Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 36.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1017   —

Kiedy ten zgiął się w ukłonie i chciał się oddalić, rotmistrz rzekł:
— Proszę siadać! Pan chyba zostanie u nas na noc, prawda?
— Nie.
— Chce więc pan pójść dalej? Ależ to bardzo niebezpieczne! Nie zna pan tych okolic, a powiem panu szczerze, że tej nocy oczekujemy napadu Apachów. Jeśli wpadną w nasze ręce, zginą niechybnie.
— O, sennor. Ja się ich nie boję!
— Hm, nie? Widocznie musiał pan niedawno przybyć do tego kraju i dlatego wydaje się on panu tak bezpieczny!
— No, niezupełnie! Zresztą wiem, że Indianie są w gruncie rzeczy daleko lepsi, aniżeli się o nich zwykle sądzi.
— Myli się pan. Oto obok tej posiadłości leży wielka własność ziemska hrabiego Rodriganda, Przyjął on na służbę masę Pueblos-Indian. Zeszłego tygodnia zakłuli oni resztę białej służby z zarządcą domu na czele.
— Bardzo mi przykro, ale to ma swoją przyczynę w nieludzkim postępowaniu sennora Kortejo.
— Zna pan tego zarządcę?
— Tak, mieszka w Meksyku.
— Słusznie. Ten hrabia Rodriganda jest jednym z najbogatszych właścicieli ziemskich w tym kraju. Chciałbym być jego synem albo spadkobiercą.
Zorski uśmiechnął się i grzecznie się ukłonił.