Remonencqu i o Magusie, powołując się na to, że ci dwaj wyjadacze cenią obrazy na sześćset tysięcy...
— Czy daliby tyle?... spytał ex-adwokat z Mantes; bo, widzi pani, ludzie realni nie wierzą w obrazy. Obraz, to albo płótno za dwa franki, albo malowidło za sto tysięcy! Otóż, malowidła po sto tysięcy franków są dobrze znane, a ileż zdarza się omyłek w tych skarbach, nawet najsławniejszych! O wielkim finansiście, którego galerję wychwalano, zwiedzano i sztychowano (sztychowano!) chodziły wieści, że wydał na nią miljony... Umarł, bo ludzie umierają, otóż jego prawdziwe obrazy dały nie więcej niż dwieście tysięcy! Trzebaby przyprowadzić do mnie tych panów. Przejdźmy do spadkobierców.
I Fraisier wrócił do pozycji słuchacza. Słysząc nazwisko prezydenta Camusot, potrząsnął głową i przybrał minę która obudziła szczególną uwagę Cibotowej; próbowała coś wyczytać na tem czole, na tej ohydnej twarzy, ale napotkała jedynie martwą maskę.
— Tak, drogi panie, powtórzyła Cibotowa, mój Pons jest rodzonym kuzynem prezydenta Camusot de Marville, klepie mi o tem pokrewieństwie od rana do wieczora. Pierwsza żona pana Camusot, tego od jedwabiów...
— Którego mianowano właśnie parem Francji...
— Była z domu Pons, stryjeczna mego Ponsa.
— Są zatem sobie stryjeczno-stryjeczni...
— Niczem sobie nie są, pokłócili się.
Pan Camusot de Marville, nim przybył do Paryża, był pięć lat prezydentem trybunału w Mantes. Nietylko zostawił tam wspomnienia, ale zachował stosunki; następca jego bowiem, sędzia z którym żył najbliżej, był dotąd prezesem trybunału i, co za tem idzie, znał Fraisiera na wylot.
— Czy pani wie, droga pani, rzekł wreszcie kiedy Cibotowa zatrzymała śluzy swojej wymowy, czy pani wie, że będziesz miała za głównego przeciwnika jegomościa, który może wysłać człowieka na rusztowanie?
Odźwierna podskoczyła na krześle jak owe lalki zamknięte w pudełku ze sprężynką.
— Uspokój się pani, rzekł Fraisier. To, że pani nie wiesz co to jest prezydent Izby oskarżeń sądu apelacyjnego w Paryżu, to rzecz zupełnie naturalna; ale powinnaś pani wiedzieć, że pan Pons ma legalnego spadkobiercę. Prezydent de Marville jest jedynym i wyłącznym spadkobiercą pani chorego, ale jest krewnym w trzecim stopniu; zatem, wedle litery prawa, pan Pons może rozrządzić swoim majątkiem jak mu się podoba. Nie wiesz, pani także, że córka prezydenta wyszła przed kilku tygodniami za najstarszego syna hrabiego Popinot, para Francji, byłego ministra rolnictwa i handlu, jednego z najwpływowszych polityków. Związek ten czym prezydenta jeszcze groźniejszym niż jego wszechwładza w kryminale.
Cibotowa zadrżała na to słowo.
— Tak, to on tam wysyła, ciągnął Fraisier. Ba, droga pani, pani nie wiesz, co to czerwona toga! To już dosyć mieć zwykłą czarną togę przeciw sobie! Jeśli mnie pani tu widzisz zrujnowanym, łysym, półtrupem... to dlatego, iż, nie wiedząc o tem, naraziłem się zwykłemu prowincjonalnemu prokuratorzynie! Zmuszono mnie do sprzedania ze stratą kancelarji, i jeszcze byłem szczęśliwy żem się opłacił tracąc swoje mienie! Gdybym się opierał, musiałbym zrezygnować z zawodu obrońcy. Tego pani nie wiesz jeszcze, że, gdyby chodziło tylko o prezydenta Camusot, toby było nic; ale on, widza pani, ma żonę!... I gdyby pani znalazła się oko w oko z tą kobietą, zadrżałabyś pani tak, jakgdybyś się ujrzała na pierwszym stopniu rusztowania, włosy stanęłyby ci dęba. Prezydentowa jest mściwa tak, że zdolna jest pracować dziesięć lat nad tem aby cię zamotać w pułapkę w której zginiesz! Kręci swoim mężem jak dziecko bąkiem. Ona sprawiła, że śliczny chłopiec odebrał sobie życie w Conciergerie; ona wybieliła jak śnieg pewnego hrabiego obwinionego o fałszerstwo. Ona omal nie wzięła w kuratelę[19] jednego z największych panów dworu Karola X. Ona wreszcie obaliła prezydenta najwyższego trybunału, pana de Granville...
— Co mieszkał przy ulicy Vieille-du-Temple, róg ulicy św. Franciszka, rzekła Cibotowa.
— Ten sam. Powiadają, że chce zrobić swego męża ministrem sprawiedliwości, i nie wiem ozy nie postawi na swojem... Gdyby sobie wbiła w głowę, aby nas oboje wyprawić na galery, ja, który jestem niewinny jak nowonarodzone dziecię, wystarałbym się o paszport i drapnąłbym do Ameryki... tak dobrze znam trybunały. Otóż, droga pani Cibot, aby wydać swoją jedynaczkę za młodego wicehrabiego Popinot, który będzie, jak mówią, dziedziczył po waszym gospodarzu, panu Pillerault, prezydentowa wyzuła się z całego majątku, tak że w tej chwili prezydent i jego żona muszą żyć z samej pensji. I pani myśli, moja droga pani, że, w tych okolicznościach, prezydentowa nie wyciągnie ręki po spadek po twoim Ponsie?... Ależ jabym wolał iść wprost na nabite armaty, niż mieć podobną kobietę przeciw sobie...
— Ale, rzekła Cibotowa, pokłócili się...
— A cóż to znaczy? rzekł Fraisier. Racja więcej! Zabić krewnego, do którego się ma urazę, to już coś; ale wziąć, po nim spadek, to rozkosz!
— Ależ ten nieborak trzęsie się na swoich krewnych; powtarza mi, że ci ludzie (pamiętam ich nazwiska: Cardot, Berthier, etc.) przejechali po nim jak wóz po jajku!
— A pani chcesz, aby i po tobie tak przejechali?
— Mój Boże! mój Boże! wykrzyknęła odźwierna. Och! pani Fontaine miała słuszność, że napotkam przeszkody; ale powiedziała, że mi się uda w końcu...
— Słuchaj mnie, droga pani Cibot... Że pani wyciśniesz <z całej tej historji jakieś trzydzieści tysięcy, to możliwe; ale o całej sukcesji niema co myśleć... Rozmawialiśmy wczoraj z doktorem Poulain o pani i o paninej sprawie...
Pani Cibot znów podskoczyła na krześle.
— Co się stało, co pani?
— Ależ, jeśli pan znał moją sprawę, pocóż mi pan dał paplać jak sroce?
— Moja pani Cibot, znałem pani sprawę, ale nie wiedziałem nic o pani Cibot! Ilu klijentów, tyle charakterów...
Tu, pani Cibot objęła swego przyszłego doradcę szczególnem spojrzeniem, w którem odbiła się cała jej nieufność. Fraisier pochwycił to spojrzenie.
— Wracam do rzeczy, rzekł Fraisier. Zatem, nasz przyjaciel Poulain wszedł, dzięki pani, w stosunki ze starym panem PillerauLt, wujem hrabiny Popinot; to jeden z pani tytułów do mej życzliwości. Poulain odwiedza pani gospodarza (zauważ to pani) co dwa tygodnie i od niego wie wszystkie te szczegóły. Pan Pillerault był na ślubie swego prawnuka (bo to też wujaszek z sukcesyjką, ma jakieś piętnaście tysięcy franków renty, a od dwudziestu pięciu lat żyje jak mnich, nie wydaje ani tysiąca talarów na rok...) i opowiedział Poulainowi historję tego małżeństwa. Zdaje się, że całego bigosu narobił właśnie panin muzyk, który chciał przez zemstę zniesławić rodzinę prezydenta. Trzeba zawsze wysłuchać obie strony... Pani chory podaje się za niewiniątko, ale świat ma go za potwora.
— Toby mnie nie dziwiło! wykrzyknęła Cibotowa. Wyobraź pan sobie, że maja już dziesięć lat, jak dokładam do niego, on wie o tem, wziął moje oszczędności, no i nie chce mi nic zapisać... Tak, proszę pana, nie chce, uparty jest jak ten muł... Dziesięć dni mu to kładę w uszy, to jakbym gadała do ściany. Gęby nawet nie otworzy, patrzy na mnie jak... Najwięcej co mi powiedział, to że mnie poleci panu Schmucke.
— Myśli zatem zrobić testament na rzecz tego Schmucke?
— Jemu zapisze wszystko...
— Słuchaj mnie, droga pani Cibot, abym sobie wyrobił zdanie, abym mógł powziąć jakiś plan, muszę poznać pana Schmucke, zobaczyć przedmioty które stanowią spadek, i pogadać z żydem o którym pani wspomniała; zatem trzeba robić wszystko co ja powiem...
— Zobaczymy, kochany panie Fraisier...
—Jakto, zobaczymy? rzekł Fraisier już swoim naturalnym głosem, spoglądając na panią Cibot wzrokiem żmiji. Cóż to! jestem pani doradcą czy nie jestem? Porozumiejmy się.
Cibotowa uczuła że ją przejrzano, zimno się jej zrobiło...
— Ma pan całe moje zaufanie, odparła czując się na łasce tygrysa.
— My, adwokaci, przywykliśmy do zdrady klijentów. Rozpatrz pani swoje położenie: jest wspaniałe. Jeżeli pani, punkt po punkcie, wypełni moje rady, zgarniesz, ręczę za to, trzydzieści do czterdziesta tysięcy franków z tej sukcesji... Ale ten piękny medal ma swoją odwrotną stronę. Wyobraź sobie pani, prezydentowa dowiaduje się, że spadek po panu Pons wart jest miljon i że pani chcesz ją podebrać, bo zawsze znajdą się ludzie, którzy o takiej rzeczy gotowa donieść!... dodał nawiasem.
Nawias ten, między dwiema pauzami, przejął dreszczem Cibotową, której natychmiast błysła myśl, że Fraisier podjąłby się denuncjacji.
— Moja droga pani, w dziesięć minut postarają się, aby Pilerault wypowiedział wam miejsce i dadzą pani dwie godziny czasu na przeprowadzkę...
— A co mi to znaczy!... wykrzyknęła Cibotowa stając w pozie Bellony. Zostałabym u tych panów, jako ich gospodyni.
— Wówczas zastawionoby pani pułapkę i pewnego dnia obudzilibyście się oboje z mężem w więzieniu, oskarżeni o zbrodnię...
— Ja!... wykrzyknęła Cibotowa, która nie mam jednego cudzego grosza przy duszy!... Ja!... Ja!...
Mówiła przez pięć minut, a Fraisier przyglądał się tej wielkiej artystce wykonującej koncert pochwał dla siebie samej. Patrzał zimno, szyderczo, oko jego przeszywało Cibotową jak sztylet, śmiał się wewnątrz, sucha peruka trzęsła mu się na głowie. Był to Robespierre z czasów gdy ten francuski Sylla układał wiersze.
— Jak? zaco? pod jakim pozorem? spytała w końcu.
— Chcesz pani wiedzieć, w jaki sposób mogłabyś iść na gilotynę?...
Cibotowa zbladła jak śmierć, słowa te spadły jej na kark niby miecz prawa. Spojrzała na Fraisiera błędnym wzrokiem.
— Słuchaj mnie dobrze, drogie dziecko, podjął Fraisier powściągając gest zadowolenia, jakiem go przejął strach klijentki.
— Wolałabym raczej dać pokój wszystkiemu... szepnęła Cibotowa.
Chciała wstać.
— Zostań pani, bo powinnaś znać niebezpieczeństwo, obowiązkiem moim jest oświecić cię, rzekł rozkazująco Fraisier. Odprawia was tedy pan Pillerault, to nie ulega wątpliwości, nieprawdaż? Zostajesz jako służąca u tych panów, bardzo dobrze! To wypowiedzenie wojny między prezydentową a panią. Pani chcesz zrobić wszystko, aby zagarnąć tę sukcesję, lub bodaj coś z niej uszczknąć...
Cibotowa chciała przemówić.
— Ja pani nie potępiam, to nie moja rola, rzekł Fraisier w odpowiedzi na gest klijentki. Owo pani postanowienie, to istna bitwa, w której zajdzie pani dalej niż myślisz! Człowiek się upija swoją myślą, nie przebiera...
Nowy gest przeczenia ze strony Cibotowej, która się nadęła.
— No, no, matusiu, ciągnął Fraisier z ohydną poufałością, zaszlibyście daleko...
— Cóż to! bierze minie pan za złodziejkę?
— Et, matuchno, masz przecież od pana Schmucke rewersik, który cię niewiele kosztował... Och! tu jesteś na spowiedzi, moja piękna pani... Nie oszukuj-że spowiednika, zwłaszcza kiedy może czytać w twojem sercu.
Cibotowa zlękła się przenikliwości tego człowieka; zrozumiała, czemu jej słuchał z tak głęboką uwagą.
— A więc, podjął Fraisier, możesz pani być pewna, że prezydentowa nie da się pani wyprzedzić w tym wyścigu... Będą cię śledzić, będą cię szpiegować... Uzyskuje pani to, że pan Pons umieści panią w testamencie... Doskonale. Pewnego dnia, zjeżdża sąd, chwytają jakieś ziółka, znajdują w nich arszenik; oboje z mężem jesteście uwięzieni, osądzeni, skazami, jako usiłujący zgładzić pana Ponsa, aby wejść w posiadanie legatu... Broniłem swego czasu w Wersalu biednej kobiety, równie niewinnej jakbyś pani była w tym wypadku; cała rzecz odbyła się tak jak pani mówię; wszystko co mogłem zrobić, to ocalić jej życie. Nieszczęśliwa dostała dwadzieścia lat ciężkich robót i odsiaduje je jeszcze u św. Łazarza.
Przerażenie pani Cibot dosięgło szczytu. Coraz bledsza, patrzała ma tego chuderlawego człowieczka o zielonkawych oczach, jak biedna mauretanka, posądzona o wierność dla swej religji, musiała patrzeć na inkwizytora w chwili gdy słyszała wyrok skazujący ją na stos.
— Powiada pan tedy, drogi parnie Fraisier, że, zdając się na pana, powierzając panu swoje interesy, mogłabym coś uzyskać bez niebezpieczeństwa?
— Ręczę pani za trzydzieści tysięcy, rzekł Fraisier jak człowiek pewien swojej sprawy.
— Pan wie, jak ja kocham doktora Poulain, podjęła najsłodszym swoim głosikiem. To on poradził mi, abym się udała do pana; ten zacny człowiek nie przysłał mnie tu poto, abym się dowiedziała, że pójdę na gilotynę jako trucicielka...
Rozpłakała się, tak dalece wstrząsnęła ją myśl o gilotynie. Nerwy jej rozigrały się, strach ścisnął jej serce, straciła głowę. Fraisier sycił się swoim tryumfem. Widząc wahanie klijantki, zląkł się, że mu się sprawa wymknie; chciał ujarzmić Cibotową, przerazić ją, oszołomić, mieć ją ze związanemi rękami u nóg. Odźwierna, wszedłszy do tego gabinetu jak mucha wpada w sieć pająka, miała tam pozostać spętana, omotana i posłużyć za żer ambicji pokutnego kauzyperdy. W istocie, Fraisier zamierzył znaleźć w tej sprawie fundusz na stare lata, dobrobyt, szczęście, szacunek ludzki. Wieczorem poprzedniego dnia, obaj z doktorem rozważyli wszystko dokładnie, zbadali starannie jak przez lupę. Poulain odmalował przyjacielowi charakter Schmuckego; rzutkie ich umysły zgłębiły wszystkie możliwości, zbadały szanse i niebezpieczeństwa. Fraisier, zachwycony, wykrzyknął: „Widzę fortunę dla nas obu w tej sprawie!“ I przyrzekł Poulainowi, miejsce prymarjusza w jednym z paryskich szpitalów, sam zaś obiecywał sobie zostać sędzią pokoju w swoim okręgu.
Zostać sędzią pokoju! to było dla tego zdolnego człowieka, doktora praw bez skarpetek, chimerą tak nieuchwytną, że myślał o niej jak poseł-adwokat o tece ministra sprawiedliwości, a księża włoscy o tiarze. To był istny szał! Sędzia pokoju, pan Vitel, przed którym bronił spraw Fraisier, był to starzec blisko siedemdziesięcioletni, schorowany, który wybierał się na emeryturę; Fraisier zwierzał się przed Poulainem z marzeń o sukcesji po nim, jak Poulain z marzeń o bogatej pannie, z którą się ożeni ocaliwszy jej życie. Nikt nie wie, ile pożądliwości budzą wszystkie posady z pobytem w Paryżu; mieszkać w Paryżu, to cel wszystkich pragnień. Niech zawakuje dystrybucja, trafika, sto kobiet wstaje jak jeden mąż, puszczając w ruch wszystkich przyjaciół aby ją dostać. Przypuszczalny wakans jednego z dwudziestu czterech miejsc poborcy wznieca w Izbie Posłów istną zawieruchę starań! Posady te przydziela się na Radzie ministrów, nominacja jest sprawą Stanu. Otóż, pensja sędziego pokoju w Paryżu wynosi sześć tysięcy. Za posadę pisarza przy tym trybunale płaci się sto tysięcy franków. Jestto jedno z najbardziej upragnionych miejsc w sądownictwie. Fraisier, sędzia pokoju, przyjaciel prymarjusza szpitala, ożeniłby się bogato i wyswatałby doktora Poulain; podawali sobie wzajem rękę.
Noc przejechała swym ołowianym wałkiem po wszystkich myślach ex-adwokata z Mantes, wylągł się w nim olbrzymi plan, plan szeroki, bogaty w zyski i intrygi. Cibotowa miała być osią tego dramatu. Toteż bunt tego narzędzia musiał być poskromiony; był czemś nieprzewidzianem; ale adwokat powalił do swoich stóp zuchwałą odźwierną, rozwijając wszystkie zasoby swej jadowitej natury.
— Moja droga pani Cibot, no, uspokój się pani, rzekł biorąc ją za rękę.
Ręka ta, zimna jak skóra węża, uczyniła straszliwe wrażenie na odźwiernej, spowodowała reakcję fizyczną, która przecięła jej wzruszenie. Miała uczucie, że ropucha pani Fontaine mniej jest niebezpieczna w dotknięciu niż ten płaz przykryty rudawą peruką i mówiący głosem podobnym do skrzypienia drzwi.
— Nie myśl pani, że cię straszę napróżno, podjął Fraisier, zauważywszy odruch wstrętu. Sprawy, które wyrobiły prezydentowej jej straszliwą reputację, są tak znane w kołach sądowych, że możesz pani spytać o nie kogo zechcesz. Wielki pan, którego omal nie ubezwłasnowolniono, to margrabia d’Espard. Ten, którego ocalano od galer, to margrabia d’Esgrignon. Młody człowiek, bogaty, piękny, pełen przyszłości, który miał zaślubić pannę z najwyższego rodu a który się powiesił w Conciergerie, to słynny Lucjan de Rubempré, którego sprawa wstrząsnęła w swoim czasie cały Paryż. Chodziło tam o spadek, o spadek po utrzymance, słynnej Esterze[20], która zostawiła kilka miljonów: oskarżono tego młodzieńca, że ją otruł, był bowiem spadkobiercą wskazanym w testamencie. Nie było go w Paryżu, kiedy ta dziewczyna umarła, nie wiedział o zapisie!... Niepodobna być bardziej niewinnym. No i, po przesłuchaniu przez pana Camusot, chłopiec powiesił się w więzieniu... Sprawiedliwość, to jak medycyna, ma swoje ofiary. Ofiary pierwszej umierają dla społeczeństwa, drugiej dla nauki, dodał z okropnym uśmiechem. Widzi pani tedy, że ja znam niebezpieczeństwo... Mnie już zrujnowała Sprawiedliwość, mnie, biednego nieznanego akwokacinę. Opłaciłem drogo swoje doświadczenie, całe jest na pani usługi...
— Dalibóg, nie, dziękuję... rzekła Cibotowa, wyrzekam się wszystkiego! Trafiłam na niewdzięcznika... Chcę tylko tego, co mi się należy! Trzydzieści lat żyłam uczciwie. Pan Pons powiada, że mnie poleci w testamencie swemu przyjacielowi Schmuckemu; więc dobrze, doczekam spokojnie śmierci u tego poczciwego niemczury...
Fraisier przcholował: zniechęcił Cibotową, musiał teraz łagodzić jej przykre wrażenie.
— Nie rozpaczajmy o niczem, rzekł; niech pani idzie spokojnie do domu. Już my doprowadzimy sprawę do portu.
— Cóż tedy mam robić, dobry panie Fraisier, aby mieć fundusz a...
— Nie mieć wyrzutów sumienia? wpadł jej w słowo. Ba! w tym celu właśnie wymyślono prawników; w takich wypadkach nie można nic osiągnąć, nie trzymając się ściśle granic prawa... Pani nie znasz praw, ja je znam... Ze mną będzie pani zawsze w porządku z legalnością, będziesz posiadała swoje mienie spokojnie w obliczu ludzi, bo co się tyczy sumienia, to już pani rzecz.
— Więc mów pan, rzekła Cibotowa, której te słowa wróciły ciekawość i zadowolenie.
— Nie wiem, nie rozpatrywałem jeszcze sposobów, dotąd zważałem jedynie przeszkody. Przedewszyatkiem, widzi pani, trzeba pchać do testamentu, i w tem pani nie pobłądzi; ale zwłaszcza starajmy się zwąchać na czyją rzecz Pons zarządzi swojem mieniem, bo gdybyś pani miała być dziedziczką...
— Nie, nie, on mnie nie kocha! Och! gdybym wprzód znała wartość jego rupieci, i gdybym wiedziała to co mi mówił o swej młodości, nie bałabym się dziś o nic...
— Słowem, odparł Fraisier, rób pani swoje! Umierający mają szczególne fantazje, droga pani Cibot, zdarza się im zawieść niejedną nadzieję. Niech sporządzi testament, a potem zobaczymy. Ale, przedewszystkiem, trzeba oszacować przedmiot sukcesji. Zapoznaj mnie pani z tym Żydem, z tym panem Remonencq, będą nam bardzo użyteczni. Ufaj mi pani zupełnie, jestem pani całkowicie oddany. Jestem przyjacielem mego klijenta, na śmierć i życie, o ile on jest moim. Przyjaciel albo wróg: taki już mój charakter.
— Więc dobrze, zawierzę się panu całkiem, rzekła Cibotowa, co zaś do honorarjum, doktór Poulain...
— Nie mówmy o tem, rzekł Fraisier. Staraj się pani utrzymać doktora Poulain przy łóżku chorego; doktór to jeden z najuczciwszych, najzacniejszych ludzi jakich znam, a trzeba nam, widzi pani, człowieka pewnego... Poulain więcej jest wart odemnie, ja zrobiłem się zły.
— Taką pan niby ma minę, rzekła Cibotowa, ale ja zaufałabym panu...
— I słusznie! rzekł. Przychodź pani donosić mi o każdem wydarzeniu i bądź dobrej myśli... Jesteś pani kobieta z głową, wszystko pójdzie dobrze.
— Żegnam pana, drogi panie Fraisier, życzę zdrowia... Sługa pańska.
Fraisier odprowadził klijentkę do drzwi, i tam, jak ona wczoraj doktorowi, rzekł jej ostatnie słowo:
— Gdybyś pani mogła sprawić, aby Pons zażądał mojej porady, byłby to wielki krok naprzód.
— Spróbuję, odparła Cibotowa.
— Moja matuchno, rzekł Fraisier wciągając Cibotową z powrotem, ja dobrze znam pana Trognon; to rejent naszej dzielnicy. Jeżeli Pons nie ma rejenta, wspomnij mu pani o nim... postaraj się, aby go wezwał.
— Zrozumiano, odparła Cibotowa.
Wychodząc, odźwierna usłyszała szelest sukni i odgłos ciężkich kroków, które chciały być lekkie. Znalazłszy się sama na ulicy, uszedłszy kawałek drogi, odźwierna odzyskała swobodę umysłu. Mimo że konferencja ta wywarła na nią silny wpływ i że wciąż bała się mocno rusztowania, sądu, sędziów, powzięła bardzo naturalne postanowienie, które miało zażegnać głuchą walkę między nią a jej straszliwym doradcą.
— Ech, i na cóż mi, rzekła, brać jakichś wspólników? Zgarnąć co się da, a potem wezmę co mi ofiarują aby pilnować ich interesów...
Ta myśl, jak się okaże, miała przyspieszyć koniec nieszczęsnego artysty.
— I cóż, drogi panie Schmucke, rzekła Cibotowa wchodząc, jak się ma nasz ukochany chory?
Nietopsze, odparł Niemiec. Majadżyl dzałą nodz.
— Cóż mówił?
— Głupstwa! że chce mi zapisać cały majątek, pod warunkiem żebym nic nie sprzedawał... I płakał! Biedaczek! Aż mi się serce krajało...
— To przejdzie, moje złotko! rzekła odźwierna. Spóźniłam się ze śniadaniem, bo to już blisko dziewiąta, ale niech mnie pan nie łaje... Widzi pan, miałam wiele do czynienia... w waszych sprawach. Już nic nie mamy w kasie, wystarałam się o pieniądze...
— A jak? spytał pianista.
— A ciotka!
Dzo sa dziodga?
— Och, ten aniołek! cóż to za niewiniątko! Nie, pan jest święty, kochany, skarb niewinności: panaby tylko wypchać, jak mówił ten dawny aktor. Jakto, jesteś pan w Paryżu od dwudziestu dziewięciu lat, widziałeś, co... rewolucję lipcową, i nie znasz lombardu, zakładu, gdzie dają pieniądze na pańskie graty!... Zastawiłam całe nasze srebro. Ba! Cibot obejdzie się cyną, to się zdarza w bardzo przyzwoitych domach. I niema co o tem mówić naszemu cherubinkowi, toby go zmartwiło, zżółkłby jeszcze więcej, a już i tak dosyć się nairytuje. Przedewszystkiem, trzeba jego ocalić, a potem zobaczymy. Trudno, na wojnie jak na wojnie, nieprawdaż?
Sadzna gopita! Złote serce! rzekł poczciwy muzyk ujmując rękę Cibotowej i przyciskając ją z rozczuleniem do serca.
Anielski człowiek wzniósł oczy ku niebu i ukazał je pełne łez.
— Dajże pokój, ojczulku, zabawny pan jest. Także mi coś. Ja jestem sobie prosta kobieta, serce mam na dłoni. Mam tutaj, widzi pan, rzekła bijąc się w piersi, tyle co wy obaj, którzy macie złote serca.
Ojdżulgu! powtórzył muzyk. Och, pogrążyć się w otchłani zgryzoty, płakać tam krwawemi łzami, a potem wzbić się do nieba, to nad moje siły! ja nie przeżyję Ponsa...
— Bardzo wierzę, zabijasz się pan... Słuchaj, mój gołąbku.
Kołąpgu!
— No więc, mój kotusiu...
Goduziu?
— Mój pierniku, jeżeli wolisz.
Desz nie parco rosumiem...
— A więc pozwól mi dbać o ciebie i myśleć o tobie, albo, jeśli tak pójdzie dalej, będę miała na głowie dwóch chorych. Wedle mego rozumienia, trzeba się nam podzielić robotą. Nie może pan ganiać za lekcjami po Paryżu, to pana męczy i potem tutaj jesteś już do niczego, a tu trzeba będzie czuwać nocami, sikoro pan Pons ma się coraz gorzej. Polecę do wszystkich pańskich domów i powiem że pan jest chory, nieprawdaż?... W takim razie, będzie pan siedział w nocy przy naszym baraneczku, a spać będzie pan rano od piątej, na ten przykład, do drugiej. Ja będę robiła tę cięższą służbę, w dzień, bo trzeba przecież dać panu śniadanie, obiad, doglądać chorego, przesłać mu łóżko, przewdziać go, podać lekarstwo... Przy takiem życiu jak teraz, tobym i dwóch tygodni nie wytrzymała. Toć już miesiąc jak jesteśmy na nogach. A coby się z wami stało, gdybym ja zachorowała?... No i pan także, aż strach jak pan wygląda, po tej nieprzespanej nocy...
Zaprowadziła Schmuckego do lustra; wydało mu się, że jest bardzo zmieniony.
— Zatem, jeżeli pan się godzi, podam panu duchem śniadanie. Potem posiedzi pan przy naszym aniołku jeszcze do drugiej. Ale musi mi pan dać listę swoich domów, a ja się z tem zaraz uwinę, będzie pan wolny na dwa tygodnie. Jak wrócę, to się pan położy i prześpisz się do wieczora.
Propozycja była tak rozsądna, że Schmucke zaraz się zgodził.
— Tylko sza przed panem Ponsem; bo gdybyśmy mu powiedzieli, że musi przerwać swój teatr i lekcje, myślałby że to już po nim. Biedaczek wyobraziłby sobie, że już nie odzyska swoich uczenie... głupstwa... Pan Poulain powiada, że możemy ocalić naszego benjaminka jedynie zostawiając go w zupełnym spokoju.
— Dobrze, dobrze! przyrządź pani śniadanie, a ja zrobię spis i dam pani wszystkie adresy. Ma pani rację, nie przetrzymałbym!
W godzinę później, Cibotowa, odświętnie wystrojona, wsiadła w dorożkę ku zdumieniu Remonencqa i przyrzekła sobie wystąpić godnie, jako osoba zaufana dwóch kościanych dziadków, na wszystkich pensjach i wogóle u osób gdzie dwaj muzycy dawali lekcje.
Nie będziemy powtarzali obfitej paplaniny, rozwijanej niby warjacje jednego tematu, w pensjonatach i po domach; wystarczy scena, która się odbyła w gabinecie dyrektorskim znakomitego Gaudissarta, dokąd odźwierna wdarła się po niesłychanych trudno ściach. Dyrektorzy teatrów w Paryżu są lepiej strzeżeni od królów i ministrów. Łatwo zrozumieć przyczynę tych potężnych barjer, jakie wznoszą między sobą a resztą śmiertelnych: królowie potrzebują się bronić jedynie przeciw ambicjom; dyrektor teatrów przeciw miłości własnej aktorów i autorów.
Cibotowa przebyła wszystkie zapory dzięki błyskawicznej sympatji, jaka się zawiązała między nią a odźwierną. Odźwierni poznają się między sobą, jak wszyscy koledzy po fachu. Każdy stan ma swoje shiboleth, jak ma swoją klątwę i swoje piętno.
— A, pani jest odźwierną w teatrze, rzekła Cibotowa. Ja jestem tylko biedną odźwierną przy ulicy Normandzkiej, gdzie mieszaka wasz kapelmistrz, pan Pons. Och, jak jabym rada być na pani miejscu, oglądać wciąż aktorów, baletnice, autorów! To, jak mówił ten dawny aktor, niby buława marszałkowska naszego fachu.
— Jakże się miewa zacny pan Pons? spytała odźwierna.
— O, nie dobrze; już dwa miesiące jak nie wstaje, i nie wyjdzie z domu, tylko, go wyniosą, to pewna.
— Szkodaby go było...
— Pewnie. Przyszłam w jego imieniu przedstawić rzecz dyrektorowi; niechże mi pani pomoże, abym mogła...
— Dama od pana Ponsa!
W ten sposób woźny teatralny, pełniący służbę przy osobie dyrektora, oznajmił panią Cibot, którą poleciła mu odźwierna. Gaudissart przyszedł właśnie na próbę. Przypadek sprawił, że nikt na niego nie czekał, że autorowie i aktorzy spóźnili się; bardzo był rad dowiedzieć się czegoś o kapelmistrzu, uczynił napoleoński gest, i Cibotowa weszła.
Ten ex-komiwojażer, stojący na czele modnego teatrzyku, oszukiwał swoją spółkę, traktował ją jak ślubną żonę. Toteż finanse jego rozwinęły się w sposób wyrażający się na jego fizjognomji. Gruby, zażywny, zrumieniony dobrą kuchnią i powodzeniem, Gaudissart zdecydowanie przeobraził się w Mondora.
— Robi się ze mnie istny Beaujon! mawiał, usiłując sam żartować z siebie.
— Dopiero Turcaret, odparł Bixiou, który często zastępował go przy primaballerinie, słynnej Heloizie Brisetout.
W istocie, ex-znakomity Gaudissart prowadził swój teatr wyłącznie i brutalnie pod kątem własnego interesu. Narzuciwszy się jako współpracownik licznych baletów, komedyj, wodewilów, odkupywał resztę praw, korzystając z opałów w jakich często bywają literaci. Te farsy i wodewile, doczepiane zawsze do ulubionych melodramatów, przynosiły Gaudissartowi kilka sztuk złota dziennie. Handlował przez pośredników biletami, zachowawszy ich sobie, jako feu dyrektorskie, pewną ilość, co mu pozwalało pobierać dziesięcinę od kasy. Te trzy rodzaje kontrybucyj dyrektorskich, prócz opłat za garderoby i podarków od lichych aktorek chcących się dorwać jakiej rólki, pokazać się w kostjumie pazia lub królowej, tak skutecznie powiększały trzecią część jego udziału, że wspólnicy, którym przypadały dwie trzecie, dostawali ledwie dziesiątą część zysków. Bądź co bądź, ta dziesiąta część dawała zawsze jeszcze piętnaście procent od kapitału. Toteż Gaudissart, wsparty na tych piętnastu procentach dywidendy, rozprawiał o swej inteligencji, uczciwości, gorliwości i o szczęściu swoich wspólników. Kiedy hrabia Popinot, chcąc okazać zainteresowanie, spytał pana Matifat, jego zięcia generała Gouraud, Crevela, czy są zadowoleni z Gaudisearta, Gouraud, który został parem Francji, odparł:
— Mówią że nas okrada, ale jest taki sprytny, taki miły, że jesteśmy zadowoleni...
— Zatem tak jak w bajce Lafontaine’a, rzekł ex-mini»ter z uśmiechem.
Gaudissart lokował swoje kapitały poza teatrem. Trafnie oceniwszy Graffów, Szwaba i Brunnera, przystąpił do przedsiębiorstwa kolejowego, które ich bank finansował. Kryjąc swój spryt pod dobroduszną beztroską hulaki, kobieciarza, zajmował się napozór tylko swoją zabawą i swoją tualetą; ale myślał o wszystkiem i wyzyskiwał owo olbrzymie doświadczenie, jakiego nabył podróżując w interesach. Ten dorobkiewicz, który sam siebie nie brał serjo, zajmował zbytkowny apartament, urządzany przez dekoratora teatralnego, gdzie wydawał kolacje i bale dla wszelkich znakomitości. Hojny, lubiący się pokazać, przybierał pozory człowieka łatwego w interesach i zdawał się tem mniej niebezpieczny, iż zachował — aby użyć jego wyrażenia — politurą swego dawnego zawodu, podszytą jeszcze gwarą kulis. Że zaś w teatrze artyści wyrażają rzeczy w sposób dość energiczny, zapożyczał natyle dowcipu od kulis (które mają swój dowcip), aby, zaprawiając go pieprzną jowialnością komiwojażera, nadawać sobie tony filozofa. W tej chwili myślał o tem aby sprzedać swój udział i przejść, jak mówił, do innej zabawy. Chciał stanąć na czele jakiej kolei żelaznej, być człowiekiem serjo, dyrektorem, i ożenić się z córką jednego z najbogatszych merów Paryża, panną Minard. Miał nadzieję zostać posłem na swojej linji i dostać się, przy poparciu Popinota, do Rady Stanu.
— Z kim mam zaszczyt, spytał Gaudissart zwracając na Cibotową dyrektorskie spojrzenie.
— Jestem, proszę pana, zaufana osoba przy panu Ponsie.
— No i cóż, jakże się miewa poczciwina?
— Źle, bardzo źle, proszę pana.
— O! do licha! to przykre... Przyjdę go odwiedzić; to jest jeden z tych rzadkich ludzi...
— Och, tak, proszę pana, prawdziwy anioł... Sama nie pojmuję, skąd ten człowiek mógł znaleźć się w teatrze...
— Ależ, pani, teatr jest miejscem poprawy obyczajów... rzeki Gaudissart. Biedny Pons... Słowo honoru, powinnoby się siać takich ludzi, żeby nie zaginął gatunek... to wzór człowieka, a talent!... Kiedy pani myśli, że będzie mógł wrócić do swoich zajęć? Bo teatr, na nieszczęście, podobny jest do dyliżansów, które, pełne czy puste, ruszają o swojej godzinie. Kurtyna podnosi się tu codzień o szóstej i darmobyśmy się rozczulali, z tegoby nie wyszła dobra muzyka... No i co, jakże tam z nim?
— Niestety, dobry panie, rzekła Cibotowa wyjmując chustkę i przykładając ją do oczu, to straszne powiedzieć, ale zdaje się, że go, niestety, stracimy, mimo że go pielęgnujemy jak oko w głowie... Nawet przyszłam panu powiedzieć, żeby pan już nie liczył na tego zacnego pana Schmucke, który będzie spędzał przy nim wszystkie noce. Trudno! trzeba tak robić jakby była nadzieja, i próbować wydrzeć śmierci tego drogiego, zacnego pana... Lekarz nie ma już nadziei...
— Cóż to za taka choroba?
— Zgryzota, żółtaczka, ontroba, a do tego wszystkiego różne sprawy famielijne.
— I doktór, rzekł Gaudissart. Powinien był wezwać doktora Lebrun, naszego lekarza, nicby go to nie kosztowało...
— O, nasz pan ma doktora jak sam Pan Bóg... ale co może poradzić lekarz, żeby niewiedzieć jaki, przeciw tylu przyczynom?...
— A tak potrzebowałem moich dwóch kościanych dziadków do nowej feerji...
— Czy to coś, w czem mogłabym ich zastąpić? rzekła Cibotowa z miną niesłychanie godną.
Gaudissart parsknął śmiechem.
— Proszę pana, ja jestem osobą zaufaną tych panów i wiele rzeczy...
Słysząc głośny śmiech Gaudissarta, kobiecy głos zawołał:
— Skoro się śmiejesz, staruszku, to z pewnością można wejść.
I primabellerina wtargnęła do gabinetu rzucając się na jedyną kanapę która się tam znajdowała. Była to Heloiza Brisetout, owinięta wspaniałym szalem t. zw. algerienne.
— Co cię tak rozśmieszyło?... Ta pani? Do jakich ról?... rzekła tancerka obejmując Cibotową spojrzeniem jakiem mierzy artystka artystkę, a które powinnoby posłużyć za temat dla malarza.
Heloiza, dziewczyna bardzo oczytana, głośna w świecie cyganerji, zażyła z wielkimi artystami, wytworna, dowcipna, zgrabna, miała więcej inteligencji niż miewają (zazwyczaj primaballeriny; rzucając to pytanie, przytknęła do noska flakonik z mocnemi perfumami.
— Moja paniusiu, wszystkie kobiety są sobie równe o ile są piękne, a jeżeli ja nie wącham zarazy z flakona i nie smaruję sobie twarzy cegłą...
— Przy tem jak cię natura obdarzyła, to byłoby grubo zbyteczne, moje dziecko! rzekła Heloiza wymieniając spojrzenie z dyrektorem.
— Jestem uczciwa kobieta...
— Tem gorzej dla pani, rzekła Heloiza. Nie każdy może być na utrzymaniu! a ja jestem, do usług pani, i to na jakiem!
— Jakto, tem gorzej! Możesz pani nakłaść na siebie szmat ile chcesz i wypięknić sobie gębusię, rzekła Cibotowa, nigdy nie usłyszysz tylu oświadczyn, ile ja się ich nasłuchałam! I nigdy nie dorównasz pięknej kelnerce z Cadran bleu...
Tancerka zerwała się z miejsca i zasalutowała prawą ręką, niby żołnierz robiący front przed jenerałem.
— Jakto! rzekł Gaudissart, byłażbyś pani ową piękną kelnerką, o której mi opowiadał ojciec?
— Więc pani nie tańczy kaczuczy ani polki? Pani skończyła pięćdziesiąt wiosen! zawołała Heloiza.
Tancerka przybrała dramatyczną pozę i zadeklamowała:

Podaj mi rękę, Cynno!

— Heloizo, daj pokój, pani ci nie nadąży.
— Czy to pani jest nowa Heloiza?... rzekła odźwierna kryjąc szyderstwo pod udaną naiwnością.
— Nieźle, stara! zawołał Gaudissart.
— To już oklepane, odparła tancerka, ten kalambur ma siwe włosy, wymyśl inny, stara... albo zapal papierosa.
— Wybaczy pani, rzekła Cibotowa zanadto jestem zmartwiona, aby się pani odcinać. Moi dwaj panowie są bardzo chorzy... Aby ich wyżywić i aby im oszczędzić przykrości, zastawiłam już ubranie mego męża, tak, dziś rano, mam tu kwit...
— O, to coś zakrawa na dramat! wykrzyknęła piękna Heloiza. O co chodzi?
— Pani, odparła Cibotowa, spadła tutaj...
— Jak primaballerina, rzekła Heloiza. Sufluję pani, jedź pani dalej.
— No, ja się spieszę, rzekł Gaudissart. Dosyć już tych żartów. Heloizo, pani jest zaufaną gospodynią naszego biednego kapelmistrza, który jest umierający; przychodzi mi powiedzieć, abym na niego nie liczył; jestem w kłopocie.
— Och, biedny człowiek! ależ trzeba dać przedstawienie na jego dochód.
— Toby go zrujnowało! rzekł Gaudissart, zostałby na drugi dzień winien pięćset franków przytułkom, które nie uznają w Paryżu innych biednych prócz własnych. Nie, słuchaj, moja dobra pani, skoro się zabiegasz o nagrodę cnoty...
Gaudissart zadzwonił, natychmiast zjawił się służący.
— Powiedz kasjerowi, aby mi przysłał tysiąc franków. Niech pani siada.
— Och, biedna kobieta, płacze teraz!... wykrzyknęła tancerka. Głupia historja... No, no, matusiu, przyjdziemy go odwiedzić, pociesz się pani. — Słuchaj-no ty, Chińczyku, rzekła pociągając dyrektora w kąt, ty chcesz mnie ubrać w rolę z baletu Arjadna! Żenisz się, a wiesz jak ja ci mogę zatruć życie!...
— Heloizo, mam serce wybite miedzią, jak fregata.
— Pokażę twoje dzieci! pożyczę ich.
— Wyznałem już nasz stosunek...
— Bądź poczciwy, daj miejsce Ponsa Garangeotowi; biedaczek ma talent a goły jest jak święty turecki. Przyrzekam ci spokój.
— Ależ zaczekaj aż Pons umrze... nieborak może się zresztą wygrzebać.
— Och, co to, to nie... rzekła Cibotowa. Od ostatniej nocy, którą całą przemajaczył, wciąż ma malignę. Już mu nie długo, biedaczkowi.
— Zresztą, obsadź Garangeota choć tymczasowo! rzekła Heloiza; ma za sobą całą prasę...
W tej chwili wszedł kasjer, trzymając w ręku tysiącfrankówkę.
— Daj to pan tej pani, rzekł Gaudissart. Bądź pani zdrowa, zacna kobieto; pielęgnuj dobrze kochanego Ponsa i powiedz mu że go odwiedzę jutro albo po... kiedy będę mógł.
— Człowiek w morzu! rzekła Heloiza.
— Och, panie, serca takie jak pańskie, to są tylko w teatrze. Niech pana Bóg błogosławi.
— Na jaki rachunek to wpisać? spytał kasjer.
— Podpiszę panu bon, a pan to wciągnie na konto gratyfikacyj.
Wychodząc, Cibotowa złożyła piękny ukłon tancerce i zdołała jeszcze usłyszeć to pytanie dyrektora zwrócone do dawnej kochanki:
— Czy Garangeot potrafi przyrządzić muzyczkę do naszych Mohikanów w dwanaście dni? Jeśli mnie wybawi z kłopotu, dostanie miejsce po Ponsie!
Odźwierna, lepiej nagrodzona za wszystko zło które sprawiła, niż gdyby spełniła dobry uczynek, podcięła wszystkie dochody dwóch przyjaciół i pozbawiła ich środków do życia na wypadek gdyby Pons odzyskał zdrowie. Ten przewrotny manewr miał sprowadzić w kilka dni wynik upragniony przez Cibotową, uprzątnięcie obrazów, do których palił się Magus. Aby doprowadzić do skutku to pierwsze wywłaszczenie, Cibotowa musiała uśpić straszliwego współpracownika którego sobie przybrała, adwokata Fraisier, oraz zapewnić sobie milczenie Magusa i Remonencqa.
Co się tyczy Owerjanka, ten doszedł stopniowo do namiętności takiej, jaka może się wylądz w człowieku bez wykształcenia, przybyłym do Paryża z zapadłej prowincji, z ciasnotą myśli, z ciemnotą pierwotnych natur i brutalnością ich pragnień, które zmieniają się w monomanje. Męska uroda Cibotowej, jej żywość, jej uliczny dowcip, ściągnęły uwagę antykwarza, który zapragnął odebrać ją Cibotowi i żyć z nią na wiarę. Tego rodzaju bigamje są w Paryżu, w niższych warstwach, o wiele częstsze niż się przypuszcza. Ale chciwość stała się niby stryczkiem, który z każdym dniem zaciskał jego serce, dławiąc w końcu rozsądek. Jakoż Remonencq, obliczając na czterdzieści tysięcy franków prowizję Magusa i własną, przeszedł od występku do zbrodni, pragnąc mieć Cibotową za ślubną żonę. Miłość ta, zrodzona ze spekulacji, doprowadziła go, w długich godzinach dumania podczas których palił fajkę na progu, do tego, iż zaczął życzyć śmierci małemu krawczynie. Widział tedy swoje kapitały prawie potrojone, myślał co za świetną kupczynią byłaby Cibotowa, i jak pięknie-by wyglądała we wspaniałym sklepie na bulwarach. Ta podwójna żądza zamroczyła Remonencqa. Wynajmował już sklep na bulwarze Madeleine, zapełniał go najpiękniejszemi osobliwościami po nieboszczyku Ponsie. Ułożywszy się do snu w złotych prześcieradłach i napatrzywszy się miljonów w błękitnych dymach fajki, budził się oko w oko z małym krawczyną, który zamiatał podwórze, bramę i ulicę w chwili gdy Owernjak otwierał sklep i urządzał wystawę; od czasu bowiem choroby Ponsa, Cibot zastępował żonę w jej czynnościach. Owernjak patrzał tedy na małego krawczynę oliwkowego, żółtego, zawiędłego, jak na jedyną przeszkodę do szczęścia, i pytał sam siebie jak go się pozbyć. Ta rosnąca namiętność napawała Cibotową dumą, dochodziła bowiem wieku, w którym kobiety zaczynają rozumieć że mogą się zestarzeć.
Pewnego rana tedy, Cibotowa przyglądała się w zadumie antykwarzowi, w chwili gdy urządzał wystawę i zapragnęła się przekonać, dokąd może dojść jego miłość.
— I cóż, zagadnął ją Owernjak, czy rzeczy idą tak jak pani pragnie?
— Pan tylko mnie niepokoi, odparła Cibotowa. Kompromitujesz mnie pan, dodała, sąsiedzi spostrzegą wreszcie jak się pan na mnie wygapia.
Wyszła z bramy i zanurzyła się w czeluściach sklepu Owernjaka.
— Także gadanie! rzekł Remonencq.
— Chodź pan, niech z panem pomówię, rzekła Cibotowa. Spadkobiercy pana Ponsa zaczną się ruszać i gotowi nam narobić bigosu. Bóg wie, coby się z nami stało, gdyby nam tu nasłali urzędników, którzyby wściubiali nos wszędzie, jak te wyżły. Mogłabym nakłonić pana Schmucke do sprzedaży kilku obrazów jedynie wówczas, gdyby mnie pan kochał natyle aby dochować tajemnicy... Och! ale tajemnicy, że ani z głową na pieńku nie powiedziałbyś pan nic... ani skąd są obrazy ani kto je sprzedał. Rozumie pan, skoro raz Pons umrze i skoro go pochowamy, że tam znajdą pięćdziesiąt trzy obrazy w miejsce sześćdziesięciu siedmiu, nikt tego nie będzie sprawdzał! Zresztą, o ile pan Pons sprzedał je za życia, nikt nie ma nic do gadania.
— Tak, odparł Remonencq, mnie tam wszystko jedno; ale pan Magus zechce mieć kwity w porządku.
— I pan także będziesz miał swoje kwity, jeszczeby też! Czy pan myśli, że to ja je będę pisała?... To pan Schmucke! Ale powiesz pan swemu Żydowi, dodała odźwierna, aby milczał tak samo jak pan.
— Będziemy milczeć jak ryby. To nam w naszym zawodzie nie dziwota. Ja umiem czytać, ale nie umiem pisać, dlatego trzeba mi żony zdatnej i nauczonej jak pani!... Ja, co dotąd myślałem tylko o tem aby odłożyć kawał chleba na stare lata, chciałbym mieć małych Remonencqów... Rzuć pani swego Cibota!
— Otóż i pański Żyd, rzekła odźwierna, możemy pogadać o interesie.
— No i cóż, droga pani, rzekł Magm, który zachodził co parę dni wcześnie rano dowiedzieć się kiedy będzie mógł kupić swoje obrazy, cóż z nami słychać?
— Czy nikt pana nie zaczepiał o Ponsa i o jego graty? spytała Cibotowa.
— Dostałem, odparł Magua, list od jednego adwokata; ale że mi coś wyglądał na pokątnego hultaja, a ja się takich ludzi strzegę, nie odpowiedziałem nie. Po trzech dniach, zaszedł do mnie i zostawił bilet; nakazałem odźwiernemu, że mnie nigdy niema, gdyby się jeszcze zjawił...
— Złotości żydek z pana, rzekła Cibotowa, która nie znała jeszcze ostrożności Magusa. A więc, chłopysie, od dziś za kilka dni, doprowadzę pana Schmucke do tego aby wam sprzedał jakieś siedem do ośmiu obrazów, dziesięć najwyżej; ale pod dwoma warunkami. Pierwszy, to grobowa tajemnica. To pan Schmucke pana sprowadził, nieprawdaż? To pan Remonencą naraił pana panu Schmucke jako kupca. Słowem, jakbądźby się rzeczy miały, ja w tem nie gram żadnej roli. Dajesz pan czterdzieści sześć tysięcy franków za cztery obrazy?
— Niech będzie, odparł Żyd wzdychając.
— Doskonale, rzekła odźwierna. Drugi warunek jest, że pan mnie wręcza czterdzieści trzy tysiące, a kupuje pan od pana Schmucke tylko za trzy tysiące; Remonencq kupi drugie cztery za dwa tysiące, a mnie wręczy nadwyżkę... Ale też, widzi pan, drogi panie Magus, później sprekuruję wam, panu i Remoninencqowi doskonały interes, pod warunkiem że podzielimy zyski między nas troje. Zaprowadzę pana do tego adwokata, albo ten adwokat przyjdzie tutaj. Oszacuje pan wszystko co jest u pana Ponsa wedle ceny jaką możesz za to dać, aby pan Fraisier miał pewność co do wartości spadku. Tylko nie trzeba, aby tu przyszedł przed waszem kupnem, rozumie pan?...
— Rozumiem, odparł Żyd; ale trzeba czasu, aby obejrzeć rzeczy i oznaczyć cenę.
— Będziecie mieli całe pół dnia. W tem już moja głowa... Pomówcie o tem, chłopysie, między sobą, a pojutrze zrobimy interes. Pójdę do tego Fraisiera dziś, bo on wie wszystko, co się tu dzieje przez doktora Poulain, a to nie lada sztuka utrzymać tego cacusia żeby siedział spokojnie.
W pół drogi Cibotowa spotkała Fraisiera, który szedł do niej, tak mu pilno było, jak mówił, poznać materjał sprawy.
— O! a ja właśnie szłam do pana, rzekła.
Fraisier użalił się, że Magus go nie przyjął; ale odźwierna przygasiła błysk nieufności migocący w oczach kauzyperdy, mówiąc, że Magus dopiero co wrócił z podróży. Obiecała, najdalej pojutrze, przygotować spotkanie w mieszkaniu Ponsa, celem oszacowania kolekcji.
— Niech pani postępuje ze mną szczerze, odparł Fraisier. Jest więcej niż prawdopodobne, że będę prowadził interesy spadkobierców pana Ponsa. W tem położeniu będę mógł o wiele więcej zrobić dla pani.
Powiedziane to było tak sucho, że Cibotowa zadrżała. Ten wygłodniały prawnik musiał manewrować na swoją rękę, jak ona na swoją; postanowiła przyspieszyć sprzedaż obrazów. Cibotowa nie omyliła się w domysłach. Adwokat i lekarz zdobyli się na nowe ubranie dla Fraisiera, aby, przyzwoicie odziany, mógł się pokazać u prezydentowej Camusot de Marville. Czas potrzebny na zrobienie ubrania był jedyną przyczyną opóźnienia tej wizyty, od której zależał los obu przyjaciół. Po bytności u pani Cibot, Fraisier miał iść przymierzyć frak, spodnie i kamizelkę. Zastał wszystko gotowe i wykończone. Wrócił do domu, włożył nową perukę i, około dziesiątej rano, ruszył najętym powozem na ulicę Hanowerską, gdzie spodziewał się uzyskać audjencję u prezydentowej. Fraisier w białym krawacie, żółtych rękawiczkach, w nowej peruce, zlany wodą portugalską, podobny był do trucizny w kryształowym flakonie obwiązanym białą irchą, gdzie etykietka i wszystko aż do sznureczka jest bardzo wykwintne, ale która jest przez to tem niebezpieczniejsza. Jego drapieżny wyraz, popryszczona twarz, choroba skóry, bielone oczy, jad złości, wszystko to biło w oczy jak chmury na błękitnem niebie. W swoim gabinecie, taki jak go ujrzała Cibotowa, był to pospolity nóż mordercy; u drzwi prezydentowej był to wytworny sztylet, który młoda kobieta wkłada do swego woreczka.
Wielkie zmiany zaszły na ulicy Hanowerskiej. Młodzi państwo Popinot, jak również były minister i jego żona, nie chcieli aby prezydentostwo najmowali mieszkanie i wyprowadzali się z domu, który dali córce w posagu. Rodzice pomieścili się tedy na drugiem piętrze, opróżnionem przez wyjazd staruszki, która postanowiła dokończyć życia na wsi. Pani Camusot, która zatrzymała Magdalenę, kucharkę i lokaja, znalazła się w tych samych kłopotach pieniężnych, z jakiem i poznała się w początkach karjery; kłopoty te łagodził bezpłatny apartament wartości czterech tysięcy franków oraz dziesięć tysięcy pensji. Ta aurea mediocritas nie zadowalała już pani de Marville, która pragnęła fortuny na miarę swych ambicyj; odstąpienie zaś całego majątku córce odejmowało prezydentowi census żądany dla posła. Otóż, Amelja chciała koniecznie zrobić męża posłem, nie łatwo bowiem rezygnowała ze swych planów, i nie traciła nadziei, że uzyska dlań wybór w okręgu gdzie leży Marville. Od dwóch miesięcy dręczyła tedy barona Camusot (świeży par Francji otrzymał godność barona), aby zeń wydrzeć sto tysięcy franków na poczet spadku; chciała kupić za nie folwarczek wchodzący klinem w Marville, a przynoszący na czysto około dwóch tysięcy. Byliby tam u siebie, a blisko dzieci; dobra Marville zaokrągliłyby się i powiększyły. Prezydentowa stawiała teściowi przed oczy ofiary, jakie musiała ponieść aby wydać córkę za wicehrabiego Popinot, i pytała starca, czy ma prawo zamykać pierworodnemu synowi drogę do najwyższych zaszczytów sądownictwa; można je osiągnąć jedynie dzięki silnej pozycji parlamentarnej, a mąż potrafi ją zająć i stać się groźnym dla ministrów.
— Ci ludzie dają coś tylko tym, którzy im ścisną gardło tak że im język wyjdzie na wierzch, mówiła. Niewdzięcznicy!... Ileż oni winili są Camusotowi! Camusot, pchając do dekretów lipcowych, spowodował sukces Orleanów!...
Starzec wymawiał się, że zabrnął ponad możność w koleje żelazne, i odkładał tę ofiarę, której zresztą konieczność uznawał, do przewidywanej zwyżki akcyj.
Ta mglista obietnica, wydarta przed kilku dniami, pogrążyła prezydentową w rozpacz. Było wątpliwe, aby były posiadacz dóbr Marville mógł postawić swoją kandydaturę przy nowych wyborach: trzeba było tytułów własności conajmniej rocznych.
Fraisier dotarł bez trudu do Magdaleny. Te dwie jaszczurcze natury odczuły wzajemne powinowactwo.
— Proszę panienki, przemówił słodkawo Fraisier, pragnąłbym uzyskać chwilę rozmowy z panią prezydentową w jej własnym interesie, tyczącym jej majątku; chodzi, proszę powiedzieć wyraźnie, o spadek... Nie mam zaszczytu być znany pani prezydentowej, nazwisko moje nicby jej nie powiedziało... Nie mam zwyczaju opuszczać swojej kancelarji, ale wiem jakie względy należą się żonie prezydenta, toteż pofatygowałem się tu sam, tembardziej że sprawa nie cierpi zwłoki.
Kwestja postawiona w ten sposób, powtórzona i upiększona przez pokojówkę, spotkała się oczywiście z przychylną odpowiedzią. Był to moment stanowczy dla dwóch ambicyj mieszczących się w osobie Fraisiera. Toteż, mimo swej bezczelności, prowincjonalny kauzyperda, cięty, cierpki i drapieżny, doznał uczucia takiego, jakiego doznają wodzowie na początku bitwy, od której zależy los kampanji. Wchodząc do salonu, gdzie go oczekiwała Amelja, doświadczył tego, czego żaden środek napotny, choćby najsilniejszy, nie zdołał sprawić na tej skórze opornej i zatkanej ohydnemi chorobami: uczuł lekki pot na plecach i na czole.
— Jeśli nie zdobędę karjery, powiedział sobie, i tak wygrałem, bo Poulain przyrzekł mi, że będę zdrów w dniu w którym wrócą mi poty. — Pani... rzekł na widok prezydentowej, która zjawiła się w negliżu.
Fraisier zatrzymał się aby złożyć ukłon, z uniżonością, będącą, w świecie urzędniczym, uznaniem wyższej rangi u osoby z którą się mówi.
— Niech pan siada, rzekła prezydentowa poznając sądownika od pierwszego spojrzenia.
— Pani prezydentowo, jeżeli pozwoliłem sobie zwrócić się do pani w interesie który dotyczy właściwie pana prezydenta, to dla tego, że jestem pewny, iż pan de Marville, człowiek zajmujący tak dostojne stanowisko, zostawiłby może rzeczy ich naturalnemu biegowi i straciłby siedem od ośmiuset tysięcy franków; kobiety zaś, znając się, mojem zdaniem, na sprawach prywatnych o wiele lepiej niż najtężsi prawnicy, nie lekceważą...
— Wspominał pan o spadku... przerwała mu prezydentowa.
Amelja, olśniona sumą, a chcąc ukryć swoje zdumienie, swoją radość, biegła, jak niecierpliwi czytelnicy, do zakończenia powieści.
— Tak, o spadku straconym dla państwa, och, najzupełniej straconym, ale który mogę, który potrafię uzyskać...
— Mów pan! rzekła chłodno pani de Marville, mierząc Fraisiera bystrem spojrzeniem.
— Pani, ja znam niepospolite zdolności pani: pochodzę z Mantes. Pan Leboeuf, prezydent trybunału, przyjaciel pana de Marville, może pani udzielić informacji...
Prezydentowa wyprostowała się ruchem tak okrutnie znaczącym, że Fraisier zmuszony był w swojem przemówieniu szybko otworzyć i zamknąć ten nawias:
— Kobieta tak niezwykła jak pani zrozumie natychmiast czemu jej mówię o sobie. Jestto najkrótsza droga aby dojść do spadku.
Prezydentowa, milcząc, odpowiedziała gestem na tę sprytną uwagę.
— Pani, odparł Fraisier upoważniony niejako do opowiedzenia swojej historji, byłem adwokatem w Mantes, moje stanowisko było całą mą przyszłością, gdyż traktowałem o nabycie kancelarji z panem Levroux, którego pani z pewnością znała...
Prezydentowa skinęła głową.
— Z funduszem który zdołałem pożyczyć, z dziesięcioma tysiącami własnemi, wyszedłem świeżo od pana Desroches, jednego z najzdolniejszych adwokatów paryskich. Byłem tam pierwszym dependentem przez sześć lat. Otóż, miałem nieszczęście narazić się prokuratorowi w Mantes, panu...
— Oliwierowi Vinet.
— Synowi prezydenta trybunału, tak, pani. Zalecał się do pewnej damy...
— On?
— Pani Vatinelle...
— A! pani Vatinelle... To była ładna i elegancka osóbka... w owym czasie...
— Darzyła mnie swemi łaskami: inde irae, ciągnął Fraisier. Byłem ruchliwy, chciałem spłacić swoich przyjaciół i ożenić się: trzeba mi było spraw, szukałem ich i niebawem miałem ich więcej niż wszyscy inni razem. Ba! poruszyłem przeciw sobie miejscowych adwokatów, rejentów, nawet komorników. Próbowano mi podstawić nogę. Pani wie, że, w naszym okropnym zawodzie, kiedy się chce zgubić człowieka, sposobność znajdzie się łatwo. Przychwycono mnie na tem, że w jednej sprawie prowadziłem interesy obu stron. To było trochę lekkomyślnie, ale, w pewnych okolicznościach, praktykuje się to w Paryżu, adwokaci idą sobie wzajem na rękę. W Mantes niema tego zwyczaju. Pan Bouyonnet, któremu oddałem tę drobną usługę, namówiony przez kolegów, sterroryzowany przez prokuratora, zdradził mnie... Widzi pani, że nic nie ukrywam. Uderzono w wielki dzwon. Uczyniono ze mnie hultaja, zrobiono mnie czarniejszym od Marata. Zmuszono mnie do sprzedaży kancelarji, straciłem wszystko. Jestem w Paryżu, gdzie próbowałem sobie stworzyć klijentelę jako doradca prawny, ale moje zrujnowane zdrowie zostawiało mi ledwie dwie godziny na dobę. Dziś mam tylko jedną ambicję, bardzo mizerną. Pani będzie kiedyś może żoną ministra sprawiedliwości albo pierwszego prezydenta; ale ja, nieborak, nie mam innych pragnień niż miejsce na którem bym mógł dokończyć spokojnie swoich dni, posadkę bez widoków, na której się wegetuje. Chcę być sędzią pokoju w Paryżu. Uzyskać moją nominację, to drobnostka dla pani i dla pana prezydenta, musicie państwo dość kłopotów przyczyniać obecnemu ministrowi aby wam zechciał iść na rękę... To nie wszystko, pani, dodał Fraisier widząc że prezydentowa chce przemówić. Przyjacielem moim jest lekarz owego starca, po którym pan prezydent powinienby dziedziczyć. Widzi pani, że dochodzimy do celu... Lekarz ten, którego współdziałanie jest nieodzowne, znajduje się w tem samem położeniu co ja: zdolny, a nie ma szczęścia!... To przez niego dowiedziałem się, jak bardzo państwa interesy są zagrożone, w chwili bowiem gdy z panią mówię, bardzo być może iż wszystko jest skończone, że testament wydziedziczający pana prezydenta jest faktem dokonanym... Ten lekarz pragnie być prymarjuszem szpitala albo lekarzem kolegjów rządowych; słowem, pojmuje pani, trzeba mu posady w Paryżu, mniejwięcej równoznacznej z moją... Przepraszam, jeśli tu poruszam dwie tak delikatne sprawy, ale nie trzeba aby w naszych stosunkach istniała najmniejsza dwuznaczność. Lekarz ten, to jest zresztą człowiek bardzo szanowny, wielkiej nauki, który ocalił życie panu Pillerault, wujowi pani zięcia, wicehrabiego Popinot. A teraz, jeśli pani raczy mi przyrzec te dwa miejsca, sędziego pokoju oraz synekurę lekarską dla mego przyjaciela, podejmuję się uzyskać dla pani spadek prawie nienaruszony... Mówię prawie, gdyż będą na nim ciążyły zobowiązania jakie trzeba będzie przyjąć wobec spadkobiercy testamentem naznaczonego, oraz wobec osób których współdziałanie będzie niezbędne. Spełni pani swoje obietnice dopiero po spełnieniu moich.
Prezydentowa, która od jakiegoś czasu złożyła ręce na krzyż jak osoba zmuszona wysłuchać kazania, rozplotła je, spojrzała na Fraisiera i rzekła:
— Przyznaję, że jest pan niezmiernie jasny we wszystkiem co się odnosi do pana, ale co się tyczy mnie, jest pan tak mglisty...
— Dwa słowa wystarczą, pani, aby wszystko objaśnić, rzekł Fraisier. Pan prezydent jest jedynym i wyłącznym spadkobiercą w trzecim stopniu po panu Ponsie. Pan Pons jest bardzo chory, ma zrobić testament, o ile już tego nie uczynił, na rzecz pewnego Niemca, swego przyjaciela, pana Schmucke, cyfra zaś sukcesji wyniesie przeszło siedmset tysięcy franków. Do trzech dni, spodziewam się uzyskać ścisłe dane co do cyfry.
— Jeżeli tak, rzekła półgłosem do siebie prezydentowa, wstrząśnięta możliwością tej sumy, popełniłam wielki błąd zrywając z nim i ściągając na niego...
— Nie, pani, bo gdyby nie to zerwanie, byłby zdrów jak ryba i przeżyłby panią, pana prezydenta i mnie... Opatrzność ma swoje drogi, nie zgłębiajmy ich! dodał aby osłonić całą ohydę tej uwagi. Cóż robić, my prawnicy patrzymy pozytywnie na rzeczy. Rozumie pani teraz, że człowiek zajmujący stanowisko takie jak pan de Marville, nie uczyniłby nic, nie mógłby nic uczynić w obecnem położeniu. Poróżnił się śmiertelnie ze swoim krewnym, nie widujecie państwo Ponsa, wygnaliście, go z towarzystwa, mieliście zapewne słuszne przyczyny aby tak uczynić; ale nieborak jest chory, zapisuje swój majątek jedynemu przyjacielowi. Prezydent sądu apelacyjnego w Paryżu nie może nic rzec przeciw formalnie sporządzonemu testamentowi w tych okolicznościach. Ale, mówiąc między nami, proszę pani, bardzo przykro jest, kiedy się ma prawo do spadku wynoszącego siedmset do ośmiuset tysięcy... kto wie, może miljon! i będąc jedynym naturalnym spadkobiercą, nie odzyskać swego mienia... Tylko, aby osiągnąć ten cel, wpada się w brudne intrygi; są tak trudne, tak drażliwe, trzeba się stykać z ludźmi położonymi tak nisko, ze służbą, z pokątnemi figurami, i to stykać się tak poufnie, że żaden adwokat, żaden rejent paryski nie może przeprowadzić podobnej sprawy. Nato trzeba adwokata bez klijenteli, jak ja, człowieka wybitnych zdolności, zupełnie wam oddanego, a którego położenie, niestety bardzo nędzne, stawia na równej stopie z tymi ludźmi... Ja prowadzę w mojej dzielnicy sprawy drobnego mieszczaństwa, robotników, ludzi prostych... Tak, pani, oto do czego mnie doprowadziła nienawiść prokuratora, który dziś jest podprokuratorem w Paryżu i który nie mógł mi darować mej przewagi... Ja panią znam, wiem jak można budować na pani poparciu; w usłudze, jaką pani pragnę oddać, ujrzałem koniec moich niedoli i tryumf mego przyjaciela, doktora Poulain...
Prezydentowa zamyśliła się. Była to dla Fraisiera straszna chwila niepewności. Vinet, jeden z mówców centrum, generalny prokurator od szesnastu lat, dziesięć razy mający objąć tekę ministra sprawiedliwości, ojciec prokuratora w Mantes, od roku podprokuratora w Paryżu, był to wróg zawistnej prezydentowej... Wyniosły prokurator generalny nie ukrywał swego lekceważenia dla prezydenta Camusot. Fraisier nie znał i nie miał poznać tej okoliczności.
— Czy pan nie ma nic na sumieniu, oprócz faktu dwulicowego prowadzenia sprawy? spytała patrząc bystro na Fraisiera.
— Pani prezydentowa może spytać pana Leboeuf; pan Leboeuf był mi życzliwy.
— Czy pan jest pewny, że pan Leboeuf da o panu korzystną opinję panu de Marville i hrabiemu Popinot?
— Ręczę za to, zwłaszcza odkąd pana Oliviera Vinet niema w Mantes; gdyż, mówiąc między nami, dobry pan Leboeuf bał się tego zjadliwego prokuratorka. Zresztą, pani prezydentowo, jeśli pani pozwoli, pojadę de Mantes zobaczyć się z panem Leboeuf. To nie opóźni w niczem sprawy; pewną wiadomość o cyfrze sukcesji mogę mieć dopiero za dwa albo trzy dni. Chcę i powinienem ukrywać przed panią prezydentową wszystkie sprężyny tej sprawy; ale nagroda, jakiej się spodziewam za moje zupełne oddanie, czyż nie jest rękojmią powodzenia?
— Więc dobrze, niech pan nastroi przychylnie pana Leboeuf, a jeżeli (o czem wątpię) spadek ma istotnie wartość którą mu pan przypisuje, przyrzekam panu te dwie posady, w razie pomyślnego skutku, oczywiście...
— Ręczę za skutek. Tylko będzie pani łaskawa sprowadzić tu swego rejenta i swego adwokata, wówczas gdy ich będę potrzebował, wydać mi pełnomocnictwo na działanie w imieniu pana prezydenta, oraz polecić tym panom aby się stosowali do moich wskazówek i nie poczynali nic na własną rękę.
— Bierze pan pełną odpowiedzialność, rzekła uroczyście prezydentowa, musi pan mieć pełną władzę. Ale czy Pons jest aż tak chory? spytała z uśmiechem.
— Proszę pani... wyszedł-by z tego może, zwłaszcza pielęgnowany przez człowieka tak sumiennego jak doktór Poulain, gdyż mój przyjaciel, pani, jest jedynie niewinnem narzędziem kierowanem przezemnie w pani interesie. On byłby zdolny ocalić tego starego muzyka... ale jest tam przy chorym odźwierna, która, aby zdobyć trzydzieści tysięcy franków, pchnęłaby go w grób... Nie zabiłaby go, nie zadałaby mu arszeniku, nie będzie na tyle miłosierna; zrobi gorzej, zabije go moralnie, będzie go irytować tysiąc razy dziennie. Biedny starzec, w ciszy, spokoju, czule pielęgnowany przez życzliwych ludzi, na wsi, odzyskałby zdrowie; ale nękany przez babę, która za młodu była jedną z trzydziestu kelnerek sławnych z piękności w Paryżu, chciwą, gadatliwą, brutalną, nękamy o zrobienie testamentu z tłustym zapisem dla niej, dojdzie niezawodnie do stwardnienia wątroby, w której może już teraz tworzą się kamienie; aby je wydobyć, trzeba będzie uciec się do operacji, której nie przetrzyma... Doktór — szlachetna dusza! — jest w okropnem położeniu. Powinienby się starać oddalić tę kobietę...
— Ależ ta jędza, to potwór! wykrzyknęła prezydentowa swoim sztucznym głosikiem.
To podobieństwo między groźną prezydentową a nim samym przyprawiło Fraisiera o uśmiech, wiedział co znaczą wszystkie te udane modulacje ostrego z natury głosu. Przypomniał sobie owego prezydenta, bohatera jednej z Opowiastek Ludwika XI, którego ów monarcha napiętnował ostatniem słowem. Dygnitarz ów, obdarzony żoną na wzór sokratesowej, a nie mający filozofj i tego wielkiego człowieka, kazał wsypać soli do owsa koniom, nie dając im równocześnie wody. Kiedy żona jechała brzegiem Sekwany do siebie na wieś, konie rzuciły się wraz z nią do wody aby się napić, prezydent zaś podziękował Opatrzności, że go w tak naturalny sposób oswobodziła od żony. W tej chwili, pani de Marville dziękowała Bogu, że umieścił przy Ponsie kobietę, która go sprzątnie w przyzwoity sposób.
— Nie chciałabym ani miljona, rzekła, za cenę jakiejś niewłaściwości... Pański przyjaciel powinien otworzyć oczy Ponsowi i postarać się o usunięcie tej baby.
— Popierwsze, pani, Schmucke i Pons uważają tę kobietę za anioła, i raczej odprawiliby mego przyjaciela. Powtóre, ta piekielna baba jest dobrodziejką doktora, wprowadziła go do pana Pillerault. Zaleca tej kobiecie największą łagodność z chorym, ale jego zalecenia wskazują jedynie tej jędzy, w jaki sposób może pogorszyć chorobę.
— Co myśli pański przyjaciel o stanie mego kuzyna? spytała prezydentowa.
Trafność odpowiedzi Fraisiera oraz bystrość z jaką przeniknął jej serce, równie chciwe jak serce Cibotowej, przejęły dreszczem panią de Marville.
— Za sześć tygodni spadek będzie do podjęcia.
Prezydentowa spuściła oczy.
— Biedny człowiek! rzekła, usiłując, ale napróżno, przybrać zasmuconą minę.
— Czy pani prezydentowa ma jakie zlecenie do pana Leboeuf? Jadę do Mantes koleją.
— Owszem, niech pan zaczeka, napiszę do niego aby przyjechał do nas jutro na obiad; chciałabym go zobaczyć, aby się porozumieć, aby naprawić niesprawiedliwość jakiej pan padł ofiarą.
Kiedy prezydentowa wyszła, Fraisier, który już się czuł sędzią pokoju, zmienił się do niepoznania: wydawał się tęższy, wdechał pełnemi płucami powiew szczęścia i wiatr pomyślności. Czerpiąc w tajemniczym zbiorniku woli nowe i silne dawki tej boskiej esencji, czuł się zdalny, jak Remonencq, do zbrodni, byle nie zastawiała śladów a wiodła do celu. Postawił się ostro wobec prezydentowej, podając przypuszczenia za pewność, szafując nadziejami, jedynie po to aby wciągnąć prezydentową w sprawę tego spadku i uzyskać jej ’protekcję. Uosabiając dwie bezmierne nędze i niemniej bezmierne pragnienia, odtrącił kopnięciem nogi swój ohydny kąt przy ulicy de la Perle. Przewidywał trzy tysiące franków honorarjum od Cibotowej, a pięć tysięcy od prezydenta. To znaczyło możliwości przyzwoitego mieszkania. Zarazem wypłacał się wobec doktora Poulain. Pewne natury zawistne, twarde i złe wskutek nieszczęść lub choroby, zdolne są żywić z jednaką siłą uczucia wręcz przeciwne: Richelieu był równie dobrym przyjacielem jak okrutnym wrogiem. Przez wdzięczność za pomoc jakiej użyczył mu Poulain, Fraisier byłby się dlań dał porąbać. Wracając z listem w ręce, prezydentowa przyjrzała się niepostrzeżenie człowiekowi, który w tej chwili snuł marzenia o szczęściu i dostatku. Wydał się jej mniej brzydki niż na pierwszy rzut oka; zresztą miał jej być użyteczny, a na instrument, który należy do nas, patrzy się inaczej.
— Panie Fraisier, dowiódł mi pan, że jesteś inteligentnym człowiekiem, przypuszczam że umie pan być i szczery.
Fraisier uczynił wymowny gest.
— A więc, podjęła prezydentowa, proszę mi poprostu odpowiedzieć na to pytanie: Czy pan de Marville albo ja możemy być skompromitowani pańskiem działaniem?
— Nie byłbym tu się zjawił, pani prezydentawo, gdybym mógł kiedykolwiek sobie wyrzucać, iż splamiłem państwa błotem, choćby nawet tyle co główka od szpilki, plama bowiem wydaje się wówczas wielka jak księżyc. Zapomina pani, że, aby zastać sędzią pokoju w Paryżu, muszę państwa zadowolić. Dostałem w życiu jedną lekcję, była ona zbyt twarda, abym się naraził jeszcze kiedy na podobne cięgi. Dodam wreszcie ostatnie słowo. Każdy mój krok, o ile będzie chodziło o państwa, będzie przedłożony do uznania pani...
— Bardzo dobrze. Oto list do pana Leboeuf. Czekam teraz informacji co do wartości spadku.
— W tem cała rzecz, rzekł znacząco Fraisier, kłaniając się prezydentowej z całym wdziękiem, na jaki mu pozwalała jego fizjognomja.
— Cóż za zrządzenie Opatrzności! powiadała sobie pani de Marville. Ha! będę więc bogata! Camusot będzie posłem, bo, skoro wypuścimy tego Fraisiera na okręg Bolbec, zdobędzie nam większość. Cóż za narzędzie!
— Co za zrządzenie Opatrzności! powiadał sobie Fraisier na schodach, cóż za kobietka ta pani Camusot. Takiej by ani trzeba żony! A teraz, do dzieła!
I puścił się do Mantes, gdzie trzeba było zyskać przychylność człowieka, którego znał bardzo mało; ale liczył na panią Vatinelle, której, niestety, zawdzięczał wszystkie swe niedole, strapienia zaś miłosne są często jak zaprotestowany weksel dobrego dłużnika, dają procent.
W trzy dni później, gdy Schmucke spał, Cibotowa bowiem i stary muzyk podzielili między siebie ciężar czuwania przy chorym i doglądania go, odźwierna miała to co nazywała użeranie z biednym Ponsem. Nie od rzeczy tu będzie zaznaczyć przykrą właściwość chorób wątroby. Chorzy, których wątroba jest mniej lub więcej zajęta, skłonni są do niecierpliwości, do gniewu, a wybuchy te przynoszą im chwilową ulgę, tak jak w gorączce czujemy w sobie przypływ nadmiernych sił. Skoro atak minie, przychodzi wyczerpanie, collapsus, jak to nazywają lekarze, i wówczas występują na jaw szkody, jakie poniósł organizm. Tak więc, w cierpieniach wątroby, zwłaszcza wynikłych z jakiej zgryzoty, pacjent dochodzi po wybuchu do osłabienia tem niebezpieczniejszego, iż znajduje się na ścisłej djecie. Jestto niby gorączka humorów człowieka; gorączka ta nie jest ani we krwi ani w mózgu. To podrażnienie całej istoty powoduje melancholję, która sprawia, iż chory nienawidzi sam siebie. W takiem położeniu wszystko sprowadza niebezpieczne podrażnienie. Mimo zaleceń doktora, Cibotowa, prosta kobieta bez doświadczenia i nauki, nie wierzyła w to oddziaływanie humorów na system nerwowy. Wyjaśnienia pana Poulain były dla niej doktorskiem gadaniem. Uparła się koniecznie, jak wszyscy ludzie prości, karmić Ponsa; jeżeli go nie opychała w sekrecie szynką, omletami lub czekoladą, sprawiło to dopiero stanowcze oświadczenie doktora Poulain:
— Daj pani bodaj kąsek czego panu Ponsowi, a ubije go pani jak z pistoletu.
Upór pospólstwa pod tym względem jest charakterystyczny. Wstręt chorych do szpitala płynie z tego ludowego pojęcia, że w szpitalu zabijają ludzi nie dając im jeść. Śmiertelność powodowana jadłem, które potajemnie żony znosiły mężom, była tak wielka, iż skłoniła lekarzy do zarządzania surowej rewizji osobistej w dnie w które krewni odwiedzają chorych. Aby doprowadzić do chwilowego zatargu potrzebnego jej do realizacji bezpośrednich zysków, Cibotowa opowiedziała swoją bytność u dyrektora teatru, nie zapominając swego użerania się z tancerką Heloizą.
— Ale pocoś pani tam łaziła? spytał po raz trzeci chory, niezdolny zatrzymać Cibotowej skoro ją poniosła fala słów.
— Wypaliłam to jej w żywe oczy, tej pannie Heloizie, no i zobaczyła z kim okoliczność, i spuściła uszy po sobie, no i byłyśmy już z sobą jak najlepiej. — Pan się pyta, po co ja tam chodziłam? rzekła powtarzając pytanie Ponsa.
Niektóre gaduły — to są geniusze gadulstwa — gromadzą w ten sposób wszystkie zapytania, zarzuty i uwagi niby zapas, zdolny w potrzebie zasilić ich wymowę, jakgdyby jej źródło mogło kiedykolwiek wyschnąć.
— Ano, poszłam aby wydobyć z kłopotu tego pana Gaudissart; trzeba mu muzyki do baletu, a pan, mój chłopysiu, nie jesteś w stanie grypsać po papierze i spełniać swoich obowiązków... Słyszałam, tak, mimochodem, że mają wziąć jakiegoś pana Garangeot, aby dorobił muzykę do Mohikanów...
— Garangeot! wykrzyknął Pons wściekły, Garangeot, człowiek bez krzty talentu, którego nie chciałem wziąć na pierwszego skrzypka! To bardzo sprytny chłopak, który pisze dobre feljetony o muzyce, ale gdy chodzi o skomponowanie melodji, — zdechł pies! Ale skąd u djabła przyszło pani do igłowy chodzić do teatru?\
— Ależ z pana czort uparty!... No, mój kotusiu, niechże pan tak nie kipi jak ta zupa na mleku!... Czy może się pan zająć czem w takim stanie? Ależ pan się chyba nie przyjrzał sobie? Chce pan lustro? Skóra i kości!... słabe to jak ten wróbelek... i panu się zachciewa nuty pisać... Ani mojego rachunku nie potrafiłby pan nagryzmolić... A, dobrze! to mi przypomniało, że mam iść do służącej na trzecie piętro, winna jest nam siedemnaście franków... to zawsze coś, siedemnaście franków, bo po zapłaceniu apteki, nie zostaje nam ani dwadzieścia franków... Trzebaż było powiedzieć temu człowiekowi, który wygląda na poczciwego człowieka, panu Gaudissart... Podoba mi się ten pan... nadałby mi się... Wesoły sobie... No, ten to nigdy nie będzie chorował na wątrobę! Trzeba mu było tedy powiedzieć, jak rzecz stoi z panem... Ba! niedobrze z panem, toteż zaraz wzięli kogoś na pańskie miejsce...
— Na moje miejsce! wykrzyknął straszliwym głosem Pons siadając na łóżku.
Wogóle chorzy, zwłaszcza ci po których już sięga kosa śmierci, czepiają się swoich stanowisk z tą samą zaciekłością, jaką rozwijają początkujący aby je uzyskać. Toteż utrata posady wydała się umierającemu nieborakowi jak gdyby wstępem do śmierci.
— Ależ doktór powiada, rzekł, że ja mam się bardzo dobrze! że niebawem wrócę do zajęć. Pani mnie zabiłaś, zrujnowałaś, zamordowałaś!...
— Ta ta ta ta! wykrzyknęła Cibotowa, już pan kipi! Tak, tak, jestem pańskim katem; zawsze pan opowiada panu Schmucke te miłe rzeczy, dalibóg, skoro się tylko odwrócę. Słyszę dobrze, co pan mówi!... Pan jest potwór niewdzięczności.
— Ależ pani nie wie, że, jeśli mój powrót do zdrowia przeciągnie się bodaj o dwa tygodnie, powiedzą mi, gdy wrócę, że jestem stary, do niczego, że mój czas już minął, ot rupieć z czasów Cesarstwa, rokoko! wykrzyknął chory rwący się do życia. Garangeot zjedna sobie w teatrze wszystkich, od kasjerki aż do paradyzu. Obniży tonację dla aktorki która nie ma głosu, będzie lizał Gaudissartowi buty, umieści przez przyjaciół po gazetach hymny pochwalne dla nich wszystkich! W takiej budzie, moja Cibot, potrafią potem znaleźć wszy nawet u łysego. Kiż djabeł panią tam pędził?
— Jakto! Toć pan Schmucke radził ze mną o tem od tygodnia. Cóż pan chce! Pan nie widzi nic poza sobą! Jesteś pan samolub, któryby pozabijał ludzi, byle się wykurować. Ależ ten biedny pan Schmucke od miesiąca się nie kładzie, słania się na nogach, nie może już nigdzie iść, ani na lekcje ani do teatru, czy pan tego nie widzi? On siedzi przy panu w nocy, a ja w dzień. Tak jak rzeczy stoją, gdybym spędzała przy panu noce, jak próbowałam robić z początku, kiedym myślała że panu nic nie będzie, trzebaby mi było spać we dnie. A ktoby się wtedy zajął gospodarstwem?... Co pan chce! choroba to choroba, i tyle!...
— To niepodobna, aby Sclumucke wpadł na tę myśl...
— Będzie pan może wmawiał we mnie, że to ja tak wymędrkowałam! A co pan myśli, że my jesteśmy z żelaza? Ależ, gdyby pan Schmucke dalej gonił po lekcjach siedm czy ośm godzin dziennie, a wieczór od wpół do siódmej do wpół do dwunastej dyrygował w teatrze, nie wyżyłby ani dziesięciu dni... Chce pan śmierci tego zacnego człowieka, który życieby oddał za pana? Jak moich rodziców szanuję, nie widziano jeszcze w świecie takiego chorego... Co pan zrobił ze swoim rozumem, czy go pan zaniósł do lombardu? Wszyscy się tu zabijają dla pana, robi się jak można najlepiej, a pan wciąż niezadowolony... Chce pan, żebyśmy wszyscy powariowali?... Ja już się na początek oberwałem, czekajmy na resztę!
Cibotowa mogła mówić dowali, wściekłość nie pozwalała Pensowi wyrzec słowa, wił się po łóżku bełkocąc z trudem, konał! Jak zawsze, sprzeczka, doszedłszy do tego punktu, obracała się nagle w czułości. Cibotowa rzuciła się na chorego, chwyciła go za głowę, zmusiła aby się położył, otuliła go kołdrą.
— Jak można doprowadzać się do takiego stanu! Ostatecznie, moje złotko, to pańska choroba! Tak powiada ten zacny pan Poulain. No, no, niech się pan uspokoi. Niech pan będzie grzeczny, mój chłopysiu. Pan tu jesteś dla wszystkich jak to bóstwo; sam doktór odwiedza pana dwa razy na dzień. Coby on powiedział, gdyby parna tak zastał? Pan mi aż flaki przewraca, to nie pięknie. Kiedy ktoś ma za opiekunkę mamę Cibot, powinien mieć dla niej trochę względów... Krzyczy pan, gada pan... nie wolno panu! wie pan przecie. Mówienie pana drażni... Poco się unosić? To pan wszystkiemu winien... zawsze mnie pan judzi! No, mówmy rozsądnie! A jeżeli pan Schmucke i ja, która pana kocham jak własne dróbka, chcieliśmy dobrze dla pana?... No, no, aniołku, gadaj!
— Schmucke nie — mógł pani wysłać do teatru bez mego upoważnienia.
— Czy mam obudzić nieboraczka, który tam śpi jak ci święci młodziankowie i wziąć go na świadectwo?
— Nie! nie! zawołał Pons. Jeśli mój dobry, poczciwy Schmucke zdobył się na takie postanowienie, to może ze mną jest gorzej niż myślę, rzekł Pons, rzucając pełne straszliwej melancholji spojrzenie na dzieła sztuki zdobiące pokój. Trzeba tedy pożegnać się z memi drogiemi obrazami, ze wszystkiemi temi rzeczami z których uczyniłem sobie przyjaciół... i z moim anielskim Schmucke! Och! czyżby to była prawda?
Cibotowa, piekielna komedjiantka, przyłożyła chustkę do oczu. Ta niema odpowiedź pogrążyła chorego w posępnej zadumie. Powalony dwoma ciosami wymierzonemi w tak czułe miejsca, egzystencję i zdrowie, utratę stanowiska i perspektywę śmierci, osłabł tak, że nie miał już siły wpaść w gniew. Leżał bezsilny jak suchotnik w przerwach konania.
— Widzi pan, przez wzgląd na pana Schmucke, rzekła Cibotowa widząc swą ofiarę zupełnie pokonaną, powinienby pan posłać po rejenta z naszej dzielnicy, pana Trognon, bardzo zacnego człowieka!
— Wciąż mi pani mówi o tym panu Trognon... rzekł chory.
— Och! mnie to wszystko jedno, ten czy inny, na to czego ja się spodziewam po panu!
I potrząsnęła głową na znak pogardy bogactw. Zapanowało milczenie.
W tej chwili, Schmucke, który spał przeszło od sześciu godzin, obudzony głodem wstał, wszedł do pokoju Ponsa i patrzył nań chwilę bez słowa, bo pani Cibot położyła palec na ustach, mówiąc:
— Cyt!
Potem wstała, podeszła do Niemca i rzekła mu do ucha:
— Chwała Bogu! usnął trochę, wściekły jest jak ten rudy osieł!... Ano cóż! broni się biedaczek chorobie...
— Nie, ja jestem przeciwnie bardzo cierpliwy, odparła ofiara żałosnym tonem świadczącym o straszliwem osłabieniu; ale, mój drogi Schmucke, ona poszła do teatru aby mnie kazać usunąć...
Urwał, nie miał siły kończyć. Cibotowa skorzystała z tej pauzy, aby odmalować Schmuckemu gestem etan głowy w której się rozum mięsza, i rzekła:
— Niech mu się pan nie sprzeciwia, życiemby to przypłacił.
— I, ciągnął Pons patrząc na zacnego Schmucke, utrzymuje, że to ty ją tam posłałaś...
— Tak, odparł heroicznie Schmucke, trzebią było. Cicho bądź!... pozwól nam cię ratować!... Wylecz się, sprzedamy któryś gracik i dokończymy życia spokojnie w jakimś kącie, z tą poczciwą Cibot...
— Przerobiła cię! odparł boleśnie Pons.
Chory, nie widząc pani Cibot, która stanęła za łóżkiem aby ukryć przed Ponsem znaki jakie dawała Schmuckemu, myślał że poszła.
— Ona mnie zabija! dodał.
— Co, ja pana zabijam?... rzekła pokazując się z płomiennemi oczyma, biorąc się pod boki. Więc to jest nagroda za moje psie poświęcenie! O Boże! Boże!
Wybuchnęła płaczem i osunęła się na fotel. Ten tragiczny ruch przyprawił Ponsa o morderczy wstrząs.
— Więc dobrze, rzekła wstając i mierząc obu przyjaciół owem nienawistnem spojrzeniem kobiety, które jest zarazem kulą pistoletową i trucizną, przejadło mi się już zaharowywać się tutaj poto żeby wszystko co zrobię było źle. Bierzcie sobie pielęgniarkę.
Dwaj przyjaciele spojrzeli po sobie przerażeni.
— Och, możecie patrzeć na siebie jak te komedjanty. Koniec! Poproszę doktora Poulain, aby wam znalazł pielęgniarkę. I zaraz się policzymy. Oddacie mi pieniądze, które tu wpakowałam... i o które nie byłabym się nigdy upomniała... Nie dalej jak dziś chodziłam do pan Pillerault pożyczyć jeszcze pięćset franków!...
Do jeko choropa! rzekł Schmucke podbiegając do pani Cibot i obejmując ją wpół, miej bani dzierbliwoźdź!
— Pan jesteś anioł, całowałabym ślady pańskich stóp, rzekła. Ale Pons nigdy mnie nie kochał, zawsze mnie nienawidził!... Zresztą, on może myśli że mnie chodzi o to aby mi co zapisał...
— Cicho! zabije go pani! wykrzyknął Schmucke.
— Żegnam pana, rzekła podchodząc do Ponsa i piorunując go spojrzeniem. Za to złe, które panu życzę, bądź pan zdrów. Kiedy pan będzie dla mnie grzeczny, kiedy pan uwierzysz że to co robię jest dobre, wtedy wrócę! Do tej pory, wolę siedzieć w domu... Byłeś pan mojem dzieckiem, odkądże to widziano, aby dzieci buntowały się przeciw matce? — Nie, nie, panie Schmucke, nie chcę o niczem słyszeć. Przyniosę panu obiad, pana będę obsługiwała, ale weźcie pielęgniarkę, poproście pana Poulain o pielęgniarkę.
I wyszła, trzaskając drzwiami tak gwałtownie, że delikatne i kosztowne cacka zadrżały. Chory usłyszał brzęk porcelany, który w jego męczarni był tem, czem ostatni cios dla człowieka łamanego kołem.
W godzinę później, Cibotowa, zamiast wejść do Ponsa, wywołała Schmuckego przez drzwi, oznajmiając że obiad czeka nań w jadalni. Zacny Niemiec przyszedł blady, z twarzą zalaną łzami.
— Biedny Pons bredzi, rzekł; mówi, że pani jesteś łotrzyca. To jego choroba, dodał aby rozczulić Cibotową nie oskarżając Ponsa.
— Och, mam już dosyć tej jego choroby! Słuchaj pan, to ani mój ojciec, ani mąż, ani brat, ani syn. Upatrzył sobie coś do mnie, ano dobrze, więc kończmy. Za panem, widzi pan, poszłabym na koniec świata; ale kiedy się komuś oddaje życie, wszystkie oszczędności, kiedy się zaniedbuje męża, że Cibot z tego aż chory, i za to wszystko człowiek usłyszy że jest łotrzycą... to trochę za pieprzny pasztet...
Bażded?
— Tak, pasztet! Dajmy pokój próżnym słowom. Przejdźmy do rzeczy. Zatem, jesteście mi winni za trzy miesiące po sto dziewięćdziesiąt franków, czyli pięćset siedemdziesiąt! dalej komorne, które zapłaciłam dwa razy, oto kwity, sześćset franków wraz ze stróżowem i podatkami; zatem, tysiąc dwieście bez czegoś; wreszcie dwa tysiące franków, rozumie się bez procentu; razem trzy tysiące sto dziewięćdziesiąt dwa franki... A pamiętaj pan, że trzeba wam będzie conajmniej dwa tysiące franków na zapas na pielęgniarkę, lekarza, lekarstwa i życie dla pielęgniarki. Na to właśnie pożyczyłam tysiąc franków u pana Pillerault, rzekła pokazując tysiącfrankowy banknot Gaudissarta.
Schmucke słuchał tego rachunku z łatwem do pojęcia zdumieniem, był bowiem finansistą takim jak kot jest muzykantem.
— Pani Cibot, Pons nie wie sam co mówi! Przebacz mu pani, pielęgnuj go dalej, zostań naszą opatrznością... błagam panią na kolanach.
I Niemiec klęknął przed Cibotową, całując ręce oprawczyni.
— Słuchaj, złotko, rzekła podnosząc Schmuckego i całując go w czoło, Cibot jest chory, leży w łóżku, posłałam po doktora Poulain. W tych okolicznościach, muszę doprowadzić swoje sprawy do porządku. Zresztą, Cibot, który widział jak wracam stąd we łzach, wpadł we wściekłość taką, że nie chce aby moja naga tu postała. To on żąda swoich pieniędzy, bo widzisz, złotko, to jego pieniądze. Ale, skoro się mu odda jego pieniądze, tych trzy tysiące dwieście franków, to go może uspokoi. To cały majątek nieboraka, jego oszczędności z dwudziestosześcioletniej pracy, jego krwawica. Trzeba mu oddać jutro, nic tu nie poradzimy... Pons nie zna Cibota: kiedy jest zły, zabiłby człowieka. Może potrafię jeszcze wybłagać, żeby mi pozwolił nadal obsługiwać was obu. Bądź pan spokojny, dam mu gadać wszystko co mu przyjdzie do głowy. Zniosę to męczeństwo przez miłość dla pana, bo pan jest istny anioł.
— Nie, nie, ja jestem biedny człowiek, który kocha swego bżyjadziela, który dałby życie aby go ocalić...
— Ale pieniądze?... Mój dobry panie Schmucke, choćbyś mi pan i nic nie dał, to i tak musimy znaleźć trzy tysiące franków na wasze potrzeby! Dalibóg, czy pan wie, co jabym zrobiła na pańskiem miejscu? Nie namyślałabym się ani minuty, tylkobym sprzedała ze siedm albo ośm obrazków i powiesiłabym na ich miejsce te, co to stoją w pańskim pokoju odwrócone do ściany, z braku miejsca! Ten obraz, inny obraz, cóż to za różnica!
— A poco?
— On jest taki chytry! to jego choroba, bo kiedy jest zdrów, to istny baranek! Gatówby wstać myszkować po mieszkaniu; gdyby przypadkiem zaszedł do salonu — choć jest tak osłabiany, że wątpię aby zdołał próg przestąpić — doliczy się swojej cyfry...
Brafta!
— Ale przyznamy się do sprzedaży dopiero kiedy już z nim będzie zupełnie dobrze. Jeżeli pan mu chce powiedzieć o sprzedaży, zrzuci pan wszystko na mnie, na konieczność spłacenia mnie, Nie żałuj mnie pan, zniosę i to!
— Nie mogę rozrządzać czemś, co do mnie nie należy, rzekł z prostotą dobry Niemiec.
— No, więc pozwę was obu, pana i Ponsa.
— Toby go zabiło!
— Wybieraj pan!... Mój Boże! sprzedaj pan obrazy i powiedz mu... potem... pokażesz mu pozew...
— Więc niech nas pani pozwie... to będzie moje usprawiedliwienie... pokażę mu wyrok...
Tegoż dnia, pani Cibot, która poszła się poradzić komornika, wezwała Schmuckego. Niemiec ujrzał przed sobą pana Tabareau, który wezwał go do ząpłacenia; skoro zaś Schmucke, który drżał od stóp do głów, oświadczył, że nie jest w stanie, wręczono mu papier, wzywający jego i Ponsa przed sąd celem nakazania zapłaty. Widok tego człowieka, papier urzędowy, wywarły na Schmuckem takie wrażenie, że przestał się opierać.
— Sprzedaj pan obrazy, rzekł ze łzami w oczach.
Nazajutrz o szóstej rano, Magus i Remonencą zdjęli ze ściany każdy swoje obrazy. Dwa pokwitowania, opiewające po dwa tysiące pięćset franków, były wystawione w zupełnym porządku.
„Ja, niżej podpisany, działając w imieniu pana Ponsa, zaświadczam, że otrzymałem od pana Eljasza Magusa sumę dwóch tysięcy pięćset franków, za cztery obrazy, które mu sprzedałem, aby użyć rzeczonej sumy na potrzeby pana Ponsa. Jeden z tych obrazów, przypisywany Dürerowi, to portret kobiety; drugi, szkoły włoskiej, również portret; trzeci, krajobraz holenderski Breughela; czwarty florencki przedstawiający Świętą rodzinę, nieznanego pendzla“.
Pokwitowanie Remonencqa opiewało podobnie, i obejmowało Greuza, Gauda Lorraina, Rubensa i Van Dycka, utajonych pod mianem obrazów szkoły francuskiej i flamadzkiej.
— Te pieniądze dają mi do myślenia, że jego graty są coś warte... rzekł Schmucke biorąc pięć tysięcy.
— Pewnie że coś warte, rzekł Remonencq. Dałbym jakieś sto tysięcy franków za to wszystko.
Tandeciarz, proszony o tę małą usługę, zastąpił osiem obrazów innemi obrazami tych samych wymiarów, w tych samych ramach, wybranemi z drugorzędnych, które Pons pomieścił w pokoju Schmuckego. Magus, raz położywszy łapę na czterech arcydziełach, ściągnął Cibotową do siebie pod pozorem obrachunku. Ale tam zaczął piszczeć, wyszukiwać skazy w obrazach, i ofiarował Cibotowej trzydzieści tysięcy faktornego; wmusił je jej, pokazując lśniące banknoty z magicznym napisem: Tysiąc franków! Magus zmusił Remonencqa do zapłacenia Cibotowej takiejże sumy, którą pożyczył mu na cztery obrazy, zatrzymując je jako zastaw. Cztery obrazy Remonencqa wydały się Magusowi tak wspaniałe, że nie mógł się zdobyć na to aby je oddać i nazajutrz ofiarował tandeciarzowi sześć tysięcy odstępnego. Pani Cibot, stawszy się posiadaczką sześćdziesięciu ośmiu tysięcy, zażądała jeszcze raz najgłębszej tajemnicy od obu wspólników; poradziła się Żyda, jak ulokować sumę w ten sposób aby nikt nie mógł domyślić się jej posiadania.
— Kup pani akcje kolei orleańskiej; są o trzydzieści franków niżej kursu. Za trzy lata podwoisz pani kapitał; a będziesz miała świstek papieru który się zmieści w pugilaresie.
— Zaczekaj pan, panie Magus, idę do kogoś kto prowadzi interesy krewnych pana Ponsa, chciałby wiedzieć za jaką cenę kupiłby pan cały ten kram na górze... Sprowadzę go panu.
— Gdybyż to była wdowa! rzekł Remonencq do Magusa, to byłoby coś dla mnie: kapitalistka!...
— Zwłaszcza jeśli umieści pieniądze w akcjach orleańskich; za dwa lata podwoi je. Ja też tam umieściłem swoje mizerne oszczędności, rzekł Żyd, posag mojej córki... Chodźmy się przejść trochę po bulwarze, zanim przyjdzie adwokat...
— Gdyby Bóg zechciał powołać do siebie tego Cibota, który już jest bardzo chory, podjął Remonencq, miałbym gracką żoneczkę do prowadzenia magazynu i mógłbym zacząć handel na wielką skalę...
— Dzień dobry, kochany panie Fraisier, rzekła Cibotowa obleśnym tonem, wchodząc do gabinetu swego doradcy. Cóż to, odźwierna powiada mi, że pan się wyprowadza?
— Tak, droga pani Cibot; biorę, w domu gdzie mieszka doktór Poulain, lokal na pierwszem piętrze, nad jego mieszkaniem. Staram się właśnie pożyczyć gdzieś dwa do trzech tysięcy franków, aby umeblować to mieszkanko, dalibóg wcale ładne, gospodarz odświeżył je zupełnie. Jak już pani mówiłem objąłem interesy prezydenta de Marville. Rzucam rzemiosło doradcy, zapisuję się na listę adwokatów, toteż trzeba mi porządnie mieszkać. Adwokaci paryscy nie dopuszczą na swoją listę kogoś, kto nie ma przyzwoitego urządzenia, bibljoteki, etc. Jestem doktorem praw, praktykę odbyłem i mam już bardzo wpływowych protektorów. No i co? jak stoimy?
— Gdyby pan zechciał przyjąć to co mam w kasie oszczędności, rzekła Cibotowa; nie wiele tam tego jest, trzy tysiące franków, owoc dwudziestu pięciu lat przez które sobie od ust odejmowałam... Wystawi mi pan weksel, jak mówi Remonencq, bo ja jestem nieuczona, wiem tylko to co mu ktoś powie...
— Nie, ustawa nasza zabrania adwokatom podpisywać weksli; wystawię pani rewers z procentem pięć od sta, a pani mi go zwróci, jeżeli ze spadku po Ponsie wykroję dla pani tysiąc dwieście franków renty...
Cibotowa, złapana w pułapkę, milczała.
— Kto milczy, ten się zgadza, podjął Fraisier. Przynieś mi to pani jutro.
— Och! zapłaciłabym panu chętnie honorarjum zgóry, rzekła Cibotowa; to daje pewność, że dostanę moją rentę.
— Cóż tam słychać? powtórzył Fraisier, skłaniając twierdząco głowę. Widziałem Poulaina wczoraj wieczór, zdaje się że pani ostro pogania chorego... Jeszcze jeden taki atak jak wczoraj, a potworzą się kamyki w woreczku żółciowym... Bądź pani z nim łagodna: widzi pani, droga pani Cibot, nie trzeba sobie kupować wyrzutów sumienia; nie długo się z tem żyje.
— A dajże mi pan spokój ze swemi wyrzutami!... Czy znowu mi pan będzie gadał o gilotynie? Pan Pons to stary uparciuch! to on mi żółć porusza. Niema na świecie gorszego ladaco, jego krewni mieli rację: nieufny, mściwy i uparty... Magus jest u nich, jak panu mówiłam, i czeka na pana.
— Dobrze!... będę tam równocześnie z panią. Od wartości tej kolekcji zależy cyfra paninej renty; jeżeli da osiemset tysięcy, dostanie pani tysiąc pięćset franków dożywocia... to majątek!
— Więc powiem im, żeby oszacowali sumiennie.
W godzinę później, gdy Pons spał głęboko, przyjąwszy z rąk Schmuckego lekarstwo nasenne, przepisane przez doktora (ale dawkę, bez wiedzy Niemca, podwoiła Cibotowa), Fraisier, Remonencq i Magus, te trzy łajdackie figury, oglądali, sztuka po sztuce, tysiąc siedmset przedmiotów, z których składał się zbiór starego muzyka. Schmucke położył się; kruki tedy wietrzące trupa były panami terenu.
— Nie róbcie hałasu, mówiła Cibotowa, ilekroć Magus wpadł w zachwyt i rozprawiał z Remonencqiem pouczając go o wartości jakiegoś arcydzieła.
Był to widok, od którego ścisnęłoby się serce, te cztery rozmaite chciwości, ważące sukcesję podczas snu człowieka, którego śmierć była przedmiotem ich pożądań. Szacowanie skarbów w salonie trwało trzy godziny.
— W przecięciu, rzekł stary brudny Żyd, każda rzecz tutaj warta jest tysiąc franków...
— Toby było miljon siedmkroć! wykrzyknął Fraisier zdumiony.
— Nie dla mnie, odparł Magus, którego oko przybrało zimny odcień. Ja nie dałbym więcej niż ośmset tysięcy, bo nigdy niewiadomo jak długo coś przeleży w magazynie... Bywają arcydzieła, których nie sprzeda się ani za dziesięć lat; cena kupna zdwaja się procentem składanym. Ale zapłaciłbym gotówką.
— W sypialnym pokoju są witraże, emalje, miniatury, złote i srebrne tabakierki, zauważył Remonencq.
— Czy można je obejrzeć? spytał Fraisier.
— Zobaczę, czy dobrze śpi, odparła Cibotowa.
I, na znak odźwiernej, trzy ptaki drapieżne weszły.
— Tam są arcydzieła! rzekł wskazując na salon Magus, któremu drżał każdy włosek na brodzie, ale tu są bogactwa! I co za bogactwa! królowie nie mają nic piękniejszego w swoich skarbcach.
Oczy Remonencqa, rozpalone widokiem tabakierek, błyszczały jak karbunkuły. Fraisier, zimny jak wąż prężący się na ogonie, wyciągnął płaską głowę, w pozie w jakiej malarze malują Mefistofelesa.
Ci trzej rozmaici chciwcy, spragnieni złota jak djabli rosy niebieskiej, skierowali bezwiednie wzrok na posiadacza tylu bogactw, Pons bowiem ruszył się we śnie, jakby pod wpływem jakiegoś zwidzenia. Naraz, pod dotknięciem tych trzech szatańskich spojrzeń, chory otworzył oczy i wydał straszny krzyk:
— Złodzieje!... Są tutaj!... Ratunku!... Mordują mnie!
Najwidoczniej snuł dalej na jawie swój sen, usiadł na łóżku z oczami w słup, nie zdolny się ruszyć.
Magus i Remonencq dopadli drzwi, ale przykuły ich do miejsca te słowa:
— Magus tu!... Zdradzono mnie!...
Chory obudził się pod wpływem instynktu obrony swego skarbu: uczucie conajmmiej równe instynktowi zachowawczemu.
— Pani Cibot, kto jest ten pan? wołał drżąc na widok Fraisiera, który stał nieruchomy.
— Cóż u licha! nie mogłam go wyrzucić za drzwi, rzekła mrugając i dając znak Fraisierowi. Ten pan zgłosił się tu właśnie w imieniu famielji pańskiej...
Fraisier mimowolnym gestem wyrajał podziw dla Cibotowej.
— Tak, proszę pana, przyszedłem imieniem pani prezydentowej de Marville, jej męża, jej córki, wyrazić panu współczucie; dowiedzieli się przypadkiem o pańskiej chorobie i chcieliby pana sami pielęgnować... Zapraszają pana, abyś przyjechał do Marville, gdzie rychło odzyskasz zdrowie; wicehrabina Popinot, mała Cesia, którą pan tak kocha, będzie pańską pielęgniarką... ujęła się za panem przed matką, wyprowadziła ją z błędu co do pańskiej winy.
— I oni tu pana przysłali, moi spadkobiercy! wykrzyknął Pons oburzony: i to dając panu za przewodnika najlepszego znawcę, najbieglejszego eksperta w Paryżu?... Haha! dobry koncept, dodał śmiejąc się śmiechem szaleńca. Przychodzicie szacować moje obrazy, moje osobliwości, tabakierki, miniatury!... Szacuj pan! masz ze sobą człowieka, który nietylko ma się na tem, ale i może kupić, bo ma z dziesięć miljonów majątku... Drodzy krewni nie długo będą czekali na spadek, rzekł z głęboką ironją, dobili mnie... — A, pani Cibot, mówisz że jesteś mi jak matka, i wprowadzasz tu kupców, mego konkurenta i Camusotów, gdy ja śpię!... Wynoście się wszyscy!...
I nieszczęśliwy, podniecony wraz gniewem i lękiem, podniósł się wychudły, straszliwy.
— Niech się pan oprze na mnie, rzekła Cibotowa rzucając się ku Ponsowi aby mu nie dać upaść. Niech się pan uspokoi, ci panowie już wyszli.
— Chcę zobaczyć salon!... rzekł umierający.
Cibotowa dała znak trzem krukom, aby uleciały; poczem chwyciła Ponsa, podniosła go jak piórko i położyła, mimo jego krzyków, z powrotem do łóżka. Widząc, że nieszczęsny zbieracz jest zupełnie wyczerpany, poszła zamknąć drzwi od mieszkania. Trzej oprawcy Ponsa byli jeszcze w sieni; ujrzawszy ich, Cibotowa kazała im zaczekać, uderzona tem co Fraisier mówił do Magusa:
— Niech pan napisze do mnie list, podpisany przez was obu, w którym zobowiążecie się zapłacić gotówką dziewięćset tysięcy franków za zbiory pana Ponsa, a postaramy się abyście zgarnęli ładną prowizję.
Poczem szepnął do ucha Cibotowej jedno jedyne słowo, którego nikt nie mógł słyszeć, i zeszedł wraz i dwoma kupcami do izdebki odźwiernego.
— Pani Cibot, rzekł nieszczęśliwy Pons skoro odźwierna wróciła, czy oni już poszli?...
— Poszli!... kto taki?... spytała.
— Ci ludzie?
— Co za — ludzie?... Widział pian jakichś ludzi? rzekła. Miał pan napad maligny taki, że, gdyby nie ja, byłbyś pan wyskoczył oknem, i teraz gada mi jeszcze o jakichś ludziach! Czy to wciąż z panem tak będzie?...
— Jakto, tu, przed chwilą, nie było tu jakiegoś pana, który mówił że przychodzi w imieniu rodziny?...
— Znowu mi pan będzie gadał na złość, odparła. Dalibóg, wie pan gdzieby pana powinni oddać? Do warjatów!... Widzi pan jakichś ludzi...
— Magus! Remonencq!...
— A, Remonencq, tego pan może widział, bo przyszedł mi powiedzieć, — iż z Cibotem jest tak źle, że cisnę zaraz pana i lecę do niego. Mój Cibot przedewszystkiem, to pan rozumie. Kiedy mój chłopyś jest chory, nikt już dla mnie nie istnieje. Niech się pan stara być spokojny i prześpi się kilka godzin, bo kazałam podlać po doktora Poulain i wrócę razem z nim... Niech pan to wypije i będzie rozsądny.
— I nie było tu nikogo w pokoju, tu, w chwili kiedym się obudził?...
— Nikogo! rzekła. Widział pan Remonencqa w lustrze.
— Ma pani słuszność, pani Cibot, rzekł chory, nagle łagodny jak baranek.
— No, widzi pan, teraz pan jest rozsądny... Bywaj zdrów, mój aniołku, leż spokojnie, za chwilę wrócę tu do pana.
Kiedy Pons usłyszał że drzwi się zamknęły, zebrał ostatnie siły aby wstać, powiadając sobie:
— Oszukują minie! okradają! Schmucke to dziecko, dałby się sam sprzedać w worku...
I chory, party żądzą wyjaśnienia okropnej sceny, która mu się wydawała zbyt realna jak na przywidzenie, zdołał dojść do drzwi, otworzył je z trudem, i znalazł się w salonie, gdzie widok jego drogich obrazów, posągów, florentyńskich bromów, porcelany, skrzepił go. Kolekcjoner, w szlafroku, z gołemi nogami, z rozpaloną głową, zdołał obejść dwie ulice wytyczone kredensami i szafami, których rząd dzielił salon na dwie części. Jednym rzutem oka policzył wszystko, ujrzał że muzeum jest w komplecie. Miał wracać, kiedy oczy jego padły na portret Greuze‘a pomieszczony w miejsce Kawalera maltańskiego Sebastjana del Piombo. Podejrzenie przeszyło jego mózg, jak błyskawica przeszywa niebo zwiastujące burzę. Popatrzył na miejsce gdzie wisiało ośm najpiękniejszych obrazów i izobaczył że są zamienione. Oczy biedaka zasnuły się czarną mgłą, osłabł i upadł na posadzkę. Omdlenie było tak głębokie, że Pons leżał dwie godziny, znalazł go tam Schmucke, który, obudziwszy się, wyszedł aby zajrzeć co słychać z przyjacielem. Schmucke z trudem zdołał ocucić umierającego i położyć go do łóżka; ale, kiedy przemówił do tego pół-trupa i otrzymał w odpowiedzi zastygłe spojrzenie, mętne i niewyraźne słowa, biedny Niemiec, zamiast stracić głowę, stał się bohaterem przyjaźni. Pod naporem rozpaczy, to stare dziecko powzięło natchnienie takie jakie miewa kochanka lub matka. Ogrzał serwety (znalazł serwety!), zdołał poowijać niemi ręce Ponsa, przyłożył mu je na podołek, poczem ujął w dłonie to zimne i wilgotne czoło i przywołał doń życie potęgą woli. Całował przyjaciela w oczy, jak całują Chrystusa owe Marje, które wielcy rzeźbiarze włoscy wykuli na płaskorzeźbach zwanych Pieta. Te wzniosłe wysiłki, to przelanie jednego życia w drugie, to dzieło kochanki i matki, odniosły skutek. Po półgodzinie, Pons, ogrzany, odzyskał postać ludzką; oczy nabrały blasku, ciepło wróciło ruch jego członkom. Schmucke dał się Pensowi napić melssy z winem, duch życia wsączył się w to ciało, myśl błysła znowu na tem czole, przed chwilą martwem jak kamień. Pons zrozumiał wtedy, jakiemu świętemu oddaniu, jakiej potędze przyjaźni zawdzięcza swoje zmartwychwstanie.
— Bez ciebie jużbym nie żył! rzekł czując na twarzy łzy biednego Niemca, który wraz śmiał się i płakał.
Słysząc te słowa, wyczekiwane w obłędzie nadziei, nie słabszym od obłędu rozpaczy, biedny Schmucke, którego siły się wyczerpały, opadł jak pęknięty balon. On z kolei stał się bezwładny, osunął się na fotel, złożył ręce i podziękował Bogu gorącą modlitwą. Cud ziścił się dla niego! Nie wierzył w czynną moc swojej modlitwy, ale w moc Boga, którego wzywał. Jednakże cud był objawem naturalnym i często stwierdzonym przez lekarzy. Chory, otoczony przywiązaniem, pielęgnowany przez ludzi pragnących jego życia, może być ocalony, tam gdzie zginie pacjent dozorowany przez najemników. Lekarze nie chcą w tem widzieć skutków bezwiednego magnetyzmu; przypisują ów wynik inteligentnym staraniom, ścisłemu przestrzeganiu ich poleceń; ale niejedna matka zna skuteczność owego żaru pragnień, wysyłanych w jednym kierunku.
Nie móf, ja dzię uzłyżę zerdzem... Zbodżnij! zbodżnij! rzekł muzyk, uśmiechając się.
— Dobry mój przyjacielu! szlachetna dusza! Dziecię boże żyjące w Bogu! Jedyna istota która mnie kochała!... mówił Pons bezładnie, znajdując w swoim głosie nieznane wprzódy tony.
Bliska odlotu dusza wyrażała się cała w tych słowach, które przepełniły Schmuckego rozkoszą niemal równą rozkoszom miłości.
Szyj! szyj! a pętę jag lef! pętę bradzofał sa tfóch!
— Słuchaj, mój dobry, wiemy, anielski przyjacielu! pozwól mi mówić, czas nagli, bo ja już jestem trup, nie przetrwam tych ciągłych ataków.
Schmucke płakał jak dziecko.
— Słuchajże, będziesz płakał później... rzekł Pons. Jesteś chrześcijaminem, trzeba się poddać. Okradziono mnie, i to Cibotowa... Nim cię opuszczę, muszę cię objaśnić co do pewnych rzeczy, ty nie znasz życia... Wzięto mi ośm obrazów, które miały znaczną wartość.
— Przebacz mi, to ja je sprzedałem...
— Ty!
— Ja... rzekł biedny Niemiec. Byliśmy pozwami do sądu...
— Pozwani!... przez kogo?...
— Zaczekaj! Schmucke poszedł po akt zostawiony przez komornika i przyniósł go.
Pons przeczytał uważnie, poczem wypuścił z rąk papier i milczał. Ten obserwator pracy ludzkiej, który dotąd zaniedbał jej stronę moralną, policzył wreszcie wszystkie nici spisku uknutego przez Cibotową. Werwa artysty, inteligencja laureata rzymskiej Akademji, cała młodość wróciły mu ma kilka chwil.
— Mój dobry Schmucke, bądź mi posłuszny jak żołnierz. Słuchaj! zejdź do odźwiernych i powiedz tej okropnej babie, że ja chciałbym zobaczyć się z osobą przysłaną tu przez mego kuzyna i że, jeżeli nie przyjdzie, mam zamiar zapisać moje zbiory Muzeum; że chodzi o testament.
Schmucke dopełnił zlecenia; ale za pierwszem słowem Cibotowa uśmiechnęła się.
— Nasz drogi chory, mój zacny panie Schmucke, miał dziś malignę, zdawało mu się, że widzi ludzi w swoim pokoju. Daję panu słowo uczciwej kobiety, że nikt nie przychodził od rodzimy naszego drogiego chorego...
Schmucke wrócił z tą odpowiedzią, którą dosłownie powtórzył Ponsowi.
— Oma jest bardziej szczwana, przebiegła, chytra, obłudna niż myślałem, rzekł Pons uśmiechając się: kłamie nawet u siebie w domu! Wyobraź sobie, że dziś w nocy sprowadziła tu Żyda nazwiskiem Magus, Remonencqa i trzeciego którego nie znam, ale który sam jeden okropniejszy jest niż tamci dwaj razem. Liczyła na mój sen aby oszacować spadek po mnie; przypadek zrządził, że się obudziłem, widziałem ich, wszystkich trzech, jak ważyli w ręku moje tabakierki. Wreszcie, nieznajomy oświadczył, że przychodzi od Camusotów, rozmawiałem z nim... Ta łotrzyca Cibotowa wpierała we minie, że mi się śniło... Mój dobry Schmucke, to nie był sen!... Doskonale słyszałem tego człowieka, mówił do mnie... Dwaj handlarze zlękli się i uciekli... Myślałem, że Cibotowa się zdradzi... Ta próba zawiodła. Zastawię inną pułapkę, w którą ta zbrodniarka się złapie... Mój dobry przyjacielu, ty bierzesz Cibotową za anioła, a to jest kobieta, która, od miesiąca, zabija mnie, przez brudną chciwość. Nie chciałem wierzyć w tyle niegodziwości u kobiety która nam wiernie służyła kilka lat. To wahanie zgubiło mnie... Ile ci dali za tych ośm obrazów?
Biędź dyziędzy wrangów.
— Mój Boże! warte były dwadzieścia razy tyle! wykrzyknął Pons; to były perły moich zbiorów. Nie mam czasu wszczynać procesu; zresztą toby znaczyło wplątać w to ciebie jako ofiarę tych łotrów... Procesby cię zabił! Nie wiesz, co to są sądy! to ściek wszystkich możliwych bezeceństw... Na widok tylu nikczemności, serca takie jak twoje pękają. Zresztą, będziesz dość bogaty. Te obrazy kosztowały mnie czterdzieści tysięcy franków, mam je od trzydziestu sześciu lat... Okradziono nas ze zdumiewającą zręcznością. Ja jestem jedną nogą w grobie, chodzi mi już tylko o ciebie... o ciebie, najlepszego z ludzi. Nie chcę, aby ciebie ograbiono, bo wszystko co ja mam jest twoje. Musisz się strzec całego świata, a w tobie nigdy nie postał cień nieufności. Bóg czuwa nad tobą, wiem, ale może zapomnieć o tobie na chwilę, i przez ten czas oskubią cię do nitki. Cibotowa to potwór, zabija mnie! a ty widzisz w niej anioła; chcę abyś ją poznał; idź poproś ją, aby ci wskazała rejenta, któryby przyjął mój testament... a ja ci ją pokażę przy robocie.
Schmucke słuchał Ponsa tak, jakby słuchał Apokalipsy. To, aby mogła istnieć, o ile Pons ma słuszność, istota tak przewrotna jak Cibotowa, to było dla niego zaprzeczenie Opatrzności!
Mój pietny Bons dżuje zię dag śle, rzekł Niemiec do Cibotowej zeszedłszy do niej, sze chdze zboszącidź dezdament; ić bani bo rejenda...
Powiedział to w obecności kilku osób, gdyż stan Cibota był prawie beznadziejny. Remonencq, jego siostra, dwie odźwierne z sąsiedztwa, troje służby, oraz lokator z pierwszego piętra stali w bramie.
— Och! możesz pan sam iść po rejenta, wykrzyknęła Cibotowa ze łzami w oczach, i dać spisać testament komu się wam spodoba... Teraz, kiedy mój biedny Cibot umiera, nie ruszę się od jego łóżka... Oddałabym wszystkich Ponsów w świecie, aby ocalić Cibota, człowieka, który mi nigdy nie sprawił ani tyle przykrości przez trzydzieści lat!...
I weszła do izby, zostawiając Schmuckego bezradnym.
— Proszę pana, zagadnął Schmuckego lokator z pierwszego piętra, czy pan Pons jest bardzo chory?...
Lokator ten, nazwiskiem Jolivard, był urzędnikiem hipoteki.
— Omal nie skończył przed chwilą! odparł Schmucke z głębokim bólem.
— Jest tutaj, przy ulicy Saint-Louis, pan Trognon, rejent, zauważył pan Jolivard. To rejent tego okręgu.
— Chce pan, abym poszedł po niego? spytał Remonencq.
— Bardzo proszę, odparł Schmucke, bo jeżeli pani Cibot nie może doglądać mego przyjaciela, nie chciałbym go opuścić w tym stanie...
— Pani Cibot mówiła nam, że dostał pomięszania!... zauważył Jolivard.
— Pons, pomięszania! wykrzyknął Schmucke ze zgrozą. Nigdy nie miał tyle rozumu, to mi właśnie każe lękać się o jego zdrowie.
Wszyscy obecni słuchali tej rozmowy z naturalnem zaciekawieniem, które utrwaliło ją dobrze w ich pamięci. Schmucke, nieznając Fraisiera, nie mógł zauważyć tej szatańskiej głowy i tych błyszczących oczu. Fraisier, który szepnął słówko do ucha Cibotowej, był autorem tej śmiałej sceny, przerastającej może jej inteligencję, — ale odegranej przez nią ze skończonem mistrzostwem. Podać umierającego za warjata, był to kamień węgielny gmachu wzniesionego przez kauzyperdę. Ranny wypadek dopomógł Fraisierowi; gdyby nie om, Cibotowa, zmięszana, byłaby się może zdradziła, w chwili gdy dobroduszny Schmucke zastawił jej pułapkę prosząc aby wezwała wysłannika rodziny.
Remonencq, który ujrzał nadchodzącego doktora Poulain, rad był, że ma pozór aby się ulotnić; oto czemu. Od dziesięciu dni Remonencq odgrywał rolę Opatrzności, czego bardzo nie lubią sądy, mające pretensję same wypełniać tę rolę. Remonencq chciał za wszelką cenę pozbyć się jedynej zapory stojącej mu w drodze do szczęścia. Dla niego, szczęściem było zaślubić apetyczną odźwierną i potroić swoje kapitały. Otóż, Remonencq, widząc jak krawiec popija ziółka, wpadł na myśl, aby lekkie schorzenie zmienić w chorobę śmiertelną, a rzemiosło jego dostarczyło mu potemu środków.
Pewnego rana, gdy palił fajkę wsparty o drzwi sklepu i marzył o pięknym magazynie na bulwarach, gdzieby królowała wspaniale ubrana pani Cibot, oczy jego padły na miedziany krążek, cały pokryty grynszpanem. Naraz wpadło mu do głowy, aby opłukać ten krążek w ziółkach Cibota. Umocował ten kawałek miedzi, wielkości pięciofrankówki, na sznurku, i, gdy Cibotowa zajęta była u swoich panów, on zachodził codziennie dowiadywać się o zdrowie swego przyjaciela krawczyny. Podczas tych kilkuminutowych odwiedzin, moczył krążek w ziółkach; odchodząc wyciągał go za sznurek. Ten nieznaczny dodatek niedokwasu miedzi, pospolicie zwanego grynszpanem, wniósł tajemnie w dobroczynne ziółka czynnik zabójczy, ale w dawce homeopatycznej, co sprawiło w organizmie nieobliczalne spustoszenia. Oto jaki był wynik tej zbrodniczej homeopatji. Trzeciego dnia, wypadły Cibotowi włosy, zęby ochwiały się w dziąsłach, wszystkie narządy odczuły działanie niedostrzegalnej dawki trudzny. Doktór Poulain zachodził w głowę widząc skutki tego odwaru, znał bowiem natyle medycynę, aby rozpoznać działanie jakiegoś zabójczego składnika. Zabrał, nie mówiąc nic, ziółka, i sam dokonał ich analizy, ale nie znalazł nic. Przypadek chciał, iż, tego dnia, Remonencq, przerażony swojem dziełem, nie zanurzył swego krążka. Doktór Poulain uspokoił siebie i naukę przypuszczeniem, że, wskutek życia w wilgotnej izbie, krew tego krawca, siedzącego na stole przy zakratowanem oknie, mogła się zepsuć z braku ruchu, zwłaszcza od wyziewów cuchnącego rynsztoka. Ulica Normandzka jestto jedna z owych starych ulic, z nieocembrowanym ściekiem pośrodku, taż że czarny rynsztok toczy zwolna ze wszystkich domów pomyje, wsiąkające między bruki i tworzące owo tak właściwe Paryżowi błoto.
Cibotowa była w ciągłym ruchu, gdy jej mąż, niezmęczony pracownik, siedział wciąż niby fakir przy tem oknie. Kolana krawca zesztywniały, krew krążyła leniwo; wychudłe i pokręcone nogi stały się niemal bez użytku. Toteż śniada cera Cibota oddawna miała coś chorobliwego. Kwitnące zdrowie żony i choroba męża wydały się doktorowi faktem naturalnym.
— Co to jest za choróbsko u tego biednego Cibota? spytała odźwierna doktora Poulain.
— Moja droga pani Cibot, odparł doktór, umiera na chorobę odźwiernych... Jego ogólne wycieńczenie świadczy o nieuleczalnem ubóstwie składników krwi.
Zbrodnia byłaby tu bez celu, bez żadnej korzyści, bez żadnego zysku; toteż pierwsze podejrzenia zatarły się niebawem w umyśle doktora Poulain. Kto mógłby dybać na życie Cibota? żona? doktór widział, jak, słodząc jego ziółka, skosztowała ich. Dość znaczna ilość zbrodni uchodzi pomsty społeczeństwa; są to naogół zbrodnie dokonane, jak ta, bez niepokojących śladów jakiegoś gwałtu, jak rozlew krwi, duszenie, razy, słowem bez jakiejś niezręczności; zwłaszcza zaś gdy fakt morderstwa nie tłumaczy się żadną korzyścią i zachodzi w niższej klasie. Zbrodnię zdradzają zawsze jej przednie straże, nienawiść, chciwość, widoczne i znane otoczeniu. Ale w okolicznościach, w jakich znajdowali się krawczyna, Remonencq i Cibotowa, nikt, wyjąwszy lekarza, nie miał interesu w dochodzeniu przyczyn śmierci. Ten odźwierny, chorowity, zżółkły, uwielbiany przez żonę, nie miał ani majątku ani wrogów. Pobudki i namiętności antykwarza kryły się w cieniu, zarówno jak majątek Cibotowej. Lekarz znał do gruntu Cibotową i jej uczucia; wiedział, że była zdolna dręczyć Ponsa; ale też wiedział dobrze, że brak jej powodów i sił do zbrodni; zresztą kosztowała ziółek, ilekroć doktór przyszedł, i za każdym razem kiedy dawała pić mężowi. Poulain, jedyny który mógł rzucić światło na tę sprawę, uwierzył w jakąś tajemną chorobę, w jeden z owych zdumiewających wyjątków, które czynią medycynę tak niebezpiecznem rzemiosłem. I w istocie, krawczyna znajdował się, wskutek swej pokracznej egzystencji, w tak lichych warunkach zdrowia, że ta nieznaczna domieszka grynszpanu musiała dlań być zabójcza. Kumoszki, sąsiedzi, zachowaniem swem również oddalali wszelkie podejrzenie, usprawiedliwiając tę nagłą śmierć.
— Och! wykrzykiwał jeden, ja już oddawna mówiłem, że Cibot jest w złej skórze.
— Zanadto pracował, biedaczysko! dodał drugi. Krew w nim się zapiekła.
— Nie chciał mnie słuchać, wołał sąsiad, radziłem mu się przejść w niedzielę, świętować w poniedziałek. Dwa dni w tygodniu na rozrywkę, to wcale nie nadto.
Słowem, głos ulicy, nieraz tak wymowny i słuchany pilnie przez Sprawiedliwość uszami komisarza policji, tego króla proletarjatu, tłumaczył najzupełniej śmierć krawca. Mimo to, zaduma doktora Poulain, jego niespokojne oczy, mocno mięszały Remonencqa; toteż, widząc zbliżającego się doktora, ofiarował się skwapliwie Schmuckemu sprowadzić owego pan Trognon, którego znał Fraisier.
— Wrócę na tę chwilę kiedy będą spisywali testament, rzekł Fraisier do ucha Cibotowej. Pani też, mimo swego zmartwienia, nie powinnaś spuszczać z oka tej sprawy.
Adwokacina, który znikł lekko jak cień, spotkał swego przyjaciela doktora.
— Ciesz się, Poulain, wykrzyknął, wszystko idzie dobrze. Jesteśmy ocaleni!... Powiem ci dziś wieczór jak! Rozpatrz się, jaka posada ci się nadaje: dostaniesz ją! A ja jestem sędzią pokoju. Tabareau nie odmówi mi już córki... Co do ciebie, podejmuję się wyswatać cię z panną Vitel, wnuczką naszego sędziego pokoju.
Fraisier zostawił doktora zdumionego temi szalonemi słowy i pomknął jak kula na bulwar; zatrzymał omnibus i w dziesięć minut potem wysiadł przy ulicy Choiseul. Było około czwartej, Fraisier był pewien, że zastanie prezydentową samą, gdyż sądownicy nie wychodzą z biur przed piątą.
Pani de Marville przyjęła Fraisiera z uprzejmością, która świadczyła iż, zgodnie z przyrzeczeniem danem pani Vatinelle, pan Leboeuf wydał korzystną opinję o adwokacie z Mantes. Amelja była z Fraisierem niemal przymilna, jak księżna de Montpensier musiała być z Jakóbem Clement; bo ten adwokacina, to był jej nóż. Ale, kiedy Fraisier przedstawił wspólny list, w którym Magus i Remonencq zobowiązywali się nabyć hurtem kolekcję Ponsa za dziewięćset tysięcy franków w gotowiźnie, prezydentowa objęła kauzyperdę spojrzeniem, z którego tryskała ta ogromna suma. Była to istna fala pożądliwości, która opłynęła adwokata.
— Prezydent, rzekła, polecił mi, abym pana zaprosiła na jutro na obiad. Będziemy w małem kółku; pan Codeschal, następca pana Desroches, mój zastępca prawny, dalej pan Berthier, nasz rejent, wreszcie zięć i córka... Po obiedzie, rejent, nasz adwokat, pan i ja, odbędziemy małą konferencję której pan sobie życzył i na której otrzyma pan nasze upoważnienie. Obaj ci panowie będą posłuszna, jak pan tego żąda, pańskim wskazówkom, i będą czuwali, aby to wszystko dobrze się odbyło. Pełnomocnictwo męża otrzyma pan gdy będzie potrzebne...
— Potrzebne mi będzie w dniu zgonu.
— Będzie przygotowane.
— Pani prezydentowo, jeżeli żądam pełnomocnictwa, jeżeli chcę aby adwokat państwa nie występował w tej sprawie, czynię to raczej w interesie państwa niż w moim własnym... Ja, kiedy się komuś oddam, to już cały! Toteż, pani, żądam tej samej szczerości, tego samego zaufania od moich protektorów... nie śmiem tutaj powiedzieć od moich klientów. Pani może przypuszcza, że chodzi mi o uczepienie się tej sprawy; nie, pani. Ale, gdyby się miało dziać coś... niezupełnie poprawnego... bo, w sprawach sukcesji, bywa człowiek zmuszony... zwłaszcza pod naciskiem dziewięciuset tysięcy franków... otóż, nie może pani wyprzeć się człowieka takiego jak pan Godeschal, który jest wcieloną uczciwością; ale można wszystko zwalić na grzbiet mizernego kauzyperdy...
Prezydentowa spojrzała na Fraisiera z podziwem.
— Pan skończy bardzo wysoko albo bardzo nisko, rzekła. Na pańskiem miejscu, zamiast marzyć o drzemce w fotelu sędziego pokoju, pragnęłabym zostać prokuratorem... w Mantes! i robić karjerę.
— Niech się pani nie lęka! Sąd pokoju jest dla pana Vitel księżą kobyłą, ja uczynię zeń bojowego rumaka.
Prezydentowa doszła wreszcie z Fraisierem do ostatniego zwierzenia, mówiąc:
— Wydaje mi się pan tak szczerze oddany naszej sprawie, że pragnę pana wtajemniczyć w nasze kłopoty i nadzieje. W epoce gdyśmy projektowali małżeństwo naszej córki z pewnym intrygantem, który później został bankierem, prezydent bardzo pragnął powiększyć dobra Marville o spory kawał łąk, wówczas będących na sprzedaż. Wyzuliśmy się z tej wspaniałej posiadłości, aby, jak panu wiadomo, wydać za mąż córkę; że jednak córka nasza jest jedynaczką, pragnę bardzo nabyć resztę tych pastwisk. Te piękne łąki sprzedano już częściowo, należą do pewnego Anglika, który wraca do Anglji, przemieszkawszy tam dwadzieścia lat; zbudował sobie śliczny dworek, w rozkosznem położeniu, między parkiem Marville a łąkami należącecmi niegdyś do majątku. Pragnąc założyć park, odkupił wozownie, lasy, ogrody po szalonych cenach. Siedziba ta, wraz z przyległościami, wznosi się w szczerem polu i przylega do parku mojej córki. Możnaby mieć łąki i dworek za siedmset tysięcy, gdyż czysty dochód z łąk wynosi dwadzieścia tysięcy... Ale, jeżeli pan Wad mann dowie się, że to my jesteśmy nabywcami, zażąda z pewnością dwieście albo trzysta tysięcy więcej, bo tyle traci, jeżeli, jak to bywa przy sprzedaży ziemi, nie liczyć domu mieszkalnego za nic...
— Ależ, proszę pana, wedle mnie mogą państwo tak dobrze uważać tę sukcesję na własną, iż podejmę się wystąpić w roli nabywcy na rzecz państwa i zobowiązuję się zdobyć te grunty po najtańszej cenie, na zasadzie umowy prywatnej, jak się to robi w podobnych wypadkach... Przedstawię się Anglikowi w tym charakterze. Znam tego rodzaju interesy, w Mantes była to moja specjalność. Vatinelle zdwoił wartość swojej kancelarji, bo operowałem pod jego nazwiskiem...
— Stąd pańskie stosunki z panią Vatinelle... Ten rejent musi być dziś bardzo bogaty...
— Ale pani Vatinelle dużo wydaje... Tak więc, niech pani będzie spokojna, uporam się z tym Anglikiem...
— Gdybyś pan to osiągnął, miałbyś wiekuiste prawa do mojej wdzięczności... Do widzenia, drogi panie Fraisier. Do jutra...
Fraisier wyszedł, skłoniwszy się prezydentowej z mniejszą uniżonością niż ostatnim razem.
— Jutro jestem na obiedzie u prezydenta de Marville!... powiadał sobie. Mam tych ludzi w ręku. Tylko:, aby być zupełnym panem położenia, trzebaby mi zostać doradcą tego Niemca, w osobie pana Tabareau, komornika w sądzie pokoju. Ten Tabareau, który mi odmawia ręki córki, da mi ją, skoro będę sędzią. Panna Tabareau, to rude dziewczysko, suchotnica, ma po matce dom przy ulicy Royale; będę tedy miał prawo kandydować. Po śmierci ojca, będzie miała jeszcze sześć tysięcy franków renty. Nie jest ładna; ale mój Boże, gdy chodzi o to aby przejść od niczego do ośmnastu tysięcy renty, nie patrzy się po jakiej desce!...
Tak wracając bulwarami, pozwalał sobie tonąć w złotych snach: kołysał się szczęściem pożegnania z biedą: roił sobie jak wyda pannę Vitel, wnuczkę sędziego pokoju, za doktora Poulain. Wyobrażał sobie, jak, do spółki z doktorem, będzie jednym z królów dzielnicy, panem wyborów. Bulwary wydają się krótkie, kiedy, przechadzając się po nich, człowiek pozwala galopować ambicjom na koniku fantazji.
Wróciwszy do przyjaciela, Schmucke oznajmił mu, że Cibot jest umierający ii że Remonencq poszedł do pana Trognon, rejenta. Ponsa uderzyło to nazwisko, którem Cibotowa szafowała tak obficie w swoich nieskończonych gawędach, zalecając mu tego rejenta jako uczciwość chodzącą. Wówczas, chory, który od rana doszedł do najzupełniejszej nieufności, powziął genialną myśl, wieńczącą plan jaki obmyślił aby zadrwić z Cibotowej i otworzyć oczy łatwowiernemu Schmucke.
— Schmucke, rzekł biorąc za rękę biednego Niemca ogłuszonego tyloma nowinami i wypadkami, w domu musi panować zamęt; jeżeli odźwierny umiera, będziemy swobodni kilka chwil, to znaczy wolni od szpiegów, bo szpiegują nas, bądź pewny! Wyjdź, weź dorożkę, jedź do teatru, powiedz Heloizie, naszej primaballerynie, że pragnę ją widzieć przed śmiercią, żeby przyszła o wpół do jedenastej, po przedstawieniu. Stamtąd pojedziesz do swoich przyjaciół, Schwaba i Brunnera, i poprosisz aby byli tu jutro, o dziewiątej rano; zajdą, niby to przypadkiem, dowiedzieć się o moje zdrowie i odwiedzić mnie...
Oto jaki plan uknuł stary artysta, czując ubliżającą się śmierć. Chciał wzbogacić Schmuckego czyniąc go swoim generalnym spadkobiercą; aby się zaś ubezpieczyć od wszelkich kruczków, zamierzał podyktować testament rejentowi wobec świadków, iżby nikt nie mógł wątpić, że jest przy zdrowych zmysłach, oraz aby odjąć Camusotom wszelki pozór do zwalenia testamentu. Nazwisko Trognona wzbudziło w nim obawę podstępu, przewidywał jakąś świadomą nieformalność, jakąś sztuczkę Cibotowej; postanowił użyć tego Trognon, aby sobie kazać podyktować testament, który on, Pons, napisze, zapieczętuje, i zamknie w sekretarzyku. Liczył na to, że, ukrywszy Schmuckego w alkowie, pokaże mu Cibotową jak wyciąga ten testament, otwiera go, czyta i pieczętuje na nowo. Następnie, rano, chciał unieważnić ów własnoręczny testament testamentem zrobionym w obecności rejenta, formalnym i bezspornym. Kiedy Cibotowa czyniła zeń szaleńca, manjaka, poznał w niej nienawiść, zemstę i chciwość, — słowem, obraz prezydentowej; leżąc w łóżku dwa miesiące, w długich godzinach samotności, biedny człowiek miał czas roztrząsnąć i ocenić wypadki swego życia!
Starożytni i współcześni rzeźbiarze często stawiali po obu stronach grobowca geniuszów dzierżących zapalone pochodnie. Blaski te rozświecają umierającym obraz ich win, ich błędów, ukazując im zarazem drogi śmierci. Symbolem tym wyraża rzeźba wielką myśl, formułuje fakt życiowy. Konanie ma swoją mądrość. Często widzi się jak proste dziewczęta, w zaraniu młodości, nabywają stuletniego rozumu, zmysłu proroczego, sądzą swoją rodzinę, nie dają się oszukać żadnej komedji. W tem jest poezja śmierci. Ale, rzecz osobliwa i godna uwagi! umiera się w dwa rozmaite sposoby. Ta poezja proroctwa, ten dar jasnego widzenia, czyto naprzód czy wstecz, jest udziałem jedynie tych umierających, u których zaatakowane jest tylko ciało, którzy giną przez zniszczenie organów fizycznych. Tak więc, ludzie dotknięci, jak Ludwik XIV, gangreną; suchotnicy; chorzy umierający jak Pons na gorączkę; lub, jak pani de Mortsauf, na żołądek; lub, jak żołnierze, z ran, które gwałtownie przecinają życie w jego pełni, ci posiadają ową szczytną jasność widzenia i mają śmierć zadziwiającą, wspaniałą; ludzie natomiast którzy umierają z chorób wkraczających w sferę inteligencji, z siedzibą w mózgu, w układzie nerwowym, służącym ciału za pośrednika w dostarczaniu opału myśli, ci umierają całkowicie. U tych, duch i ciało pogrążają się w śmierć równocześnie. Ten nieskalany mężczyzna, ten Katon-smakosz, ten sprawiedliwy niemal bez grzechu, późno przeniknął owe pęcherze żółci, które tworzyły serce prezydentowej. Przejrzał świat w chwili gdy miał go opuszczać. Toteż, od kilku godzin, pogodził się wesoło z losem, jak jowialny artysta, dla którego wszystko jest tematem do kawału, konceptu. Ostatnie więzy jakie go łączyły z życiem, łańcuchy podziwu, potężne węzły wiążące znawcę do dzieł sztuki, pękły tego ranka. Spostrzegłszy kradzież Cibotowej, Pons pożegnał się po chrześcijańsku z czczemi przepychami sztuki, ze swą kolekcją, ze swą miłością dla twórców tylu pięknych rzeczy; pragnął myśleć wyłącznie o śmierci, na wzór naszych ojców, którzy ją uważali za prawdziwe święto chrześcijanina. W tkliwości swej dla Schmuckego, Pons starał się go chronić z głębi swojej trumny. Ta ojcowska myśl była przyczyną, że pomyślał o primabalerynde, chcąc w niej znaleźć pomoc przeciw otaczającym go niegodziwościom, które nie przebaczyłyby z pewnością jego generalnemu spadkobiercy.
Heloiza Brisetout była to jedna z natur, które pozostają szczere w fałszywem położeniu; zdolna do wszelkich konceptów kosztem bogatych dudków, dziewczyna ze szkoły Jenny Cadine i Józefy[21]; ale zarazem dobra koleżanka i nie lękająca się żadnej władzy ludzkiej, bo tak często widziała ich słabość i tak przywykła mocować się ze stróżami porządku publicznego na niezbyt sielskich balach Mabille i w karnawale!
— Jeżeli zagarnęła moje miejsce dla swego protegowanego Garangeot, tem bardziej będzie się czuła w obowiązku dopomóc mi, powiedział sobie Pons.
Dzięki zamętowi u odźwiernych, Schmucke mógł wyjść nie zwracając niczyjej uwagi; wrócił szybko, aby nie zostawiać Ponsa samego.
Pan Trognon, wezwany w sprawie testamentu, przybył prawie równocześnie ze Schmuckem. Mimo że Cibot konał, żona jego towarzyszyła rejentowi, wprowadziła go do sypialni i wyszła, zostawiając Schmuckego, pana Trognon i Ponsa samych, tale uzbroiła się w ręczne lusterko misternej roboty i zajęła pozycję przy drzwiach, które zostawiła uchylane. Mogła w ten sposób nietylko słyszeć, ale i widzieć wszystko coby się mówiło i coby się działo w tej tak ważnej dla niej chwili.
— Panie rejencie, rzekł Pons, jestem, na nieszczęście, w pełni zmysłów, czuję bowiem że mam umrzeć; z wali bożej zapewne, żadna z mąk śmierci nie jest mi oszczędzona!... Oto pan Schmucke...
Rejent skłonił się Schmuckemu.
— To jedyny przyjaciel jakiego mam na ziemi, rzekł Pons. Chcę go uczynić generalnym spadkobiercą; niech mi pan powie, jak należy spisać testament, aby mój przyjaciel, który jest Niemcem i który zupełnie nie zna naszych praw, mógł wziąć po mnie spadek bez możności zaczepienia sukcesji.
— Wszystka da się zawsze zaczepić, rzekł rejent; to słaba strona sprawiedliwości ludzkiej. Ale, co się tyczy testamentów, istnieją takie, które są nie do zwalenia...
— Jakie? spytał Pons.
— Testament sporządzony wobec rejenta, przy dwóch świadkach którzy zaświadczą pełnię władz umysłowych testatora, nota bene jeśli testatar nie ma ani żony, ani dzieci, ani ojca, ani brata...
— Nie mam nikogo, wszystkie moje przywiązania przelałem na głowę tu obecnego Schmuckego, mego drogiego przyjaciela...
Schmucke — płakał.
— Jeżeli pan ma tylko dalszych krewnych, prawo zastawia panu swobodę rozrządzania ruchomym i nieruchomym majątkiem, o ile go pan nie przekaże na cele sprzeczne z moralnością, widywano bowiem testamenty zwalone z przyczyny dziwactw testatarów. Pozatem, testament uczyniony w obecności rejenta jest niewzruszony. W istocie: tożsamości osoby nikt nie może zaprzeczyć, rejent stwierdził stan umysłowy, i podpis nie podlega dyskusji... Mimo to, testament własnoręczny, formalny i wyraźny, również nie może być kwestjonowany.
— Wolę, dla przyczyn mnie tylko wiadomych, spisać, pod pańskiem dyktandem, testament własnoręczny, i powierzyć go tu obecnemu memu przyjacielowi... Czy to możebne?...
— Najzupełniej, odparł reijent. Chce pan pisać? będę dyktował...
— Schmucke, podaj mi biureczko Boulle’a. — Niech pan będzie łaskaw dyktować cicho; mogą nas podsłuchiwać.
— Niech mi pan powie, przedewszystkiem, jakie są pańskie intencje, spytał rejent.
Po dziesięciu minutach, Cibotowa, którą Pons widział w lustrze, ujrzała że pieczętują testament, który rejent przejrzał podczas gdy Schmucke zapalał świecę; następnie Pons oddał papier Schmuckemu, zalecając ukryć go w schowku znajdującym się w sekretarzyku. Testator kazał sobie dać klucz od sekretarzyka, zawiązał go w róg chustki i schował chustkę pod poduszkę. Rejent, mianowany przez grzeczność wykonawcą testamentu i obdarzony przez Ponsa cennym obrazem — jedna z rzeczy, które prawo pozwala rejentowi przyjąć — wyszedł i zastał panią Cibot w salonie.
— Cóż, proszę pana, czy pan Pons pamiętał o mnie?
— Nie spodziewacie się, moja droga, aby rejent zdradził powierzone sobie tajemnice. Wszystko co mogę pani powiedzieć, to że niejedna chciwość się oszuka i niejedna nadzieja zawiedzie. Pan Pons zrobił piękny testament, rozumny, patrjotyczny i pochwalam go najzupełniej.
Niepodobna sobie wyobrazić do jakiego stopnia doszła ciekawość Cibotowej, podniecona temi słowami. Zeszła do siebie i spędziła noc przy mężu, obiecując sobie poprosić panny Remonencq o zastąpienie i przeczytać testament między drugą a trzecią w nocy.
Wizyta panny Heloizy Brisetout o wpół do jedenastej wieczór wydała się Cibotowej dość naturalna; ale tak dalece zlękła się aby tancerka nie wspomniała o tysiącu franków otrzymanych od Gaudissanta, że przeprowadziła baletnicę przez schody, obsypując ją grzecznościami i pochlebstwami niby królowę.
— Tak droga pani, o wiele pani bardziej do twarzy na swoim gruncie niż w teatrze, rzekła Heloiza idąc po schodach. Radzę ci zostać w swojej roli!
Heloiza, którą przywiózł powozem Bixiou[22], jej kochanek od serca, była wspaniale ubrana, jechała na wieczór do Marjety, jednej z najświetniejszych tancerek Opery. Pan Chapoulot, ex-szmuklerz, lokator z pierwszego piętra, który wracał z córką z Ambigu-Comique, stanął olśniony z żoną widząc podobną tualetę i tak śliczne stworzenie na schodach tego domu.
— Kto to jest, moja Cibotowa? spytała pani Chapoulot.
— To? Et, nic!... fikalska, którą można oglądać codzień półnago za dwa franki... szepnęła odźwierna do ucha szmuklerzowej.
— Wiktoryno, rzekła pani Chapoulot do córki, moje dziecko, przepuść panią!
Heloiza, zrozumiawszy ten krzyk przerażonej matki, odwróciła się:
— Czy pani córka jest taka zapalna jak hubka gdy pani się boi że się zapali odemnie?...
Heloiza zerknęła z przymilnym uśmiechem na pana Chapoulot.
— Na honor! bardzo ładnie wygląda na ulicy! rzekł pan Chapoulot przystając na schodach.
Pani Chapoulot uszczypnęła męża aż krzyknął i wepchnęła go w drzwi.
— Widzę, rzekła Heloiza, że to drugie piętro znakomicie udaje czwarte.
— Paniusia przywykła skakać, rzekła Cibotowa otwierając drzwi.
— I cóż, staruszku, zawołała Heloiza wchodząc do pokoju, gdzie ujrzała biednego muzyka w łóżku z bladą i wychudłą twarzą, więc ci nie lepiej? Wszyscy w teatrze niespokojni są o ciebie; ale wiesz, mimo że człowiek ma dobre serce, każdy ma swoje sprawy i nie znajdzie chwili aby odwiedzić przyjaciół. Gaudissart codzień odgraża się że przyjdzie, no i co rano grzęźnie w kłopotach dyrekcyjnych. Mimo to, kochamy pana wszyscy.
— Pani Cibot, rzekł chory, pani będzie łaskawa zostawić nas samych z gościem, mamy do pomówienia o teatrze i o mojej posadzie... Schmucke odprowadzi pannę Heloizę...
Na znak Ponsa, Schmucke wyprowadził Cibotową za drzwi i zamknął je na zasuwkę.
— A, szelma Niemiec! i ten się już zepsuł!... rzekła sobie Cibotowa słysząc znamienny trzask, to Pons uczy go takich łajdactw... Ale zapłacicie mi za to, chłopysie... mruczała schodząc. Ba! jeżeli mu ta hecarka wygada o tysiącu franków, powiem że to teatralne figle.
I siadła przy łóżku Cibota, który się skarżył że go pali w żołądku jak ogień, gdyż Remonencq dał mu się napić w nieobecności żony.
— Moje drogie dziecko, rzekł Pons do tancerki gdy Schmucke wyprawiał Cibotową, do ciebie jednej mam zaufanie. Znajdź mi uczciwego rejenta, któryby przyszedł jutro rano, punkt wpół do dziesiątej, sporządzić mój testament. Chcę zapisać wszystko co mam memu przyjacielowi Schmuckemu. Gdyby biedny Niemiec miał stąd jakie kłopoty, liczę na tego rejenta, że mu będzie radą i obroną. Oto czemu pragnę, aby to był człowiek bardzo szanowany, bardzo bogaty, powyżej wszelkich pokus i względów; mój biedny sukcesor musi w mim znaleźć podporę. Nie mam zaufania do Berthiera, następcy Cardota; może ty, która znasz tyle osób...
— Mam coś dla was! odparła tancerka: rejent Floryny, hrabiny du Bruel[23], Hannequin, cnotliwy mąż który nie wie co to loretka! To taki generalny ojciec, zacny człowiek który nie pozwala strwonić tego co się zarobi; nazywam go ojcem, szczurów, bo wszystkim moim przyjaciółkom wszczepił zasady oszczędności. Po pierwsze, ma, poza swoją kancelarią, sześćdziesiąt tysięcy renty. Następnie jest rejentem takim jak bywali rejenci niegdyś! Jest rejentem kiedy chodzi, kiedy śpi, z pewnością spłodził samych małych rejentów i małe rejenciny... Jest ciężki i pedant; ale zarazem człowiek, który w swojem urzędowaniu nie ugnie się przed żadną siłą... Nigdy nie miał kochanki, to przedpotopowy ojciec rodziny! i żona go ubóstwia i nie zdradza go, mimo że rejentowa!... Co tu gadać! lepszego rejenta nie znajdziesz w całym Paryżu... To patrjarcha; nie taki komik jak był Cardot z Malagą, ale nie drapnie nigdy jak ten tam... ten ktoś, co to żył z Antonją! Przyślę ci go jutro o ósmej. Możesz spać spokojnie. Przedewszystkiem, mam nadzieję, że będziesz zdrów i że nam jeszcze napłodzisz ładnej muzyki; ale, ostatecznie, widzisz, życie jest bardzo smutne, przedsiębiorcy kręcą, królowie cyganią, ministrowie szachrują, bogacze oszczędzają... Artyści nie mają już tego! dodała uderzając się w serce, życie człowiekowi brzydnie... Bądź zdrów, stary!
— Przedewszystkiem, proszę cię, Heloizo, o największą dyskrecję.
— To nie sprawa teatralna, rzekła, to święte dla artystki.
— Kogo ty masz teraz, mała?
— Mera twojego okręgu, pana Beaudoyer, człowieka równie głupiego jak nieboszczyk Crevel; bo wiesz, Crevel[24], jeden z dawnych wspólników Gaudissarita, umarł przed kilku dniami i nie zostawił mi nic, nawet słoika pomady. Dlatego mówię, że nasza epoka jest wstrętna.
— Na co umarł?
— Na swoją żonę!... Gdyby był został przy mnie, żyłby dotąd. Bądź zdrów, stary. Mówię ci o umrzykach, bo widzę cię jak za dwa tygodnie przechadzasz się po bulwarach i węszysz za cackami. To nie żadna choroba, oczy masz żywsze niż kiedykolwiek...
I tancerka odeszła, pewna że jej protegowany Garangeot dzierży na zawsze batutę kapelmistrza. Garangeot był jej ciotecznym bratem... Wszystkie drzwi były uchylone, mieszkańcy przyglądali się ukradkiem przechodzącej baletnicy. Ewenement!
Fraisier, podobny do owych buldogów, które nie wypuszczają kęsa gdy go chwycą w zęby, stał w izbie odźwiernej z Cibotową w chwili gdy tancerka mijała bramę wołając aby otworzono. Wiedział, że testament jest zrobiony, przyszedł wymiarkować humor odźwiernej; rejent bowiem, pan Torognon, nie chciał rzec ani słowa o testamencie ani Fraisierowi ani pani Cibot. Oczywiście prawnik zauważył tancerkę i przyrzekł sobie spożytkować te odwiedziny in extremis.
— Droga pani Cibot, rzekł Fraisier, oto dla pani krytyczny moment.
— Ooh, tak!... rzekła, biedny Cibot!... Kiedy pomyślę, że nigdy nie skorzysta z tego co ja mogę mieć...
— Chodzi o to, aby się dowiedzieć, czy Pons coś pani zapisał; słowem, czy pani figurujesz w testamencie, czy też zapomniał o pani, ciągnął Fraisier. Ja reprezentuję tu naturalnych spadkobierców, i w każdym razie możesz pani coś dostać tylko od nich... Testament jest własnoręczny, a tem samem bardzo kruchy... Czy wiesz pani, gdzie on go schował?
— W schowku w sekretarzyku; wziął klucz, przywiązał go do chustki i schował pod poduszkę... Widziałam wszystko.
— Czy testament jest zapieczętowany?
— Niestety!
— Usunąć testament i zniszczyć go, to zbrodnia; ale obejrzeć, to tylko przestępstwo; w każdym zaś wypadku cóż to jest? drobiazg, na który niema świadków! Czy on ma twardy sen?...
— Tak; ale kiedyście panowie chcieli wszystko obejrzeć i oszacować, miał spać jak kamień a obudził się... Mimo to, zobaczę! Rano koło czwartej pójdę zluzować Schmuckego; jeżeli pan zechce pójść ze mną, dam panu testament do rąk ma dziesięć minut...
— Dobrze! wstanę koło czwartej i leciutko zapukam...
— Panina Remonencq, która mnie zastąpi przy Cibocie, będzie uprzedzona i otworzy bramę; ale miech pan puka do okna, żeby nikogo nie obudzić.
— Rozumiem, rzekł Fraisier. Będzie pani miała światło, nieprawdaż? Świeca wystarczy!
O północy, biedny Niemiec, siedząc w fotelu przepełniony boleścią, przyglądał się Ponsowi, którego twarz, skurczona jak u umierających, obwisła po tylu wysiłkach tak, iż zdawało się że to już koniec.
— Sądzę, że mam właśnie tyle sił, ile trzeba aby dociągnąć do jutra wieczora, rzekł Pons filozoficznie. Konanie zacznie się, mój biedny Schmucke, zapewne jutrzejszej nocy. Skoro tylko rejent i twoi dwaj przyjaciele wyjdą, pójdziesz sprowadzić naszego zacnego księdza Duplanty, wikarego od św. Franciszka. Godny człowiek nie wie żem chory, a chciałbym przyjąć Sakramenty jutro w południe...
Nastało długie milczenie.
— Bóg nie chciał, aby życie moje było takie jak marzyłem, podjął Pons. Tak byłbym kochał żonę, dzieci, rodzinę!... Być kochanym przez kilka istot, gdzieś w zakątku, to była cała moja ambicja! Życie jest gorzkie dla wszystkich, bo widziałem ludzi mających wszystko czego ja daremnie pragnąłem, a mimo to nie byli szczęśliwi... Na schyłku mojej drogi, Bóg zesłał mi nieoczekiwaną pociechę, dając mi przyjaciela takiego jak ty!... Toteż nie potrzebuję sobie wyrzucać, że nie umiałem się poznać na tobie i ocenić cię, mój dobry Schmucke; oddałem ci moje serce i wszystkie siły mego czucia... Nie płacz, Schmucke, bo przestanę mówić! a tak miło mi jest mówić o nas... Gdybym cię był słuchał, żyłbym dziś! Byłbym porzucił świat i moje nawyki a nie byłbym doznał śmiertelnych ran. Ale teraz chcę już myśleć tylko o tobie...
Śle ropisz!...
— Nie sprzeciwiaj mi się, słuchaj mnie, dragi przyjacielu... Ty masz naiwność, prostatę sześcioletniego dziecka, które nigdy nie rozstawało się z matką. To bardzo piękne; myślę, że Bóg musi osobiście czuwać nad podobnymi tobie. Jednakże ludzie są tak źli, że muszę cię uzbroić przeciw nim. Sprawię, że stracisz swą szlachetną ufność, swą świętą łatwowierność, ten wdzięk czystych dusz, właściwe jedynie ludziom genialnym i sercom takim jak twoje... Za chwilę zobaczysz Cibotową, która śledziła nas przez uchylone drzwi, jak zakradnie się po mniemany testament... Przypuszczam, że łotrzyca podejmie tę wyprawę dziś rano, kiedy będzie myślała że śpisz. Słuchaj mnie dobrze, i spełń dosłownie moje wskazówki... Słyszysz mnie? spytał chary.
Schmucke, znękany, ze straszliwem biciem serca, osunął głowę na poręcz; mogło się zdawać że zemdlał.
— Tak, słyszę! ale tak jakbyś był o dwieście kroków... Mam uczucie, że zapadam się w grób razem z tobą! rzekł Niemiec zmiażdżony bólem.
Zbliżył się do Ponsa, wziął jego rękę w dłonie i odmówił w duchu żarliwą modlitwę.
— Co ty tam mamroczesz po niemiecku?...
— Prosiłem Boga, aby nas powołał do siebie razem!... odparł poprostu, skończywszy modlitwę.
Pons przegiął się z trudem, czuł nieznośny ból w wątrobie. Zdołał się pochylić do Schmuckego i pocałował go w czoło, zlewając swoją duszę niby błogosławieństwo na tę istotę podobną do baranka który spoczywa u stóp Boga.
— No, słuchaj mnie, mój dobry Schmucke, trzeba słuchać umierającego...
Zlucham!...
— Twój pokój łączy się z moim drzwiczkami, które z twojej alkowy prowadzą do mojej.
Tag, ale tam jezd safalone oprazami.
— Zaraz odsuniesz wszystko, ale bez hałasu.
Tag!
— Zrób z obu stron wolne przejście; następnie zostawisz drzwi uchylone. Kiedy Cibotowa zechce cię zluzować (bardzo być może, że przyjdzie dziś wcześniej), pójdziesz jak zwykle spać, udając bardzo zmęczonego. Staraj się mieć zaspaną minę... Jak tylko ona usiądzie w fotelu, ty wejdź do alkowy i stój na czatach. Uchylisz firankę i będziesz dobrze patrzał co się dzieje... Rozumiesz?
Rosumiem: dy myżliż, sze ta sprotniarga zbali dezdmend...
— Nie wiem co zrobi, ale jestem pewien, że nie będziesz jej już brał za anioła. A teraz, zagraj mi trochę, uciesz mnie jaką improwizacją... To cię rozerwie, przepędzi ci czarne myśli, a mnie wypełnisz tę smutną noc poezją...
Schmucke siadł do fortepianu. Skoro się znalazł na tym gruncie, po chwili natchnienie, podniecone drżeniem boleści uniosło dobrego Niemca jak zwykle w zaświaty. Znalazł cudowne tematy, na których haftował kaprysy wykonane to z bólem i rafaelicznem wykończeniem Szopena, to z ogniem i dantejskim patosem Liszta, dwóch genjuszów muzyki, najbardziej zbliżonych do Paganiniego. Na tym szczeblu doskonałości wykonanie podnosi wykonawcę do wyżyn poety, jest dla kompozytora tem czem aktor dla autora, boskim tłumaczem rzeczy boskich. Ale tej nocy, w której Schmucke dał Ponsowi przedsmak koncertów niebiańskich, ową rozkoszną muzykę która wytrąca instrumenty z rąk świętej Cecylji, był on zarazem Beethovenem i Paganinim, twórcą i tłumaczem! Niezmordowany jak słowik, wzniosły jak niebo pod którem śpiewa, bujny, żywy jak las który napełnia swemi trylami, Schmucke przeszedł sam siebie. Słuchającego go starego muzyka pogrążył w owej ekstazie, którą wymalował Rafael i którą jeździ się oglądać w Bolonji. Poezję tę przerwało straszliwe dzwonienie. Służąca z pierwszego piętra przyszła prosić Schmuckego w imieniu państwa, aby skończył rzempolenie. Pan Chapoulot z żoną i córką zbudzili się, nie mogą zasnąć. Uważają, że dzień jest dość długi nato aby się ćwiczyć do teatru, i że w porządnym domu nie przystoi egzarcytować w nocy... Była blisko trzecia. O wpół do czwartej, zgodnie z przewidywaniem Ponsa, który jakgdyby słyszał naradę Fraisiera z Cibotową, odźwierna zjawiła się. Cliory spojrzał na Schmuckego porozumiewawczo, jakgdyby mówiąc: „Czy nie zgadłem? “ i przybrał pozycję człowieka który śpi twardo.
Cibotowa wierzyła tak silnie w naiwność Schmuckego — to jedna z głównych przyczyn tryumfu wszystkich chytrości dziecięcych — że nie zdolna była nic podejrzewać, kiedy on zbliżył się do niej i rzekł, zarazem zbolały i radosny:
— Straszną miał noc! piekielnie był niespokojny! Musiałem mu grać, aby go uspokoić. Lokatorzy z pierwszego piętra przyszli prosić żebym przestał!... To okropne, bo tu chodziło o życie przyjaciela. Jestem tak zmęczony całonocnem graniem, że słaniam się.
— Mój biedny Cibot także bardzo chory, jeszcze jeden dzień taki jak wczoraj, a nie będzie już ratunku!... Cóż począć! Wola boża.
— Pani jest kobieta tak zacna, tak piękna dusza, że jeśli stary Cibot umrze, zamieszkamy razem!... rzekł przebiegły Schmucke.
Kiedy ludzie prości i prawi zaczną grać komedję, są straszni, zupełnie jak dzieci, które zastawiają swoje pułapki z przemyślnością dzikich.
— No więc idź, idź spać, chłopysiu! rzekła Cibotowa; oczy masz tak zaspane że aż spuchły. Wierz mi pan! jeżeli co mogłoby mnie pocieszyć po stracie Cibota, to myśl, że dokończę życie przy człowieku takim jak pan! Bądź pan spokojny, już ja potańcuję z panią Chapoulot... Słyszane to, żeby dawna sklepikarka miała takie fochy?...
Schmucke poszedł zająć miejsce na umówionym posterunku.
Cibotowa zostawiła drzwi od mieszkania uchylone; skoro Schmucke udał się do siebie, Fraisier wszedł i zamknął je pocichu. Adwokat miał ze sobą świecę i cieniutki drucik mosiężny, aby nim otworzyć testament. Cibotowa mogła tem łatwiej wyjąć chustkę z kluczem, iż chory umyślnie wysunął róg chustki z pod poduszki i ułatwił robotę odźwiernej odwróciwszy się twarzą do ściany. Cibotowa poszła wprost do biurka, otworzyła je możliwie najciszej, znalazła sprężynę schowka i pobiegła z testamentem do salonu. Ta okoliczność zaintrygowała Ponsa w najwyższym stopniu. Co się tyczy Schmuckego, ten drżał od stop do głów jakgdyby popełnił zbrodnię.
Wracaj pani na swoje miejsce, rzekł Fraisier biorąc testament; gdyby się obudził, trzeba aby panią zastał przy sobie.
Odpieczętowawszy kopertę z wprawą dowodzącą że mu to nie pierwszyzna, Fraisier zdumiał się, czytając ten osobliwy dokument.

TO JEST MOJA OSTATNIA WOLA:

„Dziś, piętnastego kwietnia roku 1845, będąc zdrów na umyśle, jak tego niniejszy testament, ułożony wspólnie z panem Trognon, rejentem, dowiedzie, czując że mam niedługo umrzeć z choroby która nawiedziła mnie w pierwszych dniach lutego, zamierzyłem, chcąc rozrządzić swojem mieniem, spisać ostatnią wolę. Oto ona:
„Zawsze uderzały mnie pewne rzeczy szkodliwe dla arcydzieł pendzla i często powodujące ich zniszczenie. Z żalem patrzyłem, jak piękne płótna skazane są na ciągłe podróże z kraju do kraju, nie mogąc osiedzieć się w miejscu, gdzie miłośnicy mogliby je oglądać. Zawsze sądziłem, że nieśmiertelne twory mistrzów powinnyby być własnością narodową, wciąż wystawione na oczy ludu, jak światło, arcydzieło Boga, służy wszystkim jego dzieciom.
„Otóż, ponieważ spędziłem życie na zbieraniu obrazów, wspaniałych dzieł największych mistrzów, ponieważ obrazy te są autentyczne, nietknięte obcą ręką, nie bez zgryzoty myślałem, że te płótna, szczęście mojego życia, mogą być sprzedane na publicznej licytacji, że jedne mogą pójść do Anglji, drugie do Rosji, rozprószone jak były zanim ja je zebrałem; postanowiłem tedy ocalić je od tych niedoli, jak i wspaniałe ramy służące im za oprawę a będące dziełem rąk biegłych rękodzielników.
„Zatem, z tych pobudek, daję i zapisuję Królowi Jegomości obrazy z których składa się moja kolekcja, iżby je wcielił do muzeum w Luwrze, z tym warunkiem, o ile przyjmie mój zapis, aby wypłacał memu przyjacielowi, Wilhelmowi Schmucke, dożywotnią rentę w wysokości dwóch tysięcy czterystu franków.
„Jeżeli król, jako posiadacz Muzeum, nie przyjmie zapisu z tym ciężarem, rzeczone obrazy wejdą wówczas w zapis, którym daję memu przyjacielowi Schmuckemu wszystko co posiadam, z warunkiem aby Małpia głowa Goyi dostała się memu kuzynowi prezydentowi Camusot; Kwiaty Abrahama Mignon, przedstawiające tulipany, rejentowi panu Trognon, którego mianuję wykonawcą testamentu, i aby pani Cibot, która usługuje mi od lat dziesięciu, otrzymała dwieście franków renty.
„Wreszcie, Zdjęcie z krzyża Rubensa, szkic do jego słynnego obrazu w Antwerpji, przyjaciel mój Schmucke zechce ofiarować mojej parafji dla ozdobienia niem kaplicy, w odpłatę dobroci księdza wikarego Duplanty, któremu zawdzięczam, że mogę umrzeć jako chrześcijanin i katolik“. Etc.

— To ruina! rzekł do siebie Fraisier, ruina wszystkich moich nadziei! Zaczynam wierzyć we wszystko co mi mówiła prezydentowa o złośliwości starego artysty!...
— I cóż? przyszła zapytać Cibotowa.
— Wasz pan to potwór, wszystko oddaje królowi do Muzeum. Nie można się procesować z Państwem!... Testament jest nie do obalenia. Okradł nas, zrujnował, obłupał, zarżnął...
— Co mi zapisał?...
— Dwieście franków dożywocia...
— Ładny kwiat!... Ależ to skończony łajdak!...
— Idź pani do niego, rzekł Fraisier; włożę testament paninego łajdaka z powrotem do koperty.
Z chwilą gdy Cibotowa odwróciła się, Fraisier schował szybko testament do kieszeni, wkładając w jego miejsce arkusz czystego papieru; następnie zapieczętował kopertę tak zręcznie, że, kiedy Cibotowa wróciła, pokazał jej pieczątkę pytając czy mogłaby zauważyć najmniejszy ślad tej operacji. Cibitowa wzięła kopertę, obmacała, stwierdziła obecność papieru wewnątrz, i westchnęła głęboko. Miała nadzieję, że Fraisier sam spali ten nieszczęsny dokument.
— No i cóż, co robić, drogi panie Fraisier? spytała.
— A, to już pani rzecz! Ja nie jestem spadkobiercą; ale, gdybym miał najmniejsze prawo do tego, rzekł pokazując zbiory, wiem cobym zrobił..
— O to właśnie pytam... rzekła dość głupio Cibotowa.
— Jest ogień na kominku... odparł wstając aby odejść.
— W istocie, tylko pan i ja będziemy wiedzieli o tem!... zauważyła Cibotowa.
— Nigdy nie można dowieść, że testament istniał! dorzucił prawnik.
— A pan?
— Ja?... Jeśli pan Pons umrze bez testamentu, zapewniam pani sto tysięcy franków.
— A ba! tak! rzekła, przyrzeka się człowiekowi złote góry, a kiedy się ma już wszystko w garści i kiedy trzeba zapłacić, okpią cię jak...
Zatrzymała się w porę, bo już miała się wygadać przed Fraisierem o Magusie...
— Uciekam! rzekł Fraisier. Nie trzeba, we wspólnym naszym interesie, aby mnie tu widziano; spotkamy się na dole, u pani.
Zamknąwszy drzwi, Cibotowa wróciła, z testamentem w ręku i z mocnem postanowieniem rzucenia go w ogień; ale, kiedy weszła do pokoju i zbliżyła się do kominka, uczuła że ktoś chwyta ją za obie ręce!... Ujrzała się między Ponsem a Schmuckem, którzy zaczaili się po obu stronach drzwi.
— Och! krzyknęła Cibotowa.
Padła na twarz w straszliwych konwulsjach, prawdziwych czy udanych, tego nikt nie dowiedział się nigdy. Widok ten uczynił na Ponsie takie wrażenie, że chwyciła go śmiertelna niemoc; Schmucke zostawił Cibotową na ziemi, aby położyć Ponsa do łóżka. Dwaj przyjaciele drżeli jak ludzie, którzy, podjąwszy ciężkie zadanie, przeliczyli się z siłami. Kiedy Pons się położył, a Schmucke odzyskał nieco sił, usłyszał szlochanie. Cibotowa na kolanach zalewała się łzami i wyciągała ręce do obu przyjaciół, czyniąc błagalne gesty.
— To czysta ciekawość! rzekła widząc że obaj spoglądają na nią bacznie, mój dobry panie Pons! to wada kobieca, wie pan! Ale niewiedziałam jak zrobić aby przeczytać pański testament i odnoszę go!...
Ić bani sdąt! rzekł Schmucke, prostując się i rosnąc o cały ogrom swego oburzenia. Potwór z pani. Chciałaś zabić mego dobrego Ponsa. On ma rację! jesteś więcej niż potwór, jesteś piekielnica!
Cibotowa, widząc grozę malującą się na twarzy dobrodusznego Niemca, wstała dumna jak Tartufe, objęła Schmuckego spojrzeniem które go przejęło dreszczem, i wyszła, unosząc pod fartuchem śliczny obrazek pędzla Metzu, którym Magus bardzo się zachwycał i o którym rzekł: „To djament!“ Cibotowa zastała u siebie Fraisiera, który czekał na nią, w nadziei że spaliła kopertę z czystym papierem który zajął w niej miejsce testamentu; zdziwił się, ujrzawszy swą klijentkę w popłochu, ze zmienioną twarzą.
— Go się stało?
— Stało się, drogi panie Fraisier, że, ofiarując mi się z radą i wskazówkami, pozbawiłeś mnie pan na zawsze mego dożywocia i zaufania moich panów...
I z ust jej popłynęła owa lawina słów, w której nikt jej nie sprostał.
— Nie gadaj pani nadaremnie, sucho przerwał Fraisier. Do rzeczy! do rzeczy! a żywo.
— A więc, oto jak się stało.
I opowiedziała przebieg całej sceny.
— Niczego pani nie pozbawiłem, odparł Fraisier. Ci panowie wątpili o pani uczciwości, skoro zastawili pułapkę; oczekiwali pani, śledzili cię!... Nie mówisz mi pani wszystkiego... dodał prawnik rzucając na odźwierną tygrysie spojrzenie.
— Ja! miałabym panu coś ukrywać!... po tem cośmy zrobili razem!... rzekła drżąc.
— Ależ, moja pani, ja nie popełniłem nic niedozwolonego! rzekł Fraisier okazując tem samem widoczny zamiar wyparcia się nocnej bytności u Ponsa.
Cibotowa uczuła, że ją włosy parzą, równocześnie owiało ją lodowate zimno.
— Jakto... rzekła oszołomiona.
— Mamy sprawę kryminalną jak znalazł.!... Możesz być oskarżona o usunięcie testamentu, odparł chłodno Fraisier.
Cibotowa wzdrygnęła się.
— Uspokój się pani, ja jestem pani doradcą, rzekł po chwili. Chciałem tylko pana dowieść, jak łatwo, w ten czy inny sposób, może się ziścić to co pani mówiłem. No! coś pani zrobiła, że ten naiwny Niemiec ukrył się w pokoju bez twej wiedzy?...
— Nic, to tylko ta scena kiedyś, co to wmawiałam w pana Ponsa, że mu się zwidziało. Od tego dnia, ci panowie zupełnie się zmienili. Tak więc, pan jest przyczyną wszystkich moich nieszczęść, bo, o ile straciłam wpływ na pana Ponsa, byłam pewna tego Niemca... Już przebąkiwał, że się ze mną ożeni, albo weźmie mnie do siebie, to na jedno wyjdzie!
Argument ten był tak prawdopodobny, że Fraisier musiał się nim zadowolić.
Nie bój się pana nic, rzekł; przyrzekłem pani dożywocie i dotrzymam. Dotąd, wszystko w tej sprawie było mgliste; teraz jest pewna jak gotowizna... Dostaniesz pani conajmniej tysiąc dwieście franków dożywocia... Ale trzeba będzie, moja Cibot, słuchać moich rozkazów i wypełniać je inteligentnie.
— Tak, drogi panie Fraisier, rzekła potulnie odźwierna, całkowicie ujarzmiona.
— A więc, do zobaczenia, odparł Fraisier, opuszczając izbę i unosząc niebezpieczny testament.
Wrócił do siebie uradowany, bo ten testament był straszliwą bronią.
— Mam oto, pomyślał, rękojmię przeciw złej wierze prezydentowej de Marvil!e. Gdyby się poważyła nie dotrzymać słowa, straci spadek.
Wczesnym rankiem, Remonencq, otwarłszy sklep i zostawiwszy go pod opieką siostry, przyszedł, jak zwykł od kilku dni, dowiedzieć się o zdrowie przyjaciela swego Cibota. Zastał odźwierną wpatrującą się w obrazek Metzu i dumającą nad tem, w jaki sposób mała pomalowana deseczka może być warta tyle pieniędzy.
— A, a! rzekł spoglądając przez ramię Cibotowej, to ten jedyny którego pan Magus żałował że nie wziął; powiada że gdyby miał ten drobiazg, nicby mu już nie brakło do szczęścia.
— Ileby dał? spytała Cibotowa.
— Hm, jeżeli mi pani przyrzeknie że wyjdziesz za mnie do roku, odparł Remonencq, podejmuję się wycisnąć z Magusa dwadzieścia tysięcy; ale jeżeli za mnie nie wyjdziesz, nie sprzedasz pani nigdy tego obrazu za więcej niż tysiąc.
— A to czemu?
— No bo musiałabyś się pani podpisać na kwicie jako właścicielka i miałabyś wtedy proces z sukcesorami. Jeżeli zechcesz pani być moją żoną, ja go sprzedam Magusowi, od kupca zaś nie wymagają nic więcej prócz wciągnięcia do księgi; napiszę że mi go sprzedał pan Schmucke. Niechno pani tylko złoży tę deszczułkę u mnie... Gdyby pani mąż umarł, mogliby się pani czepiać, a nikt nie będzie się dziwił, że u mnie znajdzie obraz... Zna mnie pani dobrze. Zresztą, jeżeli pani chce, wystawię pani rewers.
Zaplątana w swoje szelmostwa, chciwa odźwierna zgodziła się na propozycję, która ją na zawsze wiązała z antykwarzem.
— Ma pan słuszność, niech mi pan przyniesie kwit, rzekła odźwierna chowając — obraz do komody.
— Sąsiadko, rzekł cicho handlarz pociągając Cibotową na próg, widzę, że nie uratujemy biednego Cibota; doktór Poulain już wczoraj wątpił czy on wyżyje do jutra... To wielkie nieszczęście! Ale, mówiąc prawdę, pani nie byłaś tu na swojem miejscu... Pani miejsce, to w pięknym magazynie osobliwości na bulwarach. Czy pani wie, że ja zarobiłem przez tych dziesięć lat blisko sto tysięcy, i że, jeśli u pani znajdzie się to samo, podejmuję się zdobyć dla pani ładny mająteczek... o ile pani przejdzie się za mnie... Będziesz panią co się zowie... moja siostra będzie cię obsługiwała, będzie prowadziła gospodarstwo...
Wymowę uwodziciela przerwały rozdzierające jęki krawca: zaczynało się konanie.
— Idź-że pan, rzekła Cibotowa, trzeba być potworem, aby mi mówić o tem w chwili, gdy mój mąż umiera w takiej męce...
— Bo ja panią kocham, odparł Remonencq, tak że do wszystkiego jestem zdolny byle cię mieć...
— Gdybyś mnie — pan kochał, odparła, nie mówiłbyś mi o tem w takiej chwili.
I Remonencq odszedł do sklepu, pewien swego małżeństwa z Cibotową.
Około dziesiątej, w bramie panował ruch. Cibot przyjmował Sakramenty. Wszyscy przyjaciele Cibota, odźwierni, stróże z ulicy Normandzkiej i sąsiednich ulic, cisnęli się w mieszkaniu, w bramie, nawet przed domem. Nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na pana Hannequin, przybyłego z jednym z kolegów, ani na Schwaba i Brunnera, którzy dostali się do mieszkania Ponsa niespostrzeżemi przez Cibotową. Odźwierna z sąsiedniego domu, do której zwrócił się rejent z zapytaniem, wskazała mu mieszkanie Ponsa. Co do Brunnera przybyłego ze Schwabem, ten był już tutaj oglądać muzeum Ponsa, przeszedł tedy nic nie mówiąc i pokazał drogę wspólnikowi... Pons unieważnił najformalniej wczorajszy testament i mianował Schmuckego generalnym spadkobiercą. Po dopełnieniu tego obrzędu, Pons, podziękowawszy Schwabowi i Brunnerowi i poleciwszy żywo rejentowi sprawy Schmuckego, osłabł niezmiernie. Było to następstwo energji jaką rozwinął i w nocnej scenie z Cibotową i w tym ostatnim akcie życia. Schmucke poprosił Schwaba, aby uwiadomił księdza; nie chciał opuścić łoża przyjaciela, Pons zaś domagał się Sakramentów.
Cibotowa, siedząc przy mężu, wyrzucona zresztą za drzwi przez swych panów, nie troszczyła się o śniadanie Schmuckego; ale wypadki tego ranka, widok zrezygnowanej agonji Ponsa, który umierał heroicznie, wszystko to tak ścisnęło serce Schmuckego, że nie czuł wcale głodu.
Jednakże, około drugiej, nie widząc starego Niemca, Cibotowa, zarówno z ciekawości jak z interesu, poprosiła panny Remonenq, aby zajrzała, czy Schmucke czego nie potrzebuje. W tej samej chwili, ksiądz, wysłuchawszy spowiedzi biednego muzyka, udzielał mu ostatniego pomazania. Panna Remonencq zamącała ten obrządek natarczywem dzwonieniem. Ponieważ Pons kazał przysiąc Schmuckemu, że nikogo nie wpuści, tak dalece się bał aby go nie okradziono, Schmucke nie ruszył się na dzwonek panny Remonenq. Zeszła przerażona i oznajmiła Cibotowej że Schmucke jej nie otworzył. Fraisier zapamiętał dobrze tę okoliczność. Schmucke, który nigdy nie był przy umierającym, miał poznać wszystkie utrapienia, będące w Paryżu udziałem człowieka, który znajdzie się z umarłym w domu, zwłaszcza bez pomocy, bez doradcy i zastępcy. Fraisier, który wiedział że szczerze zmartwieni krewni tracą wówczas głowę, i który od rana, zaledwie pośniadawszy, wysiadywał w izbie odźwiernych, wciąż komunikując się z doktorem Poulain, powziął myśl, aby samemu pokierować wszystkiemi czynnościami Schmuckego.
Oto jak dwaj przyjaciele, doktór Poulain i Fraisier, wzięli się do rzeczy aby osiągnąć cel.
Zakrystjan od św. Franciszka, ex-kupiec wyrobów szklanych, nazwiskiem Cantinet, mieszkał obok doktora. Swojego czasu, doktór leczył bezpłatnie panią Cantinet, wynajmującą krzesła w kościele; tem samem żywiła dlań wdzięczność i często opowiadała mu niedole swego życia. Dwaj kościani dziadkowie, którzy co niedzielę i święto słuchali mszy u św. Franciszka, byli w dobrych stosunkach z zakrystjanem, szwajcarem, z całą tą milicją duchowną, której zazwyczaj wierni rozdają małe datki. Pani Cantinet znała tedy Schmuckego i on ją również. Ta pani Cantinet miała dwie rany, które pozwalały Fraisierowi uczynić z niej ślepe i bezwolne narzędzie. Młody Cantinet, zapalony do teatru, nie chciał wejść na drogę służby kościelnej, w której mógł zostać szwajcarem; statystował w Cirque-Olympique i prowadził hulaszcze życie, doprowadzając do rozpaczy matkę, której sakiewkę raz po iraz opróżniał. Do tego, stary Camitinet, pijaczyna i leń, musiał porzucić handel wskutek tych dwu przywar. Zamiast się poprawić, nieszczęśnik znalazł w nowych funkcjach świeży pokarm dla swych dwóch namiętności: nie robił nic i zapijał się ze stangretami, z karawamiarzami, z dziadami którzy chodzili po wsparcie do proboszcza, tak że od południa twarz jego miała barwę kardynalskiej purpury.
Pani Cantinet widziała przed sobą widmo nędzy, wniósłszy, jak mówiła, mężowi dwanaście tysięcy franków posagu. Historja tych nieszczęść, sto razy opowiadana doktorowi Poulain, podsunęła mu myśl, aby się posłużyć tą osobą dla umieszczenia u Ponsa i Schmuckego pani Sauvage za kucharkę i posługaczkę. Stręczyć im panią Sauvage było rzeczą niemożliwą, kościani dziadkowie stali się w najwyższym stopniu nieufni, fakt zaś nie otworzenia drzwi pannie Remonencq dostatecznie oświecił Fraisiera w tej mierze. Ale zarówno Poulain jak Fraisier sądzili, że pobożni muzycy przyjmą z zamkniętemi oczami osobę poleconą im przez księdza Duplanty. Wedle tego planu, pani Cantinet miała wprowadzić panią Sauvage; skoro zaś raz się tam znajdzie służąca Fraisiera, to tak jakby był sam Fraisier.
Doktór Poulain przywitał księdza Dutplanty, wziął go na bok i rzekł:
— Idę do tego biednego Ponsa, mógłby się może jeszcze wygrzebać; trzebaby go namówić do operacji kamyków w pęcherzyku żółciowym. Czuć je w dotknięciu, powodują zapalenie, które stanie się przyczyną śmierci, a byłby może jeszcze czas. Powinienby ksiądz użyć swego wpływu i nakłonić go do tej operacji; ręczę za jego życie, o ile nie przyjdzie jakie powikłanie.
— Skoro tylko odniosę wiatyk, wrócę, rzekł ksiądz, gdyż pan Schmucke jest w stanie wymagającym pociech religijnych.
— Słyszę właśnie że jest sam, rzekł doktór Poulain. Poczciwy Niemiec miał dziś rano jakieś nieporozumienie z panią Cibot, która od dziesięciu lat obsługuje tych panów; poróżnili się, zapewne chwilowo; ale nie może zostać bez pomocy w okolicznościach które go czekają. To obowiązek miłosierdzia zająć się nim. — Słuchajcie, Cantinet, rzekł doktór przywołując zakrystjana, spytajcie żony, czy chciałaby doglądać pana Ponsa i zająć się gospodarstwem pana Schmucke przez kilka dni w miejsce pani Cibot... która zresztą i bez tej sprzeczki potrzebowałaby teraz zastępczyni. — To uczciwa kobieta, rzekł doktór do księdza.
— Trudno o lepszy wybór, odparł poczciwy ksiądz; zarząd kościelny powierzył jej ściąganie opłat za krzesła.
W chwilę później, doktór Poulain, stojąc przy łóżku Ponsa, śledził postępy agonji chorego, którego Schmucke daremnie błagał aby się pozwolił operować. Stary muzyk odpowiadał na prośby zrozpaczonego Niemca jedynie przeczącym ruchem głowy i gestami zniecierpliwienia. Wreszcie, konający zebrał siły, rzucił Schmuckemu straszliwe spojrzenie i rzekł:
— Pozwól-że mi umrzeć spokojnie!
Schmucke omal nie skonał z boleści; ale ujął rękę Ponsa, ucałował ją łagodnie i trzymał w dłoniach, usiłując jeszcze raz przelać w nią własne życie. W tej chwili, doktór Poulain usłyszał dzwonek i otworzył drzwi księdzu.
— Nasz biedny chory, rzekł Poulain, zaczyna się pasować ze śmiercią. Za kilka gadzin skona, przybędzie zapewne ktoś z księży aby czuwać przy nim przez tę noc. Ale czas wielki, aby przydać panu Schmucke panią Cantinet oraz posługaczkę; niezdolny jest myśleć o niczem, lękam się wręcz o jego zmysły, a są tu przedmioty wartościowe, które powinny być pod strażą osób nieposzlakowanej uczciwości.
Ksiądz Duplanty, zacny i godny kapłan, daleki od wszelkiego zła i nieufności, uznał słuszność tych uwag; wierzył zresztą w charakter okręgowego lekarza. Stojąc tedy w progu sypialni, dał znak Schmuckemu, że chce z nim pomówić. Schmucke nie mógł się zdobyć na to aby puścić rękę Ponsa, która zaciskała się kurczowo i czepiała się jego ręki, jakgdyby umierający staczał się w przepaść i chciał się chwycić czegoś aby nie runąć. Ale, jak wiadomo, konający stają się pastwą halucynacji, w których chwytają wszystko, jak ludzie starający się wynieść z pożaru najcenniejsze przedmioty; jakoż Pons puścił Schmuckego aby chwycić kołdrę i naciągnąć ją na siebie okropnym i wymownym ruchem chciwości i pośpiechu.
— Cóż pan tu pocznie sam z umarłym, rzekł dobry ksiądz do Niemca gdy ten się zbliżył: nie macie pani Cibot...
To bodfór! ona sapiła Bonza! wykrzyknął.
— Ale musi pan mieć kogoś przy sobie, wtrącił doktór Poulain, trzeba będzie czuwać przy ciele w nocy.
— Ja będę czuwał, ja będę się modlił! — odparł prostoduszny Niemiec.
— Ale trzeba jeść!... Kto teraz będzie panu gotował? rzekł doktór.
— Boleść odbiera mi apetyt!... odparł naiwnie Schmucke.
— Ależ, rzekł Poulain, trzeba będzie zgłosić ze świadkami zejście, rozebrać ciało, zaszyć je w całun, zamówić kondukt, trzeba dać jeść kobiecie pilnującej ciała i księdzu który będzie przy niem czuwał: czy pan potrafi zrobić to wszystko sam? W stolicy cywilizowanego świata ludzie nie umierają jak psy!
Schmucke otworzył wystraszone oczy jakgdyby w przelotnym napadzie szaleństwa.
— Ależ Pons nie umrze!... ja go ocalę!...
— Nie wytrzyma pan długo bez snu, a wówczas kto pana zastąpi? Trzeba przecież obsłużyć pana Ponsa, dać mu pić, przyrządzić lekarstwo...
— Prawda... orzekł Niemiec.
— A więc, rzekł ksiądz, chcę panu przysłać panią Cantinet, zacną i uczciwą kobietę...
Lista obowiązków społecznych wobec zmarłego przyjaciela tak ogłuszyła Schmuckego, że byłby pragnął umrzeć wraz z Ponsem.
— To dziecko! rzekł doktór Poulain do księdza.
— Dziecko!... powtórzył machinalnie Schmucke.
— A zatem, rzekł wikary, pomówię z panią Cantinet i przyślę ją panu.
— Niech sobie ksiądz nie zadaje trudu, wtrącał Poulain, to moja sąsiadka, a ja wracam do domu.
Śmierć jest jakgdyby niewidzialnym zabójcą, z którym walczy umierający; w chwili konania otrzymuje ostatnie ciosy, próbuje się jeszcze bronić i poddaje się. Pons przebywał tę ostatnią walkę, wydawał jęki połączone z krzykiem. Natychmiast Schmucke, ksiądz, doktór podbiegli do łoża konającego. Naraz, Pons ugodzony w samo siedlisko życia ostatnim ciosem który przecina węzły między ciałem a duszą, odzyskał na chwilę zupełny spokój który następuje po męce konania; przyszedł do siebie, z pogodą śmierci na twarzy, i spojrzał na tych co go otaczali prawie z uśmiechem.
— Ach! doktorze, bardzo cierpiałem; ale miałeś pan słuszność, lepiej mi...
— Dziękuję, dobry księże wikary; myślałem sobie gdzie jest Schmucke!...
— Schmucke nic nie jadł od wczoraj wieczora, a już jest czwarta! Niema pan nikogo przy sobie, a byłoby niebezpiecznie wzywać panią Cibot...
— To kobieta zdolna do wszystkiego, rzekł Pons objawiając całą grozę jaką przejęło go nazwisko odźwiernej. To prawda, Schmuckemu trzeba kogoś bardzo uczciwego.
— Właśnie, rzekł Poulain, pomyśleliśmy z księdzem Duplanty o panach...
— A, dziękuję, rzekł Pons, nie pamiętałem o tem.
— Ksiądz proponuje panią Cantinet.
— A, tę co krzesła wynajmuje! zawołał Pons. Tak, to poczciwa kobieta.
— Nie lubi pani Cibot, dodał lekarz, i będzie dbała o pana Schmucke.
— Przyślijże mi ją, dobry księże, ją i jej męża. Będę spokojny, że nikt tu nic nie ukradnie....
Schmucke znów ujął Ponsa za rękę i trzymał ją z radością, myśląc że to zdrowie wraca.
— Chodźmy, księże, rzekł doktór, przyślę tu corychlej panią Cantinet. Znam się na tem, bardzo być może, że nie zastanie już pana Ponsa przy życiu.
Gdy ksiądz nakłaniał umierającego aby się zgodził na panią Cantinet, Fraisier wezwał do siebie żonę zakryatjana i poddał ją próbie swej kuszącej wymowy, swoich kruczków którym trudno było się oprzeć. Toteż pani Cantinet, kobieta wyschła i żółta, o dużych zębach, chłodnych ustach, ogłupiała biedą, jak prawie wszystkie kobiety z ludu, i uważająca za szczęście bodaj najdrobniejszy zarobek, zgodziła się łatwo wziąść z sobą parnią Sauvage jako posługaczkę. Służąca Fraisiera otrzymała już wskazówki. Przyrzekła uprząść sieć z żelaznej nici dokoła dwóch muzyków, czuwać nad nimi jak pająk nad schwytaną muchą. Pani Sauvage miała otrzymać za swoje trudy dystrybucję tytoniu; w tem sposób Fraisier znalazł sposób uwolnienia się od swej rzekomej mamki, i przydawał pani Cantinet w jej osobie żandarma i szpiega. Ponieważ mieszkanie dwóch przyjaciół zawierało pokój dla służby i kuchenkę, pani Sauvage mogła tam sypiać na składanem łóżku i gotować Schmuckemu. W chwili gdy doktór przyprowadził obie kobiety, Pons wydał właśnie ostatnie tchnienie. Schmucke nie zauważył tego: trzymał jeszcze rękę przyjaciela, z której ciepło uchodziło stopniowo. Dał znak pani Cantinet, aby milczała; ale grenadjerska posilać pani Sauvage tak go zdumiała, że wzdrygnął się przerażony, do czego zresztą ta herod-baba była przyzwyczajona.
— Ta pani, rzekła pani Cantinet, jest z poręczenia księdza; była kucharką u biskupa, najuczciwsza kobieta pod słońcem, będzie tu gotować.
— Mażesz pani mówić głośnio! wykrzyknęła olbrzymia i astmatyczna Sauvage, biedne panisko umarło!... właśnie skończył.
Schmucke wydał przeraźliwy krzyk, uczuł że ręka Ponsa jest już zimna i sztywna. Patrzył błędnym wzrokiem w oczy Ponsa, których wyraz byłby go przyprawił o szaleństwo, gdyby nie pani Sauvage, która, widocznie przywykła do takich scen, podeszła trzymając lusterko. Przyłożyła je do ust zmarłego, gdy zaś najlżesze tchnienie nie zamgliło tafli, żywo wyrwała rękę Niemca z dłoni umarłego.
— Niech pan puści, rzekła, później nie mógłby pan wyciągnąć ręki, nawet pan nie wie jak ciało skostnieje! Umarli prędko stygną. Jeśli się nie ułoży zmarłego póki jest trochę ciepły, to później trzeba mu łamać członki...
Ta więc okropna kobieta zamknęła oczy biednemu zgasłemu muzykowi; poczem, z wprawą pielęgniarki (praktykowała to rzemiosło już dziesięć lat), przycisnęła mu ręce do boków i podciągnęła kołdrę, zupełnie tak jak subjekt zawija paczkę.
— Trzeba prześcieradła, żeby go zawinąć; skąd mam wziąć? spytała Schmuckego, którego scena ta przejęła grozą.
Po widoku religji, odnoszącej się z głębokim szacunkiem do istoty, którą czeka tak wspaniała przyszłość w niebie, proceder ten, w którym z jego przyjacielem postępowano jak z rzeczą, jak z pakunkiem, to był dla Schmuckego ból, zdolny unicestwić działanie myśli.
— Róbcie co chcecie!... odpowiedział machinalnie.
Ta niewinna istota widziała pierwszy raz w życiu umarłego człowieka, i tym człowiekiem był Pons, jedyny przyjaciel, jedyny który go zrozumiał i pokochał!...
— Pójdę spytać pani Cibot, gdzie są prześcieradła, rzekła Sauvage. — Potrzebne będzie żelazne łóżko dla tej pani, rzekła pani Cantinet do Schmuckego.
Schmucke skinął głową i zalał się łzami. Pani Cantinet zostawiła biedaka w pokoju; ale po godzinie wróciła i rzekła:
— Proszę pana, czy pan ma pieniądze na wydatki?
Schmucke zwrócił na panią Cantinet spojrzenie zdolne rozbroić najokrutniejszą nienawiść, wskazał białą, chudą i wyschłą twarz umarłego, niby rację starczącą za wszystko.
— Bierzcie wszystko, pozwólcie mi płakać i modlić się! rzekł klękając.
Pani Sauvage poszła oznajmić śmierć Ponsa Fraisierowi, który pomknął dorożką do prezydentowej, aby ją prosić o przygotowanie na jutro prokuracji dającej mu prawo zastępowania spadkobierców.
— Proszę pana, rzekła do Schmuckego pani Cantinet w godzinę po ostatniem pytaniu, byłam u pani Cibot, która zna panów gospodarstwo, aby mi powiedziała gdzie co leży; ale ponieważ właśnie straciła męża, zwymyślała mnie od ostatnich... Panie, niechże pan słucha!..
Schmucke spojrzał na tę kobietę, nie mającą świadomości swego barbarzyństwa; prości ludzie nawykli biernie znosić największe cierpienia moralne.
— Proszę pana, trzeba płótna na całun, trzeba pieniędzy na żelazne łóżko gdzieby mogła spać ta pani; trzeba na kupno rondli, półmisków, talerzy, szklanek, bo tu przyjdzie ksiądz na noc, a ta pani mówi, że w kuchni niema nic...
— Proszę pana, dodała pani Sauvage, i trzeba mi przecież drzewa, węgla, żeby ugotować obiad, a nie widzę tu nic! Zresztą nie dziw, skoro Cibotowa dostarczała panom wszystkiego...
— Moja draga pani, rzekła pani Cantinet pokazując Schmuckego, który leżał u stap umarłego w stanie zupełnej martwoty, nie chciała mi pani wierzyć, on na nic nie odpowiada!
— Moja pani, rzekła Sauvage, no to ja pana pokażę, jak się robi w takich razach.
Pani Sauvage obiegła pokój spojrzeniem takiem, jakiem złodzieje starają się zgadnąć kryjówki gdzie powinny być pieniądze. Poszła prosto do komody Ponsa, wysunęła szufladę, ujrzała woreczek gdzie Schmucke schował resztę pieniędzy ze sprzedaży obrazów i pokazała go Schmuckemu, który skinął machinalnie głową.
— Ot i są pieniądze, moja pani! rzekła Sauvage do pana Cantinet; policzę, wezmę aby kupić co trzeba, wina, prowiantów, świec, słowem wszystkiego, bo oni nie mają nic... Poszuka no pani w komodzie płótna, żeby zawinąć ciało. Mówiono mi, że ten biedny pan jest niebardzo mądry, ale on jest niewiadomo co, jeszcze gorzej. To jak ten noworodek, trzeba go będzie karmić ze smoczka...
Schmucke patrzył na dwie kobiety i ma ich krzątanie wzrokiem zupełnego szaleńca. Złamany bólem, pogrążony w stanie jakgdyby kataleptycznym, wciąż wlepiał wzrok w twarz Ponsa, którego rysy oczyszczały się spokojem śmierci. Nie ruszyłby się, gdyby nawet w pokoju wybuchł pożar.
— Jest tysiąc dwieście pięćdziesiąt sześć franków, rzekła pani Sauvage.
Schmucke wzruszył ramionami. Kiedy Sauvage chciała przystąpić do spowijania Ponsa i zmierzyć prześcieradło na ciele aby skroić i uszyć całun, przyszło do okropnej walki między nią a Niemcem. Schmucke podobny był zupełnie do psa, kąsającego wszystkich którzy chcą tknąć trupa jego pana. Sauvage, zniecierpliwiona, chwyciła Niemca, posadziła go na fotelu i przytrzymała z herkulesową siłą.
— No, moja pani, zaszyjże pani nieboszczyka, rzekła do pani Cantinet.
Skoro dopełniono tej operacji, Sauvage posadziła Schmuckego zpowrotem na jego miejsce, u stóp łóżka, i rzekła:
— Rozumie pan? trzeba było ubrać nieboraka na śmierć!...
Schmucke zaczął płakać, obie kobiety zostawiły go i poszły objąć w posiadanie kuchnię, gdzie przyniosły niebawem we dwie wszystko co potrzebne do życia. Wypisawszy pierwszy rachunek wynoszący trzysta sześćdziesiąt franków, Sauvage wzięła się do przyrządzania obiadu na cztery osoby, i co za obiad! Była tam, jako ozdoba uczty, gęś, ten bażant pospólstwa, omlet z konfiturami, sałata z jarzyn i sakramentalny rosół, w którym wszystkie ingredjencje znalazły się w tak przesadnej ilości, że ten rosół podobny był do mięsnej galarety. O dziewiątej wieczór, ksiądz, przysłany przez wikarego dla czuwania przy zwłokach, przyszedł wraz z Cantinetem, który przyniósł cztery świece i lichtarze kościelne. Ksiądz zastał Schmuckego leżącego na łóżku obok przyjaciela, którego tulił w ramionach. Trzeba było całej powagi religji, aby zmusić Schmuckego do rozłączenia się z ciałem. Niemiec ukląkł, a ksiądz zasiadł wygodnie w fotelu. Gdy ksiądz czytał modlitwy, a Schmucke, klęcząc przy ciele Ponsa, prosił Boga, aby go połączył z nim jakimś cudem, pani Cantinet poszła kupić żelazne łóżko i całą pościel dla pani Sauvage; z woreczka zawierającego 1256 franków łupiły co się zmieści. O jedenastej wieczór, pani Cantinet przyszła zobaczyć, czy Schmucke chce coś przekąsić. Niemiec uczynił gest, aby go zostawiono w spokoju.
— Kolacja czeka na dobrodzieja, rzekła wówczas do księdza Pastelot żona zakrystjana.
Zostawszy sam, Schmucke uśmiechnął się jak warjat, który widzi że może zaspokoić swoje pragnienie, siłą swą podobne zachceniu ciężarnych kobiet. Rzucił się na Ponsa i jeszcze raz objął go mocno. O północy ksiądz wrócił; połajany przez niego, Schmucke puścił Ponsa i znów utonął w modlitwie. O świcie, ksiądz odszedł. O siódmej przyszedł doktór Poulain, aby odwiedzić po przyjacielsku Schmuckego i zmusić go do zjedzenia czego, ale Niemiec oparł się temu.
— Jeśli pan nie posilisz się zaraz, uczujesz głód za powrotem, rzekł doktór. Musi pan iść wraz ze świadkiem do merostwa, donieść o zgonie pana Ponsa i postarać się o sporządzenie aktu...
— Ja! rzekł Niemiec z przerażeniem.
— A któż?... Nie może się pan od tego usunąć, skoro byłeś jedyną osobą obecną przy zgonie...
Nie mam ził... odparł Schmucke błagając wzrokiem doktora o pomoc.
— Weź pan dorożkę, odparł łagodnie obłudny doktor. Ja już stwierdziłem zejście. Niech pan poprosi kogoś z domu aby panu towarzyszył. Te kobiety będą pilnowały mieszkania w czasie pańskiej nieobecności.
Niepodobna sobie wyobrazić, czem są te udręki prawne dla prawdziwej boleści. Można wtedy znienawidzić cywilizację, wzdychać do obyczaju dzikich! O dziewiątej, pani Sauvage sprowadziła Schmuckego trzymając go pod ramiona; znalazłszy się w dorożce, musiał prosić Remonencqa, aby się udał z nim do merostwa dla stwierdzenia zgonu. Wszędzie, w każdej rzeczy, wali w Paryżu obuchem nierówność stanów, w tym kraju oszalałym na punkcie równości. Ta niezmienna siła rzeczy objawia się nawet w obliczu śmierci. U bogatych, krewny, przyjaciel, albo ludzie płatni, oszczędzają tych okropnych szczegółów tym co płaczą; natomiast — tak samo tutaj jak przy rozdziale podatków — lud, bezbronni proletarjusze dźwigają cały ciężar boleści.
— A, słusznie go pan żałuje, rzekł Remonencq w odpowiedzi na skargę jaka się wydarła biednemu męczennikowi, to był bardzo zacny, bardzo godny człowiek, i zostawia piękną kolekcję. Ale czy pan wie, że pan, jako cudzoziemiec, znajdzie się w wielkim kłopocie, bo powiadają wszędzie że pan jest spadkobiercą pana Ponsa.
Schmucke nie słuchał; pogrążony był w boleści takiej, ze graniczyła prawie z obłędem. Dusza ma swój tężec, jak ciało.
— I dobrzebyś pan uczynił, biorąc sobie jakiegoś prawnika.
Brafniga! powtórzył Schmucke machinalnie.
— Zobaczy pan, że będzie panu potrzeba zastępcy prawnego. Na pańskiem miejscu, wciąłbym sobie człowieka doświadczonego, znanego z naszej dzielnicy, człowieka zaufanego... Ja, we wszystkich swoich drobnych sprawach, radzę się pana Tabareau... komornika... Gdybyś pan dał pełnomocnictwo jego dependentowi, zbyłbyś się wszelkiego kłopotu.
Rada ta, podszepnięta przez Fraisiera, ułożona między Remonencqiem a Cibotową, utkwiła w pamięci Schmuckego: w chwilach gdy boleść ścina niejako duszę porażając jej czynności, pamięć zatrzymuje wszystkie wrażenia nasunięte przez przypadek. Schmucke słuchał, spoglądając okiem tak wyzutem z wszelkiej inteligencji, że Remonencq przestał mówić.
— Jeśli wciąż będzie taki ogłupiały, pomyślał Remonencq, uda mi się może odkupić od niego cały kram za sto tysięcy, o ile to jego. — Jesteśmy, proszę pana, w merostwie.
Remonencq musiał wysadzić Schmuckego z dorożki i wziąć go pod ramię, aby go doprowadzić do Aktów stanu cywilnego, gdzie Schmucke natknął się na orszak weselny. Schmucke musiał czekać swej kolei, gdyż, trafem dość częstym w Paryżu, pisarz miał do sporządzenia kilka aktów zejścia. Biedny Niemiec przechodził męki równe Chrystusowym.
— Pan Schmucke? spytał czarno ubrany człowiek, zwracając się do Niemca zdumionego że go ktoś woła po nazwisku.
Schmucke spojrzał tym samym ogłupiałym wzrokiem, z jakim odpowiadał Remonencqowi.
— Ależ, rzekł antykwarz do nieznajomego, czego pan od niego chce? Zostaw pan tego człowieka w spokoju, widzi pan że ma zgryzotę.
— Ten pan stracił przyjaciela, i z pewnością namierza godnie uczcić jego pamięć, jako jego spadkobierca, rzekł nieznajomy. Z pewnością pan nie będzie skąpił: zakupi ziemię na grób na wieczne czasy. Pan Pons tak kochał sztukę! Byłaby to wielka szkoda, gdyby na jego grobie nie stanęły Muzyka, Malarstwo i Rzeźba... trzy piękne postacie naturalnej wielkości... zapłakane...
Remonencq uczynił gest aby oddalić tego człowieka, tamten zaś odpowiedział innym gestem, możnaby rzec kupieckim, który oznaczał: „Pozwól-że mi pan załatwić interes!“ Antykwarz zrozumiał.
— Jestem komisant firmy Sonet i spółka, przedsiębiorstwo pomników cmentarnych, ciągnął faktor, którego Walter Scott nazwałby grobowym młodzianem. Gdyby pan zechciał powierzyć nam zamówienie, oszczędzilibyśmy panu kłopotu zakupywania osobiście gruntu, który ma przyjąć szczątki świeżo zmarłego miłośnika Sztuki...
Remonencq skinął głową na znak zgody i trącił Schmuckego łokciem.
— Codziennie podejmujemy się zastępstwa rodzin w dopełnianiu formalności, wciąż mówił faktor ośmielony gestem handlarza starzymy. W pierwszych chwilach boleści, trudno jest spadkobiercy zajmować się osobiście temi szczegółami, przywykliśmy tedy oddawać te drobne usługi naszym klientom. Nasze pomniki, szanowny panie, liczą się od metra, z ciosowego kamienia albo z marmuru... Kopiemy doły na groby rodzinne... Podejmujemy się wszystkiego, po najrzetelniejszej cenie. Nasza firma wykonała wspaniały grobowiec pięknej Estery Gobseck i Lucjana de Rubempré, jedną z najpiękniejszych ozdób Père-Lachaise. Mamy najlepszych robotników, radzę zaś szanownemu panu strzec się drobnych przedsiębiorców... którzy dają samą tandetę, dodał widząc zbliżającego się innego pana w czerni, który miał zamiar polecić inną firmę.
Mówiono często, że śmierć jest końcem podróży, ale nikt może nie wie, do jakiego stopnia porównanie to jest rzeczywiste w Paryżu. Umarły, zwłaszcza umarły z „lepszej sfery“, przybywa na posępny brzeg jak podróżny lądujący w porcie, którego wszyscy agenci hotelowi zamęczają swemi usługami. Nikt, z wyjątkiem paru filozofów i kilku rodzin pewnych swego życia, które wznoszą sobie groby tak jak mają pałace, nikt nie myśli o śmierci i o jej praktycznych następstwach. Śmierć przychodzi zawsze za wcześnie; zresztą łatwe do pojęcia uczucie nie pozwala spadkobiercom przypuszczać jej możliwości. Toteż prawie każdego kto straci ojca, matkę, żonę i dzieci, opadają owi faktorzy, którzy korzystają z zamętu i boleści, aby wyłudzić jakieś zamówienie. Dawniej, przedsiębiorcy nagrobków, okupieni w okolicy słynnego cmentarza Père-Lachaise, oblegali spadkobierców w pobliżu grobu lub u wyjścia; ale konkurencja, duch spekulacji, ściągnęły ich bliżej, tak że dziś wcisnęli się do samego miasta, do merostwa. Dzisiaj, ajenci wdzierają się wręcz do domu żałoby, z planem grobowca w ręku.
— Właśnie robię interes z tym panem, rzekł agent firmy Sonet do przybyłego agenta.
Zejście śmiertelne Pons!... Gdzie świadkowie?... zawołał woźny.
Proszę pana... ze mną... rzekł agent zwracając się do Remonencqa.
Remonencq poprosił agenta, aby podniósł Schmuckego, który siedział na ławce jak bezwładna masa; zaprowadzili go do balustrady, za którą protokulant oszańcował się przed bólem ludzkim. Remonencqowi, będącemu opatrznością Schmuckego, przyszedł w pomoc doktór Poulain, który dostarczył dat co do wieku i miejsca urodzenia. Niemiec wiedział tylko jedno: że Pons był jego przyjacielem. Po złożeniu podpisów, Remonencq i lekarz, wraz z nieodstępnym faktorem, wsadzili biednego Niemca do dorożki, do której wcisnął się i zaciekły agent, pragnący dobić obstalunku. Pani Sauvage, stojąca na czatach w bramie, prawie na rękach wniosła wpół omdlałego Schmuckego, w czem pomagali jej Remonencq i agent firmy Sonet.
— On tu zemdleje!... wykrzyknął agent, który chciał kończyć rzekomo rozpoczęty interes.
Myślę! odparła pani Sauvage; płacze od dwudziestu czterech godzin i nic nie chciał wziąć do ust. Nic tak nie wysila żondołka jak zmartwienie.
— Ależ, szanowny kliencie, rzekł agent firmy Sonet, niechże się pan napije rosołu. Tyle pan ma rzeczy przed sobą: trzeba się udać do ratusza, zakupić grunt pod pomnik, jaki pan ma zamiar wznieść temu miłośnikowi Sztuki, aby dać świadectwo swej wdzięczności.
— Ależ to niema sensu! rzekła pani Cantinet do Schmuckego przynosząc rosół i chleb.
— Jeśli pan czuje się tak słaby, drogi panie, zauważył Remonencq, niech się pan postara, aby ktoś pana zastąpił, bo pan ma mnóstwo rzeczy na głowie. Trzeba zamówić kondukt! Nie chciałby pan przecież, aby pańskiego przyjaciela pochowano jak nędzarza.
— No, no, mój drogi panie! rzekła Sauvage, korzystając z chwili gdy Schmuckemu głowa zwisła na poręcz.
Wlała do ust Schmuckemu łyżkę rosołu i nakarmiła go wbrew jego woli jak dziecko.
— A teraz, drogi panie, skoro pan się chce całkowicie oddać swojej boleści, najrozsądniej byłoby wziąć kogoś, ktoby pana zastąpił...
— Skoro pan, rzekł agent, ma zamiar wznieść wspaniały pomnik dla uczczenia swego przyjaciela, niech mi pan tylko raczy powierzyć wszystkie kroki, wszystko załatwię...
— Kto to? co to? rzekła Sauvage. Pan Schmucke zamówił coś u pana? Kto pan jesteś?
— Agent firmy Sonet, droga pani, największe przedsiębiorstwo pomników nagrobnych... rzekł wyjmując kartę firmy i podając ją groźnej Sauvage.
— No tak, dobrze! dobrze!... pośle się po pana, kiedy będzie czas; ale nie trzeba nadużywać stanu w jakim się ten pan znajduje. Widzi pan, że on nie wie co się z mim dzieje?

Jeżeli pani zechce tak pokierować abyśmy dostali zamówienie, rzekł agent do ucha pani Sauvage wyciągając ją do sieni, mam prawo ofiarować pani czterdzieści franków...
— No, no, niech pan zostawi adres, rzekła pani Sauvage łagodniej.
Schmucke, widząc że jest sam i czując się lepiej po wmuszeniu rosołu z chlebem, przeszedł szybko do pokoju Ponsa i zaczął się modlić. Utonął w boleści, kiedy wyrwał go z odrętwienia czarno ubrany młodzieniec, który wołał po raz jedenasty: „Panie!“ Męczennik usłyszał go wreszcie, ile że równocześnie pociągnięto go za rękaw.
Dzo snofu?
— Szanowny panie, zawdzięczamy doktorowi Gannal cudowny wynalazek; nie przeczymy mu chwały, odnowił cudy Egiptu; ale mogę powiedzieć że udoskonaliliśmy jego metodę i osiągnęliśmy zdumiewające rezultaty. Zatem, jeśli pan chce ujrzeć przyjaciela takim jak był za życia...
— Ujrzeć go!... wykrzyknął Schmucke; czy przemówi do mnie?
— Niezupełnie!... Będzie mu brakowało jedynie mowy, podjął agent od balsamowań; ale zostanie na wieczność takim, jakim pokaże go panu nasza sztuka. Operacja odbywa się momentalnie. Nacięcie aorty i proste wstrzyknięcie wystarczy; ale już wielki czas... Gdyby pan zaczekał jeszcze kwadrans, nie mógłby pan już mieć tego słodkiego zadowolenia, że zachowałeś ciało...
Idź ban to tjabła!... Bonz to jest tusza!... a da tusza jest f niebie.
— To człowiek bez krzty wdzięczności, rzekł agent mijając bramę; nie chce zabalsamować swego przyjaciela.
— Cóż pan chce, rzekła Cibotowa, która dała zabalsamować swego drogiego męża. To spadkobierca, sukcesor! Skoro raz swoje zgarnie, co takiemu nieboszczyk!
W godzinę później, Schmucke ujrzał wchodzącą do pokoju panią Sauvage, a za nią czarno ubranego człowieka wyglądającego na robotnika.
— Proszę pana, rzekła, Cantinet był łaskaw przydać mam tego pana, który dostarcza trumien.
Dostawca trumien skłonił się z wyrajem współczucia i żalu, ale jak człowiek pewien siebie i świadomy swej niezbędności. Zmierzył umarłego okiem znawcy.
— Jaką pan dobrodziej sobie życzy? Sosnową, dębową zwykłą, czy wylaną ołowiem? Dębowa wylana ołowiem jest najgustowniejsza. Ciało, rzekł, prawidłowej miary...
Zmacał nogi, aby zmierzyć.
— Metr siedemdziesiąt! dodał... — Pan dobrodziej chce z pewnością zamówić nabożeństwo żałobne?
Schmucke zwrócił na tego człowieka spojrzenie takie, jakie mają szaleńcy przed jakimś zamachem.
— Proszę pana, rzekł Sauvage, powinienby pan wziąć kogoś, ktoby się zajął za pana wszystkiemi temi szczegółami.
Dag... rzekła wreszcie ofiara.
— Chce pan, abym poszła po pana Tabareau, bo pan musi mieć dużo spraw na głowie? Pan Tabareau, widzi pan, to najuczciwszy człowiek w naszej dzielnicy.
Tag, ban Dapareau! Mófiono mi o nim... odparł Schmucke pokonany.
— No więc, będzie pan miał spokój i będzie się pan mógł oddać swojej boleści; wystarczy mała konferencja z pańskim pełnomocnikiem.
Około drugiej, dependent pana Tabareau, młody człowiek kierujący się ma komornika, przedstawił się skromnie. Młodość ma zadziwiające przywileje, nie wzbudza przestrachu. Młodzieniec ten, nazwiskiem Villemot, usiadł koło Schmuckego czekając na stosowną chwilę aby doń przemówić. Ta oględność bardzo ujęła Schmuckego.
— Panie, rzekł, jestem pierwszy dependent pana Tabareau, który mi polecił czuwać tu nad pańskiemi interesami oraz zająć się szczegółami pogrzebu... Czy to leży w pańskich intencjach?
— Nie ocali mi pan życia, bo nic długo mi już żyć na świecie, ale czy mnie pan zostawi w spokoju?
— Och! nie będzie pan miał najmniejszego kłopotu! odparł Villemot.
— Dobrze! Cóż trzeba zrobić?
— Podpisać ten papier, w którym pan mianuje pana Tabareau swoim pełnomocnikiem we wszystkiem co tyczy spadku.
Topsze! taj ban! rzekł Niemiec chcąc natychmiast podpisać.
— Nie, muszę panu przeczytać akt.
— Czytaj pan! Schmucke, nie zwracając najmniejszej uwagi na lekturę tego generalnego pełnomocnictwa, podpisał. Młody człowiek porozumiał się ze Schmuckem co do konduktu, zakupna ziemi, gdzie Niemiec chciał mieć również swój grób, i co do nabożeństwa żałobnego; poczem oświadczył, że nie będzie go już o nic niepokoił, ani też na nic żądał pieniędzy.
— Byle mieć spokój, oddałbym wszystko co mam, rzekł nieszczęśliwy, klękając z powrotem przy zwłokach przyjaciela.
Fraisier tryumfował, spadkobierca nie mógł już uczynić kroku poza kołem, w którem trzymali go pani Sauvage i Villemot.
Niema boleści, którejby w końcu nie zmógł sen. Toteż, o schyłku dnia, Sauvage znalazł Schmuckego zmożonego snem u stóp łóżka na którem leżał Pons; wzięła go, położyła, okryła po macierzyńsku w łóżku, gdzie Niemiec przespał do rana. Kiedy Schmucke się obudził, to znaczy kiedy, po tej przerwie, wróciła mu świadomość bólu, ciało Ponsa było wystawione w bramie, urządzonej wedle norm konduktu trzeciej klasy; próżno tedy szukał przyjaciela w mieszkanki, które mu się wydawało olbrzymie i gdzie znajdował jedynie okropne wspomnienie. Sauvage, która poczynała sobie ze Schmuckem jak mamka z niemowlęciem, zmusiła go, aby zjadł śniadanie przed pójściem do kościoła. Gdy biedna ofiara zmuszała się do jedzenia, posługaczka zwróciła mu uwagę z lamentami godnemi Jeremjasza, że nie ma czarnego ubrania. Garderoba Schmuckego, utrzymywana przez Cibotową, ograniczała się, przed chorobą Ponsa, podobnie jak obiad, do swego najprostszego wyrazu, do dwóch par spodni i dwóch surdutów!...
— Chce pan iść tak jak pan jest na pogrzeb pana Ponsa? Ależ to byłoby potworne! Zgubiłby się pan w oczach całej dzielnicy!
A jakże mam iżdź?
— No, przecie w żałobie!...
W szałopie!....
— Przyzwoitość...
Bżysfoidoźdź!... drwię sobie z tych wszystkich głupstw! rzekł biedny człowiek, doprowadzony do ostatniego stopnia rozpaczy, do jakiego boleść może przywieść duszę dziecka.
— Ależ to potwór niewdzięczności, rzekła posługaczka obracając się do jegomościa, który się ukazał nagle i który przejął dreszczem Schmuckego.
Funkcjonarjusz ten, wspaniale przybrany w czarny surdut, w czarne krótkie spodnie, w czarne jedwabne pończochy, w białych mankietach, ustrojony w srebrny łańcuch z medalem, w bardzo przyzwoitej białej krawatce i białych rękawiczkach; ten typ urzędowej żałoby, wybitej jednym stemplem dla wszystkich boleści, dzierżył w dłoni hebanową laseczkę, godło jego funkcyj, a pod pachą trójgraniasty kapelusz z trójkolorową kokardą.
— Jestem mistrz ceremonji, rzekła ta osobistość łagodnie.
Nawykły z urzędu swego kierować codzień pogrzebami i stykać się z rodzinami pogrążonemi w jednakiej zgryzocie, udanej lub prawdziwej, człowiek ten, jak wszyscy jego koledzy, mówił cicho i słodko; był skromny, grzeczny, taktowny, jak posąg przedstawiający geniusz śmierci. Oświadczenie to wprawiło Schmuckego w nerwowe drganie, jak gdyby ujrzał kata.
— Czy szanowny pan jest synem, bratem, ojcem nieboszczyka?... spytała urzędowa osobistość.
Fżyzdgo do... i fiędzej... jezdem jego bżyjadziel! rzekł Schmucke przez łzy.
— Czy pan jest spadkobiercą? spytał mistrz ceremonji.
— Spadkobiercą?... powtórzył Schmucke, wszystko mi jest na świecie obojętne.
I Schmucke utonął z powrotem w tępej boleści.
— Gdzie są krewni, przyjaciele? spytał mistrz ceremonji.
— Oto oni... wszyscy! wykrzyknął Schmucke pokazując obrazy i osobliwości. Ci nigdy nie sprawili bólu dobremu Ponsowi!... Oto wszystko co on kochał, obok mnie!
— Oszalał, proszę pana, rzekła Sauvage do mistrza ceremonji. Daj pan pokój, szkoda z nim gadać.
Schmucke usiadł i znów pogrążył się w martwocie, ocierając machinalnie łzy. W tej chwili zjawił się Villemot, dependent pana Tabareau; zaczem, mistrz ceremonji, poznając osobę która zamówiła pogrzeb, rzekł:
— Proszę pana, czas ruszać... karawan zajechał. Rzadko coprawda zdarzyło mi się widzieć podobny pogrzeb. Gdzie są krewni, przyjaciele?
— Mieliśmy mało czasu, odparł pan Villemot; ten pan jest pogrążony w takiej boleści, że nie pomyślał o niczem. Zresztą jest tylko jeden krewny.
Mistrz ceremonji spojrzał na Schmuckego ze współczuciem, gdyż ten ekspert umiał odróżniać prawdziwą boleść od fałszywej, i podszedł do nieboraka.
— No, drogi panie, odwagi!... Niech się pan stara uczcić pamięć swego przyjaciela.
— Zapomnieliśmy rozesłać zawiadomienia, ale postarałem się wyprawić posłańca do prezydenta de Marville, jedynego krewnego, o którym panu mówiłem... Niema przyjaciół... Nie sądzę, aby ktoś przyszedł z teatru, gdzie zmarły był kapelmistrzem... Ale ten pan jest, jak sądzę, generalnym spadkobiercą.
— Powinien tedy prowadzić kondukt, rzekł mistrz ceremonji. — Nie ma pan czarnego ubrania? spytał spostrzegając strój Schmuckego.
— Wszystko jest we mnie czarne!... rzekł biedny Niemiec, i to tak czarne, że czuję śmierć w duszy... Bóg mi uczyni tę łaskę, alby mnie połączyć z przyjacielem w grobie, i dziękuję mu za to!...
I złożył ręce.
— Mówiłem już naszemu zarządowi, który wprowadził tyle udoskonaleń, wtrącił mistrz ceremonji zwracając się do p. Villemot, że należałoby mieć szatnię i wynajmować kostjumy spadkobiercom... to rzecz, która z każdym dniem staje się potrzebniejsza... Ale, skoro pan dziedziczy, musi pan włożyć płaszcz żałobny; ten, który przyniosłem, okryje pana tak dobrze, że nie będzie widać niestosowności ubrania... — Będzie pan łaskaw wstać? rzekł do Schmuckego.
Schmucke wstał, ale zachwiał się na nogach.
— Trzymajże go pan, rzekł mistrz ceremonji do dependenta, skoro jesteś jego pełnomocnikiem.
Villemot podtrzymał Schmuckego pod ramiona, i wówczas mistrz ceremonji nałożył mu ów przestronny i okropny czarny płaszcz, który wkłada się spadkobiercom idącym za trumną, wiążąc go im pod brodę na czarne jedwabne sznurki.
Tak ustrojono Schmuckego na sukcesora.
— A teraz, nastręcza się wielka trudność, rzekł mistrz ceremonji. Mamy cztery chwasty całunu do obsadzenia... Jeżeli niema nikogo, kto je będzie trzymał?... Już wpół do jedenastej, rzekł patrząc na zegarek, czekają nas w kościele.
— A! jest Fraisier! wykrzyknął bardzo nieostrożnie Villemot.
Ale nie miał kto podchwycić tego przyznania się wspólnictwa.
— Kto jest ten pan? spytał mistrz ceremonji.
— To... to rodzina.
— Co za rodzina?
— Rodzina wydziedziczona. To pełnomocnik prezydenta Camusot.
— Dobrze! rzekł mistrz ceremonji z zadowoleniem. Będziemy mieli przynajmniej dwa chwasty zajęte, jeden pan, drugi ten pan co przyszedł.
Mistrz ceremonji, szczęśliwy że ma dwa chwasty obsadzone, wziął dwie pary wspaniałych białych łosiowych rękawiczek i podał je z ugrzecznieniem panom Fraisier i Villemot.
Czy panowie zechcą trzymać dwa rogi całunu?... spytał.
Fraisier, cały w czerni, ubrany pretensjonalnie, w białym krawacie, z urzędową miną, mógł przejąć dreszczem, krył w sobie sto procesów...
— Chętnie, proszę pana, rzekł.
— Gdyby jeszcze ze dwie osoby, rzekł mistrz ceremonji, cztery chwasty byłyby obsadzone.
W tej chwili wszedł niezmęczony agent firmy Sonet, za nim zaś jedyny człowiek który pamiętał o Ponsie, który pomyślał o tem aby mu oddać ostatnią posługę. Był to woźny teatralny, mający za zadanie codzień rozkładać partycje na pulpitach. Pons, wiedząc że jest obarczony rodziną, dawał mu co miesiąc pięć franków.
— A! Topinard... wykrzyknął Schmucke poznając go. Ty kochasz Ponsa, chłopcze!...
— Ależ proszę pana, ja przychodziłem tu codzień, co rano, dowiadywać się o zdrowie pana Ponsa...
— Godzien! poczciwy Topinard!... rzekł Schmucke ściskając dłoń posługacza.
— Ale brano mnie z pewnością za krewnego i przyjmowano mnie bardzo źle! Darmom mówił że jestem z teatru, że przychodzę się dowiedzieć o pana Ponsa, mówiono ma że się znają na takich... Chciałem zobaczyć biednego chorego, nigdy mnie nie wpuszczono.
— Bezecna Cibotowa!... rzekł Schmucke przyciskając do serca zgrubiałą dłoń posługacza.
— To był anioł nie człowiek, nasz pan Pons. Co miesiąc dawał mi pięć franków... Wiedział, że mam troje dzieci i żonę. Żona jest w kościele.
— Podzielę się z tobą moim kawałkiem chleba! wykrzyknął Schmucke z radości że ma przy sobie człowieka który kochał Ponsa.
— Czy pan zechce trzymać jeden chwast? rzekł mistrz ceremonji, w ten sposób będziemy mieli wszystkie cztery.
Mistrz ceremonji z łatwością skłonił agenta firmy Sonet do wcięcia jednego chwastu, zwłaszcza gdy mu pokazał piękną parę rękawiczek, która, wedle zwyczaju, miała pozostać jego własnością.
— Trzy kwadranse na dziesiątą!... trzeba koniecznie schodzić... kościół czeka, rzekł mistrz ceremonji.
I tych sześć osób ruszyło na dół po schodach.
— Zamknijcie dobrze mieszkanie i siedźcie tu, rzekł ohydny Fraisier do obu kobiet które stały na schodach: zwłaszcza jeżeli pani chce tu zostać, pani Cantinet. Haha! to dwa franki dziennie! Trafem, wcale nie rzadkim w Paryżu znajdowały się w bramie dwa katafalki i tem samem dwa kondukty: zmarłego odźwiernego Cibota i Ponsa. Nikt nie zbliżał się z dowodami przywiązania do bogatego katafalku miłośnika sztuk, wszyscy zaś odźwierni z sąsiedztwa cisnęli się, aby pokropić święconą wodą zwłoki odźwiernego. Ten kontrast tłumu zebranego na pogrzebie Cibota, a osamotnienie w jakiem zostawiono Ponsa, uderzył nietylko w bramie, ale i na ulicy, gdzie za trumną Ponsa szedł jedynie Schmucke, podtrzymywany przez karawaniarza, gdyż spadkobierca słaniał się za każdym krokiem. Z ulicy Normandzkiej na Orleańską, gdzie znajduje się kościół św. Franciszka, dwa kondukty posuwały się wśród szpaleru ciekawych, bo, jak już wspomnieliśmy, w tej dzielnicy wszystko staje się ważnem wydarzeniem. Zauważono tedy wspaniałość białego karawanu, z którego zwieszała się tarcza z wyhaftowanem wielkiem P, a za którym szedł tylko jeden człowiek, gdy za ubogim karawanem ostatniej klasy cisnął się tłum. Szczęściem Schmucke, oszołomiony ciżbą wyglądającą przez okna oraz szpalerem gapiów, zaledwie słyszał i widział to zbiegowisko przez zasłonę łez.
— A, to kościany dziadek... mówił ktoś, ten muzyk, wiecie!...
— A kto są ci, co trzymają całun?
— Któżby? komedjanty!
— A, to pogrzeb tego biednego Cibot! To dopiero był pracowity człowiek! temu się paliło w rękach!
— Nigdy nie wychodził z domu!
— Nie znał co to poniedziałek.
— A jak kochał żonę!
— Nieszczęśliwa kobieta!
Remonencq szedł za trumną swej ofiary, i przyjmował kondolencje z powodu straty sąsiada.
Dwa kondukty doszły do kościoła, gdzie Cantinet wspólnie ze szwajcarem pilnowali aby żaden żebrak nie napastował Schmuckego. Villemot przyrzekł spadkobiercy, że będzie miał spokój; pokrywał wszystkie wydatki, czuwając zarazem nad swoim klientem. Za skromnym karawanem Cibota poszło na sam cmentarz kilkadziesiąt osób. Za konduktem Ponsa jechały z kościoła cztery karety: jedna dla duchowieństwa, a trzy dla krewnych; ale tylko jedna okazała się potrzebna, bo agent firmy Sonet wysunął się w czasie mszy uprzedzić pana Sonet o wyruszeniu orszaku, aby mógł przy wyjściu z cmentarza przedłożyć generalnemu spadkobiercy projekt pomnika i kosztorys. Fraisier, Villemot, Schmucke i Topinard zmieścili się w jednym powozie. Dwa inne, zamiast wrócić do zakładu, pojechały próżne na cmentarz. Często odbywa się ta bezcelowa jazda próżnych powozów. Kiedy nieboszczyk nie był wybitną osobą, zawsze jest zawiele karet. Musi być zmarły bardzo kochany, za życia, aby w Paryżu, gdzie każdy radby znaleźć dwudziestą piątą godzinę w dniu, odprowadzono aż na cmentarz krewnego lub przyjaciela. Ale woźnica straciłby napiwek, gdyby nie odbył kursu. Toteż karety, pełne czy próżne, jadą do kościoła, na cmentarz i wracają przed dom żałoby gdzie stangreci żądają na piwo. Trudno sobie wyobrazić, ilu ludzi żeruje na śmierci. Służba kościelna, niższe duchowieństwo, ubodzy, karawaniarze, stangreci, grabarze, podobni gąbkom zanurzają się w ceremonji pogrzebu, aby zeń wyjść spęczniali. Z kościoła, gdzie spadkobiercę opadła przy wyjściu chmura żebraków, natychmiast poskromionych przez szwajcara, aż do Père-Lachaise, biedny Schmucke szedł jak zbrodniarze idą z kaźni na miejsce stracenia. Prowadził swój własny pogrzeb, trzymając za rękę Topinarda, jedynego człowieka, który nosił w sercu szczerą żałobę po Ponsie. Topinard, upojony zaszczytem jaki mu uczyniono powierzając mu jeden róg całunu, rad że jedzie powozem, zadowolony z otrzymanej pary rękawiczek, zaczynał widzieć w pogrzebie Ponsa wielki dzień swego życia. Schmucke, znękany bólem, podtrzymywany uściskiem tej ręki przez którą spływało ciepło serca, dał się wieźć zupełnie tak, jak nieszczęśliwe cielęta jadą do reźni. Na przedniem siedzeniu jechali Fraisier i Villemot. Otóż, ci, którzy mieli nieszczęście odprowadzać wielu bliźnich na miejsce ostatniego odpoczynku, wiedzą, że wszelka obłuda ustaje w karecie, w czasie drogi, nieraz bardzo długiej, z kościoła na cmentarz wschodni, ze wszystkich cmentarzy paryskich skupiający najwięcej próżności, zbytku, najbogatszy we wspaniałe pomniki. Obojętni zaczynają rozmowę, a najsmutniejsi zaczynają w końcu ich słuchać i zapominać o smutku.
— Pan prezydent pojechał już na sesję, mówił Fraisier do Villemota; nie uważałem za potrzebne odrywać go od zajęć, i tak przybyłby zapóźno. Ponieważ jest on naturalnym i prawnym spadkobiercą, ale wydziedziczonym na rzecz pana Schmucke, uważałem, że wystarczy obecność jego pełnomocnika...
Topinard nadstawił ucha.
— Kto to jest ta figura, która trzymała czwarty chwast? spytał Fraisier Villemonta.
— To faktor firmy, która stawia nagrobki i która chciałaby uzyskać zamówienie na grobowiec z trzema postaciami z marmuru. Muzyką, Malarstwem i Rzeźbą lejącemi łzy po zmarłym.
— To jest myśl, odparł Fraisier. Poczciwiec zasłużył na to; ale taki grobowiec będzie kosztował jakieś siedm do ośmiu tysięcy.
— Och, tak! Jeśli pan Schmucke zamówi taki pomnik, nie może to obciążać spadku, bo możnaby połknąć całą sukcesję takiemu kosztami...
— Byłby proces, ale do wygrania...
— Ba, wpadł Fraisier w słowo, to jego rzecz! Możnaby wypłatać dobrego figla przedsiębiorcom... szepnął Fraisier do ucha Villemota, bo jeżeli testament będzie zwalony, za co ręczę... albo jeżeli wcale niema testamentu, kto im zapłaci?
Villemot rozśmiał się małpim śmiechem. Dependent pana Tabareau i kauzyperda zaczęli rozmawiać szeptem; ale, mimo turkotu karety, posługacz teatralny, przyzwyczajony wszystko odgadywać w świecie kulis, zrozumiał że dwaj pieniacze pragną uwikłać biednego Niemca w kłopoty; usłyszał nawet wymowne słowo: Clichy[25]! Z tą chwilą, uczciwy i zacny, sługa aktorskiego światka postanowił czuwać nad przyjacielem Ponsa.
Na cmentarzu, gdzie, dzięki staraniom agenta firmy Sonet, Villemot zakupił trzy metry gruntu objawiając zamiar wzniesienia wspaniałego pomnika, mistrz ceremonji przeprowadził Schmuckego przez tłum ciekawych do dołu gdzie miano złożyć Ponsa. Ale, na widok tej czworokątnej jamy, nad którą czterech ludzi trzymało na sznurach trumnę, księża zaś odmawiali ostatnie modlitwy, Niemiec uczuł taki ból w sercu, że zemdlał.
Topinard, przy pomocy agenta firmy Sonet, zaniósł biednego Niemca do pracowni kamieniarza, gdzie pani Sonet i pani Vitelot, żona wspólnika Soneta, otoczyły go najserdeczniejszą opieką. Topinard został tam, ujrzał bowiem, że Fraisier, którego fizjognomja wydała mu się łajdacka, rozmawia z agentem firmy Sonet.
Po godzinie, około wpół do trzeciej, prostoduszny Niemiec odzyskał zmysły. Schmucke miał uczucie, że te dwa dni spędził we śnie. Myślał, że się obudzi i że ujrzy Ponsa żywym. Przyłożono mu tyle mokrych ręczników na czoło, dano mu wąchać tyle soli i octów, że otworzył oczy. Pani Sonet zmusiła Schmuckego, aby wypił filiżankę posilnego rosołu, który właśnie gotowano u kamieniarzy.
— Nie często nam się zdarza udzielać pomocy kijentom, którzy tak żywo biorą te sprawy do serca; ale widuje się jeszcze takich raz na parę lat...
Wreszcie Schmucke wspomniał o powrocie do domu.
— Łaskawy panie, rzekł wówczas Sonet, oto rysunek, który Vitelot zrobił umyślnie dla pana, strawił nad tem całą noc!... Ale udało mu się! to będzie coś pięknego.
— To będzie jeden z najładniejszych na Père-Lachaise!... rzekła mała pani Sonet. Ale godzi się, aby pan uczcił pamięć przyjaciela, który panu zostawił cały majątek...
Projekt ten, zrobiony rzekomo umyślnie, przeznaczony był dla de Marsaya, głośnego ministra; ale wdowa namyśliła się powierzyć pomnik Stidmiannowi; odrzucono tedy projekt kamieniarzy, obrzydliwy jak wszelka fabryczna tandeta. Wówczas trzy postacie przedstawiały dni lipcowe, w których się tak odznaczył ów wielki minister. Później, z pewnemi zmianami, Sonet i Vitelot zrobili zeń Trzy chwały, Armję, Finanse i Rodzinę, na pomnik Karola Kellera; ale znów oddano go Stidmannowi. Od jedenastu lat, projekt ten dostrajano do wszystkich okoliczności żałobnych; obecnie, kalkując go, Vitelot przekształcił trzy postacie w genjuszów muzyki, rzeźby i malarstwa.
— To jest nic, skoro się pomyśli o szczegółach i o robocie kamieniarskiej, ale do pół roku uporamy się z tem, rzekł Vitelot. Oto, proszę pana, kosztorys i zamówienie... siedem tysięcy franków, nie licząc robotników.
— Jeżeli szanowny pan woli marmur, rzekł Sonet, wyspecjalizowany w marmurach, toby wyniosło dwanaście tysięcy, ale za to unieśmiertelni się pan dobrodziej wraz z przyjacielem...
— Dowiedziałem się, że testament może być zwalony, szepnął Topinard do ucha pana Vitelot, i że spadek wróci do spadkobierców; niech się pan porozumie z prezydentem Camusot, bo to niebożątko nie będzie miało ani grosza...
— Pan nam zawsze sprowadza takich klijentów, wpadła na agenta pani Vitelot.
Topdnaird odprowadził Schmuckego pieszo, karety żałobne już odjechały.
Nie obużdżaj mnie!... irzekł Schmucke.
Oddawszy biednego muzyka w ręce pani Sauvage, Topinard chciał odejść.
— Jest czwarta, drogi parne Schmucke, trzeba mi iść na obiad... Żona moja, która jest garderobianą w teatrze, nie wiedziałaby co się ze mną stało. Pan wie, teatr otwierają o trzy na szóstą...
— Tak, wiem... ale pomyśl, przyjacielu, że ja jestem sam na świecie, bez jednego człowieka. Ty, któryś kochał Ponsa, oświeć mnie, bo tonę w głębokiej nocy, a Pons mówił mi, że jestem otoczony łajdakami...
— Już to zauważyłem, przed chwilą ocaliłem pana od kwatery w Clichy!
Gliży?... wykrzyknął Schmucke, nie rosumiem...
— Biedaczysko! Więc dobrze, niech pan będzie spokojny, przyjdę.
To ficenia, nietłuko!... rzekł Schmucke lecąc z nóg ze zmęczenia.
— Z panem Bogiem! rzekła pani Sauvage do Topinarda tonem który uderzył teatralnego posługacza.
— Ej, co znów pani dolega?... rzekł drwiąco. Mina jak u zdrajcy w melodramacie!
— Sameś zdrajca! Czego pan tu nos wtykasz? Aby się narzucać panu z usługami i naciągnąć go?...
— Naciągnąć!... ty sługo!... odparł wyniośle Topinard. Jestem tylko biedny woźny teatralny, ale kocham artystów i dowiedz się pani, że nigdy o nic nie prosiłem nikogo! Prosiłem pani o co? Winienem ci co, stara? gadaj, hę?
— Jesteś pan woźnym w teatrze, i nazywasz się?... spytała Herod-baba.
— Topinard, do usług...
— Ukłony wszystkim w domu, rzekła Sauvage, uprzejme wyrazy dla małżonki, jeżeli pan żeniaty... To tylko chciałam wiedzieć.
— Co tobie? rzekła pani Cantinet nadchodząc.
— To, moja pani, że musisz pani zostać w domu, przypilnować obiadu, a ja skoczę na chwilę do mego pana...
— Jest na dole, rozmawia z tą biedną panią Cibot, która płacze rzewnemi łzami.
Sauvage pognała tak szybko, że schody drżały pod jej nogami.
— Proszę pana, rzekła do Fraisiera, odciągając go.
I wskazała Topinarda, w chwili gdy posługacz teatralny przechodził, dumny że spłacił dług swemu dobroczyńcy. Dzięki sprytowi, którego nabywa każdy w świecie kulis, ocalił przyjaciela pana Ponsa od zastawionej mu pułapki. Toteż Topinard postanowił uchronić muzyka od dalszych zasadzek, któreby mu groziły.
— Widzi pan tego mizeraka!... Bawi się to w uczciwego człowieka i wścibia nos w interesy pana Schmucke...
— Kto to taki? spytał Fraisier.
— Et! takie byle co...
— W interesach niema „byle czego“...
— Thi! posługacz teatralny, nazywa się Topinard...
— Dobrze, pani Sauvage! tylko tak dalej, a traficzka pani nie minie.
I Fraisier wrócił do rozmowy z panią Cibot.
— Powiadam tedy, droga klijentko, że pani nie grałaś z nami w uczciwe karty i że nie jesteśmy do niczego zobowiązani wobec wspólnika, który nas oszukuje.
— W czemże ja pana oszukałam... rzekła Cibotowa biorąc się pod boki. Czy pan myśli, że ja się zlęknę pańskich bazyliszkowych oczu... Szuka pan przyczepki, aby się zwolnić z obietnic i gadasz pan żeś uczciwy człowiek! Wiesz pan, coś jest? Kanalja! Tak, tak, rób pan miny, ale schowaj to do kieszeni!...
— Tylko bez słów, bez gniewu, moja duszko, rzekł Fraisier. Słuchaj pani. Tyś się już tu obłowiła... Dziś rano, w czasie przygotowań do pogrzebu, znalazłem ten katalog, w dwóch egzemplarzach, pisany ręką pana Ponsa, i przypadkiem oczy moje padły na to...
I, otwierając katalog, przeczytał:
„Nr. 7. Wspaniały portret malowany na marmurze przez Sebastjana del Piombo w roku 1546, sprzedany przez pewną rodzinę, która go usunęła z katedry w Terni. Portret ten, do którego pendant stanowi portret biskupa kupiony przez pewnego Anglika, przedstawia modlącego się kawalera maltańskiego i znajdował się nad grobowcem rodziny Rossi. Gdyby nie data, możnaby przypisać to dzieło Rafaelowi. Okaz ten wydaje mi się doskonalszy od portretu Baccia Bandinelli w Muzeum, który jest nieco suchy, gdy ten Kawaler Maltański posiada świeżość, którą zawdzięcza malowaniu na łupku Lavagna.
— Spojrzawszy, ciągnął Fraisier, na miejsce nr. 7, znalazłem portret kobiety podpisany Chardin, bez nr. 7!... W czasie gdy mistrz ceremonji uzupełniał grono osób mających trzymać sznury całunu, sprawdziłem obrazy. Otóż, w miejsce dzieł wskazanych przez pana Ponsa jako najcelniejsze i których już niema, podstawiono osiem pospolitych płócien bez numeru... Wreszcie brakuje obrazka na drzewie, pęndzla Metzu, zaznaczonego jako arcydzieło...
— Czy ja byłam do pilnowania obrazów? rzekła Cibotowa.
— Nie, ale byłaś pani zaufaną sługą, zajmowałaś się gospodarstwem i sprawami pana Ponsa. Otóż tutaj zachodzi kradzież...
— Kradzież! Niechże się pan dowie, że, te obrazy sprzedał pan Schmucke, z polecenia pana Ponsa, aby pokryć wydatki domowe.
— Kto je kupił?
— Magus i Remonencq.
— Za ile?
— A czy ja pamiętam!...
— Słuchajno, moja droga pani Cibot, obłowiłaś się tutaj i to grubo!... rzekł Fraisier. Będę miał oko na panią, trzymam cię... Pomagaj mi, a będę milczał. W każdym razie, rozumiesz pani, że nie możesz się niczego spodziewać od prezydenta Camusot, skoro uznałaś za właściwe go ograbić.
— Wiedziałam, mój drogi panie Fraisier, że mi się w końcu dostanie figa z makiem... odparła Cibotowa ułagodzona słowami: Będę milczał!
— Widzę, rzekł Remonencq nadchodząc, że pan się coś czepia pani Cibot, to nieładnie. Sprzedaży obrazów dobiliśmy zgodnie, Magus i ja, z panem Ponsem... trzy dniśmy się targowali z nieboszczykiem. który trząsł się nad swemi obrazami! Mamy kwity w porządku, a jeżeliśmy dali, jak jest przyjęte, jakieś kilkadziesiąt franków pani Cibot, dostała tylko to, co dajemy w każdym porządnym domu gdzie zrobimy interes. Ech, drogi panie, jeżeli pan myśli okpić biedną bezbronną kobietę, możesz się przerachować. Słyszysz pan, panie kauzyperdo? Magus jest panem rynku, i jeżeli pan się nie pogodzi z panią Cibot, jeżeli nie dasz jej tego coś przyrzekł, spotkamy się przy sprzedaży kolekcji! Zobaczysz pan, ile stracisz, jeśli będziesz miał przeciw sobie Magusa i mnie! potrafimy podmówić kupców... Zamiast siedmiu albo ośmiukroć, nie dostaniesz pan ani dwustu tysięcy!
— Dobrze, dobrze, zobaczymy! To nie sprzedamy, albo sprzedamy w Londynie.
— Znamy się i z Londynem! rzekł Remonencq; Magus ma tam swoją rączkę nie gorzej niż w Paryżu.
— Żegnam panią, rozpatrzę się w pani sprawkach, rzekł Fraisier; chyba że pójdziesz mi we wszysłkiem na rękę, dodał.
— Łobuz!...
— Strzeż się pani, rzekł Fraisier, będę sędzią pokoju! Rozstali się z temi pogróżkami, których doniosłość obie strony oceniały doskonale.
— Dziękuję wam, Remonencq! rzekła Cibotowa; szczęście to dla biednej wdowy znaleźć obrońcę.
Wieczorem, około dziesiątej, w teatrze, Gaudissart wezwał do swego gabinetu posługacza z orkiestry. Gaudissart stał przy kominku, w napoleońskiej postawie, którą przybrał odkąd władał całym światem aktorów, baletników, statystów, muzyków, maszynistów, i traktował z autorami. Miał zwyczaj wkładać prawą rękę za kamizelkę trzymając lewą szelkę, i obracał głowę nieco w bok spoglądając w próżnię.
— Słuchaj-no, Topinard, czy ty masz majątek?
— Nie, panie dyrektorze.
— Starasz się tedy o jakie lepsze miejsce? spytał dyrektor.
— Nie, proszę pana... odparł posługacz blednąc.
— Cóż u djabła! żona twoja jest przy lożach na pierwszem piętrze... Umiałem w niej uszanować mego upadłego poprzednika... Powierzyłem ci czyszczenie kinkietów, masz nadzór nad partycjami. To nie wszystko! bierzesz franka feu za robienie potworów i komenderowanie djabłami w sztukach w których jest piekło. To pozycja, której zazdroszczą ci wszyscy posługacze; masz zawistnych, mój przyjacielu, w teatrze, masz wrogów.
— Wrogów!... rzekł Topinard.
— Do tego masz troje dzieci, z których najstarsze grywa role dzieci po pół franka od spektaklu!...
— Panie dyrektorze...
— Pozwól mi mówić... krzyknął Gaudissart grzmiącym głosem. I ty w tem położeniu chcesz wylecieć z teatru...
— Panie dyrektorze...
— Chcesz się brać do interesów, maczać palce w sukcesjach!... Ależ, nieszczęśniku, zgniotą cię jak jajko! Cieszę się opieką Ekscelencji hrabiego Popinot, człowieka wielkiego rozumu i charakteru, którego król, w mądrości swojej, powołał do swej Rady... Ten mąż stanu, ten głęboki polityk (mówię o hrabi Popinot), ożenił swego najstarszego syna z córką prezydenta de Marville, jednej z najwyżej cenionych osobistości wysokiej judykatury, jednego ze świeczników naszego sądownictwa. Otóż, on jest spadkobiercą swego kuzyna Ponsa, byłego kapelmistrza, na którego pogrzebie byłeś dziś rano. Nie ganię ci, żeś oddał biedakowi tę ostatnią posługę... Ale straciłbyś miejsce, gdybyś się mieszał do spraw tego zacnego pana Schmucke, któremu jak najlepiej życzę, ale który znajdzie się w zatargu ze spadkobiercami... Że zaś ten Niemiec jest mi niczem, prezydent zaś i hrabia Popinot są mi bardzo czemś, radzę ci, abyś pozwolił godnemu Niemcowi samemu porać się ze swemi sprawami. Istnieje osobny Pan Bóg dla Niemców, a ty bardzobyś się źle wybrał, gdybyś chciał być sekretarzem tego Pana Boga! Mówię ci, zostań czem jesteś: posługaczem teatralnym!... to najlepsze co możesz zrobić.
— Rozumiem, panie dyrektorze, rzekł Topinard z bólem.
Schmucke, który spodziewał się ujrzeć nazajutrz poczciwego posługacza, jedyną istotę która opłakiwała Ponsa, stracił tedy opiekuna, którego los mu zesłał. Nazajutrz, biedny Niemiec, Obudziwszy się w próżnem mieszkaniu, uczuł grozę swojej straty. Wczoraj jeszcze i przedwczoraj, aparat śmierci wytworzył dokoła niego zamęt, ruch, który rozprasza nieco. Ale cisza, która następuje, skoro przyjaciel, ojciec, syn, ukochana żona, odejdą do grobu, zimna i martwa cisza owego nazajutrz po pogrzebie, ma w sobie coś lodowatego. Party niezwyciężoną siłą do pokoju Ponsa, biedny człowiek nie mógł znieść tego widoku, cofnął się, wrócił do jadalni, gdzie pani Sauvage podała mu śniadanie. Schmucke usiadł, ale nie mógł nic jeść. Naraz rozległ się dość energiczny dzwonek, i zjawili się trzej czarno ubrana ludzie, którym pani Cantinet i pani Sauvage usunęły się z drogi. Byli to najpierw pan Vitel, sędzia pokoju wraz ze swoim pisarzem, trzecim był Fraisier, chudy i cienki jeszcze bardziej niż zwykle, po doznanym ciosie formalnego testamentu, który niszczył potężną broń tak zuchwale przezeń skradzioną.
— Przychodzimy, proszę pana, rzekł łagodnie sędzia do Schmuckego, opieczętować wszystko...
Schmucke, dla którego słowa te brzmiały jak po chińsku, patrzał z wystraszoną miną na przybyszów.
— Przychodzimy na żądanie pana Fraisier, adwokata, pełnomocnika pana Camusot de Marville, spadkobiercy swego kuzyna, nieboszczyka pana Pons... dodał pisarz.
— Zbiory są w dużym salonie i w sypialni zmarłego, rzekł Fraisaer.
— A więc przejdźmy tam. — Przepraszam pana, niech pan nie przerywa śniadania, proszę, rzekł sędzia pokoju.
Wkroczenie tych trzech czarnych ludzi zmroziło strachem biednego Niemca.
— Ten pan, rzekł Fraisier zwracając na Schmuckego jadowite spojrzenie, którem magnetyzował swoje ofiary jak pająk muchę, ten pan który umiał się wystarać o testament rejentalny na swoją korzyść, musiał się chyba spodziewać pewnego oporu ze strony rodziny. Rodzina nie da się obedrzeć obcemu człowiekowi bez walki; toteż zobaczymy, panie, kto tu wygra: podstęp, szalbierstwo, czy rodzina!... Mamy prawo, jako naturalni spadkobiercy, żądać przyłożenia pieczęci i pieczęcie będą przyłożone. Będę czuwał nad tem, aby tego aktu ochronnego dopełniono z całą ścisłością, i będzie dopełniony.
Mój Posze, mój Posze, co ja tobie zawiniłem? rzekł prostoduszny Schmucke.
— Dużo o panu mówią w domu, rzekła Sauvage. Kiedy pan spał, przyszedł tutaj jakiś młokos, cały czarno ubrany, ot, żółtodziób, dependent pana Hannequin, i chciał koniecznie z panem mówić; ale że pan spał, zmęczony wczorajszym pogrzebem, powiedziałam mu, że pan podpisał pełnomocnictwo panu Villemot, dependentowi pana Tabareau, i że najlepiej będzie (jeżeli to w tym interesie), aby się udał do niego. „Doskonale, rzekł ten młokos, porozumiem się z nim. Przedstawimy testament prezydentowi i złożymy go w trybunale“. Poprosiłam go, aby nam przysłał jaknajprędzej pana Villemot. Bądź pan spokojny, drogi panie, rzekła Sauvage, znajdzie pan ludzi którzy cię obronią. Pan Villemot, to zuch, on z nimi pogada! Ja już się wściekłam na tę obrzydłą babę, tę Ciotową, co pozwala sobie sądzić swoich lokatorów; mówi, żeś pan wycyganił ten zapis ze szkodą prawych dziedziców, żeś pan zamknął pana Ponsa w pokoju, żeś go opętał, że to był skończony warjat... Alem utarła nosa jak się należy tej łotrzycy: „Jesteś pani łajdaczka, szelma! powiedziałam; pójdziesz pani przed sąd za wszystko coś nakradła tym panom...“ No i stuliła gębę.
— Proszę pana, rzekł pisarz wchodząc do Schmuckego, czy chce pan być obecny przy pieczętowaniu w pokoju nieboszczyka?
— Róbcie co chcecie! rzekł Schmucke, myślę, że chyba będę mógł umrzeć spokojnie?
— Zawsze ma się prawo umrzeć, rzekł pisarz śmiejąc się; sukcesje to nasz najlepszy interes. Ale rzadko zdarzyło mi się widzieć, aby generalny spadkobierca szedł za testatorem do grobu.
— Ja pójdę! rzekł Schmucke, który, po tylu ciosach, czuł nieznośny ból w sercu.
— A, jest pan Villemot! wykrzyknęła pani Sauvage.
— Panie Villemot, rzekł biedny Niemiec, niech pan mnie zastąpi...
— Jestem, rzekł dependent. Przychodzę panu oznajmić, że testament jest najzupełniej w porządku, i że będzie z pewnością zatwierdzony przez trybunał, który pana wprowadzi w posiadanie spadku. Będzie pan miał ładny majątek.
Ja, łatny majądeg! wykrzyknął Schmucke, w rozpaczy że go mogą pomówić o chciwość.
— Ale tymczasem, rzekła Sauvage, co on tu robi, ten sędzia pokoju ze swoją świecą i tasiemkami?
— A, przykłada pieczęcie... — Chodź pan, panie Schmucke, ma pan prawo być obecny.
Nie, ić ban zam...
— Ale poco pieczęcie, skoro pan Schmucke tu jest u siebie i skoro wszystko jest jego? rzekła Sauvage wykładając prawo sposobem kobiet, które operują kodeksem wedle swej fantazji.
— Nie jest u siebie, droga pani, ale u pana Ponsa; wszystko będzie niewątpliwie jego, ale, kiedy się jest spadkobiercą, nie można wejść w posiadanie przedmiotów stanowiących sukcesję inaczej niż przez akt legalnego upoważnienia. Akt ten wydaje trybunał. Otóż, jeżeli krewni wyzuci z sukcesji wolą testatora założą sprzeciw, wynika stąd proces... Że zaś nie wie się, komu sukcesja przypadnie, pieczętuje się wszystkie rzeczy wartościowe, rejenci zaś krewnych i spadkobiercy przystąpią w terminie określonym przez prawo do sporządzenia inwentarza. To cała rzecz.
Słysząc ten język po raz pierwszy w życiu, Schmucke stracił zupełnie głowę, osunął ją na poręcz, uczuł że mu tak ciąży, że niepodobna było mu jej udźwignąć. Villemot poszedł pomówić z pisarzem i z sędzią pokoju, poczem, z zimną krwią zawodowca, asystował pieczętowaniu. Czynność ta, o ile spadkobiercy są nieobecni, nie obywa się zwykle bez żartów, konceptów i uwag nad przedmiotami, które zamyka się w ten sposób aż do dnia działów. Wreszcie, czterej prawnicy zamknęli salon i wrócili do jadalni, dokąd pisarz przeniósł swoją kancelarję. Schmucke przyglądał się machinalnie tej czynności.
— Przejdźmy do tego pokoju, rzekł Fraisier wskazując pokój Schmuckego, którego drzwi wychodziły na jadalnię.
— Ależ to pokój pana! rzekła Sauvage zagradzając drogę prawnikom.
— Oto kontrakt najmu, rzekł ohydny Fraisier, znaleźliśmy go w papierach, opiewa nie na nazwiska Pons i Schmucke, ale wyłącznie na nazwisko Pons. Zresztą, rzekł otwierając drzwi do pokoju Schmuckego, patrz pan, panie sędzio, tu jest pełno obrazów.
— W samej rzeczy, rzekł sędzia pokoju, przyznając natychmiast rację Fraisierowi.
— Czekajcie panowie, rzekł Villemot. Czy sobie wyobrażacie, że możecie wyrzucić za drzwi generalnego spadkobiercę, którego tytułów dotąd nikt nie zaczepił?
— Owszem, owszem; my się sprzeciwiamy wydaniu spadku.
— Pod jakim pozorem?
— Dowiesz się o tem, mój chłopczyku! rzekł drwiąco Fraisier. Na razie, nie sprzeciwiamy się, aby spadkobierca zabrał sobie to, co, wedle jego oświadczenia, stanowi jego własność w tym pokoju; ale pokój będzie opieczętowany. A ten pan może iść sobie mieszkać gdzie mu się podoba.
— Nie, odparł Villemot, ten pan zostanie w swoim pokoju!...
— A to jak?
— Pozwę panów, rzekł Villemot, uzyskam wyrok, jesteśmy w połowie lokatorami tego mieszkania i nie wypędzicie nas... Weźcie obrazy, rozpoznajcie co należy do zmarłego a co do mego klijenta, ale mój klijent zostanie tutaj!
— Pójdę stąd! rzekł stary muzyk, który odzyskał energję słysząc ten okropny spór.
— Lepiej pan zrobisz! rzekł Fraisier. Oszczędzi pan sobie kosztów, bo nie wygrałbyś sprawy. Kontrakt najmu jest formalny...
— Kontrakt najmu! kontrakt! kontrakt! rzekł Villemot, to kwestja dobrej wiary...
— Nie da się jej udowodnić, jak w procesach kryminalnych, świadkami... Chcecie brnąć w ekspertów, w weryfikację, w wyrok tymczasowy i proces?
— Nie, nie! wykrzyknął Schmucke przerażony, wyprowadzam się, idę...
Schmucke prowadził życie filozofa, bezwiednego cynika, tak dalece potrzeby jego były uproszczone. Posiadał tylko dwie pary trzewików, parę butów, dwa garnitury, tuzin koszul, cztery kamizelki i wspaniałą fajkę, którą ofiarował mu Pons wraz z haftowanym kapciuchem. Wszedł do pokoju, zdjęty gorączką oburzenia, wziął wszystkie swoje rzeczy i złożył je na krześle.
— To wszystko jest moje!... rzekł z prostotą godną Cyncynnata; fortepian też jest mój.
— Fani Sauvage... rzekł Fraisier, weź pani kogoś do pomocy, wynieście ten fortepian do sieni!
— Za ostro pan idzie, rzekł Villemot do Fraisiera. Pan sędzia pokoju może zarządzić co uzna za stosowane; on ma rozstrzygający głos w tej sprawie.
— Są tu przedmioty wartościowe, rzekł pisarz wskazując pokój.
— Zresztą, zauważył sędzia, ten pan wyprowadza się dobrowolnie.
— Widział kto kiedy podobnego klijenta! rzekł Villemot oburzony, zwracając się przeciw Schmuckemu. Z pana kompletne ciepłe piwo!...
— Cóż znaczy gdzie człowiek umiera! rzekł Schmucke wychodząc. Ci ludzie mają twarze tygrysie... — Przyślę tu po swoje graty, dodał.
— Dokąd pan idzie?
— Gdzie Bóg zechce! odparł generalny spadkobierca ze wspaniałym gestem obojętności.
— Niech mi pan przyśle adres, rzekł Villemot.
— Idź za nim, szepnął Fraisier do ucha dependenta.
Pani Cantinet powierzono straż nad pieczęciami, a ze znalezionych pieniędzy przyznano jej zaliczkę w kwocie pięćdziesięciu franków.
— Dobrze idzie, rzekł Fraisier do pana Vitel, skoro Schmucke wyszedł. Jeżeli pan chce podać się do dymisji na moją rzecz, niech się pan uda do pani prezydentowej de Marville, porozumie się pan z nią...
— Znaleźliście człowieka jak masło! rzekł sędzia wskazując Schmuckego, który po raz ostatni spoglądał z dziedzińca w okna.
— Tak, sprawa murowana! odparł Fraisier. Może pan wydać bez obawy wnuczkę za doktora Poulain, zostanie naczelnym lekarzem Instytutu ociemniałych.
— Zobaczymy! Do widzenia, panie Fraisier, rzekł sędzia pokoju z przyjacielską poufałością.
— Zdolny człowiek, rzekł pisarz, hultaj daleko zajdzie!
Była jedenasta; Niemiec udał się machinalnie drogą którą odbywał z Ponsem. Myślał o nim, widział go bezustanku, miał uczucie że go ma obok siebie. Tak zaszedł przed teatr, skąd wychodził właśnie życzliwy Topinard; dokończył czyszczenia kinkietów, wciąż dumając o tyranji swego dyrektora.
— A! Bóg mi cię zsyła! wykrzyknął Schmucke zatrzymując biednego posługacza. Topinard, masz ty mieszkanie?...
— Tak, proszę pana.
— I gospodarstwo?
— Tak, proszę pana.
— Czy chcesz mi dać mieszkanie i życie? Och! zapłacę dobrze, mam dziewięćset franków renty... zresztą nie długo pożyję... Nie będę ci zawadzał... Jem wszystko... Jedyna moja namiętność to fajka... A że ty jeden opłakiwałeś Ponsa wraz ze mną, kocham cię!
— Zrobiłbym to z przyjemnością, proszę pana, ale niech pan sobie wyobrazi, że pan Gaudissart dał mi porządne wcieranie...
Fdzieranie?
— Niby znaczy, że zmył mi głowę.
Smył kłofę?
— Połajał mnie, że się zajmuję pańskiemi sprawami... Gdyby pan tedy zamieszkał u mnie, to chyba w wielkiej tajemnicy! Ale wątpię, aby pan został długo; pan nie wie co to jest dom biedaka takiego jak ja...
— Wolę raczej biedny dom człowieka z sercem, człowieka który żałował Ponsa, niż pałace ludzi o twarzach tygrysów. Widziałem dziś u Ponsa tygrysy, które pożrą wszystko!...
— Chodźmy, rzekł posługacz, zobaczy pan... ale... Ostatecznie, jest komórka na strychu... Poradzimy się żony.
Schmucke udał się jak baran za Topinardem który go zaprowadził w jedno z owych miejsc, które możnaby mazwać rakiem Paryża. Ta ohyda zwie się Cité-Bordin. Jestto wąski przesmyk między dwoma szeregami domów budowanych na spekulację; pasaż ten wychodzi na ulicę Bondy, w miejscu gdzie ulicę tę zacienia olbrzyma gmach teatru Porte-Saint-Martin, — jedna z brodawek Paryża. Pasaż ten, znajdujący się poniżej poziomu ulicy, biegnie pochyło w stronę ulicy Mathurins-du-Temple. Cité-Bordin kończy się przecznicą, która tworzy niby poprzeczne ramię litery T. Te dwie uliczki liczą jakieś trzydzieści domów sześcio lub siedmiopiętrowych, których podwórza i wogóle wszystkie mieszkania zawierają magazyny, pracownie, fabryki wszelkiego rodzaju. Sporządza się tam meble, szyje kostjumy teatralne, obrabia się miedź, szkło, maluje się porcelanę, słowem wszystkie fantazyjne „artykuły paryskie“. Pasaż ten, brudny i produkcyjny jak sam handel, wciąż pełen przechodniów, wozów, wózków, ma wygląd odpychający, ludność zaś, która się tam mrowi, jest w harmonji z otoczeniem. Jestto ludność fabryczna, inteligentna w rękodziełach, ale wyczerpująca swą inteligencję w tym zakresie. Topinard osiedlił się w tej przemysłowej dzielnicy dla jej taniości. Mieszkał w drugim domu od wejścia, po lewej. Okna mieszkania, na szóstem piętrze, wychodziły na te ogrody, które istnieją jeszcze i należą do kilku wspaniałych pałaców przy ulicy Bondy.
Siedziba Topinardów składała się z dwóch pokoi i kuchni. W pierwszym pokoju były dzieci; stały tam dwa proste drewniane łóżeczka i kołyska. Drugi pokój był sypialnią Topinardów. Jadało się w kuchni. Nad mieszkaniem była izdebka na strychu na sześć stóp wysoka, z małem okienkiem pod cynkowym dachem. Wchodziło się tam po drewnianych schodkach, podobniejszych do drabiny niż do schodów. Izdebka ta, nazwana „dla służby“, pozwalała mienić mieszkanie Topinard ów apartamentem i wyciągnąć zeń czterysta franków komornego. U wejścia, dla osłonięcia kuchni, znajdował się maleńki przedpokoik, utworzony przez troje drzwi: wchodowe, kuchenne i od pokoju. Te trzy izdebki, o podłodze z cegły, obite tanim i szpetnym papierem, ozdobione nędznym kominkiem, służyły za mieszkanie pięciorgu osób, w tem troje dzieci. Toteż łatwo było widzieć głębokie szramy, jakie zadawały ścianom dzieci, jak wysoko mogły sięgnąć ręką. Bogacze nie mogliby sobie wyobrazić prostoty sprzętu kuchennego: kociołek, ruszt, garnek, parę rondli i patelnia. Fajansowe naczynia warte były może dwanaście franków. Stół służył zarazem za kuchenny i za jadalny. Umeblowanie składało się z dwóch krzeseł i dwóch zydlów. Pod piecem, w koszu, był zapas węgla i drzewa; w kącie balja, w której prało się, często w jedną noc, bieliznę całej rodziny. W pokoju gdzie spały dzieci, rozciągnięto sznury do suszenia bielizny; ściany upstrzone były afiszami oraz rycinami z dzienników i prospektów. Rzecz jasna, że najstarszy z Topiniardziątek, którego książki szkolne widać było w kącie, miał dozór nad domem od szóstej wieczór, kiedy rodzice pełnili służbę w teatrze. W wielu ubogich rodzinach, sześcio lub siedmioletnie dziecko pełni rolę matki dla sióstr i braci.
Można poznać z tego szkicu, że Topinardowie byli — wedle uświęconego wyrażenia — biedni ale uczciwi. Topinard miał czterdziestkę, żona zaś, ex-chórzystka, kochanka (tak mówiono) zbankrutowanego dyrektora po którym nastąpił Gaudissart, mogła mieć lat trzydzieści. Lolota była dawniej ładna, ale niepowodzenia poprzedniej dyrekcji tak się na niej odbiły, że była zmuszona zawrzeć z Topinardem małżeństwo teatralne. Nie wątpiła, iż, skoro się znajdzie w domu stopięćdziesiąt uciułanych franków, Topinard dopełni wobec prawa swoich przysiąg, choćby tylko przez wzgląd na dzieci które uwielbiał. Rano, w wolnych chwilach, pani Topinard szyła dla magazynu teatralnego. Dzielni ci pracownicy zarabiali nadludzkim wysiłkiem dziewięćset franków rocznie.
— Jeszcze jedno piętro! powtarzał od trzeciego piętra Topinard Schmuckemu, który nie wiedział nawet czy idzie w dół czy w górę, pogrążony w swoim smutku.
W chwili gdy posługacz, odziany w białą płócienną bluzę jak wszyscy posługacze, otworzył drzwi, dał się słyszeć głos pani Topinard wołającej:
— Cicho, dzieci, cicho! tatuś idzie!
Że zaś dzieci widocznie robiły z ojcem co chciały, starszy dalej komenderował wojskiem siedząc na kiju od miotły, drugi dął w blaszaną trąbkę, najmłodszy zaś podążał jak umiał za korpusem armji. Matka szyła kostjum teatralny.
— Cicho! krzyknął Topinard wielkim głosem, bo walę! — Zawsze im trzeba tak mówić, dodał szeptem do Schmuckego. Moja duszko, rzekł do kobiety, oto pan Schmucke, przyjaciel biednego pana Pons; nie wie gdzie się podziać i chciałby zamieszkać u nas. Ostrzegałem go, że nie mamy pałaców, że mieszkamy na szóstem piętrze i możemy mu ofiarować tylko izdebkę ma poddaszu... obstaje przy strojem.
Schmucke usiadł na krześle które mu podała kobieta, dzieci zaś, onieśmielone przybyciem obcego, skupiły się w gromadkę z ową głęboką, niemą i krótką uwagą, która właściwa jest dzieciom, nawykłym, jak psy, oceniać ludzi raczej węchem niż myślą. Schmucke przyglądał się ładnej grupie, w której wyróżniała się pięcioletnia dziewczynka ze wspaniałymi blond włosami, ta właśnie która dęła w trąbkę.
— Wygląda na małą Niemeczkę! rzekł Schmucke przyzywając ją gestem.
— Będzie tam panu bardzo źle, rzekła Topinardowa; gdybym nie musiała być blisko dzieci, ofiarowałabym panu masz pokój.
Otworzyła drzwi i wprowadziła Schmuckego. Ten pokój, to był cały przepych domu. Mahoniowe łóżko strojne było w niebieskie perkalowe firanki z białą frendzlą. Komoda, sekretarzyk, krzesła, choć mahoniowe były czysto utrzymane. Na kominku zegar i świeczniki, zapewne dar zbankrutowanego dyrektora, którego portret, ohydny portret roboty Piotra Grassou, znajdował się nad komodą. Toteż dzieci, którym wstęp do tego pokoju był wzbroniony, próbowały zapuścić ciekawe spojrzenia.
— Tuby panu było dobrze, rzekła kobieta.
— Nie, nie, odparł Schmucke. Niedługo mi już żyć na świecie, chcę tylko kącika aby umrzeć.
Zaniknąwszy drzwi od pokoju, weszli na poddasze, gdzie znalazłszy się Schmucke wykrzyknął:
— To coś dla mnie!... Nim zamieszkałem z Ponsem, nigdy ni nie miał lepszego mieszkania.
— W takim razie, trzeba tylko kupić żelazne łóżko, dwa materace, poduszkę, dwa krzesła i stół. Od tego się jeszcze nie zginie... wraz z miednicą, dzbankiem i dywanikiem przed łóżko, to może kosztować z jakich stopięćdziesiąt franków.
Wszystko ułożono. Brak było tylko stupięćdziesięciu franków. Znajdując się o dwa kroki od teatru, Schmucke pomyślał oczywiście o tem alby poprosić dyrektora o swoją gażę: wiedział że u nowych przyjaciół bieda aż piszczy... Poszedł natychmiast do teatru i zastał Gaudissarta. Dyrektor przyjął Schmuckego z ową wymuszoną nieco grzecznością, jaką okazywał artystom, i zdziwił się, gdy Schmucke poprosił go o miesięczną gażę. Mimo to, po sprawdzeniu, żądanie okazało się słuszne.
— Tam do licha, mój zuchu! rzekł dyrektor, Niemcy umieją zawsze dobrze liczyć, nawet we łzach. Myślałem, że pana wzruszy trochę gratyfikacja tysiąca franków! całoroczna pensja, którą panu przesłałem, i że to warte było bodaj pokwitowania!
— Nic nie dostaliśmy, odparł zacny Niemiec; a jeśli przychodzę do pana, to dlatego, że jestem na bruku i bez grosza... Komu pan wręczył gratyfikację?
— Waszej odźwiernej!
— Pani Cibot! wykrzyknął muzyk. Toż ona zabiła Ponsa, okradła go, sprzedała... Chciała spalić jego testament... To łotrzyca! potwór!
— Ależ, drogi panie, jakim cudem pan jest bez grosza, na bruku, bez dachu, będąc, mocą testamentu, generalnym spadkobiercą! To się nie trzyma kupy, jak to mówią.
— Wyrzucono mnie za drzwi. Jestem cudzoziemiec, nie znam praw...
— Biedny człowiek! pomyślał Gaudissart, widząc przypuszczalny koniec nierównej walki. — Słuchaj pan, wiesz pan coś powinien zrobić?
— Mam pełnomocnika.
— A więc, ułóż się zaraz, z sukcesorami; dostaniesz od nich jakąś sumkę i dożywocie, i będziesz żył spokojnie...
— Niczego więcej nie pragnę! odparł Schmucke.
— No to zdaj się pan na mnie, ułożymy to, rzekł Gaudissart, któremu w wilję Fraisier opowiedział swój plan.
Gaudissart pomyślał, że może sobie zaskarbić łaski młodej wicehrabiny i jej matki kończąc polubownie tę brudną sprawę, i że kiedyś (tak sobie obiecywał) zostanie conajmniej Radcą Stanu.
Taję banu ubofasznienie...
— Doskonale! Przedewszystkiem, masz pan, rzekł Napoleon teatrzyków bulwarowych, oto trzysta franków...
Wyjął z sakiewki piętnaście ludwików i wręczył je artyście.
To pańskie, to pensja za pół roku z góry; gdybyś pan opuścił teatr, zwrócisz mi ją. Policzmyż! ileż wydajesz na rok? czego ci trzeba aby żyć szczęśliwie? Nie żałuj sobie, Oblicz sobie życie Sardanapla!...
— Trzeba mi tylko jednego ubrania na zimę i jednego na lato.
— Trzysta franków! rzekł Gaudissart.
— Trzewiki, cztery pary...
— Sześćdziesiąt franków.
Bońdżochy...
— Tuzin! trzydzieści sześć franków.
— Sześć koszul.
— Sześć koszul perkalowych, dwadzieścia cztery franki; tyleż płóciennych, czterdzieści ośm franków: razem siedmdziesiąt dwa. Doszliśmy do czterystu sześćdziesięciu ośmiu, powiedzmy pięćset z krawatkami i chustkami do nosa, sto franków pranie... sześćset! Pozatem, ile panu trzeba na życie?... trzy firanki dziennie!
— Nie, to za dużo?...
— Prawda, zapomnieliśmy o kapeluszach... Razem, tysiąc pięćset franków i pięćset na mieszkanie, dwa tysiące. Chce pan, abym panu uzyskał dwa tysiące dożywocia... zupełnie pewne?
— A tytoń?
— Dwa tysiące czterysta franków!... Haha! ojczulku! nazywasz to pan tytoń!... Będziesz miał i tytoń. Zatem dwa tysiące czterysta franków dożywocia...
— To nie wszystko; chcę mieć coś gotówką.
— Na szpilki!... rozumiem! O, ci Niemcy! udaje to naiwnych! stary filut!... pomyślał Gaudissard. — Ileż pan chcesz? ale już nic więcej?
— Muszę spłacić święty dług.
— Dług! myślał Gaudissart; cóż za szelma! gorszy od młodego utracjusza! wymyśli jakieś weksle! Trzeba z tem skończyć! ten Fraisier nie ma szerokiej ręki. Co za dług, mój zuchu? gadaj!...
— Jeden tylko człowiek płakał po Ponsie wraz ze mną... Ma śliczną córeczkę, ze wspaniałemu włosami... Zdawało mi się przed chwilą, że widzę ducha moich drogich Niemiec, których nigdy nie powinienem był opuszczać... Paryż nie dobry jest dla Niemców, żartują tu sobie z nich... rzekł potrząsając głową jak człowiek który mniema że jasno czyta w sprawach tego świata.
— Oszalał! powiedział sobie Gaudissart.
I, zdjęty współczuciem dla nieboraka, dyrektor uczuł pod powieką łzę.
— A, pan mnie rozumie, panie dyrektorze! Otóż, ten człowiek z małą córeczką, to Topinard, ten co usługuje w orkiestrze i zapala lampy. Pons lubił go i pomagał mu, on jeden szedł za trumną do kościoła, na cmentarzu... Chcę trzy tysiące dla niego, a trzy tysiące dla jego córeczki.
— Zacny człowiek!... pomyślał Gaudissart.
Twardego parwenjusza wzruszyła ta szlachetność i wdzięczność za rzecz, która w oczach świata jest niczem, a która, w oczach tego baranka bożego, ważyła, jak owa szklanka wody u Bossueta, więcej niż podboje zdobywców. Pod swą próżnością, pod brutalną żądzą wybicia się i dorównania swemu przyjacielowi, hrabiemu Popinot, Gaudissart krył dobre serce, poczciwą naturę. Odwołał tedy swoje lekkomyślne sądy o Schmuckem i przeszedł na jego stronę.
— Dostanie pan to wszystko! ale zrobię coś więcej, mój drogi Schmucke. Topinard jest uczciwy człowiek...
— Tak, widziałem go przed chwilą w jego ubogim domu, gdzie żyje szczęśliwy wraz z dziećmi...
— Dam mu miejsce kasjera, bo stary Baudrand odchodzi...
— Och, niech panu Bóg błogosławi! wykrzyknął Schmucke.
— A więc, mój dobry i zacny panie, niech pan przyjdzie dziś o czwartej do rejenta Berthier; wszystko będzie gotowe i będziesz pan zabezpieczony do końca życia... Dostaniesz sześć tysięcy franków i będziesz robił przy Garangeocie to co robiłeś przy Ponsie.
— Nie! odparł Schmucke, ja nie będę żył!... Nie mam serca do niczego... czuję że koniec ze mną...
— Biedny baran! pomyślał Gaudissart żegnając się z Niemcem. Ale cóż! Ostatecznie, trzeba jeść kotlety. I, jak powiada boski Beranger: „Biedne barany, zawsze strzyc was będą!“.
Zanucił tę opinję polityczną, aby odpędzić wzruszenie.
— Powóz! zawołał na woźnego.
Zeszedł i krzyknął stangretowi:
— Ulica Hanowerska!
Człowiek ambitny odżył w całej pełni! widział przed sobą Radę Stanu.
W tej chwili, Schmucke kupował kwiaty i, prawie wesół, przyniósł je wraz z ciastkami małym Topinard.
Bżynożę dziazdga!... rzekł z uśmiechem.
Był to pierwszy uśmiech, jaki pojawił się na jego ustach od trzech miesięcy, a każdy ktoby ujrzał ten uśmiech, zadrżałby.
— Daję je pod jednym warunkiem.
— Za dobry pan jest, rzekła matka.
— Dziewczynka uściska mnie i zaplecie kwiaty we włosy, jak robią dziewczynki w Niemczech.
— Olesiu, dziecko, zrób wszystko co pan każe... rzekła matka przybierając surową minę.
Nie łaj bani mojej małej Niemedżgi!... wykrzyknął Schmucke, który widział swoje ukochane Niemcy w tej dziewczynce.
— Jedzie cały kram na plecach trzech posłańców!... rzekł Topinard wchodząc.
— Mój przyjacielu, rzekł Niemiec, oto dwieście franków na pokrycie wszystkiego... Ale ty masz bardzo miłą kobietkę, ożenisz się z nią, nieprawdaż? Daję wam tysiąc talarów... Mała dostanie w posagu też tysiąc talarów, które złożycie na jej imię. I nie będziesz już posługaczem... zostajesz kasjerem...
— Ja! na miejsce starego Baudraud?
— Tak.
— Kto panu to powiedział?
— Pan Gaudissart!
— Och! to można oszaleć z radości!... Słyszysz, Rozalko, ależ będą pyskować w teatrze!... Ale to niemożliwe, dodał.
— Nasz dobroczyńca nie może mieszkać na strychu.
— Ba! na tych kilka dni, które mam do życia! rzekł Schmucke, to zupełnie wystarczy!... Bądźcie zdrowa! idę na cmentarz... zobaczyć co tam zrobili z Ponsem i zamówić kwiaty na jego grób.
Pani Camusot de Marville przechodziła gorące chwile. Fraisier radził u niej z Godeschalem i Berthierem. Rejent Berthier i adwokat Godeschal uważali testament sporządzony przez dwóch rejentów w obecności dwóch świadków za niezłomny, zwłaszcza w tej jasnej formie w jaki rejent Hannequin go ułożył.
Zdaniem uczciwego Godeschala, w razie gdyby obecny doradca zdołał oszukać Schmuckego, zawsze w końcu ktoś go oświeci, choćby któryś z owych adwokatów, którzy, chcąc się odznaczyć, puszczają się na szlachetność. Obaj prawnicy, żegnając się z prezydentową, radzili mieć się na baczności przed Fraisierem, co do którego oczywiście zebrali informacje. W tej chwili, Fraisier, wróciwszy z aktu przykładania pieczęci, redagował skargę w gabinecie prezydenta, gdzie pani de Marville posadziła go za radą dwóch prawników. Ci, uważając sprawę za zbyt brudną, aby prezydent sądu — jak mówili — mógł w niej maczać palce, chcieli wyrazić pani de Maxville swą opinję bez udziału Fraisiera.
— I cóż, proszę pani, gdzie są ci panowie? spytał były adwokat z Mantes.
— Poszli!... radząc mi, abym zaniechała sprawy! odparła pani de Marville.
— Zaniechać! rzekł Fraisier z powściąganą wściekłością. Niech pani posłucha...
I odczytał następujący akt:
„Na żądanie (opuszczam formuły wstępne):
„Zważywszy, że do rąk pana prezydenta trybunału pierwszej instancji złożono testament przyjęty przez pp. Hannequin i Grottat, rejentów w Paryżu, działających w obecności świadków, imćpanów Brunnera i Schwaba, cudzoziemców zamieszkałych w Paryżu, którym-to testamentem nieboszczyk Pons rozporządził swojem mieniem, ze szkodą powoda, swego naturalnego i prawego spadkobiercy, na rzecz imćpana Schmucke, Niemca;
„Zważywszy, że powód podejmuje się dowieść, iż testament jest dziełem niecnego wymuszenia oraz owocem zabiegów potępionych prawem; że wybitne osoby zaświadczą, iż zamiarem testatora było zostawić swój majątek pannie Cecylji, córce powoda, pana de Marville; i że testament, którego unieważnienia powód się domaga, został wyłudzony z testatora, gdy ten był w stanie zupełnej niepoczytalności;
„Zważywszy że imć Schmucke, celem uzyskania generalnego zapisu, trzymał testatora w odosobnieniu, nie dopuszczał rodziny do łoża chorego, i że, osiągnąwszy to, dopuścił się aktów jawnej niewdzięczności, które przejęły zgorszeniem cały dom i sąsiedztwo, zebrane tam przypadkowo celem oddania ostatniej posługi odźwiernemu domu gdzie zmarł testator;
„Zważywszy, że fakty jeszcze donioślejsze, na które powód szuka dowodów, będą przedstawione pp. sędziom trybunału;
„Ja, podpisany woźny, etc., etc., w imieniu powoda pozwałem imć Schmuckego, aby stawił się przed pp. sędziami pierwszej Izby trybunału, dla usłyszenia iż testament przyjęty przez pp. Hannequin i Crottat, jako będący dziełem oczywistego wyłudzenia, będzie uważany za nieważny i niebyły; nadto w imieniu tegoż powoda zaprotestowałem przeciw charakterowi i prawom generalnego spadkobiercy jakie uzurpował sobie imć Schmucke, z uwagi iż powód sprzeciwia się (jak w istocie sprzeciwia się swojem podaniem datowanem dzisiejszą datą i doręczonem panu Prezydentowi) wydaniu spadku w posiadanie rzeczonego Schmuckego. Temuż doręczyłem kopję pozwu, którego koszta wynoszą“...
— Znam Schmuckego, pani prezydentowo: gdy przeczyta ten pasztet, zgodzi się na układy. Poradzi się pana Tabareau, Tabareau powie mu, aby przyjął nasze propozycje! GCzy da pani tysiąc talarów dożywocia?
— Oczywiście, radabym już płacić pierwszą ratę!
— Do trzech dni będzie zrobione... Pozew ten spadnie nań w pierwszej chwili boleści, bo on żałuje Ponsa, biedaczysko. Wziął tę stratę bardzo serjo.
— Czy pozew może być cofnięty?
— Oczywiście, pani, zawsze można się zrzec skargi.
— W takim razie, rzekła pani Camusot, niech pan działa!... próbujmy! Tak, kupno, które mi pan naraił, warte jest tego! Przygotowałam już zresztą dymisję Vitela, ale musi pan zapłacić Vitelowi sześćdziesiąt tysięcy z likwidacji po Ponsie... zatem, widzi pan. że trzeba zwyciężyć...
— Ma pani jego dymisję?
— Tak; Vitel zaufał panu de Marville...
— Pani prezydentowo, uwolniłem już panią od sześćdziesięciu tysięcy franków, które liczyłem że trzeba będzie dać ohydnej odźwiernej, tej Cibot. Ale obstaję wciąż przy dystrybucji dla pani Sauvage i przy nominacji mego przyjaciela Poulain na lekarza Ociemniałych.
— Rozumie się, wszystko już ułożone.
— A więc, rzecz załatwiona. Wszyscy są w tej sprawie za państwem, nawet dyrektor Gaudissart, u którego byłem wczoraj i który przyrzekł mi zmiażdżyć Topinarda, gdyby nam próbował bruździć.
— Och, wiem, Gaudissart jest całkowicie oddany Popinotom!
Fraisier wyszedł. Nieszczęściem, nie spotkał Gaudissart a i fatalny pozew wysłano natychmiast.
Wszyscy ludzie chciwi zrozumieją — zarówno jak ludzie uczciwi potępią — radość prezydentowej, skoro, w dwadzieścia minut po Fraisierze, Gaudissart przyszedł jej opowiedzieć swą rozmowę z biednym Schmucke. Prezydentowa pochwaliła wszystko, wdzięczna dyrektorowi teatru, że usunął wszystkie skrupuły swą uwagą, jej zdaniem pełną słuszności.
— Pani prezydentowo, rzekł Gaudissart, idąc tutaj, myślałem właśnie że ten nieborak nie wiedziałby co począć ze swym majątkiem. To człowiek patrjarchalnej prostoty! Ot, uczciwe Niemczysko, takie że tylko go wypchać i wstawić pod klosz jak woskowego Jezuska!... Do tego stopnia, iż, mojem zdaniem, już z temi dwoma tysiącami pięćset franków nie będzie wiedział co począć; wepchnie go pani w rozpustę...
— To bardzo szlachetna myśl, rzekła prezydentowa, aby zapewnić los temu staruszkowi, który tak opłakuje naszego kuzyna. Co do mnie, boleję nad drobnem nieporozumieniem, które nas poróżniło z Ponsem; gdyby się był zjawił, wszystko bylibyśmy mu odpuścili. Niech pan sobie wyobrazi, mojemu mężowi brakuje go. Pan de Marville był w rozpaczy, że go nie zawiadomiono o śmierci; dla niego rodzima to świętość, byłby poszedł na eksportację, do kościoła, na cmentarz, ja sama byłabym poszła na mszę...
— A więc, łaskawa pani prezydentowo, rzekł Gaudissart, niech pani każe przygotować akt; o czwartej przyjdę z Niemcem... Raczy mnie pani polecić życzliwości swej uroczej córki; niechaj powie memu dostojnemu przyjacielowi, swemu zacnemu i kochanemu ojcu, wielkiemu mężowi Stanu, jak bardzo jestem oddany całemu jego domowi i jak pragnąłbym zachować jego szacowne względy. Zawdzięczam życie jego wujowi, sędziemu Popinot, a jemu zawdzięczam los... Z rąk pani i jej córki chciałbym posiąść owo poważanie, jakie posiadają ludzie na wysokiem stanowisku. Pragnę opuścić teatr, zostać człowiekiem serjo.
— Jest pan nim, odrzekła prezydentowa.
— Urocza! odparł Gaudissart, całując suchą rękę pani de Marville.
O czwartej, w gabinecie rejenta Berthier, zebrali się: przedewszystkiem Fraisier, autor ugody, dalej Tabareau pełnomocnik Schmuckego, wreszcie sam Schmucke przyprowadzony przez Gaudisaarta. Fraisier nie omieszkał umieścić na biurku rejenta, przed oczami Niemca, żądanych sześciu tysięcy franków w biletach bankowych, oraz sześciuset franków, pierwszej raty dożywocia; tak że Niemiec, zdumiony widokiem tylu pieniędzy, nie zwracał najmniejszej uwagi na to co mu czytano. Nieborak, zdybany przez Gaudiesarta za powrotem z cmentarza gdzie rozmawiał z Ponsem i przyrzekł doń podążyć, czuł zamęt w głowie, już osłabionej tyloma wstrząśnieniami. Nie słuchał tedy wstępu do aktu, w którym przedstawiono go jako działającego wspólnie z panem Tabareau, komornikiem, swoim pełnomocnikiem i doradcą, i gdzie wspominano racje procesu wytoczonego przez prezydenta w interesie córki. Niemiec odgrywał tu smutną rolę, gdyż, podpisując akt, przyznawał słuszność potwornym oskarżeniom Fraisiera; ale był tak rad że widzi pieniądze dla rodziny Topinard i tak szczęśliwy że może uczynić bogatym, wedle swych skromnych pojęć, jedynego człowieka który kochał Ponsa, że nie słyszał ani słowa z tej ugody w sprawie procesu. W połowie aktu, dependent wszedł do gabinetu.
— Proszę pana, rzekł do pryncypała, przeszedł ktoś, kto się chce widzieć z panem Schmucke.
Na gest Fraisiera, rejent wzruszył ramionami.
— Niech pan nam nigdy nie przeszkadza, kiedy się podpisuje akt... Czy to pan, czy człowiek? może wierzyciel?...
Dependent wrócił i rzekł:
— Chce koniecznie mówić z panem Schmucke.
— Nazywa się?
— Nazywa się Topinard.
Idę. Podpisz pan bez obawy, rzekł Gaudissart do Schmuckago. Kończcie panowie, ja się dowiem czego on chce.
Gaudissart zrozumiał Fraisiera, obaj wietrzyli niebezpieczeństwo.
— Czego ty tu szukasz? rzekł dyrektor do posługacza. Nie chcesz zostać kasjerem? Pierwsza zaleta kasjera to dyskrecja.
— Panie dyrektorze...
— Idźże do swoich spraw, nigdy nie dojdziesz do niczego, jeśli się będziesz mieszał do cudzych.
— Proszę pana, nie mógłbym jeść chleba, którego każdy kęs dławiłby mnie w gardle!...
— Panie Schmucke! wołał.
Schmucke, który już podpisał i trzymał pieniądze w ręku, przyszedł na głos Topinarda.
To dla małej Niemedżgi i tla fas...
— Och, drogi panie Schmucke, daje pan majątek potworom, ludziom którzy chcą panu wydrzeć honor. Zaniosłem to do zacnego człowieka, adwokata który zna tego Fraisiera; powiedział, że pan powinien skarać tyle nikczemności podejmując proces, i że oni się cofną... Niech pan czyta...
I niebaczny przyjaciel podał pozew przesłany Schmuckemu na nowe mieszkanie. Schmucke wziął papier, przeczytał; widząc jak go potraktowano, a nie rozumiejąc się na elegancjach prawniczych, uczuł śmiertelny cios. To ziarnko żwiru uwięzło mu w sercu. Osunął się w ramiona Topinarda, stali w tej chwili w bramie domu rejenta. Przejeżdżała dorożka, Topinard wsadził do niej biednego Niemca, który odczuwał bóle towarzyszące uderzeniu na mózg. Ćmiło mu się w oczach, ale muzyk miał jeszcze siłę podać pieniądze Topinardowi. Schmucke przetrzymał ten pierwszy atak, ale nie odzyskał przytomności, czynił tylko bezwiedne gesty, nic nie jadł. Umarł w dziesięć dni, nie skarżąc się, bo już nie mówił. Pielęgnowała go pani Topinard, pochowano go skromnie obok Ponsa, dzięki staraniom Topinarda, jedynego człowieka który szedł za trumną tego syna Niemiec.
Fraisier, mianowany sędzią pokoju, żyje blisko z domem państwa de Marville, ceniony przez prezydentową, która nie dała mu się żenić z taką Tabareau; przyrzeka znaleźć coś o wiele lepszego temu zręcznemu człowiekowi, któremu, jak twierdzi, zawdzięcza nietylko nabycie łąk przylegających do Marville wraz z dworkiem, ale i mandat prezydenta, który został posłem przy powszechnych wyborach r. 1846.
Wszyscy zapragną z pewnością dowiedzieć się, co się stało z bohaterką tej historji, niestety aż nazbyt prawdziwej w szczegółach, a która, zestawiona z poprzednią powieścią[26], swą bliźniaczką, dowodzi, że największą siłą społeczną jest charakter. Zgadnijcie, o amatorowie, znawcy i handlarze, że mowa o kolekcji Ponsa! wystarczy wam posłuchać rozmowy toczącej się u hrabiego Popinot, który przed kilku dniami pokazywał paru cudzoziemcom swoje wspaniałe zbiory.
— Panie hrabio, mówił zagraniczny dostojnik, pan ma prawdziwe skarby!
— Och, milordzie, rzekł skromnie hrabia Popinot, co się tyczy obrazów, nikt, nie mówię w Paryżu ale w Europie, nie może sobie pochlebiać aby mógł współzawodniczyć z człowiekiem zupełnie nieznanym, Żydem zwącym się Magus, starym manjakiem, głową obrazomanów. Człowiek ten zebrał jakieś stokilkanaście płócien, zdolnych zniechęcić do kolekcjonerstwa. Francja powinnaby poświęcić siedem czy osiem miljonów i nabyć tę galerję po śmierci bogacza... Co się tyczy osobliwości, zbiór mój posiada, może nie bez słuszności, pewien rozgłos...
— Ale w jaki sposób człowiek tak zajęty jak pan, który początki swego majątku zdobył tak uczciwie w handlu?...
— Materjałów apetcznych, dokończył Popinot; mógł dojść do znawstwa?...
— Nie, odparł cudzoziemiec; ale skąd pan znajduje czas na szukanie? Osobliwości nie przychodzą do pana same...
— Ojciec miał już, rzekła wicehrabina Popinot, zawiązek kolekcji, lubił sztukę, piękne dzieła rąk ludzkich: ale większa część tych bogactw pochodzi odemnie!
— Od pani!... Taka młoda! i już takie nałogi!... rzekł książę rosyjski.
Rosjanie mają tak rozwinięty zmysł naśladowczy, że wszystkie choroby znajdują w nich odzew. Kolekcjonerstwo szaleje w Petersburgu, wskutek zaś szerokości gestu właściwej temu narodowi, Rosjanie tak podbili cenę artykułu (jak mówi Remonencq), że niedługo zbieranie stanie się niemożliwe. Ten książę był w Paryżu jedynie dla swej kolekcji.
— Nie, książę, rzekła wicehrabina, skarb ten dostał mi się w spadku po krewnym, który mnie bardzo kochał i który strawił czterdzieści z górą lat, od 1805, na zbieraniu we wszystkich krajach, zwłaszcza we Włoszech, tych arcydzieł...
— Jak się nazywał? spytał Anglik.
— Pons! odparł prezydent Camusot.
— Był to uroczy człowiek, wtrąciła prezydentowa swoim spieszczonym głosikiem, dowcipny, oryginalny, przytem najzacniejsze serce. Ten wachlarz, który podziwiasz, milordzie, a który należał do pani de Pompadour, Pons wręczył mi pewnego dnia z uroczem słówkiem, którego pozwoli mi pan nie powtórzyć.
I spojrzała na córkę.
— Pani wicehrabino, rzekł rosyjski książę, niech nam pani powie to słówko.
— Słówko warte jest wachlarza!... odparła wicehrabina, która frazes ten powtarzała stereotypowo. Pons powiedział mamie, że czas już, aby to, co było w rękach występku, dostało się w ręce cnoty.
Milord spojrzał na panią Camusot de Marville z miną powątpiewania, niezmiennie pochlebną dla kobiety tak zasuszonej.
— Kilka razy w tygodniu bywał u nas na obiedzie, odparła, tak nas kochał! myśmy go umieli cenić, a artyści lubią tych, którzy smakują w ich rozmowie i dowcipie. Mój mąż był zresztą jedynym jego krewnym. I, kiedy ton spadek przypadł panu de Marville, który go się zupełnie nie spodziewał, hrabia Popinot wolał wszystko zakupić ryczałtem niż puszczać ten zbiór na licytację; a i my woleliśmy sprzedać w ten sposób, bo takby nam było przykro patrzeć na rozproszenie tych pięknych rzeczy, które tak cieszyły kochanego kuzyna! Magus ocenił tę kolekcję, i w ten sposób, milordzie, mogłam nabyć cottage stawiany przez pańskiego stryja, gdzie milord raczy nas może odwiedzić.
Kasjerem teatru, którego dyrekcję przelał Gaudissart od roku w inne ręce, jest zawsze Topinard; ale Topinard zrobił się ponury, odludek, milczący, i uchodzi za człowieka który ma na sumieniu jakąś zbrodnię. Kpiarze teatralni twierdzą, iż gryzie się tem, że się ożenił z Lolotą. Słysząc nazwisko Fraisiera, Topinard się otrząsa. Może wyda się dziwne, że jedyna dusza godna Ponsa i Schmuckego znalazła się w podziemiach bulwarowego teatrzyku.
Pani Remonencq, pamiętna przepowiedni pani Fontaine, nie chce osiąść na wsi; owdowiawszy powtórnie, rezyduje w swoim wspaniałym sklepie przy bulwarze Madaleine. Albowiem Remonencą, zrobiwszy przy intercyzie kontrakt na przeżycie, podsunął żonie kieliszek witrjolu, licząc na omyłkę; gdy zaś żona w najlepszej myśli postawiła kieliszek gdzieindziej, Remonencq sam go wypił. Koniec ten, godny owego łajdaka, świadczy na korzyść Opatrzności, o której malarze obyczajów rzekomo zapominają, może dlatego że finały melodramatów nadużywają jej.
Darujcie omyłki kopisty!

Paryż, lipiec 1846 — maj 1847.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Tytuł dodany przez Wikiźródła.
  2. Córka Ewy.
  3. Wielkość i upadek Cezara Birotteau; Znakomity Gaudissart (w tomie p. t. Król Cyganerji).
  4. Tak nazywano żartobliwie wolne związki, gdyż Paryż podzielony był na dwanaście okręgów.
  5. Balzac posługuje się stale tą zniekształconą pisownią, aby oddać fonetycznie niemiecką francuszczyznę Schmuckego; nie chcąc nużyć czytelnika, tłumacz zaznacza ją tylko od czasu do czasu.
  6. Stracone złudzenia.
  7. Kuzynka Bietka.
  8. Muza z zaścianka.
  9. Ostatnie wcielenie Vatrina. — Gabinet starożytności.
  10. Kuzynka Bietka.
  11. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  12. Córka Ewy.
  13. Kuzynka Bietka.
  14. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  15. Muza z zaścianka.
  16. W tomie p. t. Król cyganerji.
  17. Król cyganerji.
  18. Kontrakt ślubny.
  19. Ostatnie wcielenie Vautrina, Gabinet Starożytności, Kuratela.
  20. Blaski i nędze życia kurtyzany.
  21. Kuzynka Bietka.
  22. Kawalerskie gospodarstwo, Bank Nucingena etc.
  23. Król cyganerji, Górka Ewy.
  24. Kuzynka Bietka.
  25. Osławione więzienie za długi, w którem niewypłacalny cudzoziemiec trzymany był dożywotnio.
  26. Kuzynka Bietka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.