Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 37.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1024   —

spotkanie. Dzicy nigdy nie pytają, kto przybywa i gdyby to nie był Zorski, musiałby zginąć, nie wydawszy z siebie nawet jęku.
— Gdzie naczelnicy? — zapytał.
Zaprowadzono go do nich. Opowiedział co widział i słyszał.
Pewnym było, że noc miała przejść spokojnie, z drugiej zaś strony nie ulegało wątpliwości, że rano napadną na nich wojska rządowe. Chodziło o to, jak się w takim wypadku zachować.
Cofnąć się żaden nie chciał. Jednym chodziło o ocalenie drogich osób, drugim zaś nie pozwalało na cofnięcie się poczucie godności własnej, która była bardzo rozwinięta u Apachów.
Dragonów nie obawiano się, gdyż Indianie czuli się bezpieczni pod skrzydłami Księcia Skal i Grzmiącej Strzały. A Komanchom też miało się coś dostać od wojowników, wysłanych przez Latającego Konia.
— Zostańmy tutaj — rozstrzygnął Zorski. — Niemożliwością jest oddalić się stąd, nie przekonawszy się, czy można uratować naszych, czy też nie. Ta stara świątynia jest doskonałą pozycją, wygodną, silną i pewną. Mamy wodę dla siebie i koni, brak nam tylko żywności. Nic łatwiejszego, jak złowić kilkanaście sztuk bydła i zrobić zapasy.
Tak też postanowiono uczynić.
A potem wszyscy udali się na spoczynek. Tylko Grzmiąca Strzała, Zorski i Niedźwiedzie Serce myśleli o pojmanych, którzy musieli przebywać w piramidzie.