Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 36.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1012   —

szony, niepotrzebnie go uderzyłeś. Prawdziwy, wojownik nie ściąga skalpu z tego, którego zbezcześcił.
Ostra i zasłużona była nauczka. Młody Apacha zawstydził się, a odwróciwszy się od zwłok, nie spojrzał na nie więcej. Nie odważył się już nawet spojrzeć na naczelników, którzy naradzali się półgłosem.
— Jeżeli dzisiaj aż dwóch wysłano na zwiady, to nie ulega wątpliwości, że Komanchowie są w pobliżu, — rzekł Zorski.
— Musimy się mieć na baczności. Jeden szedł za nami, drugi do hacjendy. Jeśli mamy na nich napaść, trzeba koniecznie zbadać teren. Ja sam to uczynię. Tymczasem konie odpoczną. Rozbić obóz, nie zapalać ogniska, i rozstawić straże. Proszę również nie zacierać śladów Verdoji.
Wydawszy te rozkazy, Zorski spytał przewodnika meksykańskiego o położenie hacjendy i odszedł. Ciężką strzelbę zostawił na koniu, a zabrał ze sobą sztuciec.
Było ciemno. Ledwie jednak uszedł pięć minut drogi, gdy ujrzał ognisko. Płonęło ono z boku ogromnego bloku skały, która leżała na równinie. Pięciu brodatych vaqueros siedziało półkolem.
Bystre oko Zorskiego zaraz poznało, że od tych ludzi można się czegoś dowiedzieć. Przysunął się jeszcze bardziej i zaczął podsłuchiwać.
— Piekielne niebezpieczeństwo teraz nam grozi — rzekł jeden vaquero.
— Ani troszeczkę — odparł drugi. Przyjdą oni z pewnością dopiero nad ranem, a wtedy