Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Nie długo trwa szczęście
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 33.
NIE DŁUGO TRWA SZCZĘŚCIE.

W północnej części Mapini płynie majestatycznie Rio Grande del Norte, podsycana wielkimi strumieniami wód. I tu roślinność nie jest taka, jak na całej pustyni — ale bogata. Są tu zielone pastwiska i lasy dostarczające chłodu.
Jeden z tych lasów był właśnie tym, który, przebywali Apachowie pod przewodnictwem Zorskiego, Bawolego Czoła i Niedźwiedziego Serca. Podczas pochodu nie spotkali ani jednego człowieka, uważali się więc za zupełnie bezpiecznych.
W tym samym czasie można było słyszeć w głębi lasu bardzo cichy, ale ciągle trwający szelest. Szelest ten posuwał się ku skrajowi lasu. Wreszcie słychać było wyszeptane słowa:
— Czy brat mój potrafi poruszać się nie robiąc najmniejszego szelestu?
Na to odpowiedział również szept.
— Pod drzewami ciemno. Może mój brat ma źrenice kota i potrafi rozpoznawać wszystkie gałązki i listki?
Ucichło i tylko tajemniczy szelest trwał dalej. Po krótkim czasie znów dał się słyszeć szept:
— Dlaczego mój brat stanął? Czy coś usłyszal?
— Tak jest, dalekie parskanie konia.
Parskanie dało się teraz słyszeć wyraźniej.
— Nadjeżdżają jeźdźcy. Tu stoi jodła. Z góry można obejrzeć prerię nie będąc widzianym.
Byli to dwaj Indianie. Wdrapali się na jodłę jak wiewiórki, a przy tym nie słychać było najmniejszego szelestu.
Ledwie zdążyli się usadowić, a już zbliżały się szeregi jeźdźców. Byli to Apachowie, którzy zsiedli ze swoich koni, przeszukując skraj lasu. Siedzących na górze nie można było zauważyć. Gdy ci przeszli usłyszano tętent zbliżających się koni i ukazali się Apachowie.
Uff! szepnął jeden Indianin. — Apachowie!
— W barwach wojny! — dodał drugi.
— A przy nich blade lica!
— Cztery! Uff! Uff!
Słowa te były wymówione tonem zdziwienia. Drugi zapytał:
— Czegoż się mój brat dziwi?
— Może zna mój brat to sine blade lico, które jedzie na przedzie?
— Nie.
— To Książę Skał. Widziałem go przed trzema zimami, gdy byłem w mieście, które blade lica nazywają Santa Fe.
— Uff! To najwaleczniejsze blade lico, jakie tylko żyje! Ale czy mój brat zna naczelników, którzy jadą obok?
— Jeden Niedźwiedzie Serce, pies Apachów, drugi Bawole Czoło, Mizteka. Popatrzmy ,ilu ich tam jedzie.
Siedzieli tak wysoko, że mogli z góry ogarniać okiem cały oddział. Policzyli dokładnie, a gdy Apachowie już ich minęli, jeden rzekł:
— Dwieście sześciu Apachów i cztery blade lica. A Książę Skał wystarczy za stu, ale dokąd oni jadą?
— Kierunek ten prowadzi ku hacjendzie Verdoja. Prezydent Meksyku powołał Komanchów, a zdrajca Juarez Apachów. Jadą do hacjendy, dokąd i my mamy wyruszyć. Oni napewno pozabijają wojsko, które się tam teraz znajduje. Jutro nadciągnie dużo wojowników, Komanchów. Apachowie są zgubieni. Musimy przestrzec wojsko w hacjendzie, ale także musimy śledzić Apachów, by wiedzieć co oni zamierzają.
— A więc rozłączymy się. Ja pójdę za nimi, a brat mój zaś do hacjendy.
— Niechże i tak będzie.
Zeskoczyli z drzewa i dotarli do skraju lasu. Przekonawszy się, że nie ma żadnej tylnej straży, skierowali się na otwartą prerię.
Teraz można było poznać obu. Byli to Komanchowie w pełnej zbroi. Nie mieli odznak naczelników, ale też nie byli zwyczajnymi wojownikami, gdyż nie powierzonoby im tak ważnego zadania, jakim jest zbadanie terenu i uwiadomienie w hacjendzie del Verdoja o nadejściu nieprzyjaciela.
Słońce już zachodziło, w dali znikał długi podobny do węża oddział Apachów.
— Niech mój brat śpieszy za nimi. Musi mieć ich ciągle na oku, gdyż robi się coraz ciemniej i nie można będzie polegać na samych śladach kopyt końskich.
Drugi bez słowa odpowiedzi pośpieszył naprzód. Wywiadowca wojenny, rzadko kiedy ma przy sobie konia. Komancha wybrał sobie takie miejsce obserwacji, że sam mógł wszystko dokładnie widzieć, nie będąc dostrzeżonym przez nieprzyjaciela.
Jego towarzysz nigdy nie był w tej okolicy i nie wiedział, gdzie znajduje się hacjenda del Verdoja, ale instynkt powiedział mu, w której stronie ona może leżeć i rzeczywiście dobrze trafił.
Śpieszył naprzód długimi, elastycznymi krokami. Wkrótce zapadła noc, on jednak śpieszył dalej, jakby znał każdą stopę tej ziemi. Wreszcie zobaczył ogniska, rozpalone przez vaqueros, by się ogrzać i odpędzić dzikie zwierzęta. Trzymał się jednak od nich zdala, chociaż przybywał jako przyjaciel i nie powinien się nikogo obawiać. Niespostrzeżenie dotarł do hacjendy.
Przed ogrodzeniem, jakie posiada każda hacjenda, pasły się spętane konie, a wokoło ognisk leżeli żołnierze.
Komancha skradał się między nimi i ogniskami, wreszcie stanął pośród nich, jakby w tej chwili wyrósł z ziemi.
W ten sposób dziki bardzo często postępuje, nawet wtedy, gdy przychodzi do przyjaciół, gdyż kto potrafi skradać się niespostrzeżenie, uważany, jest za dobrego wojownika.
Dragoni przestraszyli się na widok ciemnej postaci, poderwali się z ziemi, chwycili za broń i otoczyli go kołem.
Na znak tej nieprzyjaźni, Indianin machnął nieprzyjaźnie ręką i obejrzawszy się spokojnie dokoła zapytał:
— Blade lica boją się jednego czerwonego żołnierza?
— Ba! Nie boimy się stu czerwonych. Kim jesteś? — spytał jeden z dragonów.
— Blade lica nie potrafią rozróżnić u czerwonych mężów barw wojennych?
— Jest was kolosalna ilość plemion i diabeł może sobie zapamiętać te malowidła. Ale jak mi się zdaje jesteś Komanchą.
— Tak jest. A gdzie naczelnik białych.
— Aha, masz na myśli rotmistrza. Czego chcesz od niego?
— Muszę z nim pomówić.
— No, rozumie się, ale zachodzi jeszcze pytanie, czy on z tobą zechce mówić?
— Będzie zadowolony, ujrzawszy przed sobą czerwonego wojownika, — odparł dumnie Komancha.
— Przychodzę, jako poseł sprzymierzonych Komanchów i mam mu dostarczyć ważnych wiadomości.
— A, to co innego! Chodź zaprowadzę cię!
Szedł naprzód, Indianin za nim. Udali się do budynku i tutaj musiał dziki poczekać, nim go za meldowano. Gdy wszedł, rotmistrz siedział z oficerami, wesoło rozmawiając. Kapitan rzucił pogardliwie spojrzenie w stronę Komanchy, a potem zapytał:
— Czego chce czerwonoskóry?
Indianin milczał.
— Czego chcesz, pytam?! powtórzył rotmistrz.
— Z kim mówi oficer? — zapytał Komancha.
— Z tobą! — krzyknął rotmistrz.
— Myślałem, że biały naczelnik rozmawia lisem.
— Z lisem? Czyś oszalał?
— Biały naczelnik mówił z czerwonoskórym, a lis ma czerwoną skórę.
— Aha, — zaśmiał się oficer. — Obraziłeś się. No dobrze, będę mówił z tobą grzeczniej. Czego chcesz, Komancho?
— Przynoszę pozdrowienie naszych wielkich naczelników. Prezydent prosił nas o udzielenie mu pomocy, a nasi naczelnicy postanowili przychylić się do prośby.
— Bardzo ładnie z waszej strony. Więc wasi wojownicy przybędą?
— Tak jest. Już nawet jutro rano całe plemię będzie w lesie, który leży stąd na wschód.
— A reszta?
— Przybędzie za nim. Każdego dnia nadciągnie sławny naczelnik ze swoimi.
— Wy, zdaje się, macie samych sławnych naczelników, ale czy oni nam przyniosą jakąś korzyść, to się dopiero okaże.
— Będą musieli podporządkować się moim rozkazom. Jeszcze dziś wieczorem wyślę posłańca do Chihuahua, by dowiedzieć się, co mam czynić.
Komancha dziwnie się zaśmiał i rzekł:
— Mój brat tak mówi, że go nie mogę pojąć.
— Dlaczego?
— Chce wysłać posłańca po rozkazy dla siebie, a więc nie może być naczelnikiem, a jednak żąda, by go słuchali sławni dowódcy Komanchów, Komanchowie przybędą, ich naczelnicy odbędą naradę z naczelnikiem białych, a potem będzie się czynić, co się postanowi. Komancha nigdy nie będzie słuchał rozkazów obcego wojownika.
Rotmistrz zrozumiał, że nie może się sprzeczać z czerwonoskórym, więc rzekł:
— Nie będziemy się kłócić. Skoro przybędą twoi naczelnicy porozmawiam z nimi. Co się zaś mnie tyczy, to przyznam się, że nie jesteście mi wcale potrzebni.
Oczy Indianina zapłonęły.
— Gdybyś nas nie potrzebował, byłbyś jutro trupem, a skalp twój wisiałby u pasa jakiegoś Apachy.
— A do diabła! Co ty też wygadujesz?
— To, coś słyszał.
— Mówiłeś o Apachach. Czy są oni w pobliżu?
— Są bliżej haciendy, niż my.
— Ha, dopiero jutro twoi nadejdą, a więc nie mamy innego wyjścia, jak w razie potrzeby samemu się bronić.
— Apachowie chyba już są koło waszych koni.
— Święta Madonno, czy to możliwe?
Rotmistrz podskoczył z przerażenia. Komancha widząc to uśmiechnął się, gdyż doskonale wiedział, że Indianin podobną wieść przyjmuje ze stoickim spokojem. Komancha dobrze wiedział, że dzicy najchętniej rozpoczynają atak rankiem. Chociaż widział Apachów, był przekonany, że hacjenda narazie jest bezpieczna. Dlatego też powiedział dumnym tonem:
— Blade lica boją się?
— Nie, ale nie chcemy, by nam spadli na karki niespodzianie. Gdzie i kiedy widziałeś Apachów?
Indianin opowiedział wszystko dokładnie.
— W każdym razie są zwolennikami Juareza. Rzecz jasna, że mają na celu hacjendę. Musimy więc przygotować się do obrony.
— Mimo to padnie dużo bladych lic!
Oto się nie boję, gdyż cofniemy się za ogrodzenie, a tam kule ich nas nie dosięgną.
— Ale z nimi jest największy wojownik bladych lic, on ma strzelbę, która zabija jedną kula stu wrogów.
— Któż to jest?
— Książę Skał!
Imię to wszędzie było znane, a i oficerowie o nim wiedzieli.
— Książę Skał? — zapytał rotmistrz. — A, do diabła! To byłaby najlepsza sposobność zobaczyć już raz tego sławnego chłopa. Ale cóż myśmy jemu uczynili, że idzie przeciw nam?
— Książę Skał jest przyjacielem Apachów i Komanchów. On jest w ogóle przyjacielem wszystkich. Jest bardzo sprawiedliwy i dobry, ale zabija bezlitośnie tego, który go obraził lub wyrządził jakąś krzywdę innym. Jeśli przybywa do hacjendy del Verdoja w charakterze wroga, musi się tu znajdować ten, który popełnił jakiś niesprawiedliwy czyn.
— Hm. Może sam Verdoja. Ale ten przecież uciekł. Gdzież teraz są Apachowie?
— Nie wiem, ale ze mną był jeden z moich czerwonych braci, on skradał się za nimi. A gdy, wróci dokładnie nam powie, gdzie oni się znajdują.
— To wystarczy. Zostaniesz dopóki nie przybędą twoi towarzysze?
— Pozostanę przez noc, potem wyjdę moim braciom na spotkanie i przyprowadzę ich do hacjendy del Verdoja.
Rozmowa skończyła się. Rotmistrz rozpoczął przygotowywać się na przyjęcie Apachów. Konie puszczono na paszę, aby zdawało się, że w hacjendzie nic nie wiadomo o przybyciu nieprzyjaciela.
Dragoni zgasili ogniska i udali się za palisady, i do budynku. Każdy miał karabin, pałasz i pistolety, więc można się było spodziewać, że Apachowie poniosą straszną klęskę.
Skoro Komancha przybył do hacjendy, Apachowie dotarli już do piramidy. Zatrzymali się w pobliżu tego pewnego budynku, a dowódcy oglądali go nie bardzo przyjaznym okiem. Wewnątrz tego masywnego muru tkwiły przecież osoby, przez nich tak umiłowane...
— Czy nie można zburzyć tej budy! — zgrzytnął Grzmiąca Strzała.
— Tylko cierpliwości! — rzekł Zorski. — Ocalimy naszych z pewnością.
Jestem tego pewny. Ale co oni tam biedni wycierpią, zanim ich znajdziemy!
— Może nam się rychło uda skrócić ich męki!
Wtedy Bawole czoło rzekł:
— Za każde westchnienie Karii zaplaci mi nieprzyjaciel życiem! Gdzie tu jest wejście?
Zorski zwrócił się do przewodnika Meksykanina:
— W którym miejscu zatrzymaliście się?
— Niech pani idzie za mną... Tu było. A tu krzak, obok którego Verdoja wszedł w gąszcze, a tam w kącie widziałem jak zapalono latarkę.
— Dobrze. Jeżeli to wszystko prawda — daruję ci życie.
— Sennor, mówię prawdę.
Zorski zawołał obu naczelników i Grzmiącą Strzałę i wskazał im teren.
Nikt nie ma potrzeby zbliżać się do tej piramidy — rzekł Bawole Czoło. — Verdoja sam najczęściej chodzi tędy i muszą tu być jego ślady.
— Po co czekać do świtu? — zapytał Niedźwiedzie serce.
— Tak jest — przytaknął Grzmiąca strzała. — Moja ukochana nie powinna ani minuty dłużej cierpieć w tym więzieniu. To zbyteczne.
— Pan myśli, że Verdoja sam musi nam wskazać drogę. Więc napadniemy na hacjende?
— Zrozumiałe! Dobrze zbadamy więc naprzód co się dzieje w hacjendzie..
— Po co badać, co się tam dzieje? — rzekł Grzmiąca strzała. — Jedźmy do niej, złapmy tego draba i zabierzmy go ze sobą, niech nam wskaże drogę.
Poczciwy Antoni Helmer, byłby najchętniej sam podważyć cały ten masyw, by tylko szybko uwolnić ukochaną. Właśnie Zorski chciał odpowiedzieć, kiedy usłyszano wołanie:
— Uff! No-ki peuiyil-uff, chodźcie tu!
Nawoływano w narzeczu Apachów. Głos dochodził z bliska i właśnie ze strony, z której dopiero przyszli.
— Kto to taki? — zapytał Zorski.
— Niedźwiedziobójca chciał widocznie zbadać okolicę i stwierdzić, czy jesteśmy bezpieczni. Odkrył chyba coś ważnego. Prędzej do niego!
Znaleziono młodego Apachę, klęczącego na ziemi, pod nim zaś leżał człowiek, którego mocno trzymał.
— Komancha!
W oka mgnieniu związano Komanchę lassem. Był to ten sam młodzieniec, który rozstał się w lesie ze swoim towarzyszem, by szpiegować Apachów.
— Jechałem na końcu oddziału i usłyszałem, że ktoś się za nami czołga. — opowiadał młody bohater. — Za nami skradał się człowiek. Dlatego, kiedyśmy tu tylko przybyli, zsiadłem z konia i zatrzymałem go, wśród strasznego szamotania się. Chciał podsłuchać naszą rozmowę.
Wtedy przystąpił Zorski, przyjrzał się pojmanemu i rzekł:
— Tak, to jest Komancha, on nas śledził.
— Zabijcie psa! — odezwał się jeden z Apachów.
Wtedy Zorski zwrócił się do Apachy i rzekł ostrym tonem.
— Od kiedy to mężowie Apachów dają rady, przed wypowiedzeniem się naczelników? Kto nie jest w stanie powstrzymać się od gadania jest dzieckiem albo kobietą!
Apacha cofnął się zawstydzony.
— Gdzie są twoi towarzysze? — zapytano pojmanego.
— Komancha nic nie odpowiedział. Wtedy Niedźwiedziobójca wymierzył uderzenie w twarz i rzekł:
— Będziesz ty odpowiadał, kiedy cię pyta Naczelnik Apachów?
Ale Komancha milczał. Inni również usiłowali choć słowo od niego wydusić, ale napróżno. Wtedy Zorski zmienił taktykę wobec pojmanego.
— Jesteś synem Komanchów i odpowiadasz chyba takim ludziom, którzy się obchodzą z tobą, jak z wojownikiem. Czy umkniesz, jeżeli ci zdejmą pęta?
— Nie!
— Będziesz odpowiadał?
— Księciu Skał odpowiem. On jest sprawiedliwy i dobry. Nie bije pojmanego, który nie może się bronić!
To odnosiło się do Niedźwiedziobójcy, który swoim uderzeniem znalazł w Komansze śmiertelnego wroga.
— A więc znasz mnie? — zapytał Zorski.
— Znam cię i jestem twoim jeńcem.
— Należysz do tego, który cię pokonał. Wstań!
Rozwiązał lasso. Jeniec wstał i nie myślał o ucieczce.
— Nie, jest jeszcze jeden.
— Wyszliście na zwiady?
— Tak.
— Czy za wami idzie dużo wojowników? Więcej nic mi nie wolno powiedzieć.
— Dobrze. Nie będę cię o nic więcej pytał, ale ty mi nie uciekniesz, prawda?
— Ucieknę.
— Ho, ho, synowie Komanchów potrafią kłamać. Obiecałeś przecież, że zostaniesz!
— Tak, ale tylko wtedy, jeżeli będę twoim jeńcem. Lecz jeńcem chłopca, który mnie bije, nie pragnę pozostać!
— W takim razie musimy cię znowu związać.
— Spróbójcie!
Wyciągnął rękę i byłby Niedźwiedziobójce uderzeniem swojej pięści powalił na ziemię, gdyby Zorski nie był szybszy. Pochwycił podniesioną rękę, a prawicą zadał Indianinowi taki cios w skroń, że ten padł na ziemię. W tej samej chwili Niedźwiedzie Serce podniósł swój nóż i wbił go upadającemu w serce.
— Skalp jest mój! — zawołał.
— Nie! — rzekł Zorski, odwróciwszy się niechętnie.
Niedźwiedziobójca zapytał zdziwiony:
— Czy Apacha nie może zabić Komanchę?
— Nie powaliłeś go w uczciwej walce i dlatego nie powinieneś nosić jego skalpu, — rzekł Niedźwiedzie serce. — Komancha był już ogłuszony, niepotrzebnie go uderzyłeś. Prawdziwy, wojownik nie ściąga skalpu z tego, którego zbezcześcił.
Ostra i zasłużona była nauczka. Młody Apacha zawstydził się, a odwróciwszy się od zwłok, nie spojrzał na nie więcej. Nie odważył się już nawet spojrzeć na naczelników, którzy naradzali się półgłosem.
— Jeżeli dzisiaj aż dwóch wysłano na zwiady, to nie ulega wątpliwości, że Komanchowie są w pobliżu, — rzekł Zorski.
— Musimy się mieć na baczności. Jeden szedł za nami, drugi do hacjendy. Jeśli mamy na nich napaść, trzeba koniecznie zbadać teren. Ja sam to uczynię. Tymczasem konie odpoczną. Rozbić obóz, nie zapalać ogniska, i rozstawić straże. Proszę również nie zacierać śladów Verdoji.
Wydawszy te rozkazy, Zorski spytał przewodnika meksykańskiego o położenie hacjendy i odszedł. Ciężką strzelbę zostawił na koniu, a zabrał ze sobą sztuciec.
Było ciemno. Ledwie jednak uszedł pięć minut drogi, gdy ujrzał ognisko. Płonęło ono z boku ogromnego bloku skały, która leżała na równinie. Pięciu brodatych vaqueros siedziało półkolem.
Bystre oko Zorskiego zaraz poznało, że od tych ludzi można się czegoś dowiedzieć. Przysunął się jeszcze bardziej i zaczął podsłuchiwać.
— Piekielne niebezpieczeństwo teraz nam grozi — rzekł jeden vaquero.
— Ani troszeczkę — odparł drugi. Przyjdą oni z pewnością dopiero nad ranem, a wtedy nas już tu nie będzie. Już przecież o północy mamy się wszyscy stawić w hacjendzie.
— Ale gdzie oni teraz są?
— Dowiemy się, gdy nadejdzie drugi Komancha. Zdaje się, że ten rotmistrz dragonów to nielada chwat. Zabarykadował hacjendę tak, że z pewnością nie dostanie się do niej żaden Apacha. A skoro huknie ponad sto dragońskich rusznic, nie wielu zostanie tam czerwonoskórych.
A więc to tak. Zorski słyszał, że rotmistrz tu jest ze szwadronem dragonów. A to inna rzecz! Wystąpił nagle z poza skały i pozdrowił ich. Vaqueros odskoczyli przerażeni i schwycili za strzelby, ujrzawszy jednak białego, uspokoili się.
— Czy są dragoni w hacjendzie? — zapytał.
— Są.
— Można pomówić z rotmistrzem?
— Pewnie można.
— Dobranoc!
Poszedł w stronę hacjendy.
— Santa Madonna! — zawołał jeden vaquero. — Myślałem, że to diabeł!
— Ba, mnie zaś zdawało się, że widzę przed sobą ducha Goliata. Takiego chłopa, jeszcze nigdy nie widziałem!
Zorski szedł wzdłuż palisady i słyszał szepty. Zapukał w bramę.
— Kto tam? — zapytał jakiś głos.
Obcy. Chce mówić z rotmistrzem.
— Aha! Biały, czy czerwony?
— Biały!
— Sam?
— Tak.
— Hm. któż może wierzyć. Bramy nie otworzę, ale przeleź pan przez palisadę. Pozwalamy, ale jeżeli tylko pan jeden. Jeśli was jest więcej, zakłujemy wszystkich bezlitośnie.
— A więc cofnijcie się do tyłu!
Zorski cofnął się trochę i rozpędził. Po chwili przeskoczył przez palisadę i upadł w sam środek zgromadzonych dragonów, którzy nie spodziewali się, że mają do czynienia z takim akrobatą. Kilku z nich powalił na ziemię, inni zaś zderzyli się, aż głowy im zatrzeszczały.
— A do diabła! A to co? Zlatuje pan z chmur! Myślałem, że pan zechce przeleźć przez palisadę!
— Zrobiłem to, ale innym sposobem — rzekł śmiejąc się Zorski.
— Ale to diabelny sposób! Mógł pan przy tej okazji złamać kark i nogi, a innym potłuc kości. Kim pan jest!
Był to podoficer. Nacierał sobie nogę, gdyż właśnie należał do tych, którzy przed chwilą upadli na ziemię.
— Jestem myśliwy!
— Myśliwy? Hm, sądzę, że mógłbyś pretendować do miana linoskoczka! I chce pan mówić z rotmistrzem!?
— Tak jest!
— W jakiej sprawie?
— To pana nie powinno obchodzić. Gdybym chciał to panu powiedzieć, nie pytałbym o rotmistrza. Zrozumiano?
— Święta Madonno, ależ z pana grubianin! Skąd pan wie, że rotmistrz jest tutaj?
— Śniło mi się. Naprzód, nie mam czasu!
— Stop! Jeżeli pyta pana meksykański podoficer, należy odpowiedzieć, jak należy!
— Czynię to przecież. A może za mało mówię?
— Ależ na Boga — nie! Gada pan raczej za dużo. Pan jest uzbrojony? Proszę złożyć broń!
— Dlaczego?
— Teraz jest czas wojenny i dlatego trzeba być ostrożnym. A może naprzykład przybywa pan, by zabić rotmistrza?
— Sądzi pan, że znalazłby się taki szaleniec? Przecież potem sam byłbym trupem. A może meksykańscy dragoni są takimi niedorajdami, że ich nie należy się obawiać, gdyż boją się wojownika, uzbrojonego w flintę?
— Słuchajcie człowieku, gadać potraficie, jak nie wiem kto. No, raz odstąpię od regulaminu. Chodź pan ze mną!
Zaprowadził Zorskiego do tej samej izby, w której przed chwilą był Komancha. Oficerowie grali w karty.
Skoro zobaczyli Zorskiego, mimowoli wstali ze swoich miejsc.
— Kim pan jest? — zapytał rotmistrz, odkłoniwszy się grzecznie przybyszowi. Zorski rozejrzał się po izbie i rzucił okiem na oficerów. Wszyscy posiadali przy sobie tylko szable. Uczyniwszy ten przegląd, Zorski odpowiedział:
— Imię moje — Zorski. Jestem lekarzem i podróżuję częściowo w sprawach rodzinnych, a częściowo dla wzbogacenia swoich doświadczeń. Przychodzę do hacjendy, aby w obecności panów pomówić z sennorem Verdoją.
— To niemożliwe, gdyż Verdoja jest dziś nieobecny.
— A! Gdzież on może być?
— Nie wiem. Spodziewam się jednak, że uciekł biedaczysko. A rozmawiałem z nim przed południem. Powiedział, że jedzie oglądnąć swoich vaqueros i odjechał. Był on zwolennikiem Juareza, a jego zaufany służący umknął razem z nim.
— To może sennor Pardero jest tutaj?
— Pardero? Aha, porucznik Pardero! I tego tu nie ma.
Dało to Zorskiemu dużo do myślenia, czy nie uciekli oni z swoimi pojmanymi. To było prawdopodobne. A może schronili się przed wojskami rządu w piramidzie? Widocznym było, że żaden z oficerów nie miał pojęcia o zbrodniczym czynach Verdoji. Czy miał im opowiedzieć?
— Może pan jest ich przyjacielem? — zapytał rotmistrz.
— Nie. Ludzie ci są największymi łotrami, jakich kiedykolwiek widziałem. Przyszedłem pociągnąć ich do odpowiedzialności.
— Ach, całkowicie podzielam pańskie zdanie. Szkoda, że ich pan nie zastał.
— Nadaremnie pana fatygowałem. Proszę mi wybaczyć.
Podczas tej krótkiej rozmowy nie pomyślano nawet o tym, by poprosić przybysza, by usiadł. Kiedy ten zgiął się w ukłonie i chciał się oddalić, rotmistrz rzekł:
— Proszę siadać! Pan chyba zostanie u nas na noc, prawda?
— Nie.
— Chce więc pan pójść dalej? Ależ to bardzo niebezpieczne! Nie zna pan tych okolic, a powiem panu szczerze, że tej nocy oczekujemy napadu Apachów. Jeśli wpadną w nasze ręce, zginą niechybnie.
— O, sennor. Ja się ich nie boję!
— Hm, nie? Widocznie musiał pan niedawno przybyć do tego kraju i dlatego wydaje się on panu tak bezpieczny!
— No, niezupełnie! Zresztą wiem, że Indianie są w gruncie rzeczy daleko lepsi, aniżeli się o nich zwykle sądzi.
— Myli się pan. Oto obok tej posiadłości leży wielka własność ziemska hrabiego Rodriganda, Przyjął on na służbę masę Pueblos-Indian. Zeszłego tygodnia zakłuli oni resztę białej służby z zarządcą domu na czele.
— Bardzo mi przykro, ale to ma swoją przyczynę w nieludzkim postępowaniu sennora Kortejo.
— Zna pan tego zarządcę?
— Tak, mieszka w Meksyku.
— Słusznie. Ten hrabia Rodriganda jest jednym z najbogatszych właścicieli ziemskich w tym kraju. Chciałbym być jego synem albo spadkobiercą.
Zorski uśmiechnął się i grzecznie się ukłonił.
— Wtedy bylibyśmy krewnymi.
— Krewnymi?
— A tak. Moja żona jest kontezza de Rodriganda-Sevilla, przyszłą spadkobierczynią dóbr, o których pan przed chwilą mówił.
Rotmistrz zdziwił się.
— Niemożliwe! Hrabianka Rodriganda jest żoną lekarza?
— Tak.
Zorski pokazał mu podpis i pieczątkę Róży, na jednym z listów, od niej otrzymanych.
— Prawda, to pieczątka Rodrigandów, znam ją doskonale. Musi pan wiedzieć, że bylem bardzo zaprzyjaźniony z hrabią Alfonsem, który jest obecnie w Hiszpanii. Od niego też dowiedziałem się, że ma siostrę, która nazywa się Róża, i widzę, że pan mówi rzeczywiście prawdę. W takim razie musi pan u nas odpocząć.
Zorski jednak odpowiedział:
— Pańska uprzejmość zobowiązuje mnie do największej wdzięczności, nie mogę jednak tu zostać. Czekają na mnie.
— Gdzie? Poza hacjendą Verdoja?
— Tak.
— Gdzież to może być, u diaska! Do najbliższej posiadłości jest prawie dzień drogi. A nie mogę przypuszczać, że pańskie towarzystwo obozuje pod gołym niebem.
— Zgadł pan. Czekają na mnie Apachowie.
Zorski wymówił te słowa z ogromną obojętnością, a jednak — jakby bomba pękła! Oficerowie podskoczyli z miejsc.
— Apachowie? — Zapytał ogromnie zdziwiony rotmistrz.
— Pan żartuje? Proszę mi to wytłumaczyć!
— Zupełnie jasne — jestem dowódcą Apachów.
Przerażenie oficerów zdwoiło się.
— Ich dowódcą? Ależ to niemożliwe!
— Dowiodę wam tego. Macie tutaj Komanchę?
— Tak. Ale cóż to za dowód?
— Drugiego my mamy. Ci dwaj nas szpiegowali, a potem rozłączyli się. Jeden udał się do hacjendy, a drugi śledził nas. Ten był trochę nieostrożny. Jeden z Apachów złapał go i przebił.
Wtedy rotmistrz pochwycił szable i zagrzmiał:
— Sennor, czy to prawda?
— Tak.
— Mówi pan o tym tak spokojnie ze sprzymierzeńcem Komanchów? A co najbezczelniejsze odważył się pan przestąpić próg tego domu?
Ale do tego wcale nie potrzebna jest odwaga. Przyszedłem. tu, aby porozmawiać z Verdoją, a ponieważ nie ma go, więc uważam za swój obowiązek powiedzieć waszym ludziom, aby położyli się spać. Apachowie nie napadną na hacjendę.
— Do czarta, czy mi się to wszystko śni? — zapytał oficer, chwyciwszy się za głowę.
— Nie, pan wcale nie śpi. Moja wizyta wprawdzie nie wygląda nieskomplikowanie, ale wszystko da się wyjaśnić. Apachowie nie przybyli, by prowadzić wojnę z białymi. Oni mają apetyt na kilka skalpów Komanchów. Apachowie są momi przyjaciółmi, ale to nie jest dowodem, że ja jestem pańskim wrogiem.
Daję panu słowo, że Apachowie ani panu, ani hacjendzie nie uczynią żadnej szkody. Dlatego spodziewam się, że i pan nie da się moim przyjaciołom we znaki.
— Może się pan djabła spodziewać! Apachowie są nieprzyjaciółmi naszych sprzymierzeńców, a więc i naszymi i dlatego będę ich zabijał, gdzie tylko ich znajdę!
— Nie chcę panu wszystkiego dokładnie tłumaczyć, ale proszę mnie uważać za wysłannika, który chce pana prosić o trzydniowe zawieszenie broni.
— Ani mi to w głowie! Apachowie mogą dziś przybyć i ponieść wielką klęskę. A jeżeli nie przyjdą, wyszukam ich. Może się pan tego spodziewać!
— Czy to pan poważnie mówi?
— Zupełnie.
— W takim razie misja moja skończona. Dobranoc.
— Stój! Dokąd?
— Do Apachów — odparł Zorski obojętnie.
— Puszczając pana stąd, byłbym chyba głupcem. Pan zostanie tutaj i jest moim jeńcem!
— Pan żartuje! — zaśmiał się Zorski.
— Nie, do czarta! Mówię zupełnie poważnie.
— A więc wysłannika, posła uważa pan za swego jeńca?
— Nie uznaję wysłanników od czerwonych. Zresztą, przyszedł pan bez mojego zezwolenia. Nie mam względem pana żadnych zobowiązań. Przybył pan w charakterze szpiega.
— Ja szpiegiem?
— Tak, już nie wierzę w to, co mi pan przedtem opowiadał!
— Niech pan myśli, jak pan uważa za stosowne, ale niech pan zrozumie, że szpieg nie zbliży się do hacjendy w ten sposób, jak ja to uczyniłem.
— Wszystko mi jedno, czy pan jest szpiegiem, czy też nie, ale pan jest w hacjendzie, widzi pan nasze przygotowania, dlatego nie może się pan stąd ruszyć.
— Kto mnie zatrzyma?
— Ja, mój sennorze!
— Ba, pan i wszyscy pańscy dragoni nie są w stanie mnie zatrzymać. Pójdę tak, jak przyszedłem, z własnej woli.
Oficer wyciągnął szpadę.
— Pan tu zostanie! Inaczej, może pan przypłacić życiem!
— Ależ proszę się o mnie nie troszczyć. W tym towarzystwie Książę Skał niczym nie ryzykuje.
Teraz pobladł rotmistrz i oficerowie. Cofnął się i rzekł:
— Książę Skał? Dios, on podobno miał być z nimi!
— Z Apachami. Ja nim jestem. Teraz proszę spróbować mnie zatrzymać!
Kapitan zdobył się na odwagę, przystąpił do niego i rzekł:
— Chociaż jest pan wielkim Księciem Skał, proszę złożyć broń, jest pan moim jeńcem!
— Ani myślę. Zresztą, macie, sennores, tylko swoje szpady. Wyciągnę rewolwer, a jesteście zgubieni. Ale nie uczynię tego. Powiedziałem, że nie jestem waszym nieprzyjacielem i proszę mnie puścić!
— Pan zostanie! — rozkazał rotmistrz.
— To jest pańskie ostatnie słowo?
Podniósł pięść i w tej chwili rotmistrz runął bez zmysłów na podłogę. Nim obaj porucznicy zrozumieli, o co chodzi, Zorski stał już za nimi. Dwa uderzenia pięścią i oni legli obok rotmistrza. Utorował sobie drogę i wyszedł. Na podwórzu spotkał tego samego podoficera, co przedtem.
— Gotów? — zapytał tenże.
— Dawno. Wypuście mnie!
— Drzwiami?
— Naturalnie, teraz przecież wierzycie, że jestem sam.
— No, to chodź pan.
Podszedł do bramy. W tej chwili nadszedł Komancha, który widział pochód Apachów. Wysoka postać Zorskiego utkwiła mu w pamięci. Przysunął się bliżej i zawołał:
— Książę Skał!
— Książę Skał! — przeszło z ust do ust.
— Trzymajcie go dobrze! — zawołał Komancha.
W tej chwili schwycił Zorskiego, chcąc go zatrzymać.
— Nie bądź głupi, Komancho! — rzekł Zorski. — Jak możesz zatrzymać Księcia Skał?! Wiem, że nie pragniesz mojej śmierci, tak jak ja twojej. Zabieraj się!
Schwycił czerwonoskórego i tak go pchnął, że ten potoczył się daleko. W tej chwili jednak otworzyło się okno, a w nim ukazał się rotmistrz.
— Czy on jest tu jeszcze? Schwytać go!
— Jest. Trzymać go, trzymać! — odezwało się przeszło dwanaście głosów.
Dwa razy tyle rąk wyciągnęło się po Zorskiego. Porwał z ramienia sztuciec i zatoczył nim straszliwe kolo. Miejsce się opróżniło, on zaś przeskoczył tak jak przedtem przez palisady.
Teraz wszyscy chwycili za strzelby. Wdrapano się na palisady i strzelono za nim. Zorski spodziewał się tego, dlatego szybko skręcił w bok, kule poleciały w przeciwnym kierunku.
— Do vaqueros! — zawołał rotmistrz. — Niech oni go złapią!
Otworzono bramę i kilku dragonów popędziło do ognisk, by dać znać o całej sprawie vaquerom. Zorski jednak znowu skręcił w bok i dopadł do koni. Pogalopował na jednym z nich. Dopiero po jego odjeździe vaqueros dowiedzieli się, co zaszło.
Dragoni dzisiejszego wieczoru poznali Księcia Skał.
Pojechał prosto ku piramidzie. Wiedział, że tam na niego czekają. Skoro Indianie usłyszeli tętent kopyt, momentalnie wyskoczyli Zorskiemu na spotkanie. Dzicy nigdy nie pytają, kto przybywa i gdyby to nie był Zorski, musiałby zginąć, nie wydawszy z siebie nawet jęku.
— Gdzie naczelnicy? — zapytał.
Zaprowadzono go do nich. Opowiedział co widział i słyszał.
Pewnym było, że noc miała przejść spokojnie, z drugiej zaś strony nie ulegało wątpliwości, że rano napadną na nich wojska rządowe. Chodziło o to, jak się w takim wypadku zachować.
Cofnąć się żaden nie chciał. Jednym chodziło o ocalenie drogich osób, drugim zaś nie pozwalało na cofnięcie się poczucie godności własnej, która była bardzo rozwinięta u Apachów.
Dragonów nie obawiano się, gdyż Indianie czuli się bezpieczni pod skrzydłami Księcia Skal i Grzmiącej Strzały. A Komanchom też miało się coś dostać od wojowników, wysłanych przez Latającego Konia.
— Zostańmy tutaj — rozstrzygnął Zorski. — Niemożliwością jest oddalić się stąd, nie przekonawszy się, czy można uratować naszych, czy też nie. Ta stara świątynia jest doskonałą pozycją, wygodną, silną i pewną. Mamy wodę dla siebie i koni, brak nam tylko żywności. Nic łatwiejszego, jak złowić kilkanaście sztuk bydła i zrobić zapasy.
Tak też postanowiono uczynić.
A potem wszyscy udali się na spoczynek. Tylko Grzmiąca Strzała, Zorski i Niedźwiedzie Serce myśleli o pojmanych, którzy musieli przebywać w piramidzie.
Już o świcie obudzili Zorskiego, bez którego nie mogli sobie dać rady.
Wszyscy czterej stanęli w miejscu, w którym wczoraj ukazał się Meksykanin, a kiedy zbadali ziemię, znaleźli ślady, wiodące ku południowo-wschodniemu kątowi piramidy.
Badali krzaki, różne miejsca, szukali śladów, Wszystko daremnie.
Ogarnęło ich uczucie rozpaczy. Przedsięwzięli znowu poszukiwania, gdy nagle z wierzchołka piramidy dał się słyszeć groźny okrzyk. Niedźwiedziobójca stał na górze i dawał znaki, by się schować, sam zaś ześlizgiwał się na dół z ogromną szybkością.
— Co takiego? — zapytał Zorski.
— Jeźdźcy!
— Gdzie?
— Z hacjendy. Jest ich dużo, jadą galopem.
Przybywali dragoni. Komancha dowiedział się, że jego towarzysz zabity i namówił sprzymierzeńców do wyruszenia na Apachów. Jeszcze tej samej nocy poszedł śladem Apachów, a wytropiwszy ich, wrócił do hacjendy i opowiedział rotmistrzowi, co widział.
Rotmistrz wyruszył więc z całym swoim wojskiem w kierunku piramid. Wielu vaqueros również przyłączyło się, chcąc być świadkiem boju.
Skoro Zorski ujrzał zbliżający się oddział, pokiwał znacząco głową. Po jego pięknym, męskim obliczu przeleciał wyraz wesołej ironii.
— Jest ich tam przeszło stu żołnierzy — rzekł. — Ilu trzeba Apachów, by ich powstrzymać?
— Pięćdziesięciu — odpowiedział Niedźwiedzie Serce.
— Powiedzmy stu — zauważył Zorski. — Drugą setkę wezmę ja ze sobą.
— Dokąd?
— Tajemnica. Niech Niedźwiedziobójca każe stu ludziom wsiąść na koń i jechać ze mną.
Po upływie minuty Zorski już siedział na koniu i prowadził swój oddział.
— Co pan właściwie zamierza?
— Zobaczycie. A wy trzymajcie się dobrze podczas bitwy.
Właśnie dragoni przybywali z południa, a Zorski ze swoim oddziałem oddalał się w kierunku północnym. Jechał galopem i po upływie krótkiego czasu przybył do hacjendy. Zbliżając się do niej, zauważyli, że na pastwisku nie ma ani jednego vaquera, dlatego przybyli do domu zupełnie niespostrzeżeni. Była w nim stara gospodyni i kobiety-służące.
Gdy zobaczyły Apachów, podniosły straszny krzyk. Wkrótce jednak uspokojono je. Przeszukano cały dom, znaleziono pod dostatkiem żywności, broni i nabojów.
Wszystko, co zdawało się Zorskiemu potrzebne, zabrano na konie. Kobiety zamknięto.
Gdy Apachowie byli gotowi, czekali na powrót dragonów.
A ci zaś, skoro przybyli do piramidy, zaczęli badać teren.
Podoficer musiał ze swoim oddziałem zsiąść z koni i dalej posuwać się na piechotę. Ciągle zbliżali się do krzaków, nie spostrzegłszy znaku życia, Już rotmistrz myślał, że Komancha pomylił się gdy nagle zagrzmiała salwa i podoficer padł na ziemię wraz z całym swym oddziałem. Ani jeden z nich nie został przy życiu.
— Święta Madonno! Oni są naprawdę tutaj! — zawołał rotmistrz. — Nie pomoże ostrzeliwanie się. Te przeklęte czerwone skóry obawiają się otwartego napadu, zaraz będą uciekać. Na nich więc!
Szwadron puścił się galopem ku krzakom. Rotmistrz był dzielnym, ale nie roztropnym wojownikiem. Skoro Bawole Czoło i inni dowódcy poznali, że napad będzie tylko z jednej strony, zwołali swoich wojowników w jedno miejsce. Leżeli oni na skraju zarośli, schowawszy się mąż koło męża, a gdy jazda zbliżyła się, wypalili ze strzelb, wypuszczając przy tym masę strzał.
Między dragonami powstało ogromne zamieszanie. Zabici i ranieni, ludzie i zwierzęta wszystko to leżało w nieładzie, reszta była zmuszona zatrzymać się. Rotmistrza również zraniono.
— Tu jest ten Książę Skał! — mówił gniewnie. — Bez tego męża nie mogliby stawić takiego oporu. Odnieście zranionych na bok, a my popróbujemy wypłoszyć myszy z nor.
Na nic się jednak zdał podstęp. Apachowie byli za roztropni, aby opuścić swoje pewne schronisko. Rotmistrz siedział bezradnie na koniu.
— Co robić?
— Można ich zdobyć tylko szturmem! — zawołał jeden z podporuczników.
Jasne jest, że nieprzyjaciel ześrodkował swoje siły, inne strony są zupełnie nie obstawione. Udamy więc, że chcemy na nich napaść, potem jednak skręcimy na prawo, zajmiemy plac z drugiej strony i tym sposobem wypędzimy nieprzyjaciela w pole.
— Pomysł dobry, podporuczniku. Zaraz przeprowadzimy to dzieło.
Dragoni uformowali się i popędzili naprzód galopem, ale się przeliczyli, gdyż podczas ich narady koło piramidy naradzano się również.
— Ustawimy się tu pośrodku, aby, gdy zajdzie potrzeba, móc skręcić na lewo lub na prawo. Dostaniemy ich między krzaki, a tam nie mogą nam na koniach nic uczynić, gdyż odwrót mamy zupełnie wolny — dowodził Grzmiąca Strzała.
Szwadron pędził galopem, potem nagle skręcił na wschód. Równocześnie Apachowie zajęli miejsca, a gdy nadjechali dragoni, zdziwili się, że nikogo tu nie ma. Wdarli się więc między krzaki, ale tu zostali przyjęci strzałami.
Powstała straszna rzeź. Dragoni na koniach nie mogli się bronić, gdyż przeszkadzały im krzaki. Mordercza ta walka krótko trwała. Gdy rotmistrz zwołał swych ludzi, miał ich tylko dwudziestu.
Długo zastanawiał się, co czynić, zdawało się, że chce jeszcze raz napaść na wrogów. Wreszcie jednak odjechał w kierunku hacjendy.
Zabitych i ranionych żołnierzy zostawił na placu boju, wiedział bowiem dobrze, że nie może ich ze sobą zabrać, gdyż Indianin nie podaruje skalpu.
Obaj porucznicy także padli. Był jedynym oficerem, który pozostał przy życiu, a gdy ujrzał hacjendę, którą tak odważnie opuszczał, byłby chętnie się zastrzelił z gniewu i wstydu.
Wjechawszy na przedni dziedziniec, rotmistrz udał się do swojej komnaty. Zorski był na tyle ostrożny, że Apachów i konie umieścił na tylnym podwórzu. Kapitan wszedł do izby, wyrwał pałasz z pochwy, rzucił nim o ziemię i gniewnie zawołał:
— Przeklęte bohaterstwo! Czerwonoskórzy nie stracili nawet pięciu ludzi, a ja ponad osiemdziesięciu!
— To smutne!
Kapitan zląkł się, usłyszawszy te słowa. Myślał, że jest sam, odwrócił się i ujrzał na krześle — Zorskiego.
— Do tysiąca djabłów! Pan tutaj? — zapytał.
— Jak pan widzi — odparł Zorski, siedząc spokojnie. — Pozwoliłem sobie palić pańskie cygara.
— Myślałem, że pan walczył obok piramid.
— Ależ skąd! Przecież panu powiedziałem, że nie jestem jego wrogiem. Wyrządziłem panu nawet pewną grzeczność.
— Jaką?
— Z iloma Apachami pan walczył?
— Z dwustu sześcioma ludźmi!
— Pan się myli, było ich tylko stu sześciu!
— Niemożliwe! Nas przecież też było stu, a taką liczbę wrogów napewno byśmy zwyciężyli.
— Jak się okazało, było to złe wyliczenie. Zrobiłem panu grzeczność i uprowadziłem naczelnikom stu wojowników.
— Naprawdę? Dlaczego?
— By ułatwić panu zwycięstwo — odrzekł Zorski ironicznie.
— Pan szydzi ze mnie?! — krzyknął rotmistrza
— Wcale nie. Gdybym nie zabrał tych stu, nikt nie powróciłby z was.
— Jakim więc sposobem dostał się pan tutaj?
— Mógłbym podobnie zapytać: jak pan się dostał do piramidy? Przyszedł pan do nas szukać zaczepki, teraz ja uczyniłem to samo. Wczoraj pan mnie chciał uwięzić, dziś odwrotnie. Pan jest moim więźniem!
Z tymi słowy wstał i przystąpił do rotmistrza.
— Czy pan jest przy zdrowych zmysłach?! — zawołał tenże, wyciągając rewolwer z futerału. Zorski popatrzył nań i rzekł groźnym tonem:
— Proszę zdjąć rękę z broni! Czy pan chce dostać taki sam cios, jak wczoraj?
Rotmistrz zawahał się i rzekł:
— Pana zachowanie wydaje mi się bardzo dziwne. Zawołam moich ludzi.
— Ja uczynię to samo!
Podszedł do okna i wyrzucił przez nie małą laseczkę. Był to znak dla Indian, by wpadli na przednie podwórze i pojmali wszystkich dragonów.
— Chodź pan i popatrz! — rzekł Zorski.
Rotmistrz podszedł do okna, gdy właśnie ostatni z dragonów dostał się w ręce Apachów.
— Apachowie! — zawołał przerażony.
— Naturalnie! — rzekł Zorski. — I to znowu z sympatii dla pana. Nie chcemy pana puścić do Chihuahua, gdzie oczekuje pana ogromna bura za dzisiejszą wyprawę. Pan i pańscy ludzie zostaną ze mną w charakterze jeńców.
— Co ja będę robił między Apachami?
— Nie stanie się panu nic złego. Pan jest moim jeńcem i zakładnikiem i nikt nie śmie pana tknąć.
— Zakładnikiem? Po co?
— O tym dowie się pan później. Na razie niech pan zabierze swoje najniezbędniejsze rzeczy, bo moi Apachowie są już za drzwiami.
— Sennor jest zdrajcą! — zawołał kapitan — gdyż jako biały wydajesz mnie w ręce czerwonych!
— Czy jestem zdrajcą, czy nie, mogą wiedzieć tylko ludzie, którzy mnie znają. Powiedziałem panu wczoraj, że Apachowie nie chcą z wami walczyć. Prosiłem o trzydniowe zawieszenie broni, pan odmówił. Zamieszanie to i bitwę wywołał pan sam, musi pan teraz ponosić skutki.
Otworzył drzwi, weszło kilku Apachów, którzy bez ceremonii związali kapitana i wynieśli.
Teraz Zorski udał się do kobiet, które podniosły ogromny krzyk i płacz.
— Cicho! — zawołał.
Ale kobietom trudno nakazać milczenie. Stara klucznica żałośnie łkała, załamując ręce, reszta kobiet szczerze jej pomagała.
— Sennor, zlituj się! Przecież nie uczyniłyśmy panu nic złego. Może mój kuzyn był pana nieprzyjacielem?
Na te słowa nowa myśl zaświtała w głowie Zorskiego.
— To Verdoja jest pani kuzynem? Musiał więc mieć do niej zaufanie. Czy nie wie pani, co to jest za piramida w pobliżu?
— Znam ją, gdyż sennor Verdoja często w niej bywał. Jeszcze ojciec jego znał tajemnicę wejścia. Na górze w stoliku leży rysunek, z którego można się zorientować, jak piramida wygląda wewnątrz.
Stara wszystko wypaplała, wreszcie wydała plan piramidy.
— Ale co powie sennor Verdoja, gdy zobaczy, że jego stół jest rozbity? — rzekła trwożliwie.
— Niech się pani nie boi, Verdoja już nic nie zobaczy, gdyż Apachowie go zabiją. Zresztą, ja zaraz podpalę hacjendę.
— Podpali pan? O, Święta Madonno! Cóż to ja panu złego uczyniłam, że pan mnie tak prześladuje?
— Verdoja przyczynił się do tego.
— Ale nie ja. Jeśli on naprawdę zostanie zabity, to ja odziedziczę tę starą hacjendę.
Po strasznych płaczach i prośbach o miłosierdzie, Zorski przyrzekł, że hacjendy nie spali.
Schował plan do kieszeni i rozkazał wyruszyć. Wszyscy szli piechotą, bo każdy prowadził obładowanego konia.
Dragoni byli w ten sposób związani, że chociaż prowadzili swoje konie, nie mogli uciec.
Po drodze nie spostrzeżono żadnego vaquera. Z początku byli świadkami krwawej walki, potem wrócili do swoich trzód, wreszcie ujrzawszy Apachów — schowali się, jak tylko mogli.
Przybywszy do piramid, Zorski sprawił czekającym tam nań wielką niespodziankę, przyprowadzając ze sobą jeńców i różne narzędzia, które mogły się przydać.
Rzeczy zdobyte schowano, jeńców otoczono strażą, a wojowników wysłano na zwiady.
Teraz Zorski zabrał się do studiowania rysunku.
Był on bardzo dokładny. Wnętrze piramidy, składało się z trzech pięter, pośrodku których znajdowała się głęboka czworokątna studnia, otoczona kurytarzami.
Chodziło o to, by znaleźć jeden z kurytarzy, które mogłyby być teraz zamurowane. Zorski objaśnił innym plan budowy i sam udał się na poszukiwanie wejścia.
Natrafił na skałę, która była porozrywana w dziwaczny sposób. Zorski obejrzał ją. Naraz ukląkł i spróbował poruszyć kamień — kamień usunął się. Zorski podskoczył z radości i zawołał:
— Mam go! Tu wejście!
— Gdzie? Gdzie? Prędko!
— Trzeba środkowy kamień posunąć do wnętrza.
Nadbiegł Grzmiąca Strzała, zamierzył się i z całej siły pchnął kamień. Ten posłusznie usunął się.
— O, mój Boże, dzięki Ci!
Zorski zajrzał w otwór.
— Otóż tu latarnia. Musi być ich więcej. O, i flaszka z oliwą jest tutaj! Prędko zapalić latarki i do wnętrza!
Grzmiąca Strzała w mgnieniu oka zapalił latarkę, a potem szybko posuwał się do przodu, nie bacząc na to, czy ktoś idzie za nim, czy nie. Zorski, Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce byli tuż za nim, prócz nich Francesko.
Przeszli długi kurytarz i znaleźli się przed drzwiami. Zorski przyglądał się planowi w świetle latarki.
Na planie nie ma w tym miejscu drzwi, czy, mają one jakiś zamek?
— Nie, a mimo to są mocno zamknięte.
— W takim razie musi od strony wewnętrznej być rygiel, albo jakiś mechanizm. Nie mamy czasu, aby go badać, natomiast mamy dosyć prochu, by wysadzić te drzwi. Zróbcie nożami dziury między murem a drzwiami. Mur jest dość miękki. Przyniosę nieco prochu.
Chwila ciszy, a potem usłyszano czterokrotny strzał. Już wszyscy chcieli wrócić z powrotem do wnętrza, gdy nadbiegł Niedźwiedziobójca, robiąc znaki w powietrzu, że ma bardzo ważną nowinę do zakomunikowania.
— Co tam przynosi mój brat? — zapytał Niedźwiedzie serce.
— Psy Komanchy idą lasem, który przebywaliśmy wczoraj.
— Kto przyniósł tę wiadomość?
— Latający Jeleń.
— Zawołaj go. Musimy się dowiedzieć wszystkiego z jego ust.
Przyprowadzono Latającego Jelenia.
— Niech mój brat powie, co widział? — rozkazał Niedźwiedzie Serce.
Latający Jeleń dokładnie opowiedział, jak wykrył ślady Komanchów, wreszcie wyraził swoje przypuszczenie, że musi ich być olbrzymia ilość, gdyż sam naliczył czterystu, a widział zaledwie jeden oddział.
— Ilu było naczelników?
— Trzech.
— Znasz ich?
— Nie.
— Dokąd poszli?
— Doszli do skraju lasu, potem spotkali wysłanego przez nich szpiega, który opowiedział im wszystko, co zaszło, i że my tutaj obozujemy. Po tym oświadczeniu Komanchowie krótko naradzali się i poszli do hacjendy.
— To niezadługo zobaczymy ich tutaj.
— Oni nas zamkną, abyśmy nie mieli połączenia. W nocy na nas napadną. Uważajcie na straż. Jeśli wydarzy się coś ważnego, dajcie nam znać do tej nory.
Gdy doszli do miejsca, gdzie były drzwi, znaleźli je już wyważone. Wyciągnięto je z pod gruzów i zbadano.
U góry i u dołu posiadały po jednym żelaznym zębie, który wchodził w otwór w murze. Zębów tych nie można było naruszyć, a tym samym dojść do rozwiązania zagadkowego mechanizmu.
— Nie pozostaje nic innego, jak wysadzić wszystkie drzwi — rzekł Zorski. — Przyniosę znów proch. Przede wszystkim jednak rozejrzyjmy się.
Musieli przejść dość dużo kurytarzy, zanim natrafili znowu na drzwi po prawej stronie muru. Kurytarz zaś prowadził dalej. Zorski spojrzał na plan.
— Czego mój brat szuka? — zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Szukam miejsca, w którym znajdują się jeńcy. W każdym razie są oni we wnętrzu piramidy w pobliżu studni, gdyż tam są najbezpieczniejsi. Do studni mamy pięć drzwi, które trzeba będzie wysadzić.
Znowu huknął strzał. Próbowano wprawdzie wysadzić je w inny sposób, ale bezskutecznie.
Rumowisko, na które upadły drzwi, było tak ogromne, że nie można się było przez nie przedostać. Trzeba było odrzucić na bok gruz.
Gdy byli pochłonięci tą pracą, przybył posłaniec do naczelników. Żal im było porzucić tę pracę, która ich ciągle zbliżała do ukochanych osób, ale na dworze stało dwustu Apachów, których los był im powierzony. Musieli iść za głosem obowiązku.
Stanąwszy przed piramidą, spostrzegli, że Komanchowie otoczyli ich pierścieniem. Policzywszy nieprzyjaciół, skonstatowali, że nie było ich więcej, jak stu, wszyscy konno.
— Zaopatrzyli się w konie w hacjendzie Verdoji, reszta widocznie poszła na ich poszukiwanie — rzekł Zorski.
— Rozpoczną walkę z nami, skoro wszyscy będą mieli konie. Możemy tymczasem powrócić do rozpoczętego przez nas dzieła.
Podczas gdy zbliżała się groźna bitwa, jeńcy, siedzieli w piramidzie i rozmyślali nad możliwością ratunku. Liczyli na Zorskiego, ale minęły już dwie noce, które wydawały się wiecznością, a Zorskiego jednak nie było. Prawie już nie mieli wody i żywności, a zwłoki Pardera i strażnika wydzielały z siebie straszną woń. Do tego co pewien czas słychać było z głębi studni przeraźliwe wycia i jęki Verdoji.
Indianka Karia prawie nic nie mówiła. Emma zaś nie mogła zapanować nad rozpaczą. Nie wierzyła już w możliwość ratunku. Wnętrze piramidy było bowiem tajemnicą, a ci, którzy ją znali, byli zabici, albo dogorywali w przepaści.
Emma załamała ręce i błagała:
— O, Święta Madonno, ocal nas, pomóż nam w strasznej biedzie! Nie daj nam zginąć z głodu w tej piramidzie straszliwej. Daj nam znów zobaczyć słońce.
Mariano uchwycił ręce sennority i prosił ją głosem pocieszenia:
— Niech pani nie traci nadziei. Znam Zorskiego. On dokona takiej rzeczy, jakiej nikt nie jest w stanie dokonać. On nas znajdzie i ocali.
— Ale kto mu powie, gdzie my jesteśmy?
— Bóg o to się postara i on. On nas znajdzie, jestem tego pewny.
— A jeżeli jemu samemu przytrafi się nieszczęście?
— Jemu się nie stanie nic złego. Wie, jak bardzo zależy nam, by był zdrów, i dlatego będzie ostrożny. Może właśnie dlatego musimy tak długo czekać. Minęły dopiero dwa dni. Może już niedługo znajdzie nasz ślad. A wtedy dołoży wszelkich starań, by się do nas dostać. Zdaje mi się, jakobym... słuchajcie!
Nasłuchiwali, ale nic nie doszło do ich uszu.
— Co to było?
— Zdawało mi się, że usłyszałem ciche usuwanie się kamieni.
— To było złudzenie, sennor. Do tej głębi nie przedostanie się żaden dźwięk.
Wreszcie na twarzy sternika odmalowało się ogromne zdenerwowanie. Szukał jakiegoś sposobu na wysadzenie w powietrze piramidy, bez narażenia życia osób w niej znajdujących się. Lecz szybko uspokojono go, że poszukiwania jego są nadaremne, gdyż pomoc może przyjść tylko z zewnątrz.
Ale — co to?
Znowu nasłuchiwali, gdyż wszyscy usłyszeli grzmot.
— Tak samo, jak wpierw, tylko nieco mocniej — rzekł Mariano.
— Chyba tu nie jest burza, gdyż tu nie usłyszelibyśmy grzmotów!
— Ależ to nie był grzmot — objaśnił Helmer. — To był strzał.
— Niemożliwe! Przecież byśmy słyszeli strzał, pochodzący z zewnątrz?
— Dlaczego nie mamy przypuszczać, że strzał padł w piramidzie, i że Zorski tym sposobem daje nam znać o sobie?
— Ale pewnie Zorski wie, że nie możemy mu odpowiedzieć.
Na te słowa Emmy Helmer pokiwał głową.
— A czy pani wie, co powoduje taki sam huk? Wystrzał dynamitu!
— O, wszechmocny! Czy pan sądzi? — — —?
— Tak jest, sądzę, że nasz Zorski jest tutaj. Znam ja go. Dla niego nie ma ciężkiej roboty. Widocznie, widząc, że nie może otworzyć drzwi, wysadza je w powietrze.
Słowa te wypowiedziane były tonem tak pełnym wiary, że Emma z błyszczącymi oczami rzekła:
— Pan mnie pociesza, ale mnie się zdaje, że rzeczywiście przybywa odsiecz. O, mój ojcze, o, mój biedny, dobry ojcze! Czy jeszcze cię kiedyś zobaczę?
Płakała, ale były to łzy bólu, a nie nadziei. Nagle łkanie jej przerwał straszliwy grzmot. Podłoga i ściany kurytarza zatrzęsły się. Gdy po tym huku nastąpił głuchy trzask, jakby spadanie kamieni, sternik podskoczył w górę i zawołał:
— Hurra! hurra! Zorski jest naprawdę tutaj! To był wystrzał dynamitu, a mur się rozsypał. Ratunek już blisko!
— Czy to możliwe? — zapytała Emma.
— Wierzę, że sennor Helmer ma słuszność — rzekł Mariano. — Co o tym myśli sennorita Karia?
Indianka wolno otwierała przymknięte oczy i rzekła:
— To Zorski, wiedziałam, że on przyjdzie.
Wtedy Emma padła w ramiona Karii, ucałowała ją i zawołała:
— O, Panie, dzięki Ci! Nigdy nie przestanę Ciebie czcić, tak, jak Ty nie zapomniałeś o nas!
Minęło sporo czasu. Ciągle nasłuchiwali.
— Może dojdziemy do przednich drzwi? — zapytał sternik.
— Tak jest. Może lepiej usłyszymy, co się tam dzieje — odparł Mariano.
Emma oparła się na jego ramieniu i podeszli bliżej. Tam usiedli na wilgotnej ziemi i słuchali. Słyszeli głuche odrzucanie kamieni.
— Wynoszą żwir i kamienie. Ostatni wybuch był bardzo silny i musiał mocno uszkodzić kurytarz.
— Ach, gdyby to tak było!
— Ależ tak jest naprawdę, sennorito. Siedząc nad studnią, myślałem o mojej żonie, bracie i synku i ani na chwilę nie straciłem nadziei...
Potem — znowu uderzenia siekierą, a przy tym zdawało się, że słychać ludzkie głosy. I rzeczywiście stawały się one coraz wyraźniejsze.
— Jeszcze te drzwi — odezwał się dźwięczny, męski głos. — One z pewnością prowadzą do studni. Mamy jeszcze dosyć prochu.
Zamkniętych zelektryzowało. Z nadmiaru radości nie mogli wymówić słowa. W milczeniu trzymali się mocno za ręce.
— Zorski! — szepnął wreszcie Helmer. — Wiedziałem, że to on. On nawet wie, że te drzwi prowadzą do studni!
Nasłuchiwali. Słychać było, że badają drzwi, wreszcie dał się słyszeć inny głos.
— Tu znów trzeba dużo prochu. Te drzwi też są zamknięte na podwójną zasuwę!
Wtedy Emma przyskoczyła i zawołała radośnie:
— Mój Boże! Antonio! Antonio!
Chwila ciszy po tamtej stronie. Potem Grzmiąca Strzała zawołał:
— Emmo, moja Emmo, to ty jesteś?
— Ja jestem, ja, mój kochany!
— O, dzięki Bogu! Sama?
— Nie, cała czwórka jest tutaj!
Wtedy odezwał się głos, którego dotychczas nie słyszano:
— Wszyscy czworo? Karia, i ty także?
Ton tego głosu wywołał rumieniec na martwym obliczu Indianki.
— Ja także! Karia, twoja siostra!
— Uff! Uff! — dał się znów słyszeć nowy głos.
Lica Karii na dźwięk tego głosu pobladły trochę. Z obawy, czy z radości?
— Kto to mówił? — zapytał cicho sternik.
— Znam ten głos — odparła Emma. — To Niedźwiedzie Serce, Apacha.
Nastąpiła jeszcze wymiana zdań. Zapytano o Verdoję i Pardero, a usłyszawszy o ich losie, przystąpiono do wyłamania ostatniej zapory, dzielącej jeńców od ich wybawców.
Wreszcie usłyszano przeraźliwy huk, a na rumowisku stanął mężczyzna. W słabym świetle latarek Emma poznała Grzmiącą Strzałę.
— Emmo, gdzie jesteś?
— Tutaj! — wykrzyknęła radośnie i podbiegła do niego.
— Mój Antonio! O mało nie umarłam! — szeptała.
— Bogu dzięki, że tak się nie stało! — odrzekł z czułością. — Chora moja głowa nie byłaby tego wytrzymała i oszalałbym na nowo.
— Nagle obok nich wyłoniła się postać Bawolego Czoła.
— Gdzie jest Karia, córka Mizteków?! — zawołał.
Brat i siostra padli sobie w ramiona.
Teraz przybył Zorski i podał wszystkim rękę. Mariano uścisnął go i serdecznie dziękował:
— Znowu mnie ocaliłeś, Karlosie! Jesteś zawsze i wszędzie moim duchem opiekuńczym.
Sternik rzekł wzruszony:
— Panie doktorze, jeśli ujrzę jeszcze moich, to panu mam do zawdzięczenia. Niech Pan Bóg panu zapłaci, gdyż ja nie jestem w stanie.
Zaczęto opowiadać o tym, co przez tak długi okres czasu zaszło.
— Jak to, ty wyrwałaś Verdoji nóż i nawet groziłaś mu? — pytał Grzmiąca Strzała swoją ukochaną.
— Tak jest. Nie śmiał mnie tknąć; byłabym siebie, albo jego zabiła.
— Moja bohaterka! — rzekł czule, przyciskając Emmę do piersi.
W tej samej chwili zadano pytanie Karii:
— Córa Mizteków zabiła tego Pardero własną ręką?
Pytanie to zadał Niedźwiedzie Serce, Apacha, którego teraz kochała z całego serca, chociaż niegdyś była głupia i wolała hrabiego Alfonsa.
— Tak jest — odpowiedziała cicho.
— Córa Mizteków jest bohaterką. Zasłużyła na to, by zostać jedyną squaw (żoną) wielkiego naczelnika.
Pogłaskał ją pieszczotliwie po włosach i odwrócił się.
Ale ona wiedziała, że słowa te i to łagodne głaskanie więcej u niego znaczyły, niż u innego największe przysięgi.
I Francesco podszedł przywitać się z Emmą i Karią.
Wreszcie Zorski rzekł:
— Zostawmy to wszystko na później, a pomyślmy nad tym, co teraz robić. Obejrzyjmy cele, w których byliście, i trupy.
Mariano chwycił latarkę i prowadził.
Nagle usłyszano straszny, przeciągły krzyk.
— To Verdoja — zauważył Mariano.
— Straszne! — rzekł Zorski. — Muszę go zobaczyć.
Poszli naprzód, a dziewczęta uprosiły sternika, by z nimi został.
Gdy stanęli nad brzegiem studni, straszny jęk powtórzył się. Mężczyźni zadrżeli. Żadne bowiem zwierzę nie wydobywa z siebie tak strasznego ryku bólu.
Zorskiego z latarką w ręku spuszczono na lasso w przepaść.
Gdy był na dnie, rzucił snop światła na Verdoję.
Ten otworzył krwią nadbiegłe oczy, spojrzał na Zorskiego i zawołał:
— Psie, to ty jesteś!?
— Tak, to ja, djable w ludzkim ciele, plany, twoje rozbiły się. Przyszliśmy oswobodzić jeńców. Wszystkie drzwi są otwarte, pojmani są wolni.
— Przeklinam was — — —
— Stoisz na progu śmierci, przed wiecznym sądem. Zamiast kląć, proś Boga o miłosierdzie!
Verdoja chciał zacisnąć pięści, ale mu się to nie udało. Zgrzytał więc zębami, pieniąc się, jak zwierz:
— Marsz, nie chcę łaski!
Ta bezbożność stłumiła w piersi Zorskiego wszelkie uczucie miłosierdzia.
— Dobrze, po takim oświadczeniu musisz zginąć. Nie myśl jednak, że upragniona śmierć przez ciebie szybko przyjdzie. Nie, postaram się, abyś długo cierpiał, a mózg twój. którego nic nie naruszyło, do ostatnich chwil twego życia będzie wszystko pojmował i rozumiał.
Zorski zgiął się i rozpoczął badanie. Nie starał się badać delikatnie zmiażdżonych członków Verdoji, toteż z ust bandyty wydobywały się nieludzkie wycia.
Wreszcie doktor skonstatował, że nie może go uleczyć, mógłby go wprawdzie dobić, a tym samym przeciąć pasmo cierpień, ale byłaby to za lekka śmierć dla złoczyńcy.
— Wszystkie członki masz tak zmiażdżone, że nie można ich złożyć, natomiast wnętrzności są nienaruszone i silne, będziesz żyć, ale ból, który cię teraz trawi, nigdy cię nie opuści.
Uwiązał roztrzaskanego na lasso, nie zważając na jego stan. Dał znak. Wyciągnięto go, myśląc, że to Zorski, ale w miarę gdy się do nich zbliżał, poznali po strasznym wyciu swą omyłkę. Odwiązali go i położyli w kurytarzu, potem spuścili lasso na nowo. Zorski sam się po nim wdrapał na górę.
— Co zrobimy z tym człowiekiem? — zapytał Grzmiąca Strzała.
— On nie może umrzeć, gdyż byłaby to dla niego w obecnym stanie nie kara, lecz nagroda. Musi żyć w ciągłych bólach.
— Zupełnie sprawiedliwie! — rzekł Niedźwiedzie Serce. — Wielki Duch jest sprawiedliwy!
— Zasłużył on na to — rzekł Bawole Czoło i odwrócił się.
— Przyślę tu kilku Apachów — rzekł Zorski — aby go przenieśli do przedniego kurytarza, i tam niech leży, jak mu się długo będzie podobało. Teraz zaś wracajmy. Niech nasi najbliżsi ujrzą wreszcie światło dzienne.
Wrócili do dziewcząt i poprowadzili je przez wysadzone drzwi ku wyjściu.
Tutaj znów zaczęto dziękować Zorskiemu za ocalenie, Bawole Czoło w chwili wzruszenia rzekł:
— Jeżeli Książę Skał zażąda mego życia, bez wahania ofiaruję mu je!
Teraz już jednak nie było czasu na dziękczynienia i rozczulanie się. Zorski naliczył już trzystu nieprzyjaciół. Wszyscy mieli dobre konie i, jak było widać, zaopatrzeni byli w dobrą broń.
Na widok tych nieprzyjaciół Emma zatrwożyła się, ale mężczyźni starali się ją podnieść na duchu, co im się wreszcie udało. Co zaś tyczyło się Karii, gardziła Komanchami i prosiła o strzelbę, by brać udział w obronie.
— Popełniliśmy wielki błąd — rzekł później Zorski.
— Jaki? — zapytał Bawole Czoło.
— Najpierw była ich tylko setka, nas zaś dwustu. Bylibyśmy na nich napadli i pozabijali. Innych bylibyśmy rozbili po drodze.
— Książę Skał ma słuszność — rzekł Niedźwiedzie Serce — ale musieliśmy mieć wpierw na względzie drogie nam osoby, mimo to Komanchowie nic złego nam nie zrobią. Jesteśmy tutaj bezpieczni, a Latający Koń przyśle nam resztę wojowników, którzy połączą się z nami.
Niech ci Komanchowie tylko przyjdą, a zdepczemy ich stopami, jak szarańcze! — rzekł Bawole Czoło.
Na krótko przed zachodem słońca spostrzeżono, że nieprzyjaciel liczy około czterystu mężów, którzy otoczyli piramidę wąskim półkolem.
Skoro się ściemniło, ujrzano dokoła ich ognie strażnicze. Apachowie również zapalili ognie, by przygotować strawę.
Koło północy w obu obozach pogaszono ogniska.
Teraz trzeba było mieć się na baczności. Dopóki płonęły ogniska nieprzyjaciół, nie trzeba było obawiać się ich napadu, gdyż można było spostrzec każdy ruch. Teraz było inaczej.
W zaroślach leżeli wojownicy na czatach. Zorski wysłał wywiadowców, którzy pełzli do obozu nieprzyjacielskiego. Ludzie ci nie mieli na sobie ciężkiej zbroi, tylko noże.
Mieli rozkaz nie walczyć, a w razie jakiegoś ruchu Komanchów natychmiast wrócić do obozu.
Niedźwiedzie Serce objął komendę po północnej stronie piramidy, Bawole Czoło zaś po południowej, Grzmiąca Strzała po wschodniej, Zorski po zachodniej. On też dostał dowództwo naczelne nad całym wojskiem i czterech najdzielniejszych adiutantów.
Minęło dwie godziny po północy, gdy Grzmiąca Strzała wysłał posłańca do Zorskiego z oznajmieniem, że nieprzyjaciel ciągnie ku północy i południowi. Wkrótce potem obaj naczelnicy Indian oznajmili, że Komanchowie w liczbie czterystu zwrócili się ku stronie zachodniej. Można było z tego wywnioskować, że nieprzyjaciel chce napaść na Apachów z tej jednej strony. Zorski natychmiast wydał rozkaz, by wszyscy Apachowie przeszli na jego stronę.
Zaledwie wykonano rozkaz, gdy nadbiegli wywiadowcy i oznajmili, że nieprzyjaciel zbliża się od strony zachodniej.
Wtedy Zorski zwrócił się do Niedźwiedziego Serca:
— Niech mój brat weźmie ze sobą pięćdziesięciu wojowników i obejdzie obóz nieprzyjaciela. Trzeba napaść z tyłu na Komanchów. Na ich tyłach z łatwością znajdzie konie, siądzie na nie ze swoimi ludźmi i roztratuje nieprzyjaciela.
— Uff! — odparł Apacha, któremu to polecenie ogromnie się podobało. — Książę Skał jest wielkim dowódcą, odniesiemy ogromne zwycięstwo.
W krótkim czasie zniknął bez szmeru ze swoimi ludźmi.
W ciszy oczekiwano początku bitwy, której wynik był jeszcze bardzo wątpliwy.
Minęło sporo czasu, dopiero gdy na wschodzie niebo zaczęło blednąć i dawało tyle światła, aby odróżnić nieprzyjaciela od swego, zabrzmiał straszliwy czterystugłosowy okrzyk wojenny i Komanchowie w szybkim tempie popędzili naprzód.
Indianin najchętniej walczy na koniu, ale dostęp do piramidy był utrudniony, dlatego też nieprzyjaciele napadli piechotą.
Naturalnie, żaden czerwonoskóry nie jest dobrym pieszym wojownikiem. Apachowie mieli dobry cel, a gdy nieprzyjaciel był już blisko, na głośny rozkaz Zorskiego dano w kierunku zbliżających się salwę kul i strzał.
Skutek był straszny. Komanchowie nagle stanęli, ale naczelnicy ich dali rozkaz, by posuwać się naprzód. Chociaż pauza krótko trwała, ale Apachowie mieli dość czasu na ponowne nabicie strzelb. Druga salwa miała ten sam skutek, co i pierwsza.
Komanchowie zawyli z wściekłości, ale znów zwartą gromadą pędzili naprzód. Apachowie nie mieli już czasu na ponowne załadowanie broni. Kto miał kule w lufie, ten strzelał, inni chwycili za tomahawki. Zdawało się, że nadszedł decydujący moment. Aż tu nagle nadleciał na galopujących koniach Niedźwiedzie Serce ze swoją pięćdziesiątką.
Cicho, bez okrzyku wojennego, napadli na ściśnięty tłum Komanchów, i który stał na ich drodze, został stratowany.
Dniało już prawie i Zorski mógł obejrzeć całe pole bitwy. Jego bystrość podyktowała mu najlepszy środek. Zawołał podniesionym głosem:
— Na koń i na nich!
Konie Apachów przypadkowo stały po stronie zachodniej. Nie upłynęła nawet jedna minuta, a Apachowie już konno napierali na Komanchów. Ci nie sprostali takiemu napadowi. Odwrócili się, przebijali przez szeregi Niedźwiedziego Serca i uciekali na równię. Na pobojowisku Apachowie zaopatrzyli się w olbrzymią ilość skalpów.
Zorski nie strzelił ani razu. Przygotował on sztuciec i czekał na najgroźniejszą chwilę. Apachowie zdobyli prawie dwieście skalpów, sami zaś stracili trzydziestu wojowników. Zwycięstwo to zawdzięczano przezorności Zorskiego.
Apachowie odpoczywali, a Komanchowie zgromadzili się na zachodzie. Potem przedsięwzięli ten sam manewr, co wczoraj. Otoczyli piramidę, aby odwzajemnić się Apachom za poniesioną klęskę.
Zorski zwołał naczelników na naradę.
— Teraz możemy się przedostać — rzekł — Komanchowie nie mogą nam nic zrobić, gdyż po ostatniej klęsce upadli na duchu.
— Dlaczego mamy stąd wyruszyć? Tu nam Komanchowie nic złego nie zrobią, a nasz odwrót mogą sobie fałszywie komentować — rzekł Bawole Czoło.
Ostatecznie postanowiono czekać na dalszy rozwój wypadków, i na wojowników pod dowództwem Latającego Konia.
Minęły dwa dni i noc, a oczekiwani wojownicy nie przybywali, natomiast zauważono u nieprzyjaciół wzrost liczby ludzi.
Następnej nocy spostrzegł jeden ze straży, że jakiś mężczyzna pełznie na brzuchu. Już pochwycił nóż, gdy słowo wymówione szeptem dało mu znać, że przybywający jest również Apachą.
— Czy mój brat teraz stoi na straży?
— Tak jest.
— Który naczelnik kieruje wojskiem?
— Książę Skał.
Obcy milczał zdziwiony, a potem zapytał:
— Czy Książę Skał jest przy moich braciach?
— Tak.
— Gdzie go można znaleźć?
— Idź dalej. Zobaczą cię i zaprowadzą do niego.
Obcy posłuchał i wpadł w krzewy, gdzie zatrzymano go i zaprowadzono do Zorskiego, który właśnie odbywał naradę.
— Kim jesteś — zapytał.
— Jestem wysłannikiem Latającego Konia, który kazał ci powiedzieć, że naradzał się z wszystkimi naczelnikami Apachów i objaśnił im, że chce wam posłać posiłki, gdyż walczycie po stronie Juareza. Wtedy oni zgodnie oświadczyli, że nie mają zamiaru wszczynać wojny przeciwko prawdziwemu naczelnikowi Meksyku. Dlatego zakopali topór wojenny w ziemię, a mnie wysłali, abym cię o tym powiadomił.
— Więc wojownicy do nas nie przyjdą?
— Nie. Latający Koń kazał ci powiedzieć. byś ze swoimi wojownikami wrócił do nas „robić mięso“[1].
Niedźwiedzie serce pochylił głowę, nie mówiąc ani słowa. Zabrał głos Bawole Czoło i rzekł:
— Od kiedy to ma Apacha dwa języki? Naprzód Latający Koń mówi, by zabrać topór wojenny, potem by go zakopać. Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, zdobyliśmy dwieście skalpów, a teraz mamy znowu „robić mięso“?
— Nie masz potrzeby zastosować się do tych rozkazów, jesteś bowiem naczelnikiem Mizteków, — rzekł posłaniec.
— A więc milczę! zauważył Bawole Czoło.
— Co na to powie Książę Skał? — zapytał Niedźwiedzie serce.
— Lubię pokój, chociaż pomagam przyjacielowi. Brat mój, Niedźwiedzie Serce niech postąpi tak, jak uważa za stosowne.
Wtedy poseł rzekł:
— Powiedziałem co mi kazano. Bracia moi mogą się nad tym zastanowić. Ja zaś muszę wracać natychmiast, bo taka jest wola naczelników. Ale opowiem im, że widziałem Księcia Skał, wielkiego naczelnika bladolicych.
Pożegnał się i znikł. Droga jego była bardzo niebezpieczna. Musiał się prześlizgnąć między Komanchami. Gdyby go schwytano, byłaby to ostatnia jego godzina.
Między pozostałymi więcej tej sprawy nie omawiano.
Nad ranem usłyszano dochodzący z obozu Komanchów okrzyk radości. Dopiero później zrozumiano, że w ten sposób nieprzyjaciel witał przybywające posiłki.
Zgromadziło się już całe wojsko, które miało być pomocne naczelnikowi Meksyku.
Mimo swej waleczności Zorski przeląkł się. Stąd nie można już było wyjść. Tu trzeba było umrzeć.
I wojownicy Apachów patrzyli smutnym okiem na nieprzyjaciela. Nie mogli się spodziewać żadnego ratunku, gdyż odmówiono im przysłania pomocy.
Przed południem przybył szwadron dragonów. Między ich oficerami a naczelnikami Komanchów odbyła się żywa narada, której wynikiem było, że jeden z oficerów zbliżył się do Apachów, w charakterze posła. Na obnażonym końcu szpady niósł białą chustkę na znak, że przybywa w zamiarach pokojowych. Zorski sam wyszedł mu na przeciw.
— Kto jest dowódcą Apachów? — zapytał oficer grzecznie się kłaniając i z podziwem przyglądając się postaci lekarza.
— Niedźwiedzie Serce, ich naczelnik.
— Czy jest tutaj mąż o nazwisku Książę Skał?
— Tak jest.
— Gdzie on?
— Stoi przed panem.
Porucznik głęboko skłonił się i rzekł najgrzeczniejszym tonem.
Przybywam jako poseł od mojego rotmistrza i naczelników Komanchów. Czy wysłucha mnie pan?
— Tak. Proszę ze mną.
Zaprowadził go gdzie siedzieli inni naczelnicy, wskazał mu miejsce i dał znak, że może mówić:
Oficer zaczął:
— Pozwól mi, sennor, złożyć panu moje uszanowanie. Jestem — — —
— Proszę, — przerwał Zorski, — co pan chce nam powiedzieć?
— Czy Apachowie stoczyli walkę ze szwadronem dragonów w hacjendzie Verdoji?
— Tak.
— Czy pan brał udział w bitwie?
— Nie.
— Ale pan zabrał w niewolę dragonów?
— Tak jest.
— Dobrze. Rotmistrz żąda wydania pańskiej osoby i wszystkich dowódców. Reszta wojowników może bez przeszkód, swobodnie odejść!
— Więcej niczego nie żąda pański rotmistrz?
— Nie.
— Powiedział pan, że przybywasz również z ramienia naczelników. A czego oni żądają?
— Ci żądają swoich zabitych razem ze zdobytymi skalpami, i dziesięciu Apachów, którzy muszą zginąć męczeńską śmiercią.
— Słyszeli to moi bracia? — zapytał Zorski.
Kiwnęli potakująco głową.
— Cóż postanawiają w tej sprawie?
— Będą walczyć — rzekł Bawole Czoło.
Niedźwiedzie Serce i Grzmiąca Strzała zgodzili się z nim.
— Czy słyszał pan odpowiedź? — rzekł Zorski do oficera.
— A co pan na to? — zapytał oficer.
— Hm, ja nie wydałbym siebie nawet wtedy, gdybym sam jeden tu siedział na tej piramidzie.
— Cenię i szanuję takie bohaterstwo. Obowiązkiem moim jest jednak przypomnieć panu, że walczyć pan będzie z dziesiąckrotnie silniejszym wrogiem.
— Zupełnie słusznie! Ale za to pozycja nasza jest sto razy silniejsza, pominąwszy i to, że między nami są mężowie, którzy i z dwudziestu nieprzyjaciółmi już nieraz się ścierali.
— Czy to pańskie stanowcze słowo?
— Tak jest. Muszę jednak jedno zauważyć. Mam rotmistrza dragonów z dwudziestu może wojownikami u siebie w niewoli. Są do teraz moimi jeńcami. Jeśli wielki szef wymaga tego, abym mu się oddał w ręce wraz z innymi dowódcami, to staną się ci ludzie jeńcami Apachów, a jaki ich los być może osądź pan sam łaskawie.
— Aha, pan nam grozi?
— Przyznaję się, że tak.
— To panu nic nie pomoże. Na południu stoją wojska rządu, z północy i wschodu ciągną nowe gromady Komanchów.
Jest pan zgubiony. Dajemy panu czas do namysłu do jutra do tej samej godziny. Postępujemy tak, wiedząc, że położenie wasze jest naprawdę bez nadziei. Nie otrzymacie posiłków, a my chcielibyśmy uniknąć przelewu krwi.
— Czy podczas tego czasu nie napadniecie na nas?
— Nie.
— I Komanchowie także nie?
— Nie, daję panu słowo.
— Dobrze, proszę więc przyjść jutro o tym samym czasie po naszą odpowiedź.
Oficer oddalił się. Zorski wszedł na szczyt piramidy. Chciał być sam, by zastanowić się nad sytuacją.
Położenie było rzeczywiście okropne. Chodziło o wolność, a może nawet i o życie. Czy zobaczy jeszcze kiedyś swoich?
Sięgnął do kieszeni, aby jeszcze raz przeczytać ostatni liścik Róży, jednak zamiast niego wyciągnął plan piramidy. Rozwinął go i popatrzył nań.
Kurytarze były zbudowane bardzo symetrycznie, tylko jeden był bardzo krótki i kolidował pod względem symetrii innymi. Zdawało się, że to nie jest kurytarz, ale jakaś długa wąska komórka. Na rysunku było napisane peta-pove. Zorski nigdy takiego słowa nie słyszał.
Podczas jego rozmyślań nadszedł Bawole Czoło. Zorski bezwiednie niemal zapytał go:
— Czy brat mój kiedyś słyszał słowo „peta-pove“?
— Tak jest.
— Co ono oznacza?
— Tak mówią Indianie — Jemes. To znaczy „iść w dolinę“. Dlaczego mój brat o to pyta?
Nie otrzymał odpowiedzi, gdyż Zorski wstał i patrzył bacznie na zachód, gdzie wznosiły się Kordylery Sonnory. Błyskawica oświetliła jego mózg, obrócił się i rzekł:
— Niech brat mój idzie za mną!
Pośpieszył w tę stronę piramidy, gdzie znajdowały się obie dziewczęta. Chciały zarzucić obu pytaniami, ale Zorski na żadne nie odpowiedział. Wziął małą beczułkę prochu, przywołał kilku silnych Apachów, którym dał młoty, siekiery i wytrychy, prosił Niedźwiedzie Serce, by zaopiekował się wojskiem i zniknął z Bawolim Czołem i Apachami w piramidzie.
Verdoja krzyknął na ich widok. Ale nie zwrócono na niego uwagi. Zapalono kilka latarń i posunięto się w głąb. Doszli do jakichś drzwi, wysadzono je, a potem to samo uczyniono z drugimi. Potem ukazały się schody, wiodące w dół — a wreszcie wąskie wysokie sklepienie. To był ów podziemny kurytarz z kamieni, który w równej linii prowadził ku zachodowi.
Miał więc to, o czym myślał Zorski, gdy przetłumaczono mu nieznane dlań słowo. Serce jego uradowało się. Pośpieszył naprzód ciemnym kurytarzem.
Po długiej wędrówce stanęli przed jakimiś schodami. Wszedł na nie i znalazł sklepienie zawalone kamieniami.
Długo pracowano nad usuwaniem ich, aż nagle padł na nich snop dziennego światła. Wyszli przez otwór i znaleźli się w małej dolince, która nie była pokryta zielenią.
Ostrożnie podpełzli do jednego z brzegów dolinki i zobaczyli w oddaleniu więcej, niż angielskiej mili piramidę na wschodzie, a między nią, a dolinką mnóstwo Komanchów. Konie ich pasły, się może o pięćset kroków od nich.
— Co powie mój brat na to? — zapytał Zorski Miztekę.
— Wynalazek ten jest wart wielu istot ludzkich, — odpowiedział tenże głosem spokojnym, ale widać mu było na twarzy wielką ulgę.
— Synowie Komanchów pomyślą, że jesteśmy czarownikami.
— Będą nas szukać i nie znajdą nas, gdyż ujdziemy z ich końmi. Karia, córka Mizteków, nie będzie musiała umrzeć z ręki brata, który w ten sposób ocaliłby ją od hańbiącego zamążpójścia za Komanchę.
On zawsze myślał o swojej siostrze.
— A teraz musimy wracać, — przestrzegł Zorski. — Nie powinni nas tutaj zobaczyć.
Wrócili tą samą drogą i otwór zastawili kamieniami.
Zwołano wielką naradę, najpierw naczelników, a potem zwykłych wojowników.
Gdy oznajmiono im wynik poszukiwań Zorskiego, radość ich nie miała granic.
Postanowiono wreszcie dotrzeć do Kordylerów i tam się rozłączyć. Ale Niedźwiedzie Serce dodał:
— Niedźwiedzie serce lubi swoich przyjaciół, on ich odprowadzi do Buaymes.
Karia zarumieniła się, bowiem dobrze wiedziała, dlaczego jest on taki grzeczny.
Musieli zabrać ze sobą na drogę żywność, a z powodu tego, że koni nie można było przeprowadzić przez podziemne kurytarze, postanowiono je zostawić i dosiąść koni Komanchów.
Przygotowano się do odjazdu.
O zachodzie słońca Karia wspięła się na piramidę. Stanęła tam smukła i wyniosła jak meksykańska kapłanka. Suknia jej powiewała na wietrze, a ciemne policzki ożywiły się pod pożegnalnym pocałunkiem zachodzącego słońca. Patrzyła ku północy.
Nie leżała tam Guaymas, najbliższy cel ich podróży, ani utęskniona ojczyzna Karji, hacjenda del Erina. Nie! Rozciągały się pastwiska i mateczniki Apaczów, Apaczów, z pośród których Niedźwiedzie Serce był tak bliski jej sercu.
Jakże mogła się łudzić, że kocha hrabiego Alfonsa. Jakże innym jest Niedźwiedzie Serce! Zatopiona w myślach, nie słyszała, że na drugą stronę piramidy ktoś wszedł: był to ten, o którym myślała.
Niedźwiedzie Serce, ujrzawszy ją, stanął jak wryty. Zachwycił go odblask słońca na jej włosach i policzkach, zachwyciły ciemne oczy, ze smutkiem wpatrzone wdal. Teraz usłyszała jego kroki i odwróciła się śpiesznie. Gdy go ujrzała, oblała się rumieńcem aż po koniuszczki włosów, mimo, że cerę przecież miała ciemną. Wódz zauważył jej zmieszanie. Podszedł o krok naprzód i rzekł:
— Córka Miksteków płoszy się na widok Niedźwiedziego Serca? Skoro tak, Niedźwiedzie Serce odejdzie, choć nie wie, czem ją obraził.
Odparta szeptem, ledwie dosłyszalnym:
— Nie obraził mnie wódz Apaczów.
Popatrzył na nią badawczo:
— Lecz nienawidzi go; chciałaby uciec, gdy on się zbliża?
— Nie.
—Czy wina to Niedźwiedziego Serca, że idzie za jej śladami? Czy może rozkazywać snom i mówić: to przynoście, tego zaś nie? Dlaczego oko jego widzi w falach rzek i w obłokach nieba zawsze jedną i tę samą głowę, jedną i tę samą postać? Przecież nie jestem Wielkim Duchem, Manitou, abym umiał zabić coś, co we mnie żyje.
Karja milczała. Niedźwiedzie Serce spostrzegł, że dziewczyna drży.
— Dlaczego Karja nie odpowiada? — zapytał. — Jak długo jeszcze będę ją widział? Może kilka dni, kilka godzin... Później zostanie żoną innego...!
— Nigdy nie zostanie żoną innego! — szepnęła.
Podszedł bliżej:
— Powiadasz, nigdy? Czy wierzysz w to, co mówisz? Czy jesteś tego pewna? Powiedz, kochasz mnie, Karjo?
— Kocham cię — rzekła cała w ponsach.
— I ja ciebie kocham. Bądź więc żoną Apacza, jedyną jego żoną. Nie będziesz pracować, jak inne kobiety; będziesz żyła jak białe niewiasty, których każde życzenie jest rozkazem.
Niedźwiedzie Serce objął Karję ramieniem, przytulił do siebie i ucałował, nie dbając o to, że stoją na szczycie piramidy i że ich mogą zobaczyć wszyscy Komanczowie. Tam na dole wydano już na nich wyrok śmierci, a oni tymczasem łączyli się na całe życie.
Stali tak, sprzęgnięci w uścisku, pogrążeni w błogiem zapomnieniu; słońce oświetlało ich purpurą zachodu. Nagle odwrócili się przerażeni, gdyż jakiś głos znajomy zapytał:
— Które z was chore, że się opiera na drugiem?
Był to Bawole Czoło. Ponieważ zbliżała się chwila wymarszu, postanowił poszukać siostry. Nie przeczuwał nawet, że ujrzy ją w objęciach Apacza.
Niedźwiedzie Serce, na chwilę stropiony, opanował się wkrótce i zapytał pewnym głosem:
— Czy Bawole Czoło jest jeszcze moim bratem i przyjacielem?
— Jest nim — odpowiedział tamten poważnie.
— Czy gniewa się na mnie za to, że mu zabieram serce jego siostry?
— Nie gniewa się, bo nikt mu go zabrać nie może. W sercu prawdziwej kobiety znajdzie się miejsce i dla męża, i dla brata.
— Czy pozwalasz mi przybyć do hacjendy del Erina przynieść ofiarę poranną?
— Pozwalam.
— Z czego ma się składać?
— Zdecyduj sam. Bawole Czoło nie sprzedaje siostry.
— Czy mam ci przynieść sto skalpów swych wrogów?
— Nie; wezmę je sam.
— Albo dziesięć skór szarego niedźwiedzia?
— Nie; mam ich poddostatkiem.
— Powiedz więc, czego żądasz?
Oczy cibolera zaszły łzą; objął Apacza ramieniem i rzekł:
— Nie żądam od ciebie ani skalpów, ani skór, ani złota, ani srebra, żądam tylko aby Karja, córka Miksteków, była szczęśliwa w twoim namiocie. Jesteś mi przyjacielem i bratem, lecz gdyby siostra moja nie znalazła u ciebie szczęścia, rozpłatałbym ci głowę tomahawkiem, a mózg twój oddałbym mrówkom na pożarcie. Idź na swoje pastwiska, pomów ze swoimi, a potem wracaj do hacjendy i bierz dziewczynę.
Po tych słowach Bawole Czoło oddalił się i opuścił piramidę. Podążył za nim dumnie i wyniośle Apacz, którego serce przepełnione było szczęściem z powodu słodkiej rozmowy z niewiastą. — —
Nie wolno było opuścić obozu, dopóki się nie ściemniło. Wojownicy mieli ruszyć z nastaniem ciemności. Gdy więc zapadł wieczór, udali się Apacze do wnętrza piramidy; każdy miał broń przy sobie i rzeczy najniezbędniejsze. Gdy ostatni z nich próg przestąpił, zasunięto wejście kamieniem i orszak cały ruszył w drogę. Na czele szedł Niedźwiedzie Serce, na końcu Zorski.
Mineli schody. Zorski podłożył ładunek prochu, pod korytarz i, zapaliwszy lont, podążył za innymi. Nie krzesając światła szczęśliwie minęli przejście podziemne, poczem zasypali natychmiast jego wylot.
Usłyszeli teraz cichy huk, coś jakgdyby dalekie trzęsienie ziemi; nie widać było jednak żadnego błysku. Mina wybuchła i wysadziła korytarz. Teraz nikt nie mógł odkryć, w jaki sposób uciekli.
Coprawda, wydostali się z potrzasku, ale trzeba było jeszcze zagarnąć sto siedemdziesiąt koni.
Posłano wywiadowców, aby zbadali, jak wierzchowce są strzeżone. Wrócili z wiadomością, że spostrzegli trzech wartowników. Wysłano ich zpowrotem, by straż usunęli, poczem wszyscy ruszyli naprzód.
Były to konie indjańskie; dopuściły do siebie czerwonoskórych, nie parsknąwszy nawet i nie zdradziwszy niepokoju. Na rozkaz Zorskiego zachowano wszelkie środki ostrożności. Aby nie obrócić na siebie uwagi Komanczów, Apacze dosiadali koni pojedyńczo i pojedyńczo odjeżdżali. Większość ich odprowadzała je o kilkaset kroków i potem dopiero wskakiwała na siodła.
Prerja była tu miękka, więc nikt nie spostrzegł, ze konie porwano. Gdy następnego ranka znaleziono ciała trzech zabitych wartowników, Apacze oddalili się już o pół dnia drogi. Komanczowie napróżno usiłowali wytłumaczyć sobie tajemnicze zniknięcie wrogów. — —





  1. Czynić zapasy zimę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.