Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 38.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1049   —

Skutek był straszny. Komanchowie nagle stanęli, ale naczelnicy ich dali rozkaz, by posuwać się naprzód. Chociaż pauza krótko trwała, ale Apachowie mieli dość czasu na ponowne nabicie strzelb. Druga salwa miała ten sam skutek, co i pierwsza.
Komanchowie zawyli z wściekłości, ale znów zwartą gromadą pędzili naprzód. Apachowie nie mieli już czasu na ponowne załadowanie broni. Kto miał kule w lufie, ten strzelał, inni chwycili za tomahawki. Zdawało się, że nadszedł decydujący moment. Aż tu nagle nadleciał na galopujących koniach Niedźwiedzie Serce ze swoją pięćdziesiątką.
Cicho, bez okrzyku wojennego, napadli na ściśnięty tłum Komanchów, i który stał na ich drodze, został stratowany.
Dniało już prawie i Zorski mógł obejrzeć całe pole bitwy. Jego bystrość podyktowała mu najlepszy środek. Zawołał podniesionym głosem:
— Na koń i na nich!
Konie Apachów przypadkowo stały po stronie zachodniej. Nie upłynęła nawet jedna minuta, a Apachowie już konno napierali na Komanchów. Ci nie sprostali takiemu napadowi. Odwrócili się, przebijali przez szeregi Niedźwiedziego Serca i uciekali na równię. Na pobojowisku Apachowie zaopatrzyli się w olbrzymią ilość skalpów.
Zorski nie strzelił ani razu. Przygotował on sztuciec i czekał na najgroźniejszą chwilę. Apacho-