Dziewica z Jeziora/Pieśń VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Dziewica z Jeziora
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. The Lady of the Lake
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIEŚŃ SZÓSTA.

WARTA.
I.

Słońce wschodząc nad miastem, przez mgły dymu bure
Patrzy smutnie na szczyty kamiennych pałacy,
Budząc, nie z snu do życia wesołą naturę,
Lecz ludzi z ciężkich marzeń do trosk i do pracy;
Kończąc ucztę, gdzie wrzeszczą gracze i pijacy,
Płosząc zbójcę, zkąd w nocy czyhał na przechodnia;
Lub zaglądając w mędrca mieszkanie ponure,
Walczy z światłem, co blada rozrzuca pochodnia
Na bladą twarz i księgi, w których czytał do dnia.

Co za obrazy cierpień, choć różnie odmienne,
Ogląda wzrok ów słońca po mieszkaniach ludzi!
Tu konający łazarz, klnąc nocy bezsenne,
Klnie ostatni dzień życia, że go blaskiem trudzi;
Tam nędzarz mrący głodem z rozpaczą się budzi;

Tam bogacz, jeszcze nie wstał, już z nudów poziewa;
Uwiedziona dziewczyna drży na światło dzienne;
Ówdzie nad chorém dzieckiem matka łzy wylewa,
I tuląc je noc całą — tłumi żal, i śpiewa.

II.

W zamku Sztirlingu, po wałach i wieży,
Brzmią szczeki broni i kroki żołnierzy,
Gdy bęben głosząc dnia hasło poranne,
Znużonéj straży zapowiedział zmianę.
Przez kraty w oknach i strzelnic otwory,
Do kordygardy dzień wciskał się z góry,
Ćmiąc zżółkłe światła świéc i smolnych szczepów,
Co tkwiąc po szparach zakopconych sklepów,
Lub tu i ówdzie lepione po ścianach,
Błyszczą się w dymie, jak gwiazdy w tumanach,
Wpół ukazując, wpół kryjąc w pomroku,
Dzikie postaci, skupione w natłoku,
Brodate twarze i oczy zbłąkane,
Bezsenną nocą i trunkiem pijane.
W środku dębowy stół, winem oblany,
Pobite szklanki, wywrócone dzbany,
Świadczą na jakich noc przeszła zabawach.
Jedni już chrapią po ziemi i ławach,
Ci kończą jeszcze dopijać się winem;
Ci zziębli strażą, przed wielkim kominem
Grzeją się, ręce trzymając nad żarem
Węgli, tlejących w popielisku szarém;
A z każdym ruchem dokoła się szerzy,
Albo brzęk ostróg, albo chrzęst pancerzy.

III.

Nie są to kraju własnego obrońcy,
Z ziem lennych oręż za panem noszący[1];
Ani ich miłość lub ojcowska władza
Wodzów, pod jedną chorągiew zgromadza.
Zbiegi, przybylce z różnych świata krajów,
Różnych języków, krwi, i obyczajów,
Z wojen na wojny, z przygód na przygody,
Idą szukając śmierci, lub nagrody.
Tu Włoch, rodzinném ogorzały słońcem,
Tu Hiszpan, z okiem jak iskra błyszczącém:
Tu Szwajcar, tęskny do gór swych ojczystych,
Oddycha wolniéj w krainach górzystych;
Tu dumny Flamand, co pracy się lenił,
Pług lub rzemiosło na oręż zamienił;
Tu syn Sekwany, tu Renu mieszkaniec.
I Anglik, z własnéj ojczyzny wygnaniec,
Z nędzy u wrogów przyjął służbę twardą,
Za żołd płacony, i brany z pogardą.
A wszyscy mężni, wprawieni do znojów,
Gardzący życiem, tęskniący do bojów;
W obozach hardzi, niekarni, swarliwi,
W wojnach łupieżcy okrutni i chciwi;
Dziś, na cześć igrzysk i uczty u dworu,
Wolni od służby i starszych dozoru.

IV.

Mówią o bitwie wojsk króla z Alpinem,
Po nad Achrajem i po nad Katrinem;

Twierdzą i przeczą: a każdego słowa
Dłoń zaraz mieczem dowodzić gotowa.
Ani ich wrzawy na chwilę uciszy
Wzgląd na spokojność rannych towarzyszy,
Co z téjże bitwy, oblani krwią świeżą,
W rękach lekarzy po za ścianą leżą,
A jęk ich głośny, z modłami zmięszany,
Brzmi, jak wtór sprzeczny biesiady pijanéj. —
Wtém wstał Jan z Brentu, kapral wielce wzięty,
Najlepszy łucznik z ponadbrzeża Trenty,
Człek nieznający co strach i sumienie:
Niegdyś ochotnik na cudze jelenie,
W obozach pierwszy do nieposłuszeństwa,
Lecz niezrównanéj odwagi i męztwa,
Gdy szło o trudy i niebezpieczeństwa. —
Zły był, że w kości przegrywał noc całą,
I że dnia hasło grę dalszą przerwało.
Wstał więc i krzyknął: „Hej! szklanki nalewać!
„Chce mi się piosnkę wesołą zaśpiewać;
„A niech mi każdy wtóruje nie zcicha,
„Kto mój towarzysz broni i kielicha!“ —

V.
Pieśń.

„Nasz klecha nam prawi koszałki, opałki,
Że Paweł czy Gaweł zakazał gorzałki;
Że pełna baryłka lub gąsior pękaty,
Pęczniéją grzechami jak szatan brzuchaty: —

Ej! fraszki! czart z flaszki za nos nas nie złowi!
Wypijmy, użyjmy! a figa mędrkowi!“

„Nasz klecha nam grozi, że ścisnąć dziewczynę,
To znaczy leźć w piekło po samą czuprynę;
Że w oczach jéj siedząc djablęta z rogami,
Zdaleka na człeka rzucają iskrami: —
Obcesem, z tym biesem, jak tylko się złowi,
Tańcujmy, całujmy! a figa mędrkowi!

„Nasz klecha tak uczy, boć mądrą ma głowę,
By na te łakocie mieć oczy popowe;
Nas straszy od flaszy, sam djabła chrzci z beczki,
Sam dla się on pasie niewinne owieczki: —
Ej! drwijmy, użyjmy, dopókiśmy zdrowi!
Tańcujmy, całujmy! a figa mędrkowi!“ —

VI.

Głos straży zewnątrz przerwał pieśń i wrzawę.
Ku drzwiom się oczy zwróciły ciekawe;
Przemknął je żołnierz oparty na dzidzie:
„Cicho! panowie! Bertram z Gentu idzie:
„Ale mu werbel zabębnić nie wadzi,
„Bo nam dziewczynę i barda prowadzi!“ —
Wszedł Bertram, starzec poznaczony blizny,
Poważny Flamand, jeden ze starszyzny;
Z nim bard, i młoda góralska dziewica,
Pledem po oczy zakrywając lica,
Weszła, i nagle cofnęła się w kroku,
Chroniąc się zgrai spójrzeń i widoku. —

„Co słychać?“ wrzasli. — „Wiém, żeśmy się wczora
„Od pół dnia z wrogiem tłukli do wieczora,
„Z obu stron darmo strugi krwi przelano,
„Żadna się chlubić nie może wygraną.“ —
— „Po tobie nie znać, żeś darmo pracował;
„Jeńcy nie lada! — Dość jużeś wojował,
„Na starość lepsza gratka ci się zdarza:
„Jesteś sam Niemiec, masz teraz arfiarza,
„Dziewczyna widać nieszpetnie wygląda:
„Kup sobie jeszcze małpę i wielbłąda,
„Wsadź mu to wszystko na garb między juki,
„I jedź niemieckie pokazywać sztuki!“ —

VII.

— „Nie, towarzysze! ci nie są jeńcami;
„Po bitwie zaraz przyszli do nas sami.
„Mar ich wysłuchał, i wydał rozkazy
„By im nikt żadnéj nie czynił obrazy;
„I mnie polecił, bym koni nie szczędził,
„I co tchu starczy wraz z nimi tu pędził. —
„Dość więc tych żartów! bo nie dam nikomu
„Czynić im żadnéj ni krzywdy, ni sromu.“ —
— „Ho ho!“ — Jan z Brentu ozwał się śród gwaru,
Zawsze najpierwszy do bójki lub swaru:
„Patrz go, jak groźny! — Myślisz, że kto zniesie,
„Byś nam zwierzynę strzelał w naszym lesie,
„I jeszcze mruczał, broniąc nam udziału?…
„Nie tobie, bratku, uczyć nas morału!
„Sam ja część moje wziąć umiem dla siebie.
„Mimo twych Marów, Morajów, i ciebie.“ —

Z mieczem na drodze stanął Bertram z Gentu,
I Allan, drżący z obrazy i wstrętu,
Choć i niewprawny i słaby do broni,
Ujął za sztylet, i zżymał go w dłoni.
Gdy wtém Helena, co za nim się kryła,
Dała krok naprzód, i pled swój zrzuciła —
Tak zwykło nagle z mglistego chmur wianku,
Wychodzić słońce w majowym poranku. —
Dzikie żołdactwo zamilkło dokoła,
Jak na cudowne zjawienie Anioła;
Nawet Jan z Brentu stanął niewzruszony,
Wpół zachwycony, wpół upokorzony.

VIII.

„Żołnierze!“ rzekła — „w czasach niebezpiecznych,
„Ojciec mój niegdyś był wodzem walecznych;
„Wiódł ich do boju, do męztwa zagrzewał,
„Dzielił trud z nimi, i krew swą przelewał:
„Dziś jest wygnańcem — lecz czyż od żołnierzy
„Córce się jego krzywd lękać należy?“ —
Na to Jan z Brentu, w złém czy dobrém dziele
Zawsze najskorszy, by stanąć na czele:
„Przebacz!“ — zawołał — „zbłądziłem, jak widzę.
„Żal mi słów moich, sam siebie się wstydzę.
„Córkaś wygnańca — ach! wié, kto doświadczy,
„Jak na tym świecie gorzki chleb tułaczy! —
„Jam też wygnaniec i tułacz od młodu;
„Przyczynę tego wié knieja Nidwodu.

„I moja Rózia! — biedne moje dziecie!
„Jeżeli jeszcze żyje gdzie na świecie.
„Biedna sierota! — w twém być musi lecie…“ —
Żelazną ręką przetarł wzrok i czoło,
I dodał, groźnie spoglądając w koło:
„Hola! kamraci! ja po wodza idę,
„A tu na ziemi kładę moję dzidę;
„Kto mi się przez nią jednym krokiem ruszy,
„Ostrzem mu w piersiach domacam się duszy.
„Znacie mnie, wiecie, że na wiatr nie mówię.
„Wara od żartów! — słyszycie, panowie!“ —

IX.

Przyszedł wódz straży, udatny młodzieniec,
Tullibardinów rodu pokrewieniec;
Nie nosił jeszcze rycerskiéj ostrogi;
Wesołéj myśli i serca bez trwogi,
I choć grzeczności nie uchybiał w niczém,
Swobodny mową i śmiały obliczem.
Nie łatwo było znieść skromnéj dziewicy
Wzrok przenikliwy badawczéj źrenicy.
I uśmiech w ustach; — spłonęła rumieńcem. —
A jednak Ludwik zacnym był młodzieńcem;
Lecz twarz Heleny i postać jéj cała,
Tak źle się z miejscem i strojem zgadzała,
Że mimowolnie krzywdzące domysły,
Jak w myślach jego, i w oczach zabłysły.
„Witaj!“ rzekł, „piękna! w tych twierdzach północy!
„Jeśli przybywasz szukając pomocy,

„Z sędziwym bardem, na białym dzianecie,
„Jak niegdyś błędne królewny po świecie:
„Mów, czy rycerskiéj chcesz włóczni lub tarczy,
„Czy do twych usług i giermek wystarczy? —
Wzrok jéj zaiskrzył — lecz westchnęła cicho:
„Ach! nie mnie teraz unosić się pychą! —
— „Śród niebezpieczeństw i wojny po drodze,
„Sierota, błagać za ojcem przychodzę,
„O wstęp do króla i o posłuchanie.
„Dziwi cię, widzę, zbyt śmiałe żądanie;
„Lecz oto pierścień, co za mną przemówi;
„Sam go monarcha dał Fitz-Jakóbowi.“ —

X.

Ujrzawszy pierścień, Ludwik się zapłonił,
Zmienił oblicze i czoła nakłonił,
I rzekł: „Znam pierścień, i przebacz, o! pani!
„Jeśliśmy prości, w obozach schowani,
„Zmyleni kształtem twéj odzieży gminnéj,
„Chybić w czém mogli czci tobie powinnéj! —
„Skoro się pańskie otworzą podwoje,
„Niosę mu pierścień i żądanie twoje.
„Tymczasem, pani! w zamkowych pokojach
„Racz spocząć z drogi po trudach i znojach:
„Znajdziesz na rozkaz niewiasty służebne,
„Ranny posiłek, i stroje potrzebne;
„I jeśli względu spodziewać się mogę,
„Pozwolić raczysz, bym wskazał ci drogę.“ —
Lecz nim odeszła, z uśmiechem powabnym,
Kilka sztuk złota w woreczku jedwabnym,

Oddała, prosząc, aby jak należy
Rozdał je równo pomiędzy żołnierzy.
Przyjęli wszyscy z korném dziękczynieniem:
Ale Jan z Brentu, z nieśmiałém spojrzeniem,
Odepchnął złoto i rękę Ludwika:
„Przebacz! rzekł, dumie wolnego Anglika,
„I ach! zapomnij o żołnierza błędzie!
„Próżny ten worek niech działem mym będzie.
„Na czapce mojéj, mam kiedyś nadzieję,
„W tłumie on bitew tam nieraz powieje,
„Gdzie się niejeden hełm z piórem zachwieje!“ —
Helena z wdzięcznym uśmiechem i słowy,
Przyjęła dowód grzeczności marsowéj.

XI.

Skoro odeszła za śladem Ludwika,
Allan się z prośbą zwrócił do łucznika;
„Dzięki! rzekł, za twą opiekę waleczną!
„Pani już moja jest widzę bezpieczną.
„Mężny żołnierzu! pozwól mi téż żądać,
„Bym mógł dziś pana mojego oglądać!
„Jam jest bard jego: do grobu z powicia
„Przeznaczon dzielić losy jego życia.
„Dziesiąty z rodu, po ojcach bez sromu,
„Piastuję arfę w świetnym jego domu;
„A nie był żaden, coby się znieważył,
„Że dobra panów nad własne nie ważył. —
„Z życiem wraz wodza bard służbę zaczyna:
„Przy pieśniach jego usypia dziecina;

„On żądzę chwały zaszczepia w młodzieńca,
„Uczy dzieł przodków, i w ślad ich zachęca;
„W pokoju, w wojnie, nierozdzielny z mężem,
„Sławi go pieśnią, i wspiera orężem;
„I nie opuści, aż w szczeréj żałobie,
„Pieśń mu ostatnią zanóci na grobie.
„Dziś pan mój w więzach; przychodzę mu służyć.
„To prawo moje; — pozwól mi go użyć!“ —
— „Mało my wiemy, rzekł Brent, w naszym kraju,
„O naszych przodkach i ich obyczaju,
„Ani pojmujem, jak imię, czcze brzmienie,
„Trzyma w poddaństwie cale pokolenie.
„Lecz i mój zwierzchnik — błogosław mu Boże!
„Lord z Bodesertu, nie był złym; — i może,
„Gdybym to umiał czuć w młodszych mych czasach,
„I zamiast sarny płoszyć mu po lasach,
„Szedł raczéj z pługiem za wołem oraczem:
„Latbym mych nędznie nie styrał tułaczem! —
„Pójdź dobry starcze! nie prosisz daremno.
„Obaczysz wodza swojego: — pójdź ze mną!“ —

XII.

Rzekł, i ze ściany zdjął pęk zardzewiały
Kluczów, co u drzwi na haku wisiały;
Zatlił pochodnię, i sam idąc przodem,
Wiódł starca ciasnym i krętym przechodem.
Szli mimo okien z żelaznemi sęki,
Zkąd słychać w głębi jęk i kajdan brzęki;
Przez ciemne lochy i ponure sale,
Gdzie tu i ówdzie rzucone niedbale

Leżą i wiszą, rdzą krwawą okryte,
Katnie topory, i miecze zużyte,
I różne sprośnéj tortury narzędzia,
Na których wzmiankę blednie kat, i sędzia;
Dzieła rąk mistrzów, co przez wstyd sumienia
Sami im nadać nie śmieli imienia. —
Stanęli wreście u nisko sklepionych
Drzwi, na wrzeciądze i rygle zamknionych;
Brent w ręce barda pochodnię swą złożył,
Dobrał klucz, zgiął się, i zamek otworzył.
Weszli do środka: — było to więzienie,
Posępne ściany i mroczne sklepienie,
Nie loch jednakże: bo dzień do komnaty
Z okien u góry wciskał się przez kraty.
I na podłodze kobierzec rozpięty,
I starożytne obicia i sprzęty,
Świadczą, że w pośród tych murów obwodu,
Jest miejsce więźniów wysokiego rodu.
„Zostań tu śmiało! nikt cię nie pośledzi —
Rzekł Brent. — „aż lekarz znowu go odwiedzi.
„Sam król, jak słychać, przykazał surowie
„Jak najtroskliwiéj dbać o jego zdrowie.“ —
Spórzał ku łożu, potrząsł smutnie głową,
I wyszedł: — rygle skrzypnęły na nowo.
Zbudzon ich brzękiem ze snu, czy z dumania,
Chory pół ciałem podniósł się z posłania;
Zdziwiony Allan, w twarzy niewolnika
Poznał — nie pana swego, lecz Rodryka!
Bo przybyłego z gór pytać o panu,
Wzięto za barda Alpińskiego klanu.

XIII.

Jak wielki okręt, co burzą strzaskany
Walczyć już więcéj nie będzie z bałwany,
I na mieliźnie piaszczystych wybrzeży
Od swych żeglarzy opuszczony leży:
Na niskiém łożu, leżał Rodryk śmiały.
Pierś i ramiona konwulsyjnie drgały,
Jak boki nawy, gdy szumiąc dokoła
Fala nią wstrząsa, lecz zruszyć nie zdoła. —
Gdzież dziś jéj lotne bujanie po morzach!
Gdzie szybkość jego po polach i wzgórzach! —
Skoro go poznał — wzrok topiąc w Allanie:
„Cóż o twéj pani?“ — rzekł — „co o mym klanie? —
„O mojéj matce? — Duglasie? — mów śmiało!
„Czy i ich moje nieszczęście spotkało? —
„Ach, tak! przyjść tutaj nie mógłbyś inaczéj! —
„Lecz mów! mów! — podłéj nie bój się rozpaczy.“ —
(Bo Allan znając zapał jego gniewny,
Wahał się, milczéć czy mówić niepewny).
„Starcze! mów prędko! — chcę, żądam koniecznie. —
„Kto walczył mężnie? kto dotrwał statecznie?
„Kto pierzchnął? — mogli! bez wodza, bezemnie! —
„Mów! kto legł z chwałą? kto żyje nikczemnie?“ —
— „O! bądź spokojny!“ rzekł bard „bądź spokojny!
„Helena żyje daleko od wojny.“ —
— „Dzięki ci za to!“ — „Duglas w dobrym stanie,
„Matka twa zdrowa; — co zaś o twym klanie:
„Nigdy pieśń bardów, ni bitwy tak śmiałéj,
„Ani świetniejszéj nie głosiła chwały.

„Wiele gałęzi ubyło twéj sośnie,
„Lecz nie upadła, i wysoko rośnie!“ —

XIV.

Z dumnym uśmiechem wódz podniósł swą głowę,
Ogniem błysnęły oczy gorączkowe,
Choć sina bladość i twarz wycieńczona,
Bliskiéj już śmierci nosiły znamiona.
„Starcze! pamiętam, śpiewałeś mi nieraz,
„Tam… na téj wyspie zielonéj… gdzie teraz…
„Gdzie nigdy więcéj bardów moich pienia
„Nie będzie słuchał wódz z mego plemienia! —
„Pomnisz tę nótę — hymn chwały Alpinów[2],
„Pieśń o pogromie Dermidowych synów?
„Graj ją! a razem wojennym jéj tonem
„Nóć mi bój klanu mojego z Saxonem!
„Będę cię słuchał, aż słuch mój usłyszy
„Miły szczęk mieczów, głos mych towarzyszy;
„Aż przed mém okiem te kraty, te mury,
„W wolne, rodzinne zamienią się góry,
„A duch mój wtedy, swobodny i śmiały,
„Uleci w górę, jakby z pola chwały!“ —
Nie mógł się oprzeć Minstrel rozrzewniony.
Długo wprzód, długo trącał zcicha stróny;
Ale wnet pamięć widoku, na który
Sam okiem wieszcza spoglądał był z góry,
I to, co słyszał w Saxonów obozie,
O bitwie, w ciasnym zakrytéj wąwozie:
Zatliły duszę natchnieniem płomienném,
I myśl uniosły nad polem wojenném.

Tak łódź na rzekę puszczona od brzegu,
Odpływa zwolna, i chwieje się w biegu,
Lecz niech ją porwie prąd wody — wnet śmiała,
Przestaje chwiać się, i leci jak strzała.

XV.
Pieśń Barda.
BITWA[3].

„Raz ostatni przed rozstaniem,
Na Benwenu szczyt ponury
Wstąpił Minstrel, i dumaniem
Kraj rodzinny żegnał z góry.
Gdzież on znajdzie w cudzym kraju,
Takie wody jak Achraju!
Takie góry nad wodami,
Takie niebo nad górami!…

„Żadnym listkiem wiatr nie wiewa,
Żadnéj fali nie muśnie;
Ptaszek w lesie nie zaśpiewa,
Rybka w wodzie nie pluśnie;
Sęp pod skrzydło głowę chowa,
Jeleń w gęstwę ucieka:
Taka straszna, krwisto-płowa,
Chmura dżdżysta, piorunowa,
Od Benledi nawleka. —
 

„Słyszę, słyszę! huczy w górach,
Jak wezbranych szum potoków:
Czy to echo gromu w chmurach,
Czy od zbrojnych ziemia kroków? —
Widzę, widzę! mgłę przeświéca.
Wężem błysło po tle fali:
Czy krzyżowa błyskawica,
Czy słoneczny blask od stali? —
Patrz, patrz! wioną z głębi jaru
Herb Moraja, sztandar Maru!
I za niemi, wzdłuż po brzegu,
Stąpa szereg po szeregu. —
Rycerz chciwy igrzysk zbrojnych,
Bard wojennym tchnąć zapałem,
Dałby dziesięć lat spokojnych,
Za ten widok, co ja miałem!

XVI.

„Zbrojna w łuki strzelców rota,
Straż i czata, przodem bieży;
Środkiem sunie krok piechota,
Las to włóczni, mur puklerzy!
Z pod piór hełmów stal migota,
Gdzie straż tylną jazda dzierży:
A na czele Mar z Morajem
Jadą obok nad Achrajem.

„Cicho, głucho między niemi.
Ni zabębnią, ni zagrają:
Z chrzęstu zbroi, z huku ziemi,
Słyszysz tylko że stąpają.

Nie ma wiatru zachwiać piórem,
Rozdąć sztandar, co w dół płynie;
Ledwo chyba nad jeziorem
Liść gdzie zadrży na osinie. —
Pusto! — nigdzie żywéj duszy!…
Próżne szpiegi, czaty marne!
Nic się nie mknie, nic nie ruszy,
Prócz gdzie w krzakach spłoszą sarnę.
I szeregi, jako wały,
Co skał jeszcze nie spotkały,
Idą równe, groźne, czarne.

„Już minęli brzeg Achraju,
Na równinę wyszli z gaju,
Przed Trosachu ciasne wrota.
Znać się boją zdrad górali —
Obaj wodze rozkaz dali,
Staje jazda i piechota.
Mar z Morajem szlą łuczniki,
By przejrzeli wąwóz dziki.

XVII.

„Nagle powstał wrzask tak srogi,
Gniewu, zemsty, groźby, trwogi,
Jakby całe piekło wrzasło
Na powszechnéj wojny hasło.
I w przestrachu, wstecz z Trosachu,
Jak dym wiatrem popędzony,
Tłum łuczników, już bez szyków,
Wypadł, pierzcha w różne strony:

„W pomoc! w pomoc!“ — ciżba, wrzawa,
Jęki, szczęki, bitwa krwawa.
Tuż, tuż wali, tłum górali —
Chmura pledów, błyski stali:
„Śmierć Saxonom! sromota!“
Biegną, walczą, pomieszani
Ścigający i ścigani,
Gdzie kto może, śmierć miota. —
Téj ucieczce, téj pogoni,
Czyż się oprze, czy obroni
Jak mur wryta piechota? —
— „Wróg czy swoi, w tył!“ — Mar woła.
„Włócznie na sztych, w dół!“ —
Jak przed wichrem puszcza goła,
Jak na polu kłosów czoła,
Las się włóczni zgiął.
Chrzęszczą zbroje, szyk się zwęża,
Tarcz do tarczy, mąż do męża,
Jak z żelaza mur.
„Na tych włóczniach“ — dumnie krzyczą,
„Dzicz góralów buntowniczą
„Wtłoczym do ich gór!“

XVIII.

„Rot łuczników błahe szczęty
Prąc przed sobą — jako wzdęty
Wał po przedzie miece piany —
Pędzi Alpin niewstrzymany.
Za nim, nad nim, jakby chmura,
Wzdęte pledy, czarne pióra,

Mieczów, tarczy blask;
I jak w burzy morskie wały,
Wpadł na wroga, jak na skały —
Ciżba, łoskot, wrzask! —
Jęczą drzewca, jako w boru
Suche sosny od toporu;
Huczą zbroje, jakby razem
W sto kowadeł grzmiał żelazem;
Alpin wygra bój! —
Lecz ach! widzę chmurę pyłu —
Moraj jazdę ruszył z tyłu:
„Naprzód sztandar mój!
„Naprzód! woła, naprzód śmiało!“ —
Zabrzęczało, zatętniało,
Jeźdźcy lecą w skok;
Z dwóch stron razem, za rozkazem,
Z kopijami i żelazem,
Wpadli w pieszych tłok.
Jak jelenie wprost przez krzaki,
Wczwał tratują ich rumaki:
Widać tylko pył;
Miecz tnie z góry, spisa kole —
Próżno, próżno stawić pole!
Alpin pierzcha w tył.
Ale jeszcze, jeszcze w szyku —
„Gdzieżeś, gdzieżeś, o! Rodryku!“
Krzyczą dzieci twe:
„Twój głos chyba, twoje ramię,
„Wstrzyma popłoch, wroga złamie; —
„Gdzież jest Rodryk, gdzie?“ —

Do Trosachu tłum się wali:
Włócznie, pióra, błyski stali,
Widać z pyłu chmur;
Jeźdni, piesi, pomieszani,
Ścigający i ścigani,
Prą się w paszczę gór.
Jak w Braklinu otchłań mglistą,
Niezgłębioną, przepaścistą,
Wściekłéj wody szum:
Jak w podziemny wir bałwany:
W wąwóz ciasny, niedojrzany,
Zapadł wrzask i tłum.
A na polu, jak po burzy,
Widać tylko mgłę rozwianą;
Nikt nie został — prócz tych, którzy
Już na wieki nie powstaną.

XIX.

„Coraz daléj echem grozy,
Coraz ciszéj brzmią wąwozy; —
Nuże! bardzie, przyśpiesz kroków!
Pójdź oglądać grę wyroków,
Odzie się Trosach drugą stroną
W wód Katrinu patrzy łono,
I na wyspę ich zieloną! —

„Szczyt Benwenu’m wstecz przebieżał,
U stóp moich Katrin leżał.
 

„Słońce zgasło, chmury wstały —
Pełzną, dymią, po skał wierzchu;
Pod ich cieniem brzeg i wały
Leżą sine, jak o zmierzchu.
Wiatr to nagle świśnie w borze,
To zakręci po jeziorze,
To znów cisza; i jak wprzódy,
Milczą chmury, brzeg i wody. —

„Ja nie baczę chmur ni burzy,
Sroższą burzę Trosach wróży.
Słyszę tylko huk ponury,
Jakby z posad wstrząsał góry.
Nad wąwozu ciasną szyją,
Huczą wrzaski, jęki wyją,
I zmieszane grzmią ku niebu,
Jak dzwon trwogi i pogrzebu.

„Coraz bliżéj, coraz bliżéj,
Grzmi szczęk mieczów, trzask paiży —
Cóż to? nagle ustały! —
Słyszę tylko okrzyk mściwy:
Trzeszczą łuki, brzmią cięciwy —
Zaświstało — to strzały!
Czekam, patrzę — wtém z parowu
Wybiegają, pędzą znowu:
Lecz nie razem w natłoku.
Bo górale w pledach, w piórach,
Po urwistych pną się górach,
Szyk ściskają w obłoku;

A u dołu, nad jeziorem,
Saxon gęstym włóczni borem
Zaćmił brzegi potoku.

„Obie strony, z gniewną pychą
Grożąc wzajem, stoją cicho,
Jedna drugiéj znać strzegą. —
Każdy sztandar rozpostarty,
Jak śród burzy żagiel zdarty;
Nieład w szykach, lóźne konie,
Ścięte włócznie, krwawe bronie,
Świadczą dzieło dnia tego.

XX.

„Ruch w Saxonach: — krąg gromadzą,
Wodze w środku — znać że radzą;
Po jeziorze wzrok prowadzą.
Moraj wyszedł, wznosi włócznię,
Wskazał wyspę, i niezwłócznie
Gniewem zdjęty mówić pocznie:
„Patrzcie! wyspy nikt nie broni:
„Tam się plemię zbójców chroni,
„Tam swe skarby mają oni!
„Kiesę złota daję temu,
„Pławaczowi odważnemu,
„Co przebrnąwszy wpław przez wodę,
„Z czółnem wróci po nagrodę.
„Tém uskromim bunt téj dziczy:
„Wilk nam u stóp zaskowyczy,
„Po swych dzieciach, po zdobyczy!“ —

Młody łucznik wskok wybiega,
Zrzucił odzież, i wprost z brzega
W wodę nurka dał.

Gall i Saxon zamiar baczy:
Głos tryumfu, krzyk rozpaczy,
Wzniósł się z głębi skał.

Płacz niewieści i jęk w dali,
Poklask zbrojnych rąk po fali,
Na powietrzu wrzask górali,
Jedném echem brzmiał.

Jakby hasła czekał w chmurze,
Piorun błysnął, zagrzmiał w górze,
Wiatr zaświstał: — Katrin cały
Wre i kipi, jak śnieg biały.

Dla pławacza szczęściem fala,
Wziąć go na cel nie dozwala;
Bo wraz z deszczem Gallów strzały,
Jak deszcz gęsto, wkrąg padały.

Próżno, próżno! on uchodzi!
Wprost ku wyspie, wbrew powodzi,
Już dopłynął — sięga łodzi.

Wtém błysnęło; — błyskawica
Cały wyspy brzeg oświéca.
I ujrzałem — w porcie stała
Dunkragana wdowa śmiała,
W prawéj ręce stal błyszczała.

Pociemniało; — wtém zdaleka
Usłyszałem jęk człowieka.

Błysło znowu: — trup Saxona
Pływa z falą, a Matrona
Stoi nad nim, krwią zbroczona.

XXI.

„Zemsta! zemsta!“ Saxon wrzasnął,
Gall z tryumfem w ręce klasnął.
I z obu stron krzyk „do broni!“
I z obu stron miecz już w dłoni.
Zemsty chciwe, na krew skore —
Nie im burza! — w dół i w górę
Biegną, lecą… — Wtém ujrzałem,
Jeździec zdala pędzi czwałem;
W mgle od konia, jakby w chmurze,
Biały sztandar trzyma w górze;
Dwóch trębaczów posłał wprzódy,
Trąbią rozejm, hasło zgody;
Goniec w króla imieniu:
Każe wstrzymać bój śmiertelny.
Bo już Duglas, Rodryk dzielny,
Są u króla w więzieniu.“ —

Tu zmilkły nagłe i śpiew, i strón dźwięki,
I arfa z barda wymknęła się ręki. —
Często on patrzał, w ciągu swéj powieści,
Na twarz Rodryka, jak znosił jéj treści.
Z razu wódz, słysząc wojska pochód zbrojny,
Wzniósł dłoń, i zlekka znaczył takt spokojny.

Ruch ten wnet ustał; — lecz gwałtowne czucie,
Przy każdéj w twarzy zmieniało się nócie.
W końcu znać było, że w uchu stępioném
Pieśń niewyraźnym brzmi już tylko tonem.
Wtém twarz zadrgała — ścisnęły się palce,
Jakby w rozpacznéj z boleściami walce;
Ścięły się usta; obumarłe oko
W słup nieruchome stanęło wysoko;
I w téj postaci, bez mąk, bez jęczenia,
Rodryk ostatnie wyzionął westchnienia! —
Z drżeniem Allana cześć przejęła głucha,
Jakby czuł przejście potężnego ducha;
Ale wnet, patrząc na śmiertelne zwłoki,
Tak w smutnéj pieśni wydał żal głęboki.

XXII.
Pieśń.

„Takżeś skończył, zgasł poranu,
Słońce chwały Bredalbanu!
Gromie wrogów, tarczo klanu!
W więzach u nieprzyjaciela? —
Lecz tyś kochał pieśń minstrela,
Tyś przytulił ród Bottwela —
Cześć twa w pieśni żyć zaczyna:
Bard, ojczyzna, i rodzina
Nie zapomną dzieł Alpina.

„Co za boleść w rodzie Gallów,
Co rozpaczy, łez i żalów,

Co za wściekłość twych wassalów,
Zabrzmią w górach twego rodu! —
Legł bohater wpół zawodu,
Dzień nie dotrwał do zachodu! —
Gdzież dom taki, gdzie rodzina,
Coby nie dał ojca, syna,
By mógł ożyć wódz Alpina?

„Smutny, smutny kres twéj doli!
Szpak choć w klatce, życie woli,
Lecz dla orła — śmierć w niewoli. —
Duchu wielki! usłysz z góry
Pieśń, dziś głuchą między mury,
Pieśń samotną — lecz przy któréj,
Ta, coś kochał, mąk przyczyna,
Łzy lać będzie twa jedyna,
Słysząc cześć i śmierć Alpina!“

XXIII.

Tymczasem w trwodze o najdroższe głowy,
Helena w izbie czekała zamkowéj,
Gdzie blask słoneczny, tęczą barw zmieszanych,
Wpadał przez szyby okien malowanych.
Lecz próżno igrał z pozłocistym szczytem,
Z drogim marmurem i ścian axamitem:
Próżno naczyniem złotém nie leniwa
Służba, stół przed nią do uczty nakrywa:
Przepych komnaty, bogactwo zastawy,
Ściągnęły ledwo jeden wzrok ciekawy;

A i ten tylko w duszy zasmuconéj
Obudził pamięć téj wyspy zielonéj.
Tych dni szczęśliwych, gdy nieraz w poranku,
W myśliwskiéj sali, lub na wonnym ganku,
Luby jéj ojciec, do skromnego stołu
Z gościem Malkolmem zasiadał pospołu;
Gdy wierna Lufra, z niepokojem w oku,
Strzegła zawistnie miejsca przy jéj boku,
A Duglas w męzkich smakując rozmowach,
Wiódł rzecz z Malkolmem o wojnach i łowach:
Choć nieraz w ciągu odpowiedź wspak dana,
Zdradzała inny cel myśli młodziana.
Ci, co tych prostych rozkoszy doznali,
Czują ich wartość, gdy je czas oddali! —
Wtém patrz! podniosła w dół zwieszone skronie.
Wzrok gore ogniem, twarz rumieńcem płonie;
Wstrzymała oddech, nastawuje ucha.
Ku oknu zwolna zbliża się, i słucha! —
Czyjeż-to głosy, czyjéj pieśni echo,
Tak ją snąć nagłą natchnęły pociechą? —
Z małéj wieżyczki, z jéj okien widoméj,
Z za krat u okna, nócił głos znajomy.

XXIV.
Pieśń uwięzionego myśliwca.

„Smutny mój sokół skrzydłami bije,
Chart mój zamknięty skomli i wyje,
Koń się mój zżyma i rży przy żłobie,
I pan ich w więzach tęskni sam w sobie.

Kiedyż znów, kiedy, w dzikich dąbrowach
Będziem jelenie ścigać na łowach,
Na rączym koniu, z sercem wesołém,
Z swobodną myślą, z psem i sokołem!

„O! jak tu smutno liczyć czas życia
Na pogrzebowe zegarów bicia,
Albo go mierzyć, patrząc na mury,
Jak kirem po nich cień pełza bury! —
W polu skowronek głosił mi zorzę,
Hasło wieczoru gil świstał w borze: —
O! piękne lasy! o! czyste pola!
Tu choć król mieszka — dla mnie niewola!

„Kiedyż znów, kiedy, ujrzę blask świtu
Z oczu Heleny, z niebios błękitu?
Kiedyż znów, kiedy, wracając z boru,
Odetchnę wolno wonią wieczoru,
I witający, i powitany,
U nóg Jéj złożę łup pozyskany,
I znów jak niegdyś, wzrok Jéj dobroci —
Kiedyż, ach! kiedy, szczęście mi wróci?“ —

XXV.

Ledwo śpiew przebrzmiał ostatniemi słowy.
Słuchaczka jeszcze nie podniosła głowy,
Nie oschły jeszcze łzy lśniące w jéj oku.
Gdy usłyszała szmer bliskiego kroku —
Jakób Fitz-Jakób stanął przy jéj boku.

„O! witaj!“ — rzekła, śpiesząc się z rozmową,
Nimby głos więźnia ozwał się na nowo:
„Czémże ci zdołam, w méj doli sierocéj,
„Zawdzięczyć łaskę tak bratniéj pomocy?“ —
— „O! nie mów tego! — tyś mi nic nie winna.
„Los twój niestety! ma w mocy dłoń inna.
„Ja ci do króla wskazać tylko drogę,
„I do próśb twoich przyczynić się mogę.
„Nie jest on tyran — choć może gniew skory
„Nieraz krzywdzące rzucił nań pozory. —
„Śpieszmy, Heleno! — to właśnie godzina,
„Gdy król swych dworzan przyjmować zaczyna.“ —
Drżąca z bojaźni, na poły w omdleniu,
Jakby na brata wsparła się ramieniu.
On dodał męztwa, on otarł łez ślady,
I wiódł przez ganki i mroczne arkady,
Aż na znak jego, złociste podwoje
Królewskie przed nim otwarły pokoje.

XXVI.

Wszystko tam wewnątrz jasne, okazałe,
Bogate stroje, postacie wspaniałe!
Cały ten obraz lśniącego natłoku,
Razem w Heleny wydawał się oku,
Jak zwał obłoków nad zachodniém słońcem,
Połyskujących barw jego tysiącem,
W których złudzony wzrok łatwo dostrzeże
Strojne niewiasty i zbrojne rycerze. —
Drżąc, nieodstępna od Jakóba boku,
Nieśmiało naprzód pomykała kroku,

I wznosząc zwolna zapłonione czoło,
Lękliwym wzrokiem rzuciła wokoło,
Szukając Tego pomiędzy natłokiem,
Czyja chęć prawem, a słowo wyrokiem! —
Widziała wielu, z postaci, z pozoru,
Godnych być panem królewskiego dworu;
Widziała wielu strój i przepych drogi… —
I wtém struchlała z podziwu i z trwogi:
Bo wszyscy stali z nagiemi głowami,
Jeden Fitz-Jakób miał czapkę z piórami!
Na niego wszystkich oczy obrócone,
Ku niemu wszystkich czoła nakłonione;
Śród blasku złota i drogich kamieni,
On sam stał w prostéj myśliwskiéj zieleni,
Stał w środku, dworzan otoczon półkolem —
Jakób Fitz-Jakób był Szkocyi królem[4]!

XXVII.

Jak wianek śniegu, gdy słońce zabłyśnie,
Zsuwa się z skały, na któréj zawiśnie,
Biedna Helena, struchlała i zbladła,
U stóp monarchy na kolana padła.
Nie mogła mówić — głos zamarł w jéj łonie.
Podniosła pierścień, uderzyła w dłonie… —
O! ani chwili monarcha łaskawy
Nie zniósł jéj trwogi i kornéj postawy!
Podniósł uprzejmie — i zmarszczeniem czoła
Powściągnął uśmiech obecnego koła,
I na jéj głowę kładąc obie dłonie,
Z powagą ojca ucałował skronie,

I rzekł: „Tak, piękna! gość twój z obcém mianem,
„Jest królem twoim i Szkocyi panem.
„Do niego zanoś twe prośby i chęci,
„Król chce odkupić pierścień swéj pieczęci.
„Nie proś za ojcem; — od wczorajszéj chwili,
„On i król jego wiele przebaczyli:
„On poniósł krzywdę z potwarców przyczyny,
„Jam krzywd doświadczył od jego rodziny.
„Wzgardziłem tłumu niesfornemi wrzaski,
„Gdy się śmiał gwałtem domagać dlań łaski;
„Lecz sam, z pomocą rady mojéj wiernéj,
„Z walecznym De-Vaux i lordem z Glenkerny,
„Spokojnie całéj wysłuchawszy sprawy,
„Znieśliśmy wyrok śmierci i niesławy;
„I znów w osobie Duglasa-Bottwela,
„Tron ma podporę, a król przyjaciela. —
„Co? jeszcześ smutna? łzy twe widzę znowu? —
„Śmiesz-li nie wierzyć królewskiemu słowu? —
„Lordzie Duglasie! wystąp, i za karę,
„Świadectwem swojém zawstydź jéj niewiarę!“ —

XXVII.

Ukryty Duglas wystąpił z śród grona,
I córka w jego upadła ramiona.
Król patrząc na nich rozrzewnioném okiem.
Poił się władzy najsłodszym urokiem,
Gdy może głosem pociechy Anioła
Rzec smutnéj cnocie: „wstań, i bądź wesoła!“ —
Lecz nie zniósł długo, by obce źrenice
Śledziły świętych uczuć tajemnice:

„Dość, rzekł, Duglasie! czas twe szczęście skrócić!
„Bierzesz mi serce, com ja chciał nawrócić.
„Do mnie należy wyjaśnić rzecz całą,
„Jak nam tę Niebo pociechę zesłało. —
„Tak, wiedz Heleno! gdy przebrany chodzę
„Po życia niższéj, lecz szczęśliwszéj drodze,
„Przybieram zwykle znajome ci miano:
„Snowdunem Sztirling w dawnych czasach zwano,
„A dotąd jeszcze w Normandzkiéj mnie mowie
„Anglik Jakóbem Fitz-Jakóbem zowie.
„Tym ja sposobem, kosztem mego trudu,
„Czuwam nad prawem i słucham skarg ludu.“ —
Potém z uśmiechem szepnął jéj do ucha:
„Ty wiész, zdrajczyni! jak płocha otucha,
„Jak możne czary i cel sercu miły
„W góry mię wasze raz drugi zwabiły;
„Ale pamiętaj! że co bądź król winien,
„Nikt nigdy o tém wiedzieć nie powinien.“ —
I znowu głośno rzekł: „Nie myśl o dziękach!
„Talizman łaski masz dotąd w swych rękach.
„Mów, żadna wielka nie zda mi się cena. —
„Czego od króla chce piękna Helena?“ —

XXX.

Zgadła dziewica, że król z nią żartował,
I że jéj serca słabości próbował;
Lecz wraz z tą myślą, nie postrzegła sama,
Jak przyszła pewność o losy Grahama.

A sądząc raczéj, że król gniewem płonie
Przeciwko temu, co buntowne dłonie
Wzniósł przeciw prawu, w jéj ojca obronie:
Prosiła, idąc za głosem natchnienia.
Życia Rodryka i win przebaczenia.
— „Próżna twa prośba! sam chyba Król-króli
„Konającego z rąk śmierci wyzwoli.
„Znam jego serce, znam moc jego dłoni,
„Doznałem jego gościny i broni:
„Najlepsze hrabstwo państw moichbym łożył,
„By bohaterski wódz Alpinów ożył! —
„Lecz niktże inny, wart twojéj przyjaźni,
„O los swój w tobie nie wzbudza bojaźni?“ —
Nie śmiąc wznieść oczu, spłoniła się cała.
I ojcu pierścień królewski oddała,
Jakby żądając, aby on wymienił
Tajemny powód, co twarz jéj rumienił. —
„Tak? — więc mój zakład moc swoję utraca,
„I sprawiedliwość do praw swoich wraca!
„Malkolmie! wystąp!“ — i wnet u stóp pana,
Posłuszny Graham uchylił kolana.
„Nikt się za tobą przyczynić nie raczył,
„Sądź sam, czyś godzien, bym ja ci przebaczył?
„Ty, coś przez nasze wychowan staranie,
„Czarną nam zdradą wypłacił się za nie,
„I w pośród wiernych Grahamu mieszkańców,
„Śmiał szukać miejsca dla rodu wygnańców?…
„Nie! — słusznéj zemsty dosięgnie cię ramię! —
„Więzów i stróża trzeba ci, Grahamie“ —

Rzekł, i z swéj szyi, kunsztownéj roboty
Na pierś Malkolma rzucił łańcuch złoty,
Zacisnął klamrę, i przy ogniw brzęku,
Z uśmiechem pełnym dobroci i wdzięku,
Podał Helenie, i złożył w jéj ręku.



Arfo północna, żegnaj! — mrok osiadł w dolinach,
I purpurowe szczyty gór ciemność odziewa;
Gwiazdy w chmurach, świetliki błyszczą po gęstwinach,
Zwierz ukrył się w łożysku, i ptastwo nie śpiewa.
Zawieszam cię, zkąd wziąłem, na gałęzi drzewa:
Brzmij znów, jak brzmiałaś, z wiatrem nad cichym strumieniem!
Niech się z hymnem natury słodki głos twój zlewa:
Z dalekim szumem lasów i wód, i z kwileniem
Nocnéj fletni pasterza, i pszczoły brzęczeniem.

Żegnaj raz jeszcze, arfo wieszczów i minstreli!
Raz jeszcze przebacz słabe ręki méj władanie!
Nie trwoży mię sąd świata; ni zdziwi, jeżeli
Lekka pieśń w lekkiéj wadze u sędziów zostanie.
Dość miałem, gdym w rozpacznym duszy mojéj stanie,
Ból niewyjawny światu słodził twemi dźwięki;
Gdy po bezsennych nocach natrętne świtanie
Przymus tylko i nowe zwiastowało męki!…
Żem to zniósł, czarodziejko! jednéj tobie dzięki!

Lecz słyszysz! — ledwom odszedł, w ciszy uroczystéj
Jakiż duch niewidomy budzi strón twych brzmienie?
To raz jakby w nie skrzydłem bił Seraf ognisty,
To jakby na nie wiało płoche Sylfa tchnienie!… —
Dźwięk rozchodzi się, płynie — echo i milczenie
Chwytają naprzemiany błędne tony wieszcze.
Ucichły — i już tylko jak przedtém, strumienie
Szumią z gór, i po drzewach cichy wiatr szeleszcze. —
Arfo czarownych pieśni! żegnaj mi raz jeszcze!

KONIEC.




  1. Wojsko szkockie składało się głównie ze szlachty i z lenników możnych baronów, trzymających od nich ziemie pod warunkiem służby wojennéj. Władza patryarchalna naczelników klanów, w górach i na pograniczu, była innéj natury i różniła się od zasad feudalnych. Opierała się ona na władzy ojcowskiéj (patria potestas), sprawowanéj przez wodza, który był uważany za wyobraziciela i zastępcę pierwszego ojca całego pokolenia. Jakób V zaprowadził pierwszy w wojsku szkockiém hufce najemnych żołnierzy, powszechnie naówczas używane w Europie i z nich utworzył przyboczną straż swoję.
  2. Bywały osoby tak mocno przywiązane do niektórych pieśni, że żądały je słyszeć na łożu śmiertelném. Najciekawszy w tym względzie przykład jest pewnéj damy dworu francuzkiego, nazwiskiém de Limeuil. Ta czując zbliżającą się godzinę śmierci, przyzwala sługę swojego, dobrze grającego na skrzypcach. „Weź skrzypce, Juljanie, rzekła, i graj mi dopóki nie skonam, Porażkę Szwajcarów (tytuł pieśni); a gdy przyjdziesz do słów: wszystko stracone,“ powtarzaj je po razy kilka, i to najtkliwiéj i jak możesz najlepiéj.“ — Sługa uczynił co chciała; grał, a ona mu jeszcze dopomagała głosem. Gdy przyszło do słów: „wszystko stracone,“ powtórzyła je sama dwa razy, i obracając się na drugą stronę, rzekła do otaczających ją przyjaciółek: „Teraz wszystko stracone! Bywajcie zdrowe!“ i to wymawiając umarła. Brantome.
    Piosnka, którą ta dama tak namiętnie lubiła, ułożoną była na porażkę Szwajcarów pod Marignan; każda jéj strofa kończy się następującemi słowami, naśladującemi mowę gminną Szwajcarów, złożoną z dwóch pomieszanych języków: francuzkiego i niemieckiego:

    Tout est verlore,
    La tintelore.
    Tout est verlore, bi Got.

  3. Bitwa, która się za czasów Kromwela w wąwozie Trosachu stoczyła, sławna jest męztwem bohaterki, nazwiskiem Helena Sztuart, która właśnie spełniła czyn, który tu autor wdowie Dunkana przyznaje.
  4. Odkrycie to, przypomni zapewne czytelnikom piękną powieść arabska. Il Bondocani. Ztém wszystkiém zdarzenie to nie jest wzięte z Tysiąca Nocy i jednéj, lecz z historycznego podania o królu Jakóbie V. Monarcha ten, pełen najlepszych chęci i troskliwości o szczęście poddanych, skutkiem wybujałéj imaginacyi, miał wiele romantycznych dziwactw i lubił mianowicie wszelkie awanturnicze przygody. — Chcąc widzieć własnemi oczyma czy sprawiedliwość w kraju ściśle wymierzaną była, lecz téż nieraz i z mniéj chwalebnego powodu miłostek, miał zwyczaj pod rozmaitém przebraniem obiegać kraj; przez co się po razy kilka na niebezpieczeństwo życia wystawił. Kroniki i poezya szkocka wiele o tém ciekawych zachowały powieści.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.