Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 37.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1027   —

żali się do krzaków, nie spostrzegłszy znaku życia, Już rotmistrz myślał, że Komancha pomylił się gdy nagle zagrzmiała salwa i podoficer padł na ziemię wraz z całym swym oddziałem. Ani jeden z nich nie został przy życiu.
— Święta Madonno! Oni są naprawdę tutaj! — zawołał rotmistrz. — Nie pomoże ostrzeliwanie się. Te przeklęte czerwone skóry obawiają się otwartego napadu, zaraz będą uciekać. Na nich więc!
Szwadron puścił się galopem ku krzakom. Rotmistrz był dzielnym, ale nie roztropnym wojownikiem. Skoro Bawole Czoło i inni dowódcy poznali, że napad będzie tylko z jednej strony, zwołali swoich wojowników w jedno miejsce. Leżeli oni na skraju zarośli, schowawszy się mąż koło męża, a gdy jazda zbliżyła się, wypalili ze strzelb, wypuszczając przy tym masę strzał.
Między dragonami powstało ogromne zamieszanie. Zabici i ranieni, ludzie i zwierzęta wszystko to leżało w nieładzie, reszta była zmuszona zatrzymać się. Rotmistrza również zraniono.
— Tu jest ten Książę Skał! — mówił gniewnie. — Bez tego męża nie mogliby stawić takiego oporu. Odnieście zranionych na bok, a my popróbujemy wypłoszyć myszy z nor.
Na nic się jednak zdał podstęp. Apachowie byli za roztropni, aby opuścić swoje pewne schronisko. Rotmistrz siedział bezradnie na koniu.
— Co robić?