Przejdź do zawartości

Strona:PL Balzac - Kuzyn Pons.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

franków za zbiory pana Ponsa, a postaramy się abyście zgarnęli ładną prowizję.
Poczem szepnął do ucha Cibotowej jedno jedyne słowo, którego nikt nie mógł słyszeć, i zeszedł wraz i dwoma kupcami do izdebki odźwiernego.
— Pani Cibot, rzekł nieszczęśliwy Pons skoro odźwierna wróciła, czy oni już poszli?...
— Poszli!... kto taki?... spytała.
— Ci ludzie?
— Co za — ludzie?... Widział pian jakichś ludzi? rzekła. Miał pan napad maligny taki, że, gdyby nie ja, byłbyś pan wyskoczył oknem, i teraz gada mi jeszcze o jakichś ludziach! Czy to wciąż z panem tak będzie?...
— Jakto, tu, przed chwilą, nie było tu jakiegoś pana, który mówił że przychodzi w imieniu rodziny?...
— Znowu mi pan będzie gadał na złość, odparła. Dalibóg, wie pan gdzieby pana powinni oddać? Do warjatów!... Widzi pan jakichś ludzi...
— Magus! Remonencq!...
— A, Remonencq, tego pan może widział, bo przyszedł mi powiedzieć, — iż z Cibotem jest tak źle, że cisnę zaraz pana i lecę do niego. Mój Cibot przedewszystkiem, to pan rozumie. Kiedy mój chłopyś jest chory, nikt już dla mnie nie istnieje. Niech się pan stara być spokojny i prześpi się kilka godzin, bo kazałam podlać po doktora Poulain i wrócę razem z nim... Niech pan to wypije i będzie rozsądny.
— I nie było tu nikogo w pokoju, tu, w chwili kiedym się obudził?...
— Nikogo! rzekła. Widział pan Remonencqa w lustrze.
— Ma pani słuszność, pani Cibot, rzekł chory, nagle łagodny jak baranek.
— No, widzi pan, teraz pan jest rozsądny... Bywaj zdrów, mój aniołku, leż spokojnie, za chwilę wrócę tu do pana.