Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 37.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   1029   —

placu boju, wiedział bowiem dobrze, że nie może ich ze sobą zabrać, gdyż Indianin nie podaruje skalpu.
Obaj porucznicy także padli. Był jedynym oficerem, który pozostał przy życiu, a gdy ujrzał hacjendę, którą tak odważnie opuszczał, byłby chętnie się zastrzelił z gniewu i wstydu.
Wjechawszy na przedni dziedziniec, rotmistrz udał się do swojej komnaty. Zorski był na tyle ostrożny, że Apachów i konie umieścił na tylnym podwórzu. Kapitan wszedł do izby, wyrwał pałasz z pochwy, rzucił nim o ziemię i gniewnie zawołał:
— Przeklęte bohaterstwo! Czerwonoskórzy nie stracili nawet pięciu ludzi, a ja ponad osiemdziesięciu!
— To smutne!
Kapitan zląkł się, usłyszawszy te słowa. Myślał, że jest sam, odwrócił się i ujrzał na krześle — Zorskiego.
— Do tysiąca djabłów! Pan tutaj? — zapytał.
— Jak pan widzi — odparł Zorski, siedząc spokojnie. — Pozwoliłem sobie palić pańskie cygara.
— Myślałem, że pan walczył obok piramid.
— Ależ skąd! Przecież panu powiedziałem, że nie jestem jego wrogiem. Wyrządziłem panu nawet pewną grzeczność.
— Jaką?
— Z iloma Apachami pan walczył?
— Z dwustu sześcioma ludźmi!
— Pan się myli, było ich tylko stu sześciu!
— Niemożliwe! Nas przecież też było stu, a