Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 36.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1000   —

Byli to dwaj Indianie. Wdrapali się na jodłę jak wiewiórki, a przy tym nie słychać było najmniejszego szelestu.
Ledwie zdążyli się usadowić, a już zbliżały się szeregi jeźdźców. Byli to Apachowie, którzy zsiedli ze swoich koni, przeszukując skraj lasu. Siedzących na górze nie można było zauważyć. Gdy ci przeszli usłyszano tętent zbliżających się koni i ukazali się Apachowie.
Uft! szepnął jeden Indianin. — Apachowie!
— W barwach wojny! — dodał drugi.
— A przy nich blade lica!
— Cztery! Uff! Uff!
Słowa te były wymówione tonem zdziwienia. Drugi zapytał:
— Czegoż się mój brat dziwi?
— Może zna mój brat to sine blade lico, które jedzie na przedzie?
— Nie.
— To Księżę Skał. Widziałem go przed trzema zimami, gdy byłem w mieście, które blade lica nazywają Sauta Fe.
— Uff! To najwaleczniejsze blade lico, jakie tylko żyje! Ale czy mój brat zna naczelników, którzy jadą obok?
— Jeden Niedźwiedzie Serce, pies Apachów, drugi Bawole Czoło, Mizteka. Popatrzmy ,ilu ich tam jedzie.
Siedzieli tak wysoko, że mogli z góry ogarniać okiem cały oddział. Policzyli dokładnie, a gdy Apachowie już ich minęli, jeden rzekł: