Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 37.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1032   —

klucznica żałośnie łkała, załamując ręce, reszta kobiet szczerze jej pomagała.
— Sennor, zlituj się! Przecież nie uczyniłyśmy panu nic złego. Może mój kuzyn był pana nieprzyjacielem?
Na te słowa nowa myśl zaświtała w głowie Zorskiego.
— To Verdoja jest pani kuzynem? Musiał więc mieć do niej zaufanie. Czy nie wie pani, co to jest za piramida w pobliżu?
— Znam ją, gdyż sennor Verdoja często w niej bywał. Jeszcze ojciec jego znał tajemnicę wejścia. Na górze w stoliku leży rysunek, z którego można się zorientować, jak piramida wygląda wewnątrz.
Stara wszystko wypaplała, wreszcie wydała plan piramidy.
— Ale co powie sennor Verdoja, gdy zobaczy, że jego stół jest rozbity? — rzekła trwożliwie.
— Niech się pani nie boi, Verdoja już nic nie zobaczy, gdyż Apachowie go zabiją. Zresztą, ja zaraz podpalę hacjendę.
— Podpali pan? O, Święta Madonno! Cóż to ja panu złego uczyniłam, że pan mnie tak prześladuje?
— Verdoja przyczynił się do tego.
— Ale nie ja. Jeśli on naprawdę zostanie zabity, to ja oddziedziczę tę starą hacjendę.
Po strasznych płaczach i prośbach o miłosierdzie, Zorski przyrzekł, że hacjendy nie spali.
Schował plan do kieszeni i rozkazał wyruszyć. Wszyscy szli piechotą, bo każdy prowadził obładowanego konia.