Skarb w Srebrnem Jeziorze/Część I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Skarb w Srebrnem Jeziorze
Podtytuł Powieść z Dzikiego Zachodu
Wydawca Sp. Wyd. „ORIENT” R. D. Z.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schatz im Silbersee
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II
TRAMPl.

„Stany Zjednoczone Ameryki północnej, pomimo — a raczej wskutek swych wolnomyślnych urządzeń, są krajem zupełnie szczególnych chorób społecznych, które w państwie europejskiem byłyby zupełnie niemożliwe.
Znawca tamtejszych stosunków przyzna, że to twierdzenie pewnego nowszego geografa ma swe uzasadnienie. Te choroby, o których on mówi, możnaby podzielić na chroniczne i ostre. Do pierwszych należy zaliczyć przedewszystkiem szukających wszędzie zwady loaferów i rowdyer, a potem tak zwanych runners, którzy grasują zwłaszcza wśród emigrantów. Runnerstwo,loaferstwo i rowdyerstwo jest w Ameryce zakorzenione i, jak się zdaje, będzie istniało przez niejeden jeszcze dziesiątek lat. Inaczej się ma sprawa z chorobą drugiego rodzaju, która prędzej się rozwija i krócej trwa. Tu należą bezprawne stosunki dalekiego Zachodu, wskutek jakich potworzyły się bandy rabusiów i morderców, a których może wytępić tylko master Lynch przez swe nieubłagane postępowanie. Dalej należy wspomnieć o kukluksach, uprawiających swe rzemiosło w czasie wojny domowej, a także i później. Do najgorszych jednak i najniebezpieczniejszych, chorób należą trampi, jako przedstawiciele najordynarniejszego i najbrutalniejszego włóczęgostwa.
Kiedy przez pewien czas handel i życie znalazły się w ciężkiem położeniu i stanęło tysiące fabryk, a dziesiątki tysięcy robotników znalazło się bez żadnego zajęcia, udawali się bezrobotni na wędrówki, które kierowały się przedewszystkiem w stronę zachodnią, a stany, leżące po tamtej stronie Mississipi, zostały przez nich formalnie zalane. Jednak nastąpiła wkrótce segregacja; uczciwsi wzięli się do lada jakiej pracy, nawet gdy zajęcie było mało płatne a wytężające. Najmowali się po większej części na farmy do pomocy przy żniwach i dlatego nazywano ich harvesterami, żniwiarzami.
Tymczasem elementy, stroniące od pracy, połączyły się w bandy, żyjące z rabunku, mordu i pożogi; spadły one szybko na najniższy stopień zepsucia moralnego, a przywodzili im ludzie, ku którym wyciągała się groźnie ręka sprawiedliwości.
Ci trampi pojawiali się w większych kupach, czasem do trzystu ludzi liczących, a napadali nie tylko pojedyncze farmy, ale nawet mniejsze miasteczka, aby je zupełnie złupić; opanowywali koleje, teroryzowali urzędników i posługiwali się pociągami, aby przybywać szybko w inne strony i tam popełniać te same zbrodnie. To zło tak się rozpanoszyło, że w niektórych stanach gubernatorzy byli zmuszeni wezwać pomocy milicji, by staczać z łotrami formalne bitwy.
Za takich trampów kapitan i sternik „Dogfisha“ uważali kornela Brinkleya i jego ludzi. Banda liczyła około dwudziestu osób; była wobec tego za słabą, aby zadzierać z resztą pasażerów i załogą, jednak ostrożność nie była bynajmniej zbyteczną.
Kornel zwrócił swą uwagę naturalnie także na ową cudaczną postać, zbliżającą się do okrętu na kruchej tratwie, a która tak swobodnie zabiła potężnego drapieżnika. Kiedy Tom wymienił owe szczególne nazwisko „ciotka Droll“ śmiał się kornel; ale teraz, gdy obcy wszedł na pokład, ściągnęły mu się brwi i szepnął do swych ludzi:
— Ten łotr wcale nie jest tak śmieszny, za jakiego chce uchodzić; mówię wam, musimy się mieć przed nim na ostrożności.
— Pocóż więc to przebranie? — zapytał któryś z nich.
— To nie jest wcale przebranie. Ten człowiek jest rzeczywiście oryginałem, a przytem najniebezpieczniejszym, jaki może istnieć, detektywem.
— Pshaw! Ciotka Droll i detektyw! Ten osobnik może być, czem chcesz, ale detektywem nie jest; w to nigdy nie uwierzę.
— A mimo to jest nim. Słyszałem już o ciotce Droll; ma być na pół zwarjowanym stawiaczem sideł, który ze wszystkiemi szczepami Indjan jest na najlepszej stopie, dzięki swej wesołości. Zobaczywszy go jednak teraz, poznałem lepiej. Ten grubas jest detektywem, jak amen w pacierzu. Spotkałem go tam w górze Missouri w forcie Sully, gdzie pewnego kamrata zabrał z pośród naszego towarzystwa i wydał na stryczek; on sam jeden, a nas było przeszło czterdziestu.
— To niemożliwe! Mogliście mu przynajmniej wybić czterdzieści dziur w skórze!
— Nie, właśnie, że nie mogliśmy, Droll działa więcej podstępem niż przemocą. Przypatrzcie się tylko tym oczkom małym i chytrym, jak u kreta! Nie ujdzie im nawet mrówka w najgęstszej trawie. Czepia się swej ofiary z największą i nieznoszącą żadnego oporu przyjaźnią i zatrzaskuje pułapkę, zanim możliwe jest nawet pomyśleć o zaskoczeniu.
— Czy zna ciebie?
— Chyba nie; wówczas nie mógł mi się przyjrzeć, a od tego spotkania upłynęło wiele czasu i ja się bardzo zmieniłem. Mimo to jestem tego zdania, że wskazanem jest, byśmy zachowywali się spokojnie i cicho, aby nie zwrócić na siebie jego uwagi. Sądzę, że możemy tu spłatać dobrego figla, a nie chciałbym, żeby ten stanął nam w drodze.
Tak niebezpiecznie, jak go kornel odmalował, Droll jednak nie wyglądał, a raczej wszyscy musieli się wysilać, by na jego widok nie wybuchnąć śmiechem, który mógłby go obrazić. Jego nakrycie głowy nie było ani kapeluszem ani czapką. czy czepkiem, a jednak można było określić je każdym z tych wyrazów. Składało się z pięciu różnego kształtu kawałków skóry: środkowy, leżący na czubku głowy, miał kształt miski odwróconej do góry dnem, tylny okrywał kark, a przedni czoło — miało to być zapewne pewnego rodzaju osłoną, czy krezą; czwarty i piąty kawałek tworzyły szerokie klapy, zasłaniające uszy.
Kaftan nosił bardzo długi i nadzwyczaj szeroki, a złożony wyłącznie ze skórzanych łat, przyszytych jedna na drugiej; żadna nie była tego samego wieku i widziało się, że ponaszywano je stopniowo w różnych odstępach czasu. Zprzodu brzegi tej bluzy opatrzone były rzemieniami, które, związane razem, zastępowały miejsce brakujących guzików. Ponieważ nadzwyczajna długość i szerokość tej niezwykłej garderoby utrudniała chodzenie, właściciel rozciął ją z tyłu od dołu do pasa, a obie poły obwiązał tak dookoła nóg, że tworzyły szerokie szarawary, co poruszenia ciotki Droll czyniło wprost śmiesznemi. Te „niby spodnie“ sięgały do kostek, a skórzane trzewiki uzupełniały kostjum od dołu. Rękawy bluzy były również niezwykle szerokie i za długie dla tego człowieka, to też zeszył je zprzodu, a dalej, ku tyłowi, umieścił dwa otwory, przez które wystawiał ręce. Tym sposobem rękawy tworzyły dwie zwisające kieszenie skórzane, w których mógł chować najrozmaitsze przedmioty.
Ta część ubioru nadawała figurze ciotki Droll wygląd nieforemny a pozatem pobudzało prawie do śmiechu pełne, czerwone i niezwykle przyjazne oblicze, którego oczka, zdawało się, nie umiały ani na sekundę spocząć i znajdowały się w ustawicznym ruchu, tak, że nic nie mogło ujść ich baczności.
W ręce tego człowieka znajdowała się dwururka, która liczyła też bardzo szacowne lata. Czy miał pozatem jaką broń, tego się można było najdalej domyślać; widać jej jednak nie było, gdyż kaftan obejmował całą postać, jak związany worek, kryjąc zapewne niejeden przedmiot.
Chłopiec, który towarzyszył temu oryginałowi, miał może lat szesnaście i był blondynem, silnie zbudowanym; spoglądał bardzo poważnie, a nawet dumnie, jak człowiek, który potrafi iść już swą własną drogą. Odzież jego składała się z kapelusza, koszuli myśliwskie], spodni, pończoch i butów, a wszystko sporządzone było ze skóry. Oprócz strzelby miał jeszcze nóż i rewolwer.
Kiedy „ciotka Droll“ wstąpił na pokład, wyciągnął rękę do Czarnego Toma i zawołał swym wysokim, cienkim głosem fistułowym:
— Welcome, stary Tomie! Co za niespodzianka! Wieki upłynęły doprawdy, odkąd nie widzieliśmy się! Skąd i dokąd się udajesz?
Przyjaciele uścisnęli sobie dłonie bardzo serdecznie i Tom odpowiedział:
— Od Mississipi w górę; chcę się dostać w głąb Kanzas, gdzie moi rafterowie siedzą w lasach.
— Well, to wszystko w porządku. Ja także tam się udaję, a nawet jeszcze dalej; będziemy więc jakiś czas razem. Lecz przedewszystkiem opłata za przejazd, sir. Co mamy zapłacić, mianowicie ja i ten mały mąż, jeśli to potrzebne?
Pytanie skierowane było do kapitana.
— To zależy od tego, jak daleko jedziecie i jakie chcecie miejsce, — odpowiedział tenże.
— Miejsce? Ciotka Droll jeździ tylko pierwszem! A więc kajuta, sir! Jak daleko? Powiedzmy tymczasem do portu Gibson, możemy przecież każdej chwili przydłużyć lassa. Bierzecie nuggety?
— Tak, bardzo chętnie.
— A jak tam z waszą wagą? Jesteście uczciwi?
To pytanie wyszło tak uciesznie, a oba oczka mrugały przytem tak osobliwie, że nie można go było brać za złe; mimo to kapitan zrobił minę, jakby się gniewał i mruknął:
— Nie próbujcie pytać po raz drugi, bo wyrzucę was w tej chwili poza burtę.
— Oho! Czy sądzicie, że ciotkę Droll tak łatwo wsadzić do wody? Spróbujcie!
— No, no! — bronił się kapitan. — Wobec dam należy być grzecznym, a ponieważ jesteście ciotką, więc należycie do płci pięknej; przeto nie biorę waszego pytania tak poważnie. Zresztą, z płaceniem się nie śpieszy!
— Nie, na kredyt nie biorę — ani na minutę — taką już moja zasada, jeśli to potrzebne.
— Well! Chodźmy więc do kasy!
Po tych słowach oddalili się, a pozostali wypowiadali swe zapatrywania co do tego szczególnego człowieka.
Kapitan, który powrócił prędzej, niż Droll, rzekł zdumiony:
— Messurs, żebyście widzieli te nuggety, oh, te nuggety! Sięgnął jedną ręką w rękaw, a kiedy ją z dziury wysunął, miał dłoń pełną ziarnek złota, wielkości grochu, orzechów laskowych, a nawet jeszcze większych. Ten człowiek musiał odkryć bonanzę i wypłukał ją. —
Tymczasem Droll, zapłaciwszy w kasie za przejazd, obejrzał się wokół i spostrzegł ludzi kornela. Powlókł się powoli ku przodowi okrętu i przyglądał się im. Spojrzenie jego zatrzymało się dłużej na kornelu, którego zagadnął:
— Przepraszam, sir, czyśmy się już kiedy nie widzieli?
— Ja przynajmniej o tem nic nie wiem, — odparł zapytany.
— O, jestem pewny, żeśmy się już spotkali. Czy byliście może nad górną Missouri?
— Nie!
— A w porcie Sully także nie?
— Nawet go nie znam!
— Hm! mogę się zapytać o wasze nazwisko?
— Dlaczego? Poco?
— Bo mi się podobacie, sir, a kiedy poczuję ku komu życzliwość, to nie prędzej zaznam spokoju, aż dowiem się, jak się nazywa.
— Co się tego tyczy, to wy mi się także podobacie — odpowiedział kornel ostro — mimo to, nie byłbym tak niegrzecznym, by pytać was o nazwisko.
— Czemu? Ja tego nie uważam za niegrzeczność i zaraz odpowiedziałbym na wasze pytanie. Nie mam żadnego powodu kryć się ze swem nazwiskiem. Tylko ten, kto nie ma zupełnie szczerych zamiarów, stara się przemilczeć, jak się nazywa.
— Czy to ma być obraza, sir?
— Ani mi to w głowie! Ja nie obrażam nigdy nikogo, jeśli to potrzebne! Adieu, sir, zachowajcie swe nazwisko dla siebie! Nie chcę go już słyszeć! — Odwrócił się i odszedł.
— To do mnie pił — syknął rudy — i ja muszę to znosić!
— Dlaczego więc ścierpiałeś? — zaśmiał się jeden z jego ludzi. — Jabym temu workowi odpowiedział pięścią!
— I źlebyś wyszedł!
— Pshaw! Ta żaba nie wygląda na bardzo silną!
— Ale człowieka, który pozwala czarnej panterze zbliżyć się do siebie na długość ręki i potem strzela z tak zimną krwią, jakby miał przed sobą kurę prerjową, nie można lekceważyć. Zresztą idzie tu nie tylko o niego samego, zaraz miałbym przeciw sobie także i tamtych, a musimy unikać wszelkiego hałasu. —
Droll wrócił na tył okrętu; po drodze natknął się na obu Indjan, którzy siedzieli na pace z tytoniem. Ci ujrzawszy go, powstali. Droll zatrzymał się, potem zbliżył się szybko do nich i zawołał:
— Mira, el oso viejo y el oso moro — patrzcie! to stary Niedźwiedź i młody Niedźwiedź.
Wyrzekł to po hiszpańsku, a więc musiał wiedzieć, że obaj czerwoni nie znają angielskiego, a mówią biegle i rozumieją po hiszpańsku.
— Què sorpresa, la tia Droll — co za niespodzianka, ciotka Droll! — odpowiedział stary indsman.
— Co robicie tu na wschodzie i na tym statku? — pytał Droll, podając obu rękę.
— Byliśmy w Nowym Orleanie i wracamy do domu. Upłynęło wiele księżyców, odkąd nie widzieliśmy twarzy ciotki Droll.
— Tak, młody Niedźwiedź stał się tymczasem dwa razy większy, niż był wtedy. Czy moi czerwoni bracia żyją z sąsiadami w pokoju?
— Zakopali oni siekierę wojenną w ziemi i pragną, by nie musieli jej wydobywać.
— Kiedy wrócicie do swoich?
— Tego nie wiemy. Stary Niedźwiedź nie może wrócić do domu, dopóki nie utopi swego noża we krwi tego, który go obraził.
— Kto to taki?
— Ten biały pies tam, z rudemi włosami. Uderzył on starego Niedźwiedzia ręką w twarz.
— Do wszystkich djabłów! Czy ten drab jest przy zmysłach? Musi przecież wiedzieć, co to znaczy podnieść rękę na Indjanina, i to na starego Niedźwiedzia.
— On nie wie, kim jestem. Powiedziałem swoje nazwisko w języku mego ludu i proszę mojego białego brata zachować je w tajemnicy.
— Nie obawiaj się! Ale pójdę teraz do tamtych, bo chciałbym z nimi pomówić; przyjdę jednak jeszcze do was.
Oddalił się ku tyłowi okrętu. Tam wyszedł teraz z kajuty ojciec uratowanej dziewczynki i oznajmił, że córka jego obudziła się z omdlenia i czuje się stosunkowo dobrze; potrzebuje tylko spokoju, aby zupełnie przyjść do siebie. Potem pospieszył do Indjan, by odważnemu chłopcu podziękować za ten dzielny czyn. Droll słyszał jego słowa i zapytał się, co zaszło. Kiedy Tom opowiedział przygodę, rzekł:
— Tak, tego spodziewałem się po tym chłopcu; nie jest on już dzieckiem, ale zupełnie dojrzałym mężczyzną.
— Czy znacie małego i jego ojca? Widzieliśmy, że rozmawialiście z nimi.
— Spotkaliśmy się kilka razy.
— Spotkali? On nazwał się Tonkawa, a ten szczep prawie wymarły nigdy się nie włóczy, lecz siedzi w swych nędznych rezerwacjach[1] w dolinie Rio Grande.
— Wielki Niedźwiedź nie stał się osiadłym, lecz pozostał wierny zwyczajom swych przodków. Przebiega kraj wzdłuż i wszerz podobnie, jak wódz Apaczów Winnetou, a swą siedzibę otacza tajemnicą. Mówi wprawdzie czasem o „swoich“, ale kim, czem i gdzie są, tego nie mogłem się dowiedzieć. I teraz chciał się udać do nich, ale zatrzymuje go zemsta, jaką chce wywrzeć na kornelu.
— Czy mówił o tem?
— Tak; nie spocznie prędzej, aż jej dokona. Kornel w moich oczach jest człowiekiem straconym.
— To i ja mówiłem — powiedział Old Firehand. — O ile znam Indjan, ścierpiał Niedźwiedź uderzenie nie z tchórzostwa!
— Tak? — zapytał Droll, spoglądając badawczo na olbrzyma. — Wy poznaliście także indsmenów, jeśli to potrzebne? Nie wyglądacie mi na to, chociaż wydajecie się prawdziwym goliatem. Myślę, że nadajecie się więcej do salonu niż na prerię.
— O biada, ciotko! — zaśmiał się Tom. — Tożto dopiero paskudnie spudłowaliście! Zgadnijcie, kim jest ten sir?
— Ani mi to w głowie! Bądźcie raczej tak dobrzy i powiedzcie mi sami.
— Nie; tak łatwo wam to nie pójdzie, ciotko! Ten sir należy do naszych najsławniejszych westmanów.
— Tak? Nie do sławnych, tylko do najsławniejszych?
— Tak!
— Tego gatunku ludzi jest mojem zdaniem tylko dwu. — Tu zrobił pauzę, przymknął jedno oko, a drugiem mrugnął ku Old Firehandowi, zaśmiał się krótko, co zabrzmiało, jakby „hi, hi, hi!“ wydobyte na klarnecie, a potem mówił dalej: — Tymi dwoma są mianowicie Old Shatterhand i Old Firehand. Ponieważ pierwszego znam, jeśli to potrzebne, przeto ten sir nie może być nikim innym, jak tylko Old Firehandem. Zgadłem?
— Tak, ja nim jestem — przyznał wymieniony.
— Egad? — zapytał Droll, cofając się o dwa kroki i patrząc nań szeroko otwarte mi oczami. — To wy rzeczywiście? Postać macie zupełnie taką, jak opisują, ale — a może tylko żartujecie?
— No, czy to żart? — zapytał Old Firehand i, chwyciwszy Drolla prawą ręką za kołnierz bluzy, podniósł go w górę, okręcił trzy razy dookoła siebie i postawił potem na pobliskiej skrzyni.
Twarz Drolla stała się ciemnoczerwoną; spróbował nabrać oddechu i zawołał w przerywanych krótkich zdaniach:
— Zounds, sir! Czy uważacie mnie za perpendykuł, czy za chorągiewkę na dachu? Czym na to stworzony, by tańczyć wokół was w powietrzu? Prawdziwe szczęście, że mój „sleepinggown“[2] jest z mocnej skóry, inaczejby pękł i wrzucilibyście mię do rzeki! Ale, próba była dobra, sir; widzę, że jesteście Old Firehand, Muszę w to wierzyć, już choćby z tego powodu, że gotowiście inaczej jeszcze raz na mnie pokazać tym gentlemenom obrót księżyca dookoła ziemi. Często, gdy o was była mowa, myślałem, jak się będę cieszył, gdy was kiedy ujrzę. Tu jest moja ręka i — nie odtrącajcie jej!
— Odtrącać? Ja rękę podaję chętnie każdemu dzielnemu człowiekowi, tem chętniej więc temu, który się nam zarekomendował tak wybitnym czynem.
— Zarekomendował? Jakto?
— Żeście zastrzelili czarną panterę.
— Ach, tak! To nie było czynem, nad którym wartoby tracić dużo słów. Temu zwierzęciu nie całkiem dobrze było we wodzie. Więc mu pomogłem.
— To było mądrze z waszej strony! Pantera nie obawia się wody, a ponieważ jest doskonałym pływakiem, byłaby dostała się do brzegu bez żadnego wysiłku. Coby tak było za nieszczęście, gdyby się jej udało! Uratowaliście w każdym razie życie wielu ludziom. Ściskam waszą dłoń i pragnę, byśmy się bliżej poznali.
— To jest i mojem gorącem życzeniem, sir. A teraz proponuję napić się na pomyślność nowej znajomości. Nie przyszedłem na ten steamer po to, aby cierpieć pragnienie. Chodźmy więc do salonu.
Wszyscy poszli za tem wezwaniem, a kiedy gentlemani zniknęli z pokładu, wyszedł z hali maszyn ów murzyn, któremu nie pozwolono przyglądać się panterze. Zastąpił go inny robotnik, a on szukał teraz miejsca cienistego na drzemkę poobiednią. Gdy powoli i leniwie wlókł się ku przodowi, widać było wyraźnie po jego twarzy, że nie jest wcale w dobrym humorze. Zauważył to kornel, a zawoławszy nań, skinął, aby się zbliżył.
— Czego sobie życzycie, sir? — zapytał murzyn, zbliżywszy się do niego. — Jeśli macie jakie życzenie, to zwróćcie się do stewarda. Ja nie jestem na posługi gości.
— Jestem tego samego zdania — odrzekł kornel. — Chciałem was tylko zapytać, czy nie wypilibyście z nami szklanki brandy.
— Jeśli o to idzie, to jestem na wasze usługi. Przy piecu wysycha człowiekowi gardło dokładnie. Ale, nie widzę wódki ani na jeden łyk.
— Macietu dolara; przynieście tam z boardu to, na co macie ochotę i usiądźcie obok nas!
Wyraz lenistwa zniknął natychmiast z twarzy murzyna. Przyniósł czemprędzej dwie pełne flaszki, kilka szklanek i usiadł obok kornela, który gościnnie posunął się na bok.
Prędko i chciwie wychylił czarny dwie szklanki i zawołał:
— To jest orzeźwienie, sir, na które ludzie naszego stanu nie mogą sobie pozwolić. Ale jak wpadliście na myśl zaproszenia mnie? Wy biali nie jesteście zwykłe tak uprzejmie usposobieni wobec nas czarnych!
— Dla mnie i moich przyjaciół murzyn wart tyle, co i biały. Zauważyłem, że jesteście zajęci przy kotle; ta ciężka praca przyprawia o pragnienie, a nie sądzę, by kapitan opłacał ją setkami dolarów; pomyślałem, że dobry łyk będzie wam bardzo przyjemny.
— Mieliście znakomitą myśl! Kapitan płaci rzeczywiście źle i nie można z tego pozwolić sobie na zbyt obfity poczęstunek, zwłaszcza, że nie daje żadnej zaliczki, przynajmniej mnie, a otwiera kabzę dopiero przy końcu podróży. Damn!
— Czy tylko względem was tak postępuje?
— Tak. Mówi, że moje pragnienie jest za duże; innym płaci codziennie, ale mnie nie. Nic więc dziwnego, że moje pragnienie staje się coraz większe.
— No, będzie to zależeć tylko od was, czy zaspokoicie je dzisiaj, czy też nie. Jestem gotów dać wam kilka dolarów, jeśli mi za to oddacie pewną przysługę.
— Hurra! Za to dostanę kilka flaszek. A więc na stół z waszem życzeniem; sir! Jeśli idzie o to, by zarobić na brandy, jestem zawsze gotów.
— Możliwe. Ale należy wziąć się chytrze do rzeczy. Musicie trochę poszpiegować, trochę podsłuchiwać.
— Gdzie? Kogo?
— W salonie.
— Tak? Hm! — mruczał murzyn, namyślając się. — Dlaczego, sir?
— Ponieważ, — no, będę otwartym wobec was! — nalał mu szklankę na nowo i ciągnął dalej w tonie poufałym. — Jest tam wielki, zbudowany jak olbrzym, sir, którego nazywają Old Firehand, dalej jegomość ciemnobrody, zwany Tomem, a w końcu pewien przebrany pasażer w długiej bluzie skórzanej, na którego wołają „ciotka Droll“. Ten Old Firehand jest farmerem, a tamci dwaj jego gośćmi, których wiezie do siebie. Przypadkowo udajemy się do tej samej farmy, aby się nająć do pracy. Chcielibyśmy więc wiedzieć, co to za ludzie, z którymi będziemy mieli do czynienia. Widzicie, że nie żądam od was niczego nieuczciwego i zakazanego.
— Zupełnie słusznie, sir! Żaden człowiek nie może mi zabronić słuchać, gdy inni mówią. Najbliższe sześć godzin należą do mnie; jestem wolny od zajęcia i mogę robić, co mi się podoba.
— Lecz jak tego dokonacie? Czy możecie wejść do salonu?
— Zakazanem nie jest, ale nie mam tam czego szukać; mogę tylko coś przynieść lub wynieść. To trwa jednak tak krótko, że nie mógłbym przytem wypełnić swego zamiaru.
— Czy niema jakiej roboty, przy której moglibyście się tam dłużej zatrzymać?
— Nie —, albo raczej tak; przychodzi mi coś na myśl. Okna są brudne, mógłbym je oczyścić.
— Czy to nie zwróci uwagi?
— Nie. Ponieważ salon jest zawsze zajęty, nie można tej pracy wykonać w takim czasie, by nie było tam nikogo. Jest to właściwie robota stewarda, ale sprawię mu wielką przyjemność, jeśli go wyręczę.
— Lecz on może powziąć jakie podejrzenie.
— Nie; wie, że nie mam pieniędzy, a lubię brandy. Powiem mu, że mam pragnienie i że za szklankę oczyszczę za niego okna. Nie potrzebujecie się o to troszczyć, sir, uda mi się na pewno. A więc ile obiecujecie dolarów?
— Zapłacę wam według wartości wiadomości, które przyniesiecie, — najmniej trzy dolary.
— All right! Nalejcie mi jeszcze brandy i idę.
Kiedy murzyn się oddalił, zapytano kornela, w jakim celu wydał mu takie polecenie. Ten odpowiedział:
— Jesteśmy biednymi trampami i musimy zawsze wiedzieć, na czem stoimy. Mamy zapłacić za przejazd, chcę więc spróbować przynajmniej, czy nie wydostaniemy w jaki sposób tych pieniędzy. Również do dalekiej podróży, o której myślimy, musimy poczynić pewne przygotowania, a wiecie, że nasze mieszki są dość puste.
— Chcemy je przecież napełnić z kasy kolejowej!
— Czy wiecie na pewno, że nasz plan się uda? Jeśli zaś tu możemy zarobić trochę pieniędzy, byłoby największą głupotą pominąć tę sposobność.
— A więc, powiedzmy otwarcie, kradzież na okręcie? To niebezpieczne. Kiedy okradziony zauważy swą stratę, nastąpi straszliwy huczek, po którym przyjdzie do obszukania wszystkich osób i kątów, a my będziemy pierwszymi, na których padnie podejrzenie.
— Jesteś największym głupcem, jakiego widziałem. Taka sprawa jest niebezpieczną i nie jest; tylko stosownie do tego, jak się do niej bierze. A ja nie należę do tych, którzy zabierają się ze złej strony. Jeśli będziecie mię słuchać, to musi się nam udać wszystko, a także później i to ostatnie największe zadanie.
— Przy Srebrnem Jeziorze? Hm! Jeśli cię tylko nie wzięto na bas!
— Pshaw! Co wiem, to wiem! Nie myślę wam teraz dawać dokładnych wyjaśnień. Kiedy będziemy na miejscu, dowiecie się o wszystkiem. Do tego czasu musicie mi ufać i wierzyć, gdy wam mówię, że tam w górze są bogactwa, które wystarczą nam wszystkim do końca życia. Teraz jednak musimy unikać wszelkiej zbytecznej gadaniny i spokojnie czekać, jakie wiadomości przyniesie ten głupi nigger.
Po tych słowach oparł się o burtę i zamknął oczy na znak, że nic nie chce słyszeć, ni mówić. Inni także ułożyli się, jak mogli najwygodniej; jedni próbowali usnąć, inni szeptali cicho ze sobą o wielkim planie, dla którego związali się na śmierć i życie.
„Głupi nigger“ zdawał się jednak dorastać do swego zadania: gdyby napotkał na trudności, byłby pewno powrócił, by o tem donieść; tymczasem poszedł on najpierw do kajuty służby, aby pomówić ze stewardem, a potem zniknął we drzwiach, prowadzących do salonu, i nie pokazywał się. Minęła przeszło godzina, zanim pojawił się na pokładzie, trzymając w ręce kilka ścierek; odniósł je, wrócił do towarzystwa i usiadł, nie widząc, że czworo oczu bystro obserwuje jego i trampów. Oczy te należały do obu Indjan, starego i młodego Niedźwiedzia.
— A więc? — zapytał kornel pełen oczekiwania. — Jak wywiązaliście się z mego polecenia?
Zapytany odpowiedział niezadowolony:
— Zadałem sobie wiele trudu, ale nie sądzę, bym za to, co usłyszałem, dostał więcej jak owe umówione trzy dolary, bo pomyliliście się, sir.
— W czem?
— Olbrzym wprawdzie nazywa się Old Firehand, ale nie jest farmerem, a przeto nie mógł do siebie prosić owego Toma i ciotki Droll.
— A to dopiero! — zawołał kornel, udając rozczarowanie.
— Tak, tak jest! — zapewniał murzyn. — Olbrzym jest słynnym myśliwym i udaje się w dalekie góry.
— Dokąd?
— Tego nie mówił. Słyszałem wszystko i nic nie uszło mojej uwagi. Ci trzej ludzie siedzieli zdala od innych gości z ojcem dziewczynki, którą pantera chciała pożreć. Ów ojciec nazywa się Butler i jest inżynierem; on także udaje się z Firehandem.
— Inżynier? Czego ci dwaj chcą w górach?
— Może odkryto minę, którą Butler ma zbadać!
— Nie; Old Firehand zna się na tem lepiej, niż największy inżynier.
— Mają oni najpierw odwiedzić brata Butlera, który ma w Kanzas obszerną farmę. Ten brat musi być bardzo bogatym; dostarczył bowiem bydła i zboża do Nowego Orleanu, a teraz inżynier podjął pieniądze, by mu je odwieźć.
Oczy kornela zabłysły, ale ani on, ani żaden z trampów nie zdradził ruchem, ni miną, jak ważną była dla nich ta wiadomość.
— Tak; w Kanzas istnieją bogaci farmerzy — potwierdził dowódca tonem obojętnym. — Ten inżynier jednak jest człowiekiem nieostrożnym. Wielka to kwota?
— Dziewięć tysięcy dolarów w papierach; mówił o tem szeptem, ale mimo to zrozumiałem.
— Takiej sumy nie nosi się przecież wszędzie ze sobą — na cóż byłyby banki? Gdyby tak wpadł w ręce trampów, to pieniądze byłyby stracone.
— Nie, bo nie znaleźliby ich.
— O, to są przebiegłe draby.
— Ale tam, gdzie on je schował, pewnoby nie szukali.
— Znacie więc schowek?
— Tak, pokazywał go tamtym; czynił to pokryjomu, ponieważ ja byłem w pobliżu. Zwróciłem się ku nim plecami, ale zapomnieli o lustrze i widziałem wszystko.
— Hm...! Lustro jest zwodnicze; kto przed niem stoi, widzi swoją prawą stronę na lewo, a lewą na prawo.
— Tegom jeszcze nie zauważył i nie rozumiem, ale co widziałem, to wiem. Inżynier ma stary nóż „bowie“ z wydrążoną rękojeścią, a w niej tkwią banknoty.
— Tak? No, to nas wcale nie interesuje. My nie jesteśmy trampami, lecz uczciwymi żniwiarzami. Przykro mi, że pomyliłem się co do olbrzyma, ale podobieństwo do farmera, o którym mówiłem, jest bardzo wielkie, a przytem nosi to samo nazwisko.
— Może jest bratem tamtego? Zresztą nie tylko inżynier ma tyle pieniędzy przy sobie. Ten z czarną brodą mówił o znacznej sumie, jaką otrzymał dla rozdziału między towarzyszy, którzy są rafterami.
— A gdzie oni się znajdują?
— Teraz ścinają drzewa nad rzeką Black — bear, której ja jednak nie znam.
— Ja ją znam, wpada do Arkanza poniżej Tuloi. Czy towarzystwo jest liczne?
— Około dwudziestu ludzi, wszystko dzielni chłopcy, jak mówił. A ten wesoły drab w skórzanym szlafroku ma przy sobie masę nuggetów. On także udaje się na Zachód; chciałbym wiedzieć, poco bierze ze sobą złoto? Tego wszak nikt nie wlecze po dziczy.
— Dlaczego nie? Na Zachodzie człowiek odczuwa także różne potrzeby. Są tam forty, stores, i wędrujące kramy, w których można stracić dość złota i nuggetów. A więc, ci ludzie są mi zupełnie obojętni. Nie pojmuję tylko, dlaczego inżynier, udając się w Góry Skaliste, ciągnie ze sobą małą dziewczynkę.
— To jest jego jedyne dziecko, a córka kocha go bardzo i nie chciała się z nim rozłączyć. Ponieważ zamyśla zatrzymać się w górach niezwykle długo, będzie musiał zbudować baraki, więc ostatecznie zdecydował się wziąć ze sobą ją i matkę.
— Baraki? Czy mówił o tem?
— Tak!
— Dla niego i córki wystarczyłby przecież jeden barak, więc prawdopodobnie nie będzie sam? W jakim celu tam się udają?
— Chciał się o tem dowiedzieć także brodacz, ale Old Firehand oświadczył mu, że dowie się później.
— A więc trzyma to w tajemnicy! Chodzi prawdopodobnie o bonanzę, o żyłę złota, którą chcą potajemnie zbadać i w szczęśliwym razie eksploatować. Chciałbym wiedzieć, do jakiej miejscowości się udają!
— Tej, niestety, nie wymieniono. Jak się zdaje, chcą zabrać brodacza i „ciotkę“ Droll. Znajdują oni w swem towarzystwie wielką przyjemność, tak wielką, że śpią w sąsiadujących kabinach. Pod numerem pierwszym inżynier, numer drugi zajmuje Old Firehand, trzeci Tom, czwarty Droll, a piąty należy do małego Freda.
— Kto to jest?
— Boy, którego ciotka przyprowadziła.
— Czy syn ciotki Droll?
— Nie, o ile mogę się domyślać.
— Jak się nazywa i dlaczego znajduje się tutaj?
— O tem nic nie mówiono.
— Czy kabiny numer pierwszy do piątego leżą po prawej, czy po lewej ręce?
— Po stronie steru, więc na lewo. Córeczka inżyniera śpi z matką w kabinie damskiej.
— Ponieważ pomyliłem się co do tych ludzi, przeto jest mi zupełnie obojętne, gdzie leżą i śpią. Nie zazdroszczę im tych ciasnych kajut, w których można się udusić, podczas gdy tu na otwartym pokładzie mamy tyle powietrza, ile tylko zachcemy.
— Well! Ale świeże powietrze mają także w kajutach, bo wyjęto okna, a wsadzono gazę. Najgorzej jednak jest nam, bo jeśli w nocy nie mamy roboty, musimy spać właściwie tam w głębi, — wskazał na otwór, który nieopodal prowadził pod pokład. — Jest to niezwykłą łaską, jeżeli oficer pozwoli nam położyć się obok pasażerów. Przez wązki otwór powietrze nie dochodzi do nas, a z magazynów wydobywa się zgnilizna.
— Czy wasza sypialnia jest połączona z magazynami? — zapytaj kornel zaciekawiony.
— Tak! Stamtąd prowadzą schody.
— Czy można je zamknąć?
— Nie, bo byłoby w sypialni nie do wytrzymania.
— Jesteście rzeczywiście godni litości. Lecz dość tego gadania, mamy jeszcze brandy we flaszce.
— Słusznie, sir! I od gadania gardło wysycha; napiję się, a potem poszukam gdzie cienia, by się przespać, bo jak miną moje sześć godzin, muszę iść znowu do kotła. A co z dolarami?
— Słowa dotrzymam, chociaż płacę zupełnie za nic; ponieważ jednak ja sam popełniłem tu omyłkę, więc nie powinniście ponosić na tem szkody. Tu są trzy dolary. Więcej wymagać nie możecie, bo wasze usługi nie przyniosły nam żadnej korzyści.
— Ja też nie żądam więcej, sir. Za te trzy dolary dostanę tyle brandy, że upiję się na śmierć. Jesteście gentlemanem, a jeśli będziecie jeszcze czego potrzebować, to zwróćcie się tylko do mnie, nie szukając innego. Możecie na mnie liczyć.
Wychylił napełnioną szklankę i odszedł na stronę, gdzie ułożył się w cieniu wielkiej paki.
Trampi spoglądali na swego dowódcę z zaciekawieniem; w zasadzie wiedzieli, o co idzie, ale nie mogli połączyć ze sobą niektórych pytań i wiadomości.
— Chcecie teraz wyjaśnień? — zapytał kornel, a na twarzy jego ukazał się dumny i zadowolony uśmiech. Dziewięć tysięcy dolarów w banknotach, a więc gotowy pieniądz, a nie czeki czy weksle, przy których wymianie człowiek naraża się na niebezpieczeństwo. Toż to spora sumka, bardzo pożądana!
— Tylko jak ją dostaniemy! — przerwał ten, który zwykł był przemawiać w imieniu reszty.
— Będziemy mieli!
— No, a jak ją dostaniemy? Jak otrzymamy ów nóż?
— Przyniosę go z kabiny.
— Ty sam?
— Naturalnie! Tak ważnej roboty nie dam nikomu.
— A gdy cię przyłapią?
— Niemożliwe! Plan mam gotowy i musi się udać.
— Jeśli to prawda, będzie mi bardzo przyjemnie; ale, inżynier zauważy po obudzeniu się brak noża, a wtedy rozpęta się burza!.
— Tak, i to porządna. Ale my będziemy już daleko
— Gdzie?
— Co za pytanie! Naturalnie na brzegu!
— Czy wpław?
— Nie. Tego nie żądam od was. Jestem niezłym pływakiem, ale w nocy nie powierzyłbym się tej szerokiej rzece.
— Myślisz, że opanujemy jedną z dwu łódek?
— I to nie.
— Więc nie widzę sposobu dostania się na ląd, zanim spostrzegą kradzież.
— To jest właśnie dowodem, żeś niedomyślny. Pocóż pytałem z takiem zainteresowaniem o magazyny?
— Tego nie wiem.
— Wiedzieć nie, ale domyślać się możesz. Obejrzyj się! Co stoi obok bloku z liną kotwiczną?
— Paka z przyrządami, jak się zdaje.
— Zgadłeś! Widziałem, że zawiera między innemi kilka świdrów; jeden ma średnicy półtora cala. No, połącz te dwie rzeczy, magazyn i świder!
— Thunder — storm! Chcesz może okręt przedziurawić? — zawołał tamten.
— Oczywiście. Jeśli okręt nabiera wody, musi być dziura. A jeśli jest w kadłubie, przybija się do brzegu, aby uniknąć niebezpieczeństwa i okręt dokładnie zbadać.
— Lecz gdy zapóźno spostrzegą?
— Nie obawiaj się. Kiedy okręt tonie, co odbywa się bardzo powoli, linja wodna podnosi się; musi to spostrzec oficer lub sternik. Wtedy powstanie taki gwałt i strach, że inżynier w pierwszej chwili nie pomyśli o swym nożu, a kiedy odkryje stratę, już dawno nas nie będzie.
— A jeśli pomyślą o tem i wprawdzie przybiją do brzegu, ale nie pozwolą wysiąść? Należy wszystko obmyśleć.
— To również niczego nie znajdą. Przywiążemy nóż do sznurka, spuścimy go do wody i umocujemy drugi koniec na zewnętrznej ścianie okrętu.
— Ta myśl jest rzeczywiście niezła! Ale co będzie potem, gdy opuścimy okręt?
— Sądzę, że wnet spotkamy jaką farmę lub obóz Indjan, gdzie nabędziemy konie, nie płacąc za nie.
— Na to się zgadzam. A potem dokąd pojedziemy?
— Najpierw ku rzece Black-bear do rafterów, o których mówił nigger; znaleźć obóz będzie rzeczą łatwą. Naturalnie, nie pokażemy się tam, lecz zaczaimy na brodacza, aby i jemu odebrać pieniądze. Kiedy i to się zrobi, będziemy mieć dosyć, by się wyekwipować do dalszej jazdy.
— A więc nic z napadu na kasę kolejową?
— Bynajmniej. Będzie zawierać wiele, wiele tysięcy i my te pieniądze zabierzemy. Bylibyśmy głupcami, nie zabierając wszystkiego, co nam w ręce wpada. Teraz wiecie więc, o co idzie. Dziś wieczór będzie dość roboty, i nie należy myśleć o spaniu. Trzymajcie uszy w pogotowiu!
Wezwania tego posłuchano. Wogóle wskutek wielkiego upału panowała na okręcie niezwykła cisza. Ponieważ krajobraz nie przedstawiał niczego, co mogłoby ściągnąć na siebie uwagę pasażerów, spędzano czas na spaniu, a przynajmniej na drzemce. Dopiero koło wieczora zapanował na pokładzie ruch znowu. Upał się zmniejszył i zerwał się lekki wiaterek. Ladies i gentlemanowie wyszli ze swych kabin, aby zażyć świeżego powietrza; wśród nich znajdował się także inżynier z żoną i córką, która już przyszła do siebie po strachu i mimowolnej kąpieli. Te trzy osoby skierowały się ku Indjanom, by obie damy mogły im podziękować za ratunek.
Stary i młody Niedźwiedź spędzili całe popołudnie, z iście indjańskim spokojem, nieruchomie na tej samej pace, na której siedzieli, kiedy ich powitała „ciotka“ Droll.
— He — el bakh szai — bakh matelu makik — teraz dadzą nam pieniądze — rzekł ojciec, w języku Tonkawa, ujrzawszy zbliżającego się inżyniera z żoną i córką.
Twarz jego zachmurzyła się, bo ten rodzaj wdzięczności jest dla Indjanina obelgą. Syn wyciągnął przed siebie prawą rękę, zwróconą dłonią ku dołowi, i opuścił ją szybko, co oznaczało, że jest innego zdania. Wzrok jego spoczywał z upodobaniem na dziewczynce, którą ocalił. Ta zbliżyła się szybko, ujęła jego rękę w swe dłonie, uścisnęła ją i rzekła:
— Jesteś dobrym, dzielnym chłopcem. Szkoda, że nie mieszkamy blisko siebie; wnetbym cię polubiła.
On spojrzał poważnie i odpowiedział:
— Moje życie należeć do ciebie. Wielki Duch słyszeć te słowa i wiedzieć, że są prawdziwe.
— Chciałabym dać ci przynajmniej jakiś upominek, któryby ci przypominał o mnie. Czy mogę?
Kiedy chłopiec skinął głową, zdjęła z palca cienki pierścionek złoty i włożyła mu na mały palec lewej ręki. Indjanin spojrzał na pierścień, a potem na nią, sięgnął ręką pod koc, odwiązał coś ze szyji i podał jej. Był to czworokątny kawałek skóry, biało garbowany i wygładzony, a na nim kilka wyciśniętych znaków.
— Ja tobie też dać upominek — odezwał się. — To być totem Nintropan — homosza, tylko ze skóry, a nie złoto, ale gdy ty znaleźć się wśród Indjan w niebezpieczeństwie i pokazać go, to niebezpieczeństwo zniknąć. Indjanie znać i kochać Nintropan — homosz i słuchać jego totem.
Dziewczynka nie wiedziała, co to jest totem i jaką może mieć wartość, rozumiała tylko, że wzamian za pierścień dał jej kawałek skóry; nie okazała jednak po sobie rozczarowania. Była zanadto łagodną i dobroduszną, by mogła zdobyć się na obrazę przez odrzucenie jego napozór ubogiego daru; dlatego zawiesiła totem na szyji, na widok czego oczy młodego Indjanina zabłysły radością.
— Dziękuję ci — odpowiedziała dziewczynka. — Mam coś od ciebie, a ty ode mnie. To cieszy nas oboje, chociaż i bez darów nie zapomnielibyśmy o sobie.
Teraz podziękowała mu także matka dziewczęcia prostym uściskiem ręki, a ojciec odezwał się:
— Jak mam wynagrodzić za ten czyn małego Niedźwiedzia? Nie jestem biedny, ale wszystkiego, co mam, byłoby za mało wzamian za to, co on mi ocalił. Muszę więc pozostać jego dłużnikiem. Mogę mu tylko ofiarować upominek, którymby bronił się wobec wrogów tak, jak obronił moją córkę przed panterą. Czy mały Niedźwiedź przyjmie tę broń? Proszę go o to!
Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni dwa nowe, pięknie wykończone rewolwery z rękojeściami, wyłożonemi masą perłową, i podał mu je. Młody Indjanin ani chwili nie namyślał się, co ma uczynić; cofnął się o krok, wyprostował i rzekł:
— Biały człowiek ofiarować mi broń; to być wielka cześć, bo tylko mężowie otrzymywać broń. Ja przyjąć ją i używać, gdy bronić dobrych ludzi, a strzelać do złych. Howgh!
Poczem, wziąwszy rewolwery, zasadził je za pas. Teraz i ojciec jego nie mógł się dłużej powstrzymać. Widać było po jego twarzy, że walczy ze wzruszeniem.
— Ja także dziękować białemu mężowi, — rzekł do Butlera, — że nie dać pieniędzy, jak niewolnikom lub ludziom, którzy nie mieć czci. To być wielka nagroda, której my nie zapomnieć. My zawsze przyjaciele białego męża, jego skwaw i jego córki. On dobrze schować totem od młodego Niedźwiedzia, bo być także mój. Wielki Duch dawać mu zawsze słońce i radość! —
Biali odeszli. Obaj Indjanie usiedli na pace.
— Tua enokh — dobrzy ludzie — rzekł stary.
— Tua — tua eneokh — bardzo dobrzy ludzie — zgodził się syn. —
Że podziękowanie inżyniera wypadło według pojęć Indjan tak tkliwe, miało to powód nie w nim; za mało znał sposób myślenia czerwonych i ich zwyczaje, aby wiedzieć, jak się ma w tym wypadku zachować. Dlatego zapytał o radę Old Firehanda, a ten go pouczył. Teraz powrócił inżynier do myśliwego, który siedział z Tomem i Drollem przed kajutą, i opowiedział o przyjęciu, z jakiem spotkał się dar jego. Kiedy wspomniał o totemie, można było z tonu jego głosu wyczuć, że nie umie ocenić wartości tegoż. Dlatego Old Firehand zapytał:
— Czy wiecie, sir, co to jest totem?
— Tak, jest to własnoręczny znak Indjanina, coś jak u nas pieczątka, umieszczany na najrozmaitszych przedmiotach.
— Objaśnienie jest słuszne, ale niezupełne. Nie każdy Indjanin może mieć totem, lecz tylko naczelnicy; że ten chłopiec ma go, jest dowodem, iż dokonał czynu, który nawet czerwoni uważają za niezwykły. Totemy są rozmaite, stosownie do swego celu. Pewien rodzaj używany jest jako legitymacja lub potwierdzenie, a więc jak u nas pieczęć lub podpis. Ten jednak, który dla nas białych jest najważniejszy, uchodzi za polecenie tego, który go otrzymał i, stosownie do swej wartości, może być rozmaity. Pozwólcie mi tę skórę obejrzeć!
Dziewczynka podała mu ją, a on oglądał dokładnie.
— Czy możecie te znaki odgadnąć, sir? — zapytał Butler.
— Tak — skinął Old Firehand. — Byłem często i długo u najrozmaitszych szczepów i nie tylko mówię ich gwarami, ale także rozumiem pismo. Ten totem jest tak cenny, jak rzadko który. Napisano go w narzeczu Tonkawa i brzmi: „Szakhe — i — kanwan — ehlaten, henszon — szakin henszon szakin szakhe — i kauwan — ehlatan, he — el ni — ya“. Słowa te w dosłownem tłumaczeniu znaczą: „Jego cień jest moim cieniem, a jego krew jest moją krwią; on jest moim starszym bratem“. Pod tem znak młodego Niedźwiedzia. Określenie „starszy brat“ jest jeszcze zaszczytniejsze, niż samo „brat“. Totem zawiera polecenie tak gorące, jak tylko można pomyśleć. Kto uczyni coś złego jego posiadaczowi, powinien oczekiwać najsurowszej zemsty wielkiego i małego Niedźwiedzia i wszystkich ich przyjaciół. Zawińcie, sir, dobrze totem, by znaki zachowały swą czerwoną barwę. Nie można przewidzieć, jak wielkie usługi może nam oddać, gdyż udajemy się w okolice zamieszkane przez sprzymierzeńców Tonkawa. Od tego kawałeczka skóry może zależeć życie wielu ludzi. —
Steamer minął już Ozark, Fort Smith i Van Buren i zbliżał się teraz do miejsca, gdzie łożysko Arkanzas robi wyraźne zagięcie ku północy. Kapitan ogłosił, że około drugiej po północy dopłyną do portu Gibson. Aby mieć dość sił, większość podróżnych położyła się wcześnie spać, bo można było się spodziewać, że w porcie Gibson trzeba będzie czuwać do rana. Pokład opróżnił się, a również w salonie pozostało zaledwie kilka osób. W przytykającej palarni siedzieli Old Firehand, Tom i Droll, rozmawiając o swych przygodach. Ostatni zachowywali się wobec Old Firehanda z szacunkiem, połączonym z głęboką czcią. Goljat skierował rozmowę na szczególną nazwę „ciotka Droll“. Ten odpowiedział:
— Znacie zwyczaj westmański dawania każdemu przezwiska, czy imienia bojowego. Ja w moim „sleeping — gown“ wyglądam rzeczywiście jak kobieta, a wrażenie powiększa jeszcze mój wysoki głos. Przedtem mówiłem basem, ale wskutek straszliwego zaziębienia straciłem owe głębokie tony. A ponieważ mam przyzwyczajenie opiekować się każdym dzielnym chłopcem, jak matka lub ciotka, przezwano mię „ciotką“ Droll.
— Czy Droll, to prawdziwe nazwisko?
— Tak! Ale jestem także wesoły, a może cokolwiek zabawny[3] i dlatego znakomicie nadaje się do mnie.
— Nazwisko wygląda z niemiecka; czy jesteście może pochodzenia niemieckiego, jak czarny Tom i ja?
— Tak!
— Urodzonym w Stanach Zjednoczonych?
Na to Droll zrobił chytrą, a wesołą minę i odpowiedział w języku niemieckim:
— Nie, ani mi na myśl nie wpadło; wyszukałem sobie Niemców na rodziców.
— Co? Więc rodowity Niemiec? — zawołał Old Firehand. — Ktoby pomyślał?!
— Uważaliście to za niemożliwe? A ja myślałem, że widać zaraz, iż jestem prawnukiem jakiegoś Germana! Czy zgadlibyście, gdzie wlazłem pierwszy raz w buty?
— Naturalnie! Wasze narzecze na to wskazuje!
— Czy rzeczywiście? To mię cieszy, gdyż właśnie na punkcie narzecza byłem kiedyś wprost zwarjowany, jeśli to potrzebne. A więc, gdzie się urodziłem?
— W ks. Altenburg, gdzie robią najlepsze gomółki.
— Słusznie! A co się tyczy gomółek, to też prawda; nazywają je serkami, a niema im równych. Wiecie, chciałem wam zrobić niespodziankę i nie powiedziałem, żeśmy rodakami. Wyrwało mi się jednak więcej, niż chciałem. Pomówmy więc teraz o naszej ojczyźnie, jeśli to potrzebne.
Zdawało się, że zawiąże się bardzo ożywiona rozmowa, lecz nie doszło do tego, bo paru znajdujących się w salonie panów, mając dosyć gry, weszło do palarni, aby teraz pociągnąć kilka mocnych „smoke“[4]. Wciągnęli oni „trójkę“ tak do rozmowy, że musiała wyrzec się swego tematu. Kiedy się rozchodzono na spoczynek, Droll rzekł do Old Firehanda:
— Wielka szkoda, że nie mogliśmy rozmawiać, ale i jutro będzie dość czasu na to. Dobrej nocy, rodaku. Śpijcie spokojnie i prędko, bo po północy mamy wstać przecież!
Teraz były wszystkie kabiny zajęte i w salonie pogaszono światła. Na pokładzie paliły się dwie przepisowe latarnie, jedna na przodzie, druga wtyle okrętu. Pierwsza oświecała rzekę tak jasno i daleko, że ewentualne przeszkody w żegludze mógł dosyć wcześnie zauważyć majtek, stojący na mostku, i o nich donieść. Ten marynarz, sternik i oficer, chodzący po pokładzie, byli, jak się zdawało, jedynymi czuwającymi ludźmi, oprócz obsługi maszyny.
Także trampi zachowywali się, jakby spali; przebiegły kornel umieścił swych ludzi dookoła otworu, prowadzącego pod pokład, tak, że nikt nie mógł się tam dostać niewidziany.
— Przeklęta historja! — szepnął do swego sąsiada. — Nie pomyślałem o tem, że w nocy stoi na pokładzie człowiek, uważający na wodę. Ten drab przeszkadza.
— Niewiele. Nie może dojrzeć otworu. Noc wszak zupełnie ciemna, a na niebie niema ani jednej gwiazdy. Ponadto musiałby patrzeć w obręb światła latarni, któreby go oślepiło, gdyby się obrócił w naszą stronę. Kiedy zaczynamy?
— Zaraz. Niema czasu do stracenia. Musimy być gotowi przed przybyciem do portu Gibson, świder mam; teraz zejdę na dół. Gdybyś mię musiał ostrzec, to kaszlnij głośno.
Pod osłoną gęstych ciemności przysunął się ku otworowi i postawił nogi na wąskich schodach. Dziesięć prowadzących w głąb stopni przebył szybko i zbadał dyle, macając je rękami. Znalazłszy otwór, prowadzący w głąb pudła, zeszedł po drugich schodach, liczących więcej stopni, niż górne. Kiedy dotarł do spodu, potarł zapałkę i poświecił wokoło.
Przestrzeń, w jakiej się znajdował, miała wysokość człowieka i sięgała prawie środka okrętu, a ciągnęła się od jednego do drugiego boku. Dookoła leżało kilka małych pakunków.
Kornel przystąpił ku przedniej stronie back — bordu i przyłożył świder do ściany okrętu, oczywiście poniżej linji wodnej. Pod silnym naciskiem jego ręki narzędzie szybko dziurawiło drzewo. Nagle natrafiło na silny opór; była to blacha, którą obłożono część pudła okrętowego, znajdującą się pod wodą. Należało ją przebić świdrem. Aby jednak woda szybko zalała wnętrze okrętu, trzeba było dwu otworów. Kornel wywiercił więc drugi, a dotarłszy do blachy, podniósł jeden z kamieni, leżących jako balast, i uderzał tak długo w rękojeść świdra, aż ten przeszedł przez blachę. Woda wdarła się do wnętrza i zmoczyła mu rękę; kiedy zaś wyciągnął świder, uderzył w niego tak silny strumień, że musiał się szybko cofnąć. Szum maszyny okrętowej zagłuszył uderzenia. Kornel przebił blachę w drugim otworze i wrócił na górę. Świder odrzucił dopiero wtedy, gdy się znajdował przed górnymi schodami. Pocóż brać go ze sobą?!
Kiedy stanął wśród swoich, a ci zapytali, czy się udało, odpowiedział twierdząco i oświadczył, że teraz wślizgnie się do kabiny Nr. 1.
Salon i przytykająca do niego palarnia leżały na tylnym pokładzie, a po obu stronach były kajuty, z których każda miała osobne drzwi, prowadzące do salonu. Ściany zewnętrzne, opatrzone dość dużemi oknami, zasłonięte były gazą. Między obu szeregami kajut a burtą był wąski korytarz.
Kornel musiał się zwrócić ku chodnikowi po lewej ręce t. j. od strony steru. Kajuta Nr. 1, jako pierwsza, leżała na rogu. Kornel położył się na ziemi i poczołgał się ostrożnie naprzód, tuż przy burcie, aby go nie spostrzegł przechadzający się oficer. Wkrótce dotarł szczęśliwie do celu. Przez gazę pierwszego okna przebijał się lekki blask, a w kabinie paliło się światło. Czyżby Butler jeszcze czuwał?
Lecz kornel przekonał się, że i w innych kabinach się świeciło; to go uspokoiło. Wyciągnął nóż i przeciął bez szmeru gazę od góry do dołu. Firanka przeszkadzała mu zajrzeć do wnętrza, odsunął ją więc cicho i omal nie krzyknął z radości na widok tego, co ujrzał.
Na lewej ścianie nad łóżkiem paliła się lampka nocna, okryta od dołu, by nie raziła leżącego.
Inżynier spał odwrócony twarzą ku ścianie. Obok na krześle leżała jego odzież, a pod drugą ścianą na składanym stoliku zegarek, sakiewka i — nóż „bowie“. Z zewnątrz łatwo go było dosięgnąć. Kornel wsadził rękę i zabrał nóż, pozostawiając jednak zegarek i pugilares, wyciągnął go z pochwy i spróbował odkręcić rękojeść — ruszyła się. To wystarczało.
— Do wszystkich djabłów, ależ łatwo poszło! — szepnął. — Mogłem wejść do środka i w razie czego nawet go udusić.
Nikt tej kradzieży nie widział, gdyż okno wychodziło na wodę od strony steru. Kornel wsadził nóż za pas i poczołgał się ku swoim ludziom. Szczęśliwie prześlizgnął się obok porucznika. O kilka łokci dalej, gdy wzrok jego padł na lewo, spostrzegł dwa słabo fosforyzujące punkty, które natychmiast znikły. Były to oczy, był tego pewny. Rzucił się więc naprzód silnym ale zupełnie cichym ruchem, a potem równie szybko potoczył się na stronę. I słusznie! Z miejsca, gdzie zobaczył oczy, odezwał się szmer. Usłyszał to oficer i zbliżył się:
— Kto tu? — zapytał.
— Ja. Nintropan-hauey — odpowiedziano.
— Ach, Indjanin! Idź spać!
— Tu czołgać się człowiek, coś złego uczynić, ja widzieć go, ale on prędko precz.
— Dokąd?
— Na przód, gdzie kornel leżeć, może on sam być.
— Pshaw! Poco miałby się czołgać on czy kto inny! Śpij i nie przeszkadzaj drugim!
— Ja spać, ale nie być winny, gdy się co stać.
Oficer nadsłuchiwał, lecz, że nic go nie doszło, uspokoił się. Był przekonany, że czerwony się pomylił.
Minęło dużo, dużo czasu. Wtem zawołano go:
— Sir, — rzekł wartownik — nie wiem, co się dzieje, lecz woda prędko się podnosi; okręt tonie.
— Głupstwo! — zaśmiał się oficer.
— Spojrzyjcie jednak!
Porucznik spojrzał i, nic nie mówiąc, pośpieszył do kapitana. W dwie minuty byli już na pokładzie, a w rękach trzymali latarnie i świecili poza burtę. Porucznik wszedł do otworu przedniego, a kapitan do tylnego, aby zbadać wnętrze pudła. Trampi usunęli się szybko. Po krótkiej chwili powrócił kapitan i podszedł do sternika.
— Nie chce robić alarmu, — szepnął kornel do swych ludzi. — Zobaczycie, że steamer popłynie ku brzegowi.
Nie mylił się. Obudzono majtków i służbę i okręt zmienił kierunek. Nie obeszło się jednak bez pewnego hałasu; pasażerowie przebudzili się i kilku wyszło na pokład.
— Nic się nie stało, messurs, — zawołał kapitan. — Mamy trochę wody w pudle i musimy ją wypompować. Zarzucimy kotwicę, a kto się boi, może wyjść na brzeg.
Chciał ich uspokoić, lecz wywołał wręcz przeciwny skutek. Zaczęto krzyczeć i wołać o pasy ratunkowe; kabiny się opróżniły — zapanowało straszne zamieszanie. Wtem światło latarni padło na wysoki brzeg; okręt zawrócił ku niemu i stanął. Spuszczono kotwicę, zrzucono pomosty i bojaźliwsi poczęli się cisnąć ku lądowi, a przed wszystkimi naturalnie trampi, którzy szybko zniknęli w ciemnościach nocy.
Na pokładzie oprócz załogi pozostali tylko Old Firehand, Tom, Droll i stary Niedźwiedź. Firehand zeszedł w głąb kadłuba, by przyjrzeć się wodzie. Po chwili powrócił ze świdrem w ręce i zapytał kapitana, nadzorującego przy ustawianiu pomp:
— Sir, gdzie jest miejsce na ten świder?
— W skrzyni — odpowiedział jeden z majtków.
— Tak? A ja go znalazłem na środkowym pokładzie. Koniec zagiął się o płyty, okrywające okręt. Założę się, że przedziurawiono ścianę.
Wrażenie tych słów powiększyło jeszcze jedno odkrycie. Inżynier, który, wyprowadziwszy żonę i córkę na brzeg, powrócił, aby dokończyć ubrania, wybiegł teraz z kajuty i zawołał tak, że go wszyscy usłyszeli:
— Okradli mię! Dziewięć tysięcy dolarów! Przerżnęli gazę w oknie i wzięli je ze stołu!
Wtedy zawołał stary Niedźwiedź jeszcze głośniej:
— Ja wiedzieć! Kornel ukraść i przedziurawić okręt. Ja go widzieć — oficer nie wierzyć. Spytać czarny palacz! On pić z kornel, on pójść do salonu i myć okna; on przyjść i pić znowu, on musieć wszystko powiedzieć.
Obecni okrążyli Indjanina i inżyniera, aby ich dokładniej wybadać. Nagle od strony lądu poniżej miejsca, do którego przybił okręt, zabrzmiał okrzyk.
— To być młody Niedźwiedź — zawołał Indjanin. — Ja posłać za kornel, który prędko na ląd; on powiedzieć, gdzie być kornel.
Wkrótce nadbiegł młody Niedźwiedź i, wskazując na rzekę jasno oświetloną lampami okrętowemi, zawołał:
— Tam być! Kornel odciąć łódź i płynąć na brzeg!
Rzeczywiście spostrzeżono uciekających. Trampi zakrzyczeli szyderczo; załoga i pasażerowie odpowiedzieli z wściekłością. Wśród ogólnego podniecenia nikt nie zwracał uwagi na Indjan, którzy nagle zniknęli. Wkońcu udało się Old Firehandowi przywrócić spokój i wtedy usłyszano od strony wody jeszcze inny głos:
— Stary Niedźwiedź pożyczyć mała łódka. On ścigać kornel, aby się zemścić. Łódkę na brzeg przywiązać: kapitan ją znaleźć. Wódz Tonkawa nie pozwolić kornetowi uciec. Wielki Niedźwiedź i Mały Niedźwiedź mieć jego krew. Howgh!
Kapitan klął i wymyślał straszliwie; podczas gdy załoga zajęta była pompowaniem wody, przesłuchano czarnego palacza. Old Firehand tak go przycisnął pytaniami, że powtórzył każde słowo swej rozmowy z kornelem. Wszystko się wyjaśniło; Brinkley był złodziejem i przewiercił ścianę okrętu, aby jeszcze przed wykryciem kradzieży zbiec ze swymi ludźmi. Murzynowi nie uszła zdrada na sucho: został związany, a rano miał otrzymać kije; sądownie jednak ścigać go nie było można.
Wkrótce okazało się, że pompy prędko opanują napór wody i okręt będzie mógł w niedługim czasie podjąć dalszą drogę. Podróżni uspokojeni powrócili na statek i udali się na dalszy spoczynek.
Najmniej przyjemności przyniosła ta przerwa okradzionemu inżynierowi. Old Firehand starał się go pocieszyć, mówiąc:
— Jeszcze jest nadzieja, że otrzymacie te pieniądze. Jedźcie w imię Boże dalej z żoną i córką. Spotkamy się u waszego brata.
— Jakto? Chcecie mię opuścić?
— Tak; udam się za kornelem, aby mu łup odebrać.
— Ależ to niebezpieczne!
— Pshaw! Old Firehand nie obawia się takich drabów.
— Proszę was, porzućcie ten zamiar! Wolę już stracić pieniądze.
— Sir, tu idzie nie tylko o wasze dolary! Trampi dowiedzieli się od murzyna, że i Tom ma ze sobą pieniądze, i że oczekują go towarzysze nad Black — bear. Nie mylę się zapewne, że i tam się zwrócą, aby popełnić nową zbrodnię. Obaj Tonkawa idą za nimi jak psy gończe, a o wschodzie słońca i my pójdziemy ich śladami; ja, Tom, Droll i jego Fred. Czy prawda, messurs?
— Tak, — odpowiedział poprostu, a poważnie Tom.

— Tak jest, — przytaknął Droll. — Kornela musimy dostać, choćby ze względu na innych. Schwytamy go - no, to możemy mu okazać łaskę, jeśli to potrzebne!








  1. Przestrzenie nadane przez rząd Stanów Zjednoczonych Indjanom.
  2. Szlafrok.
  3. Drollig — wesoły, zabawny.
  4. Smoke — dym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.