Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 37.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1025   —

Już o świcie obudzili Zorskiego, bez którego nie mogli sobie dać rady.
Wszyscy czterej stanęli w miejscu, w którym wczoraj ukazał się Meksykanin, a kiedy zbadali ziemię, znaleźli ślady, wiodące ku południowo-wschodniemu kątowi piramidy.
Badali krzaki, różne miejsca, szukali śladów, Wszystko daremnie.
Ogarnęło ich uczucie rozpaczy. Przedsięwzięli znowu poszukiwania, gdy nagle z wierzchołka piramidy dał się słyszeć groźny okrzyk. Niedźwiedziobójca stał na górze i dawał znaki, by się schować, sam zaś ześlizgiwał się na dół z ogromną szybkością.
— Co takiego? — zapytał Zorski.
— Jeźdźcy!
— Gdzie?
— Z hacjendy. Jest ich dużo, jadą galopem.
Przybywali dragoni. Komancha dowiedział się, że jego towarzysz zabity i namówił sprzymierzeńców do wyruszenia na Apachów. Jeszcze tej samej nocy poszedł śladem Apachów, a wytropiwszy ich, wrócił do hacjendy i opowiedział rotmistrzowi, co widział.
Rotmistrz wyruszył więc z całym swoim wojskiem w kierunku piramid. Wielu vaqueros również przyłączyło się, chcąc być świadkiem boju.
Skoro Zorski ujrzał zbliżający się oddział, pokiwał znacząco głową. Po jego pięknym, męskim obliczu przeleciał wyraz wesołej ironii.
— Jest ich tam przeszło stu żołnierzy — rzekł. — Ilu trzeba Apachów, by ich powstrzymać?