Przejdź do zawartości

Potworna matka/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.[1]

I.
Jakkolwiek osobliwymi, jakkolwiek przerażającymi są niektóre sceny dramatu paryskiego, którego rozpoczynamy opowiadanie, niemniej jednak dramat ten jest zupełnie prawdziwy. Gdyby było potrzeba, moglibyśmy zacytować źródło, z którego czerpaliśmy.

Ulica Anbry jest jedną z najdawniejszych wśród ulic historycznych Paryża, a bulwar Sewastopolski przecina ją dwa szczepy.
Stara ulica i domy stare.
Prawie w samym środku ulicy istnieje czarno pomalowany dom, ledwie trzypiętrowy i to o piętrach bardzo niskich.
Cały dół zajęty był wyłącznie na magazyn artykułów spożywczych.
W chwili gdy zaczyna się niniejsza historia, szeroka wstęga u domu, umieszczona ponad drzwiami sklepu, nosiła te wyrazy, wypisane dużymi, żółtymi literami:

ARTYKUŁY SPOŻYWCZE
sprzedaż hurtowa i detaliczna.

JERZY TROUBLET, Sukcesor.

Dawniej Tordier.

Wybiła właśnie godzina wpół do dziewiątej zrana.

Zbytecznym wydaje się nam powiedzieć, że w tej ludnej dzielnicy życie czynne i hałaśliwe zaczyna się od świtu, a kończy się późno w nocy.
Powozik dobrze utrzymany ale bardzo skromny, zaprzężony w konia wcale nie eleganckiego i powożony przez stangreta w ciemnej liberji, wyjechał z bulwaru Sewastopolskiego i zatrzymał się przed wspomnianym domem.
Z powozu wysiadł mężczyzna lat około pięćdziesięciu, z twarzą otwartą i poczciwą, oczyma, jaśniejącymi inteligencją, starannie wygolony, z włosami siwiejącymi i nieco przydługimi, w białym krawacie, ubrany czarno.
Z postawy i ruchów odgadnąć w nim można było od pierwszego rzutu oka albo urzędnika, albo doktora.
I rzeczywiście był to doktór.
Doktór zapuścił się w sień wąską i ciemną, gdzie rozchodził się ostry zapach wilgoci, i wszedł na pierwsze stopnie schodów, licho oświetlonych przez okienko w górze.
— Dom ten nie miał wcale odźwiernego, ale to bynajmniej nie kłopotało doktora, znającego tutejszych mieszkańców; pewnym krokiem przebył schody i zatrzymał się przed drzwiami na drugim piętrze.
Blaszka miedziana, przybita do drzewa czterema gwoździkami, nosiła nazwisko: JAKUB TORDIER.
(Tordier był właścicielem tej kamienicy).
Dom, posiadający trzy piętra, miał tylko dwa mieszkania.
Troublet, właściciel sklepu spożywczego, lokator magazynów parterowych, mieszkał na pierwszym piętrze.
Tordier zaś zajmował drugie.
Doktór zadzwonił.
Po chwili dały się słyszeć kroki wewnątrz mieszkania, drzwi się otworzyły i ukazała się w nich szczególna istota.
Była to kobieta lat około czterdziestu, mała i szczupła, z rękami niepomiernej długości i podobnymi do tych, jakie mają pewne gatunki małp.
Nieproporcjonalność ta jednak, znikała jeszcze wobec potwornej wklęsłości głowy między wystającymi ramionami.
Natomiast twarz tej kobiety, tak pokrzywdzonej przez naturę, była szczególnej, a moglibyśmy powiedzieć przerażającej piękności.
To wyrażenie przerażająca jest trafne, bo cera matowej bladości, wielkie oczy czarne o wejrzeniu sfinksa, usta o wargach grubych, zmysłowych, czerwonych od napływającej krwi, stanowiły coś złowrogiego i przywodziły na myśl wizerunek małżonki Wampira.
Włosy czarne, bardzo gęste i bardzo długie, wydawały się zbyt ciężkimi dla głowy, którą wieńczyły.
Osobliwsza ta istota, żywy fenomen, który się nam ukazał, dbała widocznie wielce o ułożenie włosów, wiążąc je w utrefione warkocze i pukle.
Zresztą była to jej kokieteria jedyna, ciało bowiem szczupłe i bezkształtne, ginęło w fałdach szlafroczka z ciemnej materii, źle skrojonej i kupionej zapewne w jakim podrzędnym kramie.
— Dzień dobry kochanej pani Tordier — odezwał się doktór z uśmiechem, zdejmując kapelusz.
— A! to pan, panie doktorze. Dzień dobry — odparła garbuska głosem o nosowym brzmieniu, właściwym prawie wszystkim osobom, mocno garbatym.
— Tak, to ja, kochana pani, i do usług.
— Posyłałam do pana wczoraj wieczorem.
— Ja wróciłem do domu dopiero o trzeciej zrana... Byłem przy połogu; ale widzi pani, nadbiegam zaraz... Zapewne chodzi o pana Tordier?...
— A o kogóżby, jeśli nie o niego?... jemu zawsze jest coś, a przynajmniej tak mu się zdaje...
— Miejmy nadzieję, że tym razem nic poważnego?
— Albo to z tym człowiekiem można co wiedzieć?... On jest delikatniejszy od dziewczynki.
— No, no, zobaczymy.
Te kilka słów zamienione zostało między garbatą i doktorem w przejściu przez przedpokój dosyć obszerny, prawie tak samo licho oświetlony, jak i schody.
W przedpokoju tym znajdowało się czworo drzwi.
Pierwsze prowadziły do pokoju jadalnego, drugie do salonu, trzecie do kuchni, czwarte wreszcie otwierały się na korytarz sienny, wiodący do innych pokoi, to jest do trzech sypialń i do dwóch obszernych garderób.
Dwie rodziny mogłyby się pomieścić w tym mieszkaniu o tak nie wygodnym rozkładzie i zawalonym sprzętami, jakby w sklepie sprzedaży starych mebli.
Cisza grobowa panowała w tym wnętrzu, gdzie okna o szybach ciemno zielonych darzyły światłem więziennym.
Pani Tordier otworzyła drzwi od korytarza i poszła naprzód.
Doktór postępował za nią, prawie po omacku.
Na końcu korytarza zaprowadziła go do pokoju sypialnego, którego okna wychodziły na ulicę.
Gęste firanki wełniane, zniszczone od długiego używania, prawie zupełnie tamowały światło.
Wyglądało jakby w tym domu umyślnie utrzymywano sztuczny zmrok.
Łóżko, otoczone takiemiż firankami, jak okno, stało na prawo od wejścia.
Pod firankami, w cieniu, spostrzedz, a raczej odgadnąć się dawała na białej powłoczce poduszki twarz blada, z oczyma zapadłymi i nierównymi kosmykami brody.
Doktór skierował się do łóżka.
— Niech pani będzie łaskawa podnieść firanki — rzekł do garbatej.
Ta spełniła życzenie.
Po drutach poszły firanki w górę, i wtedy można było się już przyjrzeć dowolnie choremu, Jakóbowi Tordier.
Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, ale wyglądał na jakie lat siedemdziesiąt.
Twarz literalnie wyschła jak ciało. Skóra, barwy nieledwie miedzianej, przyległa do kości, w zapadłych oczach zaledwie można było zauważyć źrenice.
Ramiona spoczywające na kołdrze, łączyły się rękoma długimi, bezkrwistymi, prawdziwymi rękoma szkieletu.
Chory powoli, z trudnością, podniósł głowę i zwrócił wzrok ku przybyszowi.
Miał wzrok błędny, jak gdyby nie widział nic.
— To pan doktór Reynier — rzekła garbuska głosem, do grzechotki podobnym i tonem szorstkim.
— A — wybełkotał chory — to pan, doktorze...
— Ja, mój zacny przyjacielu, to ja... cóż to panu jest...
— Ja nie wiem...
— Jakto, nie wiesz pan!
— Nie, doktorze...
Garbuska wzruszyła ramionami drwiąco.
Doktór podchwycił:
— Ależ trzeba wiedzieć, mój zacny przyjacielu! ja przecież nie mogę wszystkiego odgadnąć.
Chory podniósł kościstą rękę na poduszkę i odpowiedział:
— Boli mnie tam... szarpie... pali...
— Zobaczymy zaraz...
I, uniósłszy trochę Jakuba Tordier, doktór zabrał się do oskultowania go, do badania szczegółów, dla postawienia diagnozy.
Julia Tordier — tak się nazywała garbata — śledziła ciekawym wzrokiem poruszenia doktora, badała jego fizjognomię.
Zauważyła, jak kilkakrotnie zmarszczył brwi, dowód widoczny, iż wcale nie był zadowolony z rezultatu swoich oględzin.
— To chyba musi być coś poważnego... — rzekła do siebie i blask jakiś dziwny zapalił się w głębi jej zagadkowych oczu.

II.

— Czy jada pan zwykle z apetytem? — zapytał nagle doktór chorego.
Ale nie chory, lecz garbata odpowiedziała żywo:
— Jada jak smok! — Dzięki Bogu! jedzenia u nas nie braknie!...
Chory wyjąkał głosem tak słabym, że go ledwie można było zrozumieć.
— Nieprawda! Od wielu dni już wcale nie jadam...
— Głowa panu ciąży?
— Ciągle.
— W piersiach gorąco?
— Jakby ogień.
— Pluje pan krwią?
Tym razem pani Julia Tordier znowu odpada:
— Mało, doktorze, bardzo mało.
— No, to pana z tego wyprowadzimy, mój zacny Tordier...
Doktór ujął chorego za rękę i, badając puls, w dalszym ciągu mówił:
— Ileż pan sobie liczy lat?
— Pięćdziesiąt kończę 10-go w przyszłym miesiącu.
— Pięćdziesiąt lat, ależ to sama siła wieku! — Przy pięćdziesiątce człowiek ma przed sobą jeszcze dosyć lat życia i pan je będzie miał, ale pod jednym warunkiem...
— Pod jakim, doktorze?...
— Że zmieni pan ze wszystkim swój sposób odżywiania, który uważam za wadliwy zasadniczo... Panu potrzeba pokarmów posilnych... mięsa pieczonego i smażonego... naturalnie, mięsa soczystego, dobrych antrykotów, kotletów... Do picia zaś wino bordo i od czasu do czasu kieliszek madery...
Jakub Tordier patrzył z miną oszołomioną na doktora, który ciągnął dalej:
— Przecież masz pan, do diabła, majątek, i to piękny majątek! Nie jesteś pan w położeniu tych wielu ludzi, którym również to samo zalecałbym, gdyby stan ich kieszeni nie pozwalał zastosować się do mej rady... Pan nie potrzebujesz sobie niczego odmawiać.
Chory kiwnął głową.
— Tak... tak... doktorze — wyrzekł z pewnym wahaniem. — Tak... z pewnością... Mamy środki... Nic nie przeszkadza stosować się do pańskiego systemu... Ale...
— A czyż się tak nie robi? — przerwała garbata cierpko. — Czy się czego mu odmawia? Czy się tu nie jada dobrego mięsa i doborowych potraw?... Czyż się tu nie pije dobrego wina i starego?... Czyż nie ma w piwnicy borda, burgunda, madery i wszystkiego, czego on zechce!... Nie, doprawdy, złość bierze, gdy się słucha tego człowieka! Mógłby kto pomyśleć, że on nie ma co wziąć na ząb. Ależ, niech pan doktór ani słówka temu nie wierzy... Co jest najlepszego, to dla niego!...
Doktór zamienił spojrzenie z chorym.
Oczy tegoż w niemej wymowie jakby zaprzeczały energicznie twierdzeniom garbuski.
— Zobaczę cię, Tordier, wkrótce — rzekł doktór, ściskając mu rękę — i spodziewam się, że cię zastanę już dobrze, bo powtarzam ci, twój stan nie ma w sobie nic niebezpiecznego... Zapiszę lekarstwo, a pani Tordier dopilnuje, ażebyś je brał...
— Chciałbym zobaczyć córkę — wyszeptał chory błagalnym tonem.
— To, mój zacny przyjacielu — odparł lekarz — jest już rzeczą zupełnie prywatną i osobistą. To już rzecz twoja i żony, ale ja ze swej strony nie stawiam żadnej przeszkody.
Tordier powtórzył:
— Chciałbym ją widzieć...
Z gardła wydarło mu się łkanie; dwie grube łzy popłynęły po chudych policzkach.
— Doprawdy — wykrzyknęła brutalnie garbuska jest też po co smucić to dziecko, sprowadzające do pokoju chorego z przywidzenia, który się skarży dzień i noc... Odrywać ją od nauki, zabierać z pensji, ależ to byłoby głupstwo! Czas będzie o tym myśleć w przyszłym miesiącu!
Tordier westchnął głęboko.
— Do widzenia, mój przyjacielu... — powtórzy doktór.
I wyszedł z pokoju sypialnego.
— Muszę zapisać lekarstwo — rzekł do garbatej, która szła za nim i otworzyła jedne z drzwi, wychodzących na korytarz.
— Niech pan wejdzie, doktorze, do pokoju jadalnego — odparła.
Pokój jadalny był obszerny, zawalony jak i inne sprzętami, nie trzymającymi się kupy.
Wskazówka na wielkim zegarze, którego wahadło, wydawało jednostajne tik-tak, w szafce drewnianej, znaczyła dziesięć minut na dwunastą.
Kalendarz zaś do zdzierania, jeden z tych, jakie wielkie sklepy dają nabywcom, jako prezent, lub reklamę wskazywał datę:

24 maja.

Doktór położył kapelusz na dużym stole owalnym okrytym starym szalem zamiast serwety.
U okien wisiały firanki z rypsu niebieskiego, pożółkłe od starości.
Garbuska przysunęła doktorowi krzesło, postawiła przed nim kałamarz, arkusz papieru, pióro i podniosła rolety, ażeby w pokoju było trochę widniej.
— Kochana pani — wyrzekł doktór ponurym głosem — jak mi się zdaje, nie przypuszcza pani wcale, jaki jest stan męża?...
Blask dziwny, już przez nas zauważony, zapalił się znowu w czarnych źrenicach garbuski, i zapytała ona żywo:
— Czyżby Jakub był niebezpiecznie chory?
— Niebezpiecznie, tak... bardzo niebezpiecznie...
— Jednakże nie uważa pan stanu jego za rozpaczliwy?
— Doświadczam prawdziwego niepokoju... Uczynię wszystko, co zależeć będzie ode mnie, ażeby ocalić męża pani... ale nie jestem pewny dobrego rezultatu moich usiłowań... Jakub Tordier, jakkolwiek jeszcze młody względnie, bardziej zniszczony jest niżli wielu starców. Zbyt długie niezasilanie dostateczne organizmu sprowadziło ten stan krytyczny, wobec którego znajdujemy się dzisiaj...
— Cóż znowu — zawołała głosem nosowym — czy sądzi pan, że mu się nie daje dosyć jedzenia?... Sądzi pan, że mu czego brak, że mu na czym zbywa?...
— Ja ani sądzę, ani nie sądzę... ja stwierdzam tylko fakt... Słyszała pani, jak pojmuję odżywienie konieczne, niezbędne dla pana Tordier...
— Słyszałam... — odparła oschle garbata.
— Jak obecnie, trzeba opanować chorobę. Może Pan Bóg pozwoli mi to uczynić... Tordier ma dopiero lat pięćdziesiąt... Miałby on prawo w tym wieku spokojnie żyć i zakosztować dobrobytu po młodości, spędzonej całkowicie na pracy.
Lekarz, mówiąc to, umoczył pióro w atramencie i napisał receptę.
Garbata patrzyła nań wzrokiem prawie dzikim.
— Proszę pani — rzekł, wstając i podając pani Tordier zapisaną ćwiartkę papieru. — Liczę bardzo na to lekarstwo. — Jest ono bardzo energiczne, a jeśli nie przeciwdziała postępu choroby, to wszystko stracone. Lekarstwo winno być dawane jak najpunktualniej. Dwie łyżeczki dziś w wieczór o piątej. Dwie łyżeczki o ósmej i dwie ostatnie o jedenastej... Zrozumiała mnie, pani?
— Doskonale.
Doktór ciągnął dalej:
— Niech się pani nie przestrasza... gdy po ostatnich dwóch łyżeczkach nastąpi kryzys, prawdopodobnie ostry. Od tego kryzysu zależy wyzdrowienie zupełne... Gdyby ten kryzys nie objawił się, gdyby się nie wywiązała gwałtowna gorączka, połączona z majaczeniem, należy po mnie przysłać natychmiast... Słyszy pani, natychmiast... Od tego zawisło życie męża pani...
— Tak, słyszę, doktorze, i rozumiem...
— Dieta przez dziś ma być najzupełniejsza... Jutro zobaczymy... Niech pani zaraz pośle do apteki moją receptę.
— Dobrze, doktorze — powtórzyła garbata.
— Pan Tordier wyraził gorące życzenia zobaczenia córki. Podług mnie, dobrze byłoby, aby pani spełniła to jego życzenia... zwłaszcza, że to bardzo łatwo...
— A! tak pan sądzi! Ależ się pan myli...
Córka moja jest na pensji nie w Paryżu, a ponieważ mąż leży w łóżku, nie mogę jechać przecież po nią...
— A któż pani przeszkadza do posłania służącej...
— Ja sama jestem w domu... Służąca wyjechała wczoraj wieczorem do Paryża, na pogrzeb matki...
— A! zresztą, to jest rzecz pani... To rachunek pani z własnym sumieniem... tu doktór może tylko radzić, a nie rozkazywać... Do widzenia... będę jutro...
Doktór wziął kapelusz i ukłonił się garbusce, która go odprowadziła do drzwi, po czym je zamknęła za nim.
Przez te kilka chwil została nieruchoma w przedpokoju z oczyma, utkwionymi w papier, który trzymała w ręce.
Nagle spojrzenie nabrało wyrazu okrutnego.
Dreszcz wstrząsnął od głowy do stóp jej ciałem chudym i bezkształtnym. Usta się rozchyliły.
— Jeszcze wyzdrowieć może! — wyszeptała głosem cichym.
Po tym, ręką machnąwszy, jakby dla odpędzenia jakiejś myśli, opanowującej jej umysł, przeszła przez korytarz, otworzyła drzwi do swej sypialni, umeblowanej zalotniej, a raczej pretensjonalniej, niźli reszta mieszkania.
Zamknęła drzwi, rzuciła —receptę na stół, wyjęła z kieszeni pęk kluczy, wybrała jeden z nich i przystąpiła do biuka bardzo starego, ozdobnego antabkami niegdyś złoconymi, dzisiaj zaś już wytartymi.
Biurko otworzyła kluczem i z szuflady wyjęła dwie fotografie, zawinięte w bibułkę.
Gorączkowo rozerwała kopertę i wydobyła z niej jedną fotografię.
Była to podobizna mężczyzny lat około trzydziestu, obdarzonego bujną czupryną i długimi wąsami, zakręconymi po wojskowemu.
Oczy miał bardzo duże i fałszywie patrzące, brwi gęste, nos wydatny i lekko orli, wargi grube, na wpół otwarte, w śmiechu rozkazującym i odsłaniające zęby białości olśniewającej.
Twarzy tej brakowało pewnej dystynkcji, a wyraz jej nie znamionował wysokiej inteligencji.
Jednakże, patrząc na ten portret, nie podobna było nie powiedzieć:

— Sympatyczny nie jest, ale diablo piękny ten chłopiec.

III.

Oczy garbuski wpatrzyły się w tę fotografię, z niezwykłym uśmiechem.
Formalnie padały z nich błyskawice, cała twarz się rozjaśniła.
Uśmiech bachantki, pijanej winem i miłością, zjawił się na jej ustach koloru krwi.
Ręce jej kościste zaczęły drżeć, tak dalece wielkim było wzruszenie.
Po kilku chwilach wpatrywania się w twarz mężczyzny, zbliżyła do ust fotografię, ucałowała ją, szepcząc głosem już teraz słodkim:
— Ach! gdyby on wiedział, jak ja go kocham...
Po tym uniesieniu uspokoiła się trochę.
Pani Tordier spojrzała jeszcze po raz ostatni na wizerunek mężczyzny, położyła go znowu na stole i wzięła drugą fotografię.
Obrazek ten przedstawiał twarz młodej dziewczyny lat szesnastu lub siedemnastu, piękności wielce wytwornej, delikatnej i niewinnej.
Dwa grube warkocze włosów jasnych opasywały, głowę.
Oczy wielkie, pełne wdzięku, musiały być zapewne koloru niebiesko-stalowego.
Twarz garbuski zasępiła się.
Oczy jej przybrały wyraz okrutny, głosem głuchym z pewnym szyderstwem wyszeptała:
— Ładną jest ta lalka! Piękną nawet jest!... Piękną, ale jak lalka z wosku... Ona nie jest...
Garbata przerwała sobie, a twarz jej się wykrzywiła.
Czuć było, że niedomówiony wyraz palił jej wargi.
Ruchem szybkim zwinęła w bibułę fotografie i schowała je znów do biurka, po tym stała jeszcze przez chwilę, milcząc, nieruchoma, z głową, zwieszoną na piersi, które falowały szybko, jakby zadyszane.
Nagle podniosła głowę, przystąpiła do szafy ze zwierciadłem, w którym mogła się widzieć cała i przejrzała się w lustrze.
Dreszcz wstrząsnął nią od stóp do głowy.
— Ona dobrze zbudowana — wyjąkała — a ja jestem bezkształtna!... Ona młoda! a ja nią już nie jestem!... Ona pociąga do siebie, a ja od siebie odpycham!... Kiedy ona idzie, to na nią każdy patrzy... Zachwycają się nią!... Ja kiedy idę, słyszę zaraz wrzaski: „Patrzcie! idzie garbuska!“ A przecież serce moje bije tak, jak i jej, a nawet silniej... Ja umiem tak kochać!... Ja kocham tak, jak ona nigdy kochać nie będzie!...
I cóż mi z tego, że jestem bogatą?...
O! gdyby piękność kupić było można, jak drogo gotowam za nią zapłacić... Okupiłabym ją chętnie całym moim majątkiem i nie żal mi byłoby biedną być, po zapłaceniu za nią!...
Garbuska ukryła twarz w dłoniach i łzy wściekłości popłynęły z jej oczu.
Ten atak nerwowy po chwili już przeszedł.
Pani Tordier wyprostowała się, o ile jej na to pozwalała bezkształtność, odpędziła od siebie ponure myśli, które ją trapiły, wzięła receptę, położoną na stole i, wyszedłszy z pokoju, skierowała się do pokoju mężowskiego.
Chory, zobaczywszy ją wchodzącą, podniósł się z trudnością.
— Cóż powiedział doktór? — zapytał głosem słabym, ledwie zrozumiałym.
— A! powiedział, że to nic — odparła garbata.
— Nic!... — powtórzył Tordier, opadając na poduszki.
— To rzecz najwyżej kilku dni.
— Ja jednak cierpię... bardzo cierpię...
— Czegóż to dowodzi? Cierpienie jeszcze nie stanowi o niebezpieczeństwie!... A doktór jest człowiekiem bardzo zdolnym i zna się doskonale! Skoro twierdzi, że wyzdrowiejesz, to musi być tego pewny. Ponieważ jesteś tak zestrachany, zapisał lekarstwo, ażeby cię uspokoić, ale to nawet zbyteczne. Jesteś po prostu chorym z przywidzenia i przy najmniejszej dolegliwości tobie się zaraz wydaje, że umrzesz...
— Umrzeć! — wyrzekł chory z goryczą — dla mnie byłoby to rzeczą obojętną... gdyby nie moja córka.
— Nie grajże przynajmniej komedii! — odparła garbuska tonem drwiącym. — Nikt na świecie nie boi się tak śmierci, jak ty!... Dlatego zawsze wszystko przedstawia ci się jak najgorzej... A ci doktorzy, te lekarstwa, to drogo kosztują... bo przecież ciągle płacę i płacę rachunki aptekarzowi.
— Ależ ja nic nie brałem... — wyjąkał lękliwie chory.
— No... no... dobrze... dobrze. Kto ciebie o to pyta... Lepiej byłoby, żebyś milczał.
— O! wyszeptał nieszczęśliwy, usiłując ręce podnieść ku niebu. — Bóg mi świadkiem, że gdyby nie Helena, pragnąłbym śmierci!
— A skończysz ty jęczyć! — zawołała garbata. — Wiesz, że ty mnie zabijasz tymi swymi ciągłymi jeremiadami... Tego już dosyć mam! Ładny interes!... Czy ty na co się przydasz na tym świecie?... wielkie nieszczęście nie byłoby, gdybyś umarł, ale ty nie umrzesz!... Ho! ho!... ty jeszcze niestety jesteś krzepki!
— Czuję, że tym razem umieram! — odpowiedział chory. — Z łóżka już mnie podniosą po to tylko, ażeby ułożyć do trumny. Wprzód jednak chciałbym się zobaczyć z Heleną... moją córką... Tego nie możesz mi odmówić...
— A jednak odmawiam...
— Dlaczego?
— Doktór zabronił.
— Ależ nie prawda, ty tylko nie chcesz.
— Powiadam ci, że zabronił — przerwała garbuska — a gdy co mówię to chyba można mi wierzyć... Cóż poradzi twa córka na taką chorobę?... Myślisz może, że ona potrafi cię lepiej pielęgnować niż ja?... Ta mała indyczka nie umiałaby nawet przyrządzić filiżanki rumianku.
Jakub Tordier wydał stłumione westchnienie.
To westchnienie przyprowadziło garbuskę do wściekłości.
— No! dosyć już tego! — zawołała brutalnie. — Schowaj sobie te kaprysy na kiedyindziej!... Śpij, to lepiej ci robi; niż to jęczenie... Ja idę do apteki po lekarstwo... Także pieniądze rzucone w błoto.
— Chciałbym zobaczyć córkę! — wyjąkał chory z uporem. — Chciałbym zobaczyć moją córkę...
Julia nie raczyła nawet odpowiedzieć. Wyszła pogardliwie ruszywszy ramionami.
Jakub Tordier zasłonił kołdrą zmienioną twarz.
Ukrywał łzy.
Garbuska wróciła do swego pokoju.

Włożyła na szlafroczek ciemny wełniany szary szal, na głowę kapelusz, przerabiany przez nią samą z dziesięć razy i wyszła z mieszkania, pozamykawszy drzwi na klucz.

IV.

Przy ulicy Ferronerie, niedaleko od hal miejskich wznosi się pięciorzędny hotel pod nazwą: „Hotel niewiniątek“; obcy tu wszelki komfort, ale ceny bardzo umiarkowane. Najczęściej zatrzymują się tu skromni komiwojażerowie.
Na parterze mieści się restauracja; lokal to ciemny, pokoje z sufitami niskimi, zakopconymi od dymu lamp i tytoniu.
O tej porze, kiedy doktór Reynier przestąpił próg domu Jakuba Tordier, jakiś młodzieniec dwudziestu ośmiu, blady, w wyszarzanym ubraniu usiadł w kącie sali restauracyjnej przy stole i jadł kawał chleba z serem, a popijał to skromne śniadanie bardzo cienkim winem
Głowę miał spuszczoną, w zadumie, która nie musiała być wesołą; nie zważał też na hałaśliwych gości restauracji, którzy snuli się po sali, rozmawiając, śmiejąc się wołając na służbę.
Jadł, a raczej pożerał chciwie, jak gdyby nie codzień miał sposobność zaspakajania apetytu.
Właśnie przechodził obok niego kelner.
— Eugeniuszu! — odezwał się podnosząc głowę, jeszcze chleba za dwa su!...
— Zaraz, panie Włosko, zaraz.
I garson podszedł do bufetu.
W chwili kiedy gość ów skromny, nazwany przez kelnera Włosko, zażądał jeszcze chleba, inny młodzieniec lat trzydziestu, siadał właśnie przy sąsiednim stoliku.
Usłyszawszy nazwisko Włosko, nowy przybysz obrócił się żywo, spojrzał na tego, którego tak nazywano i okazał wielkie zdziwienie.
— Jakto? to ty, mój dzielny Józefie! — zawołał zbliżając się doń z wyciągniętą dłonią.
Józef Włosko spojrzał na mówiącego, a poznawszy go, wydał radosny okrzyk
— Prosper! — rzekł ściskając serdecznie podaną mu rękę — nie wiedziałem, że jesteś w Paryżu!! Kiedy wróciłeś?
— Wczoraj — odpowiedział Prosper, przysiadając się do stolika przyjaciela. — Szczęśliwy traf, żem cię spotkał, czy mieszkasz w tych stronach?...
— Ja mieszkam tu w tym hotelu...
— To tak jak ja! — wykrzyknął Prosper.
— Jak i ty! — powtórzył Józef Włosko. — A od kiedy?
— Od roku przeszło... Mam tutaj pokój, a kiedy powracam z podróży mieszkam tu, aż do nowego wyjazdu.
— A to doprawdy szczególny traf — rzekł Józef, znów wymieniwszy uścisk ręki z Prosperem — że się tu znajdujemy, straciwszy się nawzajem z oczu przed półtora rokiem. Z całego serca radbym tego spotkania nie puścić tak sucho... Ale...
Przerwał sobie.
— Ale jesteś trochę w interesach... — dodał Prosper, śmiejąc się.
— O! mój drogi! zupełnie nie... Nic w ręku i nic w kieszeni! Jak najfatalniej.
— No to ja cię zapraszam! — odparł Prosper, po tym, kierując się do garsona, który przyniósł chleba za dwa su zażądanego przez Włosko, dodał:
— Eugeniuszu, butelka wina białego, prawdziwego Noblies! Sześć jaj, pół tuzina serdelków, dwie ładne porcje sarny, tylko nie baraniny... Po tym dwa mazagranu z koniakiem.
— Dobrze, panie Rivet — odpowiedział garson — natychmiast służę.
Prosper Rivet, którego mamy przedstawić czytelnikom naszym nie jest zupełnie obcym dla nich, to bowiem oryginał portretu fotograficznego, tak namiętnie oglądanego przez garbuskę i pokrywanego przez nią pocałunkami.
Znamy już wiek jego: lat trzydzieści.
Postawa jego jest wysoka i dobrze zbudowana, jak i boksera, plecy szerokie, ręce muskularne.
Atleta cyrkowy mógłby w nim znaleźć rywala.
Czupryna gęsta, kędzierzawa, jak u murzyna, wieńczyła twarz jego regularną, o rysach wydatnych, oczach, fałszywie patrzących, jak zauważyliśmy to już poprzednio Prosper Rivet trudnił się komiwojażerstwrem, ale nie był pomimo to wcale tak ruchliwy, jak jego koledzy. Nie brakło mu przebiegłości i sprytu, ale był próżniakiem, a inteligencję miał mierną... Nadto, żadnego poczucia moralności.
Serce też nie więcej było warte niż głowa.
Lubił nadewszystko pieniądze, dobrze zjeść, dobrze wypić i karty.
Miłość była dla Prospera na dalszym planie, dopiero po butelkach i zielonym stoliku.
Obiecywał sobie, że w życiu nie da się ująć żadnej kobiecie, chyba że będzie bogatą.
Nadto próżny i źle wychowany, z elementarnym ledwie wykształceniem, choć wiele sądzący o sobie.
— Jeszcze jesteś u Troubleta, sukcesora Jakuba Tordier? — zapytał Józef Włosko Prospera, kiedy wydał polecenie garsonowi.
— Jeszcze mój przyjacielu.
— Doskonałe miejsce, nieprawdaż? I widok na przyszłość?
— He! he!... niewiadomo.
— Jakto? Przecież interes ma byt pewny.
— Tak, interes może być dziś dobry, a jutro...
— Czyż to mówisz o fabryce Troubleta?...
Podczas ostatniej podróży, pryncypał do mnie napisał dwa czy trzy razy i z tonu jego listów poznałem, że cały interes trzęsie się, jak liść na drzewie...
— To byłoby nieszczęściem dla ciebie...
— Nie przestrasza to mnie wcale... A ty, mój dzielny Józefie, jeszcze jesteś drugim pomocnikiem u rejenta?
Włosko wstrząsnął głową.
— Rejent mnie odprawił — odpowiedział tonem melancholijnym.
— A! do diabła!... Czyżeś dobrze nie pisał aktów?...
— Nie o to poszło...
— Więc cóż takiego?
— To cała historia?
— Jakiegoż to rodzaju? Czyżbyś robił słodkie oczy do twej pryncypałowej, rejentowej?
— Rejentowa ma lat sześćdziesiąt. Chodzi o co innego... o sprawę bardzo nieszczęśliwą dla mnie, która przeszkadza mi dostać miejsce w czyjejkolwiek kancelarii...
— Czy to co tak poważnego?...
— E! drobnostka... Uniesienie... chwila zapomnienia... Wiesz, że jestem graczem...
— Ja cię ganić nie mogę, bo sam nim także jestem.
— Przegrałem... trzeba było zapłacić, aby nie być wyrzuconym z mego klubu, gdzie nie mógłbym się już odegrać... Wziąłem więc pożyczkę z kasy... Bardzo małą pożyczkę... Byłbym napowrót włożył te pieniądze... w dniu kiedy bym tylko wygrał... Miałem pecha, że ta drobnostka została zauważoną, i pryncypał wygnał mnie bez litości...
— A, to obmierzły notariusz! No, ale miał do tego prawo... Cóż robisz teraz?...
— A! prawie nic.
— No, ale przecież zawsze coś zarabiasz, ażeby żyć?...
— Jakie to życie... Mogłeś przed chwilą przekonać się na własne oczy... Prowadzę rachunki na targu dla niektórych przekupniów... od godziny drugiej z rana do siódmej. Wracam do mej nory, usiłując trochę się przespać... Zjadam kawał byle czego na prędce, o godzinie dziesiątej jestem przy nowym zajęciu moim i pracuję do godziny szóstej wieczorem.
— Cóż to za miejsce?
— A, posada u pokątnego doradcy na ulicy Montorgueil... Znam kodeks, umiem pisać akty, upraszczać lub gmatwać interesa. Jestem dla niego bardzo użytecznym...
— I cóż to wszystko ci daje zarobku?
— Na targu dostaję sześćdziesiąt dwa su, a pokątny doradca płaci mi dziewięćdziesiąt franków miesięcznie.
— Razem: pięć franków dwadzieścia pięć centymów dziennie. O, to chudo!
— Pokój w hotelu kosztuje mnie trzydzieści franków miesięcznie... Otóż wiesz teraz, ile mi zostaje, ażeby jeść, ubrać się, obuć, wyprać bieliznę i od czasu do czasu jeszcze trochę zagrać w karty.
— Czy przynajmniej obdarzają cię one kiedy swymi względami?
— Gdzie tam!... Pech ciągły, nieustający!... Przegrywam, ile tylko chcę...
— O, to się nie dziwię, że robisz oszczędności na żołądku... Ale twój pryncypał powinienby ci dać lepsze warunki, skoro mu jesteś tak użytecznym...
— To skąpiec, jakich mało...
— Ha, to go rzuć.
— Trzeba byłoby coś innego mieć na widoku... Ale nie rozpaczam wcale... Liczę na zarobek porządny...
— Jaki?
— E, mniejsza jaki... Taki, jaki się zdarzy... Ja, widzisz, jestem trochę fatalistą... Ja wierzę w to niezachwianie, iż w życiu każdego człowieka zdarza się taka chwila, kiedy można pochwycić szczęście... Wszystko zależy od tego, ażeby potrafić je złapać, bo, jeżeli człowiek jest o tyle głupi iż okazję przepuści, to już może nigdy ona mu się nie trafić!...
Otóż ja, mój druhu, czekam cierpliwie takiej sposobności, i coś mi mówi, że prędzej czy później przesunie się ona koło mej ręki... Tego dnia, czy trzeba będzie pójść przez błoto, ogień lub krew, złapię fortunę za warkocz i trzymać będę tak mocno, że mi już nie ucieknie.
Gdy to wymawiał, Józef Włosko ów wygłodzony chudeusz, głos jego brzmiał głucho, a twarz przybierała wyraz przestraszający, w źrenicach jaśniały dzikością błyskawice.
Znać było po nim, że nie cofnie się przed niczym, że fortuny zdolny jest szukać w błocie lub we krwi.
Prosper, który kazał przynieść drugą butelkę wina, nalał kieliszki i odparł:
— Dobrze mówiłeś!... I ja jestem twojego zdania, mój przyjacielu... Nigdy nie trzeba przepuścić sposobności do zrobienia majątku, za jakąkolwiekbądź cenę.
— Tak to mówisz! — rzekł Józef Włosko, wychylając kieliszek. — A tobie skoro się nadarzyła i puściłeś ją kantem!...
— Ja? — wykrzyknął Prosper.
— Tak, ty...
— Nie rozumiem...
— Z innymi tak gadaj, mój drogi... Ale nie z twym Józefem.
— Słowo honoru, nie wiem, o czym chcesz mówić...
— Gdybyś był chciał — podchwycił dawny dependent od notariusza — zamiast wdawać się w komiwojażerstwo, sam byś dzisiaj był pryncypałem... To zależało tylko od ciebie. Byłbyś stał na czele przedsiębiorstwa, przy którym inni mogą się zrujnować, ale ty przy swojej inteligencji byłbyś zrobił pieniądze grube.
— Mówisz o interesie Jakóba Tordier, mojego dawnego pryncypała?
— A, widzisz, że zrozumiałeś...
— Coś ci się marzy, mój przyjacielu.
— Nie, mówię najczystszą prawdę...
— Ja miałbym stać się następcą Jakóba Tordier, ja?
— Tak...
— Ażeby dostać jego interes, trzeba byłoby zapłacić, to jest mieć na to pieniądze.
— Byłbyś zapłacił...
— Z czego?
— Nie udawaj niewinnego... A z hojności garbuski!
— Julii Tordier!... Żony pryncypała!
— W jej własnej osobie!... Może mi będziesz mówił, że ona nie zrobiła do ciebie oczu... I to jakich...
— Tak, parę razy zdawało mi się, że zauważyłem...
— Więc... to była właśnie sposobność.
— Ależ ta pryncypałowa jest potworem... Wiesz o tym przecież dobrze...
— A tobie co to szkodzi?... Garb staje się pięknym, gdy pełen złota. O, gdybym ja był na twoim miejscu...

V.

Prosper Rivet napełnił oba kieliszki, wychylił swój, trąciwszy się z towarzyszem, i odparł:
— Rzeczywiście, mój dzielny Józefie, bujasz po obłokach... Gdybyś był na moim miejscu, byłbyś to samo uczynił, co i ja... to jest nic. Nie mogłem, przecież zaślubić Julii, do diabła, ponieważ nie była wdową.
— Ale córka jej niezamężna — rzekł Włosko.
— Więc cóż z tego? Przypuśćmy nawet, że Garbuska ma dla mnie słabość, to tembardziej nie dałaby mi się żenić z córką...
Józef Włosko wzruszył ramionami.
— A ja myślałem, żeś ty sprytniejszy — rzekł. — Jakżem się omylił... Jakżem się omylił... Ja utrzymuję i twierdzę że Julia Tordier bez wahania, byłaby ci poświęciła córkę, bo, oddając ją, wiedziałaby, że tym jedynym sposobem będzie cię miała zawsze przy sobie...
— Być może... Helenka jest ładna, to prawda, ale, jak mówią, nie będzie miała wiele, wychodząc za mąż...
— Tak, posag jej będzie skąpy... Składać się będzie tylko z kamieniczki wartującej pięćdziesiąt tysięcy franków. Ale gdyby mąż podobał się jej matce, z przyjemnością oddałaby zięciowi ukochanemu wszystko, co ma w swym worku... A tam znajdzie się milion przeszło!
— Milion — powtórzył Prosper, bardzo zdziwiony usłyszeniem tej cyfry niespodziewanej.
— Co najmniej.
— Czyś tego pewny?
— Jak najzupełniej.
— A skądże o tym możesz wiedzieć?
— O, z pierwszej ręki... Rejent Carre, mój dawny pryncypał, jest rejentem Julii i jej męża... Miałem w moim ręku i mogłem się naczytać do syta papierów małżonków Tordierów.
— To mi opowiedz wszystko...
— Ho! ho! ho! Nareszcie zaczynasz się interesować.
— To tylko prosta ciekawość, nic więcej... Chociaż przez pięć lat byłem komiwojażerem Tordierów i pozostawałem z nimi w bardzo dobrych stosunkach, nie znałem wcale ich interesów i nie przypuszczałem, ażeby byli tak bogaci.
— No, każ podać cygar, a przy mazagranie opowiem ci wszystko... To historia nie tak długa.
Cygara zostały zapalone.
Włosko połknął trochę kawy z koniakiem i zapytał:
— Wiesz, czem była garbuska, zanim została żoną Tordiera?
— Jego służącą.
— Właśnie... Jakób Tordier był głupim chłopakiem, który się bał kobiet... Od dwunastu już lat utrzymywał magazyn artykułów spożywczych przy ulicy Anbry, a przedsiębiorstwo to przynosiło mu około sto dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Nadto stryjenka jego, ostatnia krewna z linii ojcowskiej, umarła, wdowa i bezdzietna, pozostawiła mu cały majątek, schedę około sto pięćdziesiąt pięć tysięcy franków, co go uczyniło posiadaczem kapitału dwustu tysięcy franków, nie licząc zakładu, oszacowanego w owych czasach na pięćdziesiąt tysięcy franków.
— U, do licha! — wykrzyknął Prosper — to już wcale ładnie było!
— Tak ładnie — podchwycił Józef Włosko — że wpadło w oczy garbusce. Pomimo garba, pozyskała wielki wpływ na Tordiera, była bowiem inteligentna, oszczędna aż do sknerstwa i umiała porządek zaprowadzić w jego interesach, których zaniedbywał przez niedbalstwo, brakło mu bowiem inicjatywy, energii, a nawet woli.
Garbuska znała dobrze wady swego pana i postanowiła z nich skorzystać.
Jak się do tego wzięła?
Nikt o tym nie wie i nikt się chyba nie dowie nigdy... Dość, że jakkolwiek niekształtna, tak, jak i dziś nią jest, została służącą — kochanką, a Jakób Tordier, chcąc, ażeby dziecko, mające się narodzić, było prawe, zaślubił Julię Derome, przyznał jej majątku trzykroć sto tysięcy franków. W pięć miesięcy po ślubie ich przyszła na świat dziewczynka, której nadano imię Heleny, a wkrótce po tym Julia oświadczyła Tordierowi, iż żąda rozdziału majątkowego...
— A to sprytnie... Ale Tordier mógł był przecie odmówić.
— Odmówić! On taki słaby... Wystawić się na ciągłe sceny!... Garbuska trzymała fortunę za włosy i nie puszczała jej wcale... Rozdział majątkowy został przyznany i Julia sama się stała panią trzystu tysięcy franków, danych jej przez męża na posag... W pół roku później fabrykę produktów odżywczych wystawiono na sprzedaż... Ona ją odkupiła za pięćdziesiąt tysięcy franków, a Tordier miał już za cały majątek tylko pięćdziesiąt tysięcy franków, za które kupiono dom w Montmartre, z którego Helena odziedziczy połowę po śmierci ojca...
— Ale to jeszcze daleko od tych stu tysięcy talarów do miliona, o którym mówiłeś.
— Poczekaj trochę... Julia Tordier, wziąwszy interesa w swoje ręce, umiała je poprowadzić bardzo pomyślnie — tę sprawiedliwość oddać jej należy...
W dwa lata później kupiła dom za trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków przy ulicy Rivoli, po tym jeszcze kilka innych domów, ogółem za kilkaset tysięcy, a jeżeli dodać sto tysięcy, jako cenę sprzedażną domu handlowego, nabytego przez twego pryncypała, Jerzego Troubleta, to mamy już i milion... Dodaj jeszcze sto pięćdziesiąt tysięcy w dobrych papierach procentowych, które są w depozycie u rejenta Carre, a już dojdziemy do miliona sto pięćdziesiąt tysięcy franków, nie licząc kapitałów, które garbuska trzyma u siebie, a którymi obracać umie w sposób nader zyskowny.
— Czy gra na giełdzie?
— Na giełdzie można przegrać, a Julia nie taka naiwna...
— Cóż robi?
— Pożycza drobnym handlarzom ulicznym na procent, ma biuro wynajmu wózków dla nich, każdy kto tam wynajmuje wózek, płaci z góry i dostaje pięć franków na zakup towaru...
— Daje pięć franków tym, co wynajmują?
— Ale pod warunkiem, że wieczorem, zwracając wózek, oddadzą sześć franków. Nigdy oni nie zawodzą, a właściciela tego biura, Nicoleta, który jest po prostu tylko płatny przez garbuskę, uważają za dobroczyńcę. Rozumiesz?
— Ależ to znakomite! — zawołał komiwojażer, uderzając w stół.
Nadbiegł garson.
W ten sposób — ciągnął dalej Włosko — Julia Tordier zarabia dziennie pięćset franków.
— No, no! Ale dla mnie korzystanie ze względów garbuski już jest spóźnione...
— Kto wie? Na twoim miejscu spróbowałbym... Dawno nie widziałeś pani Tordier?
— Pięć miesięcy temu wyjechałem za interesami mego pryncypała...
— Otóż ja na twoim miejscu złożyłbym jej dziś wizytę z grzeczności. To by jej pochlebiło... Zaprosiłaby cię znów do siebie, a ty po tym, ażeby się przypodobać garbusce zaślubiłbyś jej córkę... Helena jest bardzo ładna, mogłaby znaleźć męża, gdyby nawet nie miała posagu... Ożeniwszy się, jeżeli nie będziesz niezręcznym, łatwo zyskasz zaufanie i kasę teściowej...
W tejże chwili do restauracji wszedł szesnastoletni wyrostek; fartuch sklepowy przy ubraniu świadczył, że jest chłopcem sklepowym.
Twarz miał szczerą i wesołą, oczy mu błyszczały.
Zapytał:
— Czy niema tu przypadkiem pana Riveta.
Prosper, usłyszawszy swoje nazwisko, obrócił się, a zobaczywszy, kto je wymienił, sam zawołał:
— Tutaj, Julku!...
Wyrostek z miną zadowoloną zbliżył się do komiwojażera.
— Dzień dobry, panie Prosperze — rzekł — więc pan już wróciłeś?...
— Tak, mój chłopcze, wczoraj wieczorem... Uprzedzałem pryncypała o moim przyjeździe.
— To on mnie tu przysłał, a złości się, małpa, aż strach.
— O co?
— Że pan nie przychodzisz.
— Pisałem mu przecie, że będę w magazynie punkt o dziesiątej.
— A teraz już wpół do jedenastej, panie Rivet.
Prosper spojrzał na zegarek.
— A tak!... — odrzekł — idę... idę... Julku, chcesz się napić koniaku...
— Dziękuję panu, dziękuję, muszę lecieć czemprędzej do sklepu, bo nasz pan zły, oj zły!
— Ja w pięć minut po tobie będę!
Chłopiec wybiegł.
— Cóż to tak pilno twemu pryncypałowi — odezwał się Józef Włosko — może chce ci dać gratyfikację.
— E, niezawodnie znów przygotował mi burę... Ale — dodał, podniecony winem i likierem. — Niech mnie nie irytuję, bo puszczę go do wszystkich diabłów...
— Pomyśl o tym, co mówiłem.
— Co do pani Tordier?...
— I o Helence. Kto wie, czy w razie stracenia miejsca u Troubleta, nie znajdziesz się odrazu na drodze do majątku.
Prosper wstał, zapłacił rachunek i poprosił Józefa, ażeby z nim razem zjadł obiad, co Włosko przyjął skwapliwie.
Rozeszli się, jeden udał się na ulicę Anbry, drugi na ulicę Montorgueil, do pokątnego doradcy.

VI.

Wyprzedzimy przyjście Prospera do magazynu Jerzego Troubleta, należący dawniej do Jakóba Tordiera.
Dwa schodki kamienne prowadziły do drzwi szklanych, otwierających się na sklep obszerny, dłuższy niż szerszy, w którym na dużych półkach siały puszki z wszelkie mi odmianami makaronu.
Po lewej stronie sklepu za odgrodzeniem szklannym był rodzaj kantoru pryncypała.
Stało tam biurko, kasa żelazna, fotel i krzesła, obciążone książkami i kwitariuszami.
Zegar na ścianie zawieszony, wskazywał trzy kwadranse na jedenastą.
Przed biurkiem siedział człowiek lat około trzydziestu i zajęty był sprawdzaniem faktur.
Był to Jerzy Troublet, następca Jakóba Tordier.
W sklepie trzech chłopców zawiązywało, pakiety, przeznaczone do odniesienia na miasto.
Co chwila Troublet przerywał sprawdzanie faktur i spoglądał na zegar.
Wtedy twarz jego wykrzywiała się z gniewu.
Drzwi od sklepu otworzyły się i ukazał się w nich chłopiec, którego tylko cośmy poznali w restauracji.
— I cóż zawołał nań Troublet.
— Znalazłem go w restauracji.
— Co robił?
— Jadł śniadanie ze swym przyjacielem... O, co tam było butelek na stole, mnie chciał poczęstować koniakiem, alem odmówił.
— Pije!... zawsze pije! — szepnął Jerzy Troublet z wyraźną odrazą.
Po tym zwrócił się do chłopca:
— Czy zaniosłeś dwa funty makaronu cienkiego do pani Tordier?
— Do garbuski — rzekł chłopiec, udając garbatego — nie jeszcze, ale jestem pewny, że to nic pilnego... Pan Tordier, jak teraz, potrzebuje więcej rumianku, niż rosołu z makaronem... doktór tam był dziś i wyszedł z nie tęgą miną, jakby już chciał szukać karawaniarzy...
— Nam nic do tego... Obstalowano... Trzeba było odnieść i to już dawno — odparł Trouble! bardzo oschle.
— No to zaraz, proszę pana, zważę i zaniosę...
Do sklepu wszedł Prosper z miną triumfującą, w kapeluszu na bakier i, kiwnąwszy chłopcom ręką, udał się wprost do kantoru Jerzego Troubleta.
— Dzień dobry, kochany pryncypale — odezwał się wesoło, zdejmując kapelusz.
— Cieszę się, że pana zastaję przy dobrym zdrowiu.
— Panie Rivet — odparł przemysłowiec tonem jak najżyczliwszym — pisałeś pan do mnie, że będziesz o godzinie dziesiątej tutaj, a teraz już mamy trzy kwadranse na jedenastą.
— Spotkałem się z przyjacielem.
— Przyjaźń zawsze iść winna po interesach... Trzeba panu było odłożyć przyjaciela na później, a mnie nie dać czekać. Ja lubię we wszystkim punktualność, pan to wiesz. Miałem się z kimś spotkać dziś zrana, a teraz to się spóźnię.
— E, odparł Prosper gwałtownie — gdybym wiedział, że pan mnie tak przywita, to bym się jeszcze mniej spieszył z przyjściem.
— O, panu nie spieszyło się wcale — podchwycił pryncypał. — Do Paryża przyjechałeś pan wczoraj wieczorem, to pierwszym obowiązkiem pańskim było przyjść do mnie ze zdaniem rachunków.
— Przysłałem je panu, donosząc zarazem o powrocie.
— A czy są dokładne?
— Czy kiedy dokładnymi nie były?...
— Czy po drodze z Gray, byłeś pan w domu Huberta?
Prosper zaczerwienił się na to pytanie. Jednakowoż odpowiedział nie bez pewnego drżenia w głosie:
— Tak, panie.
— A w Versal dom handlowy Dere nie dał panu żadnego obstalunku?
— Żadnego.
— I w Luxeuil dom Levilloin nie dał panu żadnego zlecenia?
— Nie, panie.
— A to dlaczego?
— Bo ma jeszcze dosyć zapasów.
— Doprawdy?
— Czyżby pan wątpił mojemu słowu?
Brwi Jerzego Troubleta nasrożyły się surowo. Błyskawica zajaśniała w oczach.
— Tak, wątpię i to bardzo! — odparł — i to tymbardziej, że z pańskiej winy mógłbym stracić te trzy domy! Komiwojażer zaczerwienił się.
— Z mojej winy? — powtórzył.
— Tak, panie. Jeżeli ci trzej kupcy, i to jedni z najdawniejszych klijentów mojego handlu, odmówili panu, to ja panu powiem dlaczego... W Gray stawił się pan u Huberta w takim stanie nietrzeźwym, iż musiał pana czymprędzej wyprowadzić. Ja sam od niego dostałem obstalunek.
W Versalu zaledwie trzymał się pan na nogach, kiedy poszedł odwiedzić dom Dere.
Wreszcie w Luxeuil zwymyślał pan czcigodnego pana Levilloin, gdy czynił uwagę, że się nie umie pan zachowywać, po czym pana wyprosił, a mnie doniósł o wszystkim.
— Więc do czego pan dążysz?
— Do tego, że muszę się wyrzec pańskich usług.
— Od tego trzeba było zacząć. Myślisz pan, że ja tylko u pana mogę co zarobić. O, dla mnie interesów nie brak. Proszę obliczyć moje rachunki.
Troublet zabrał się do liczenia.
— A, pani Tordier! Właśnie niosę dla pani makaron? — odezwał się głos Julka.
Usłyszawszy nazwisko pani Tordier, wymówione przez chłopca, Jerzy Troublet i Prosper żywo podnieśli głowy.
We drzwiach sklepu stała była jego właścicielka.
Prosper nie ruszył się z miejsca, ale Troublet przerwał swą pracę i wyszedł do garbuski z powitaniem.
— Dzień dobry, pani Tordier — odezwał się do niej tonem jak najbardziej uprzejmym. — Jakże się miewa szanowny pan Tordier? Spodziewam się, że mu lepiej.
Julia odgrywając z prawdziwym talentem aktorskim wzruszenie i boleść, nawet otarła końcem palca niby łzę, z oczu zupełnie suchych.
Po czym odpowiedziała głosem płaczliwym:
— Niestety, mężowi nic nie lepiej. Przeciwnie, coraz z nim gorzej. Biedny człowiek, bardzo się o niego boję.
I znów udała, że ociera drugą łzę.
— Stary krokodyl! — mruknął Julek. — Tyle dba o męża co pies o piątą nogę.
Troublet zaś odpowiedział na ostatnie słowa Julii:
— Może pani tylko przesadza niebezpieczeństwo?
— Chciałabym, ażeby moje obawy były płonne! — odparła gorbuska. — Ale powtarzam tylko słowa doktora.
— Kiedyż był doktór?
— Dziś zrana.
— Doktór Reynier, nieprawdaż?
— Tak.
— Poczciwy lekarz, ale zwykle zanadto alarmuje tak, jak i jego koledzy. Pan Tordier jest jeszcze młody.

— Ha, co robić! Jeżeli lekarstwo zapisane dziś przez lekarza, które obstalowałam w aptece, nic nie pomoże, bieda będzie z mym mężem.

VII.

Te kilka zdań powyższych zamienione było między garbuską a Jerzym Troublet po środku magazynu, głosem dość wyraźnym, tak, że je słyszał i Prosper, którego pani Tordier nie zauważyła w kantorze fabrykanta.
Mimowolnie, patrząc na przerażająco bezkształtną swoją byłą pryncypałową, przypomniał sobie świeżą rozmowę z Józefem Włosko i poczuł głęboką odrazę.
— Czyż doprawdy panu Tordier grozi niebezpieczeństwo — odezwał się.
Garbuska, ujrzawszy nagle ukazującego się Prospera Riveta o którym myślała ciągle, doznała gwałtownego wzruszenia.
Usta jej, zawsze czerwone, zsiniały, a nogi ugięły się pod nią.
Cała krew z żył napłynęła jej do serca.
— A, pan Prosper!... pan!... — wyjąkała głosem drżącym, prawie nie wyraźnym i wyciągnęła długą i chudą rękę do młodzieńca, który ją ujął w swoje dłonie i uścisnął.
Przy tym uścisku podwoiło się wzruszenie Garbuski.
Prosper uczuł, jak drży ręka, którą ściskał.
— Ma jednak do mnie słabostkę — pomyślał.
Julia Tordier mówić nie mogła.
Wargi jej były suche, język sztywny, gardło ściśnięte.
Jednakże po upływie kilku sekund, zdołała zapanować nad swoim pomieszaniem i wyszeptała:
— Jesteś pan w Paryżu, od jak dawna?
— Od wczoraj.
— I nie byłeś pan u nas.
— Przyjechałem dopiero wieczorem.
— Bardzo byłoby nam miło widzieć pana u nas.
— Nie wątpię i gdybym wiedział, że pan Tordier jest chory, byłbym, wysiadłszy z pociągu, przyszedł się dowiedzieć o jego zdrowie.
— Czy po to tylko? — podchwyciła Garbuska tonem wymówki.
— I ażeby się z panią zobaczyć, kochana pani Tordier, i chciałem właśnie udać się do mieszkania pani, skoro tylko skończę rachunki z panem Troubletem i z nim się pożegnam.
Garbuska drgnęła znowu.
Te ostatnie wyrazy uderzyły ją, chociaż na razie nie zrozumiała ich znaczenia.
— Ma się pan pożegnać z panem Troublet? — zapytała.
— Tak, pani.
— Więc wyjeżdża pan znowu w podróż?
— Nie, pani, ale przestaję należeć do personelu pani następcy.
— Ależ — zapytała garbuska, — a z jakiej racji?
Troublet zabrał głos:
— Pan Rivet — rzekł — nie podziela mojego zapatrywania na prowadzenie interesów.
— Pan Rivet jest dobrym urzędnikiem i ja polecałam go panu gorąco — odparła Julia kwaśno.
Komiwojażer sam się wtrącił.
— To już darmo naprawiać te rzeczy, kochana pani — wyrzekł. — Za nic tu mają pani zlecenia, nie znają się na moich usługach i chwytają się najmniejszej drobnostki, ażeby ze mną zerwać. Przestałem się podobać, ot i wszystko. Kiedy kto chce psa uderzyć, zawsze kij znajdzie. Zresztą, jak panu Troublet nie zależało na mnie, tak i mnie na panu Troublecie nie zależy wcale. Ale pomówmy o panu Tordier. Więc on naprawdę jest słaby?
— O, bardzo słaby. I ja mam małą nadzieję — odpowiedziała garbuska, rzucając na Prospera spojrzenie, którego ognistość daremnie starała się przysłonić. — Biedny mój mąż, bardzo pana lubił. On pana umiał ocenić! Przyjdźże pan, panie Prosperze, go odwiedzić. Przyjdź dzisiaj wieczorem.
— O, niezawodnie będę — odrzekł Prosper.
Po czym zwracając się do Troubleta, dodał:
— Cóż, skończył już pan rachunek?
— Tak, i zaraz go zapłacę — odpowiedział fabrykant, zmierzając do biurka, a za nim Prosper i Julia.
Ta, idąc, obok komiwojażera i opierając się o jego ramię, była tak wzruszona, iż nie czuła podłogi pod nogami.
Wszedłszy do kantoru, gdzie fotel obszerny często jej służył za tron, osunęła się na krzesło.
Oczy jej się podniosły, szukając twarzy Prospera Riveta.
Spojrzenia ich się spotkały.
Po raz drugi całą jej istotą wstrząsnął jakby prąd elektryczny.
I, zapominając o wszelkiej przyzwoitości, schwyciła młodzieńca za rękę i wyjąkała:
— O, jak szczęśliwą jestem, że pana widzę... bardzo szczęśliwą.
I chciała mówić dalej, coby jeszcze w większy kłopot wprawiło rumieniącego się już Prospera, ale Troublet przerwał:
— Panie Rivet — odezwał się — oto wszystko, co panu jestem winien. Sto siedemdziesiąt siedem franków.
Położył na pulpicie sumę tę i dodał:
— Czy rachunek się zgadza?
— Tak, panie.
— To proszę mi napisać pokwitowanie.
Prosper, nie mówiąc nic, ale ukradkiem przyglądając się wyrazowi twarzy garbuski, napisał kwit i schował pieniądze.
Pani Tordier zmieniła nagle postawę i przygryzła usta.
— Więc to już stanowczo pozbywasz się pan usług pana Rivet? — zapytała tonem ostrym.
— Muszę, proszę pani — odpowiedział Troublet.
— Wiesz pan, że to niesprawiedliwie.
— Zdaje mi się, że w tym, proszę pani, ja sam tylko mogę być sędzią.
— Żegnam pana — rzekł Prosper. — Do widzenia, pani Tordier.
— Więc będzie pan dziś wieczorem, panie Prosperze?
— Najniezawodniej. O godzinie ósmej wieczorem odwiedzę pana Tordier.
I opuścił kantor.
Garbuska pogoniła go wzrokiem aż do wyjścia z magazynu.
Kiedy drzwi się zamknęły za nim, zwróciła się do Jerzego Troubleta.
— Wiesz pan, po co przyszłam? — zapytała tonem jeszcze ostrzejszym.
— Zdaje mi się przynajmniej, że odgaduję — odparł z pewnym zakłopotaniem. — Dziś mamy 24-go maja.
— Rzeczywiście, i dlatego dziś masz pan wypłacić dwadzieścia pięć tysięcy franków...
— Trzecią ratę ze stu tysięcy, ceny sprzedażnej magazynu... i do tej raty winieneś pan dodać procenty od pięćdziesięciu tysięcy. Czy pan ma to wszystko?...
Ostatnie wyrazy wyrzeczone zostały tonem wyzywającym, który nie uszedł uwadze fabrykanta.
Teraz on znów przygryzł wargi.
Widocznie Julia Tordier miała na sercu, że odprawiono jej protegowanego.
— Do tego czasu — rzekł — o ile mi się zdaje, nie mogła się pani skarżyć na moją niepunktualność, nie czekała pani na moje pieniądze...
— I teraz nie będę czekała dłużej, mój panie.. Ja także mam wypłaty, a choroba męża bardzo drogo kosztuje...
— Dzień się nie skończył.
— To znaczy, że teraz kasa pańska pusta.
— Albo że mi się nie podoba jej otwierać?... Przed godziną szóstą wieczorem będzie pani miała swoje pieniądze.
Tego życzę panu sama, bo jutro miałbyś pan u siebie wizytę mego komornika.
Pani Tordier wstała.
— Źleś pan zrobił, panie Troublet — dodała drwiąco — żeś pan odprawił mojego protegowanego. To gorzej było, niż źle, bo nawet bardzo zasmuca mnie... Do widzenia, panie Troublet.
Garbuska wyszła z kantoru.
— Więc pamiętaj pan, o godzinie szóstej... O godzinie szóstej — powtórzyła z naciskiem.
I drzwi za sobą zamknęła.

VIII.

Wioska Sant Leger jest jedną z najlepiej położonych w okolicach Paryża.
Rozciąga się ona obok wzgórza, uwieńczonego lasem.
Pełnymi płucami oddychać tu można wonią aromatyczną wielkich drzew.
Zapach ten balsamiczny rozchodzi się aż do stacji kolejowej Boissy.
Od tej stacji gościńcem prostym droga prowadzi do wsi.
Domki mieszczańskie są tutaj jeszcze rzadkie.
Natomiast kilka większych posiadłości z obszernymi oficynami, ogrodami angielskimi, parkami i sadzawkami istnieje w okolicach wioski.
Trzy z tych posesyj zajęte są na pensje panien, a pensje te liczą zawsze sporo pensjonarek, ze względu iż obok nauki dziewczęta mają tu dobre, świeże powietrze.
Na jednej z tych pensji wychowywała się Helena Tordier, córka garbuski i Jakóba Tordier.
Dzień był jakeśmy powiedzieli 24-go maja.
Wiosna tym razem nie spóźniła się. Łąki i pola już się pokryły kobiercem zieleni, dzierzganej miliardami kwiatków przeróżnych barw i odcieni.
Nazajutrz przypadły imieniny pani Gerigout, przełożonej pensjonatu, a imieniny, jak wiadomo, obchodzone bywają w przeddzień.
Zwykle uczenice ofiarowywały swej przełożonej lubianej pomimo niektórych dziwactw, różne prezenty, a solenizantka urządziła dla nich obfite śniadanie w lesie, a za powrotem do domu wyśmienity obiad.
I tym razem w dniu 24-go maja ruch na pensji panował wielki od rana.
Uczenice ubrały się w najładniejsze sukienki, nauczycielki krzątały się koło dorocznej „niespodzianki“ dla przełożonej.
W jednej z klas ustawiono bukiety, na stole leżały podarunki, między innymi główny prezent, piękny ekran, starannie zawinięty w bibułkę i zawiązany wstążeczkami niebieskimi.
Dziewczęta stanęły w porządku w sali i czekano na przybycie przełożonej.
Na podwórzu czekały już powozy, zaopatrzone w zapasy wycieczkowe: pasztety, kurczęta pieczone, szynki, galantyny, ciastka, ciasteczka, wina kremowe i szampańskie.
Zegar pensjonatu wskazywał pięć minut do ósmej.
Zastępczyni przełożonej, pełniąca jej obowiązki, skoro pani Gévinet zmuszona była kiedykolwiek się wydalić, zbliżyła się do wysokiego dziewczęcia siedemnasto czy osiemnastoletniego, stojącego nieopodal drzwi.
Młode to dziewczę, zachwycająco piękne, urodą dziewiczą i ujmującą, czoło miało przysłonięte ciężką koroną jasnych włosów.
Twarz delikatna, bladości matowej, wyrażała głęboki smutek.
Gdyby się bliżej przyjrzeć jej wielkim oczom niebieskim, obramowanym długimi rzęsami, możnaby było dostrzedz, że płakała, bo powieki jej były jeszcze wilgotne.
Pośpieszamy objaśnić naszych czytelników, że tą zachwycającą istotą była Helena Tordier, córka Garbuski.
Obok niej znajdowała się pensjonarka, rówieśniczka, wcale do niej jednak nie podobna, jakkolwiek również piękna.
Brunetka, pulchniutka, świeża jak róża, z oczyma wielkimi, czarnymi, błyszczącymi, z weselem i energią na twarzyczce, nawet pełnej zalotności, była ona żywym typem paryżanki i ładnej kobietki.
Nazywała się Marta de Roncerny i była najlepszą, a raczej jedyną przyjaciółką Heleny Tordier.
Powiedzieliśmy już, że nauczycielka zbliżyła się do Heleny.
— Czy pamiętasz, panno Tordier, swoją przemowę? — zapytała.
Helena, usłyszawszy nauczycielkę, gwałtownym wysiłkiem odpędziła trapiące ją smutne myśli.
Odpowiedziała ze słodkim uśmiechem, pełnym jednak melancholii:
— Pamiętam, pani...
Helena Tordier miała w imieniu wszystkich uczenic złożyć życzenia solenizantce.
Nauczycielka odeszła.
— Ale co tobie jest, moja droga? — zapytała Marta de Roncerny córkę Garbuski.
— Nic mi nie jest — odrzekła Helena, usiłując znowu się uśmiechnąć.
— Po co kłamiesz? — podchwyciła Marta. — Gdyby ci nic nie dolegało, nie byłabyś ponurą, zamyśloną, dzisiaj przy imieninach, kiedy jeść będziemy śniadanie w wielkim lesie, który tak lubisz, kiedy będziemy mogły się nabiegać i ubawić swobodnie pod drzewami... Cały program dnia dzisiejszego oddycha wesołością, a ty jesteś smutna jednak, więc tobie coś jest... Co takiego?
— A, — wyszeptała Helena jakby mimowolnie — miałam tej nocy bardzo przykre sny...
— O, jeżeli to tylko, nie masz się czego niepokoić. Znasz przysłowie: sen mara...
— Nie — odparło dziewczę, wstrząsając główką. — Sny moje tej nocy nie są kłamliwe... mam bardzo złe przeczucie... grozi mi nieszczęście... wielkie nieszczęście...
— Jakież nieszczęście może cię tu dosięgnąć?
— Nie wiem, ale przekonasz się...
Rozmowa przyjaciółek przerwaną została przez wejście nauczycielki, która zawołała:
— Cicho, moje panny, bierzcie bukiety... Pani nadchodzi... Helenko, to twój bukiet i podarunek dla pani od pensji.
Córka Jakóba Tordier wzięła podane jej przedmioty.
Na progu w ubraniu świątecznym ukazała się pani Gévignot.
Zacna kobieta jak zwykle okazała widoczne zdziwienie, wobec oczekującej ją „niespodzianki“.
— Drogie moje dzieci? — zapytała — co się tu dzieje? Co znaczą te miny tajemnicze?
— Pani — odezwała się Helena — dziś mamy dwudziesty czwarty maja.
— Dwudziesty czwarty maja, a, prawda! — podchwyciła przełożona — a ja o tym nie pomyślałam!... Więc to dziś dwudziesty czwarty maja, a jutro moje imieniny!...
— Tak, pani — rzekła Helena, podchodząc — i to mnie przypadł zaszczyt i szczęście złożenia pani życzeń w imieniu moich koleżanek i ofiarowania ci tego skromnego dowodu naszego głębokiego szacunku.
Pani! kochamy cię wszystkie, jak gdybyśmy były córkami twymi, i wiemy, że masz dla nas uczucia matki, najlepszej z matek. Okazujesz nam je, pani, dokładasz wszelkich starań, ażeby z nas uczynić uczciwe dziewczęta, które później staną się uczciwymi kobietami... My tobie, pani, okazujemy wdzięczność bez granic, i z całej duszy prosimy Boga, ażeby ci dał szczęście, na jakie zasługujesz!
Helena ze wzruszeniem wygłosiła to powinszowanie, a wzruszenie to szczególnie wzmogło się w chwili, kiedy młode dziewczę mówiło o uczuciach matki, najlepszej z matek...
Dwie łzy popłynęły po jej licach i głosem drżącym zaledwie zdołała skończyć przemowę i życzenia.

IX.

Pani Gévignot, sama bardzo wzruszona i płacząc z radości, wyciągnęła ręce do Heleny, przycisnęła ją do serca, całując, i odpowiedziała na poprzednią przemowę kilku słowami, prawdziwie wzruszającymi, które przyjęte zostały jednomyślnym okrzykiem dziękczynnym, rozerwała bibułkę angielską, osłaniającą „niespodziankę“, otworzyła pudełko, przyjrzała się z lubością podarunkowi stanowiącemu bardzo ładną filiżankę ze srebra cyzelowanego w stylu Ludwika XV i wreszcie oświadczyła, że dla uroczystego obchodzenia imienin, wszyscy się udadzą na śniadania do lasu.
Do przejażdżki prędko się przygotowano.
Pani Gévignot zbliżyła się nagle do Heleny.
— Co ci jest, moje dziecko? — zapytała — dziś wszystkie twoje koleżanki są wesołe, ty tylko jesteś smutna... blada, jakbyś miała się rozpłakać... czyś cierpiąca?...
— Cierpiąca, nie... pani — odpowiedziała z wyraźnym wysiłkiem.
Marta de Roncerny wtrąciła się do rozmowy.
— Proszę pani — rzekła — nasza kochana Helenka taką już jest od samego rana.
— Od rana! — powtórzyła przełożona ze zdziwieniem.
— Tak, pani.
— A to dlaczego?
Te słowa były zwrócone do Heleny. Odpowiedziała na nie jednak Marta, pomimo znaków, którymi jej towarzyszka błagała o milczenie.
— Miała przykry sen — odrzekła.
Marta mówiła dalej:
— Miała bardzo złe przeczucia...
— Ale jakie to są przeczucia i czego się rumienisz, moja pieszczotko?...
— Bo mam przeczucie bardzo zatrważające, proszę pani — wyjąkała Helena, a oczy jej napełniły się łzami. — Mój biedny ojciec... mój biedny ojciec.
Dziewczę zamilkło znowu.
— Więc śnił ci się ojciec?
— Tak, pani... Widziałam go bladego, leżącego na łóżku, wpół zmroku... rękoma jakby odpychał widmo, którego obecności zaledwie się mogłam domyślać, bo jego kontury były mgliste, niepochwytne.
Powoli jednak kontury te stawały się wyraźniejszymi i widmo stawało się widoczniejszym...
Był to szkielet, okryty całunem, i groził ojcu memu przed łóżkiem kościstymi rękoma.
Ohydne zjawisko nachyliło się nad łóżkiem... kości szczękały... Palce jego schwytały ojca za szyję i dusiły...
Ojciec wydał głuchy jęk, a następnie okropny krzyk...
Obudziłam się zroszona potem, zgnębiona cała; zdawało mi się, że to wszystko widziałam na jawie, ale prędko się spostrzegłam, że byłam igraszką snu...
— Więc pocóż masz się tym dręczyć? — pospieszyła dodać przełożona pensji.
— Zaraz, proszę pani, dokończę — podchwyciła Hele— W kilka minut po tym znowu zasnęłam.
— I sen znów dalej się ciągnął?
— Tak, chociaż już nieco inaczej... Znajdowałam się już nie w domu ojca... Byłam na ulicy Anbry, na chodniku... Widziałam bramę domu przybraną kirem.. Widziałam trumnę, otoczoną świecami woskowymi, a na draperiach żałobnych wszędzie widniała duża litera biała T, pierwsza litera nazwiska mego ojca...
Pojmuje pani, czy to nie jest prawdziwe ostrzeżenie?
O, pani... pani... Ojciec mój jest chory.. bardzo chory... niebezpiecznie chory... Zgaduję to... Czuję... Jestem tego pewna... On umierający... a ja nie jestem przy nim i, jeżeli umrze, ja go już nie zobaczę wcale... Nie ucałuję go, nie otrzymam ostatniego jego pocałunku... ostatniego pożegnania... ostatniego tchnienia...
Helena wybuchła płaczem.
Drżała na całym ciele.
Marta objęła ją i tuliła jak dziecko.
— Moja droga, nie przestraszaj się — rzekła, całując ją. — Sny są zwodnicze.
— A czyś nie czytała w piśmie świętym o snach proroczych? — wyszeptała Helena.
— Tak, w piśmie świętym, ale teraz inne czasy — odparła p. Gévignot. — Twój sen nie ma właściwie sensu.
— O, chciałabym w to uwierzyć!
— Zastanówmy się trochę!... Gdyby ojciec twój był słaby, poważnie słaby... gdyby znajdował się w niebezpieczeństwie... matka z pewnością byłaby do ciebie o tym napisała... i niezawodnie prosiłaby mnie, ażebym cię do domu odwiozła... Tymczasem milczy, i to właściwie jest uspokajające!...
Helena westchnęła.
— Moja matka... — wyjąkała — moja matka...
Przełożona podchwyciła:
— A dwa miesiące temu, gdyś się widziała z ojcem, czy był cierpiący?
— Trochę, proszę pani... ale kiedy mój ojciec nie skarżył się... on się nigdy nie skarży... Ale zastałam go bardzo zmienionego... Wydawał mi się ponurym i zniechęconym.
— Czy doktora wzywano?
— Nie, proszę pani...
— A to dlaczego?
— Moja matka utrzymywała, że to zbyteczny wydatek i że ojciec nigdy nie był zdrowszym... Ja widziałam jednak, że się myli, mimowolnie może, ale że się myli niezawodnie.
Helena rozpłakała się.
Marta i przełożona zamieniły z sobą szybkie spojrzenie.
— Kochana pieszczoszka! — pomyślała Marta. — Jak tu smutnie mieć złą matkę...
Pani Gévignot zaś myślała:
— Biedne dziecko, coby się z nią stało, gdyby ojciec umarł?
Panna de Roncerny zrozumiała to i zawołała, całując Helenę:
— No... no.... nie denerwuj się... Może nie jest tak źle... Nie znasz prawdziwego stanu rzeczy...
— Tak, Heleno, nie smuć się... zapomnij o snach... Masz przed sobą piękną przyszłość i szczęście.
Córka Garbuski westchnęła, ocierając łzy, i wyjąkała:
— Szczęście!... Ono chyba już nie dla mnie!
Po tym w myśli powtórzyła sobie to samo, co poprzednio pani Gévignot także pomyślała:
— Gdyby ojciec mój umarł, coby się ze mną stało?
Pani Gévignot podchwyciła.
— Odwagi, moja pieszczoszko... ona w życiu potrzebna... Ja sama doświadczałam wiele... ale nigdy nie straciłam otuchy i nadziei... twoja przyszłość wydaje mi się mniej posępną... Ojciec twój jeszcze nie stary, długo żyć jeszcze może... Nieprawdaż?
Helena tylko westchnęła.

X.

Milczenie dziewczęcia było wzruszające.
Pani Gévignot zrozumiała i pośpieszyła dodać:
— Wiem o tym dobrze, moje biedne dziecko, że pani Tordier nie ma, lub przynajmniej nie okazuje dla ciebie tak głębokiego uczucia, jakie zwykle matka ma dla córki... ale ileż to razy pozory są zwodnicze... do jakich to nie słusznych doprowadzają wniosków i sądów o ludziach... Tak samo zapewne jest i tutaj, matka może trochę dla ciebie za sztywna... lecz pewno cię kocha i postarałaby się zastąpić ci brak ojca... gdybyś, niestety, zostać miała sierotą... Helenko, moja pieszczoszko, trzeba z głowy odpędzić wszelkie myśli posępne... trzeba kochać matkę swą czule, bez żadnych ubocznych myśli...
— Tak, pani — odpowiedziała córka Jakóba Tordier — byłabym szczęśliwą, gdybym otrzymywała pocałunki, słyszała słodkie słowa, jakimi matki zwykle obdarzają swe dzieci, a których ja zupełnie byłam pozbawiona... Pomimo to jednak kocham moją matkę, a największą boleść sprawia mi, że nie mogę jej powiedzieć tego, czegobym chciała.
— Co ci przeszkadza?
— Przy najmniejszym wynurzenia mego serca, powstrzymuje mnie ze wzgardą, podobną do gniewu... Spojrzenie jej zaraz mnie przestrasza, głos jej przeraża mnie.
Przełożona uścisnęła ręce Heleny Tordier w swych dłoniach.
— Odwagi, moje dziecko — rzekła do niej — pomyśl, że we mnie zawsze będziesz miała starą przyjaciółkę, sercem ci życzliwą, ja zawsze ci przyjdę radą i pomocą.
Podczas tej rozmowy szły ciągle.
Niebawem przełożona z nauczycielkami i pensjonarkami przybyły na polankę lasu Sueyn-Brin.
Tu, na murawie, ustawione zostały stoły, przy których pensjonarki pani Gévignot spożyć miały śniadanie.
Położenie tej ustroni było tak malownicze, że posłużyło już nieraz za przedmiot do krajobrazów dla wielu słynnych malarzy.
Przełożona pensji opuściła Helenę i Martę dla wydania różnych poleceń.
Młode dziewczęta i dziewczynki przerwały szeregi i biegały razem po trawie zarówno ochoczo. Zaczęto bawić się w wesołe i hałaśliwe gry.
Panna de Roncerny i córka Garbuski, oddzieliwszy się od swych towarzyszek, zapuściły się krokiem powolnym na ścieżkę wąską, wiodącą pod gęstym sklepieniem zieloności.
Marta trzymała Helenę za rękę. Na twarzyczce Helenki jeszcze nie wyschły łzy.
— Moja droga — odezwała się Marta — doprawdy, sprawiasz mi wielką przykrość... Ja podzielam twoją boleść, ale tak samo, jak nasza przełożona, zapytuję się ciebie, czy ty nie przesadzasz w ogóle?
— Ach, moja droga, Marto — odparła boleśnie Helena — bo ty nie zdajesz sobie sprawy, tak, jak ja, z tej przyszłości, która mnie czeka. Nie odgadujesz, nie możesz odgadnąć, jakie byłoby moje życie po katastrofie, któraby mnie pozostawiła samą z moją matką.
— Zwierzyłaś się przede mną ze wszystkich cierpień... Wiem, jak dalece dziwnym jest charakter pani Tordier, która jakby była niedostępną dla wszelkiego uczucia czulszego. Wiem, jak mało w niej jest rozwiniętą miłość matczyna... Ale ty już nie jesteś małą dziewczynką... masz lat osiemnaście tak, jak ja... a dziewcząt po ukończeniu pensji nie traktuje się tak, jak dzieci... przyjrzymy się chłodno przyszłości... Przypuśćmy najprzód, chociaż nic nie jest mniej prawdopodobnego — że twój ojciec wkrótce umrze.
— Nie, on byłby wtedy godnym pożałowania! — przerwała Helena, a łzy jej się wzmogły. — On tak wielce cierpi, matka moja obchodzi się z nim tak okrutnie, że śmierć byłaby dla niego wyzwoleniem.
— Nie rozdrażniaj się i odpowiedz mi spokojnie... Gdyby ojciec twój umarł, cóżby się stało?... Nie mówię już o tym, oczywiście, jaki byłby dla ciebie cios straszny, gdyby opuścił ten świat twój ojciec tak ukochany... Patrzę tylko z punktu widzenia przyszłości... Otóż, po za twą boleścią, coby się stało?
— Czy ja mogę wiedzieć? — wyjąkała Helena.
— Otóż ja odgaduję...
— Zgadujesz?...
— Tak.
— To powiedz mi, bo ja nie wiem...
— Matka przede wszystkim wzięłaby cię do siebie.
— Właśnie tego się lękam!!... Jakież byłoby moje życie w jej domu!...
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie pozostawałabyś tam długo.
— A jakżebym się miała wydostać!
— Czyż nie masz już lat, ażeby wyjść za mąż.
Helena, słysząc te słowa, drgnęła całym ciałem.
Marta uczuła, że ręka przyjaciółki wzdrygnęła się w jej dłoniach.
— Wyjść za mąż... — wyjąkała, nagle się zadumawszy.
— Naturalnie... Czy żeś nigdy nie myślała o tym?
— Tak... niekiedy...
— Rodzina twoja bogata jest, nieprawdaż?
— Tak sądzę, jakkolwiek nie znam stanu majątkowego ani mego ojca, ani matki..
— Czy dom, w którym mieszkają, należy do nich?...
— Tak.
— Ojciec twój zapewne dorobił się pieniędzy na handlu... wszystko więc pozwala przypuszczać, że będziesz miała posag... nie mówiąc już o tym, że jesteś cudownie piękną, co nie zawadzi wcale — i posag ten pozwoli ci znaleźć męża tobie równego stanowiska... Jeżeli przypuścić, że matka ma dla ciebie mało uczucia, postara cię uwolnić od nie miłej, a kłopotliwej opieki... Małżeństwo otworzy ci wejście do nowego życia... wyszedłszy za mąż, przestaniesz być zależną od matki... Mąż twój da ci miłość, i — w rodzinie nowej znajdziesz szczęście, któregoby brakowało przy ognisku matczynym...
— A! — wyjąkała Helena, ujmując rozpalone czoło w dłonie. — Gdybyś ty wiedziała...
Przerwała sama sobie.
— Gdybym wiedziała... o czym? — zapytała żywo Marta. — Czyż rozumowanie moje nie wydaje ci się logicznym?
— Wskazuje mi głęboką przepaść, którą śmierć ojca rozwarłaby przede mną... Tak, jestem twojego zdania, matka niezawodnie pomyślałaby o tym,, ażeby mnie się pozbyć, bo mnie nie cierpi... i dowodzi mi tego przy każdej sposobności... Chciałaby się uwolnić od mej obecności... od mego widoku... wydałaby mnie za mąż...
— Więc to cię powinno uspokoić! — rzekła Marta.
— Przeciwnie, to mnie przestrasza — odparła Helena głosem ponurym.
— Małżeństwo cię przestrasza.
— Nie małżeństwo...
— Więc cóż?
— Mąż, którego by mi matka wybrała, i któregoby mnie narzuciła... Jakżebym mogła się na niego zgodzić, gdybym go nie kochała... A ja przewiduję, że ona mnie zmuszać będzie do zaślubienia człowieka wstrętnego... To mnie przejmuje niepowściągnionym przestrachem... O, Lucjanie!... Lucjanie!...
Wymawiając te ostatnie wyrazy i powtarzając dwa razy te same, Helena była jakby w gorączce.
— Lucjanie!! — zawołała panna Roncerny — więc jest jakiś Lucjan... O, Heluniu!... A ja jestem twoją przyjaciółką... A ja myślałam, że jestem twoją powiernicą we wszystkich twoich tajemnicach... Jakżem się myliła... Ukrywałaś przede mną najważniejsze tajemnice swego serca... Ty kogoś kochasz?...
Helena spuściła oczy i mocno się zarumieniła.
Marta podchwyciła:
— No, bądź szczerą, a skoro się zdradziłaś, okup przynajmniej twe względem mnie postępowanie szczerym wyznaniem! Kochasz kogoś, nieprawdaż?
Córka Garbuski wyjąkała:
— Tak, to prawda...
— Czy lękasz się, aby matka nie sprzeciwiła się małżeństwu z tym, którego kochasz?
— Tak, sprzeciwi się niezawodnie.
— Dlaczego?
— Lucjan jest moim kuzynem... jest synem siostry mego biednego ojca...
— Tym większy powód, ażeby się zgodziła! — przerwała Marta.
Helena wstrząsnęła głową.
— Mylisz się — rzekła z nowym wybuchem łez. — Matka nienawidzi wszystkich, co pochodzą z rodziny mego ojca, wszystkich...
— Może kuzyn twój nie jest bogaty? — zapytała panna de Roncerny.
— Biedny jest.
— Ileż ma lat?
— Dwadzieścia pięć lat.
— Co porabia?
— Rysownikiem jest u jednego z budowniczych w Paryżu.
— Więc pobiera pensję.
— Tak, ale bardzo małą, która, pomimo cudów oszczędności, zaledwie wystarcza na utrzymanie jego i matko tymbardziej, że moja biedna ciotka, chora od kilku lat, nie może mu w niczym dopomódz. Lucjan jest wzorem miłości synowskiej o sercu złotym.
— Dzielny chłopiec! — rzekła Marta z zachwytem.
Helena ciągnęła dalej:
— Pomimo oporu zaciętego ze strony mej matki, pomimo scen gwałtownych codzień i co godzina, ojciec mój upoważnił siostrę swą i siostrzeńca, ażeby mieszkali bezpłatnie w małym domku, który posiada w Montmartre... To im ułatwia utrzymanie...
— Twój ojciec ma również serce złote!
— To najlepszy z ludzi i najnieszczęśliwszy. Dobroć jego tak wielka, że przechodzi w słabość... daje sobą powodoować, a matka tego też nadużywa... Wtedy tylko kiedy rzecz idzie o mnie, znajduje w sobie taką energię, ażeby mnie bronić... On mnie tak kocha, biedny ojciec!
Córka Jakóba Tordier przerwała sobie, ażeby łzy obetrzeć, i mówiła dalej.

— Czy pojmujesz teraz, dlaczego przyszłość wydaje mi się tak przerażającą, gdy zabraknie mego jedynego obrońcy?... Dopóki ojciec może jeszcze choć oddychać, nie pozwoli mnie poświęcić, opierać się będzie, i jeżeli chodzić będzie o moje szczęście, wola matki złamie się o jego wolę... Ale nazajutrz jednak po jego śmierci, wszystko się zmieni... Ja pozostanę sama, bez podpory, na łasce matki, która jest tylko nieprzyjaciółką, która czeka sposobności, ażeby mi dowieść swej nienawiści...

XI.

Panna de Roncerny, bardzo wzruszona, ujęła przyjaciółkę w swoje objęcia i ucałowała ją kilkakrotnie mówiąc:
— Droga moja Helenko... Biedna moja Helenko...
— Skoro wiesz teraz wszystko — rzekła córka Jakoba Tordier — to musisz zrozumieć, jak ja sama rozumiem że matka moja nie zgodzi się nigdy na to, żebym zaślubiła Lucjana.
— I ty go kochasz?
— Z całej duszy...
— Od dawna?!...
— Już w dzieciństwie nie rozstawaliśmy się wcale... Wówczas matka moja nie zawładnęła jeszcze moim ojcem tak jak dziś. Co wieczór widywaliśmy się z ciotką i jej synem... Kłótnia bez powodu, widocznie spowodowana przez matkę, sprowadziła nieporozumienie... stosunki codzienne zostały przerwane... Bądź co bądź Lucjan bywał jeszcze u nas niekiedy; ojciec wymagał, ażeby drzwi naszego domu nie były przed nim zamknięte, a ja czułam, jak w sercu moim rosło uczucie, jedno z tych, które nigdy nie wygasają...
Czas biegł... Władza matki nad ojcem wzmagała się ciągle... wola jej wzięła górę...
Lucjan już u nas nie bywał, a matka, ażeby go jeszcze lepiej rozłączyć ze mną, oddała mnie na pensję, chociaż ojciec chciał mnie mieć przy sobie w domu...
Bardzo się tym martwił, biedny ojciec, ale pocieszał się, odwiedzając mnie ukradkiem, wespół z Lucjanem, którego coraz bardziej kochałam!...
Pochwalał nasze projekty na przyszłość i mówił do nas:
— Pobierzecie się moje dzieci, ja wam to przyrzekam i muszą mnie wszyscy słuchać.
O, Marto, moja droga Marto, kiedy mego ojca nie stanie, już się nie spełni to, czegom chciała, wszystkie nadzieje moje zostaną zniszczone, i mnie pozostanie tylko umrzeć!...
Panna de Roncerny wydała okrzyk zgrozy.
— Umrzeć! — powtórzyła.
— Czy sądzisz, iż mogłabym żyć?
— Umrzeć, ty, tak młoda, tak zachwycająca! Umrzeć, kiedy kochasz i jesteś kochaną!... Cóż znowu!... Wszak pan Lucjan musi być ładny?...
— Nie wiem, czy ładny jest... wiem tylko, że jest dobry i że go kocham...
— To wiesz, co ci powiem?
— Mów, droga Marto.
— Twe przykre sny zupełnie cię zdenerwowały, jestem pewna, że daremnie się boisz... Jeżeli ojciec twój byłby w niebezpieczeństwie, niezawodnie wezwał by cię do siebie... Wola umierającego świętą jest... zresztą twój kuzyn Lucjan pierwszy by ci o tym doniósł... byłby do ciebie napisał.
Lucjan jest człowiekiem wielce honorowym! Delikatność jego jest tak wielka, zbyt wielka nawet, że go powstrzymuje od prowadzenia ze mną korespondencji, do której nie ma od ojca upoważnienia...
— Pojmuję jego skrupuły; ale w tym razie należałoby uczynić wyjątek...
— Zapewne, ale nic nie dowodzi, ażeby Lucjan znał stan mego ojca... Boję się.
— Posłuchaj, Helenko — odezwała się panna de Roncerny, a te słowa jej, wyrzeczone tonem uroczystym były zupełnie odmienne od właściwej jej lekkości — posłuchaj, i zapamiętaj to sobie, wkrótce opuszczę pensję, wejdę w świat i, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, wyjdę niebawem zamąż...
— Ale czy pozostanę panną, czy będę mężatką, dom rodziców lub mężowski będzie zawsze dla ciebie otwarty, i zawsze, zawsze, znajdziesz w nim życzliwość, przywiązanie i siostrę, która będzie dla ciebie podporą i pociechą...
Ucałuj mnie, Helenko, i odegnaj złe myśli.
Przyszłość jeszcze się wypogodzi, nie będzie tak przykrą, jaką ci się przedstawia dzisiaj!
Córka Jakóba Tordier i panna de Roncerny ucałowały się serdecznie, po czym wróciły do przełożonej pensji.

XII.

Nie będziemy im towarzyszyli dłużej na tej wycieczce do lasu, a poprosimy czytelników, ażeby z nami przenieśli się teraz do Paryża.
Na przedmieściu Montmartre przestąpimy próg małego mieszkanka na trzecim piętrze przy ulicy Zakonnic, w domu, należącym do Jakóba Tordier, oszacowanym na pięćdziesiąt tysięcy franków, przez Józefa Włosko, dawnego dependenta od notariusza.
Rzeczywiście kamienica nie była warta więcej.
Mieszkanie, składające się z dwóch sypialni, pokoju jadalnego i kuchni, zajmowała wraz z synem pani Gobert siostra męża Garbuski.
Mieszkanko było skromne, ale umeblowane porządnie i utrzymywane nader czysto.
Pokój Lucjana pełen był planów i rysunków, świadczących o jego zajęciu rysownika.
Wybiła właśnie godzina wpół do pierwszej.
Matka i syn jedli śniadanie przy stole.
— Nie byłeś jeszcze na ulicy Anbry — odezwała się matka, kobieta lat pięćdziesięciu zaledwie, ale skutkiem ciężkich kolei losu przedwcześnie zestarzała.
— Nie, mamo, nie jeszcze — odparł Lucjan.
— Dlaczego się opóźniasz?
— Mam wstręt do spotykania się z tą kobietą.
— Pojmuję to dobrze... ale obowiązek nakazuje przezwyciężyć ten wstręt... trzeba iść, aby dowiedzieć się o zdrowiu wuja, który jest tak dobry dla nas...
— Dziś pójdę... I dowiem się o wuja w sklepie pana Troublet.
— Po co u niego, moje drogie dziecko. Na twoim miejscu nie zawahałbym się wcale. To twoje prawo i twój obowiązek pójść do wuja, i nikt nie może przed tobą zamknąć drzwi... Gdybym nie była tak zniedołężniała, gdybym mogła chodzić łatwiej, sama bym tam poszła.
— Więc mamę ta ohydna istota, ta garbuska bez serca i bez duszy, nie przestrasza bynajmniej?
— To jeśli nie chcesz się z nią widzieć, napisz list do wuja!
— Ta jędza przejmie go i nie odda! O, biedna Helenka, biedna droga Helenka! Ileż ona musi wycierpieć z taką matką!
— Wuj obiecał, że Helenka zostanie kiedyś twoją żoną...
— Przysiągł mi nawet... ale czy to kiedy nastąpi? On sam nic nie znaczy w domu... Tak, gdyby się zdobył na energię, Helenka byłaby moją żoną nazajutrz!
— Kuzynka twoja jest jeszcze bardzo młodą, ażeby myśleć o małżeństwie.
— A jednak małżeństwo byłoby dla niej jedynym wybawieniem... Oszczędziłoby jej moralnych cierpień, które przewiduję... I jeżeli ojca jej zbraknie.
— A może i twoja przyszłość stałaby się bardzo smutną, gdybyś się ożenił już teraz!...
— Co mama mówi?...
— Prawdę... Ty nie masz stanowiska ustalonego, a brać na siebie ciężar utrzymania żony, gdy już masz matkę przy sobie, to by dla ciebie było ponad siły!... Helenka zaś, wyszedłszy za mąż, nie dostałaby ani grosza, bo Garbuska znalazła sposób zagarnięcia całego majątku mego brata...
— Cóż znaczy brak pieniędzy, mateczko? — zawołał Lucjan z uniesieniem. — Pracować będę za dwóch... Mam wiarę w przyszłość... Kocham Helenę, a raczej ją ubóstwiam... Ubóstwiam ją potrójnie, dlatego że jest piękną, dlatego że jest dobrą i dlatego że jest nieszczęśliwą!...
— Ty jednak nie możesz uczynić nic dla niej bez jej ojca, a sam mówiłeś przed chwilą, że mój brat nie ma nawet siły, żeby co postanowić.
Po chwilowym namyśle Lucjan odezwał się:
— Miałaś, mamo rację... mówiąc, że powinienem wstręt swój przezwyciężyć... muszę zobaczyć się z wujem...
I Lucjan ucałował matkę.
— A nadewszystko bądź spokojny, jeżeli zobaczysz Garbuskę — zaleciła mu pani Gobert.
— O, choćby mnie nawet zelżyła...
Ażeby być na miejscu czemprędzej, nie zawahał się ze swych skromnych zasobów ponieść wydatek na jazdę autobusem.
Przyjechał na ulicę Anbry, wysiadł z autobusu i zbliżał się do kamienicy, gdzie na dole widniał magazyn Jerzego Troubleta.
W tejże właśnie chwili, ze sklepu wychodził uczeń, znany nam Julek. niosąc na głowie koszyk pełen drobnych pakunków.
Zobaczywszy Lucjana, aż wykrzyknął ze zdziwienia:
— Dzień dobry, panie Gobert!... Jakże zdrowie?
I wyciągnął doń rękę.
Lucjan uścisnął mu rękę, nie zrażony wcale poufałością ucznia, który ciągnął dalej:
— Czy przychodzisz pan odwiedzić wuja?
— Tak, mój Julku! — odpowiedział rysownik.
— To Garbuska do pana pisała?
— A skąd to przypuszczasz? — zapytał rysownik, zdumiony tym pytaniem.
— No... przy takim stanie pana Tordier...
Młodzieniec zbladł i zawołał:
— Czy wuj chory?
— Czy chory?... O, myślę!
— Poważnie?...
— Tak chyba... Doktór był...
— Kiedy?
— Dziś zrana, panie Lucjanie, a Garbuska z pewnością nie wzywałaby na darmo doktora Reyniera, ażeby mu płacić za wizytę!
— To może ona jest chora?...
— Zapewne, że byłoby lepiej... Ale kiedy doktór odszedł, Garbuska przyszła do magazynu po makaron i pryncypałowi mówiła, że mąż ma się znacznie gorzej.
— Co mówisz? — wyjąkał rysownik, a wargi mu drżały.
— Prawdę najzupełniejszą, panie Lucjanie. Wiem, że to panu jest przykro, ale kiedy to prawda.
— Bóg nie pozwoli wujowi umrzeć! — zawołał młodzieniec.
— Wyszedłszy od nas ze sklepu, ciotka pańska poszła do aptekarza i jeszcze tam raz zachodziła w ciągu dnia... Widziałem, jak stamtąd wracała przed pół godziną i niosła w ręku jakąś butelkę.
Lucjan, dłużej już nie wypytując, skierował się ku sieni, otworzył drzwi i przebiegł szybko schody.

Po scenie, jaka nastąpiła już po odejściu doktora Reynier wywiązał się gwałtowny atak; dzięki brutalnemu postępowaniu Garbuski, Jakubowi Tordier zrobiło się znacznie gorzej, kaszel go opanował suchy, złowrogie gwizdanie wydobywało się z zaciśniętego gardła.
Doktór, nie wiedząc, co może zajść między jędzą i chorym, nie mógł przewidzieć, że atak, którego się bał, nastąpi tak prędko.
Kiedy Garbuska wróciła, wstrząśnięta do szpiku kości wzruszona głęboko, prawie zahypnotyzowana spotkanim jakie miała w sklepie, nie pomyślała nawet o tym, ażeby przestąpić próg pokoju mężowskiego.
Ohydna istota była cała teraz pochłonięta namiętnością dla Prospera Riveta.
Namiętność ta przycichła podczas długich miesięcy nieobecności komiwojażera, lecz teraz przy jego powrocie zbudziła się i wzmogła z siłą podwójną, paliła ciało Garbuski.
Co ją obchodził mąż?
On mógłby umrzeć, a nie żałowała by go wcale, a nawet odetchnęłaby wtedy swobodniej.
Osunęła się na fotel, a histeryczny atak długo wstrząsał jej bezkształtnym ciałem.
Kiedy się nareszcie atak uspokoił, Garbuska była załamana, nieruchoma, bez sił, bez myśli.
W głowie szumiało jej, iskry przesuwały się przed oczyma, jednak zapanowała nad sobą.
Kaszel prawie nieustający Jakóba Tordier obił się o jej uszy.
— Więc on nigdy nie da mi spokoju? — szepnęła z wyrazem nienawiści, po czym wstała z fotelu, otworzył drzwi i weszła do pokoju męża.
Chory zaniósł się od kaszlu.
— Pić! — wyjąkał, rzucając na nią przygnębione spojrzenie.
— Potrzeba czasu na przygotowanie mikstury — odpowiedziała Garbuska — dopiero o godzinie piątej mam ci dać pierwszą łyżeczkę... niema jeszcze piątej...
— Pali mnie... pić mi się chce.
— Tak kazał doktór... Pójdę po lekarstwo do apteki.
Garbuska wyszła i wróciła wkrótce, niosąc flaszką, o której mówił Julek Lucjanowi.
Twarz miała ponurą, brwi zmarszczone, oczy okrutne.
Zamknęła się w swoim pokoju.
W ręce lewej trzymała receptę doktora i butelkę z miksturą.
Oczy jej wpatrzyły się w tę miksturę, a usta wyszeptały:
— Uleczenie!
Po tym usiadła i z dziesięć minut pozostała tak nieruchoma, pogrążona w myślach.
— Uleczenie! — wyszeptała znowu, głosem tak cichym, że nikt by jej nie mógł usłyszeć. — To lekarstwo, zapisane przez doktora, może go uleczyć i ocalić... a wtedy życie, które prowadzę, trwać będzie dalej, nieskończenie... Będę musiała być nadal związaną z tym człowiekiem, wlec kulę u nóg... Przeciwnie, gdyby nie wyzdrowiał, zostałabym wdową, i będąc bogatą, mogłabym...
Nie dokończyła, ale błyskawica złości okrutnej zajaśniała w jej źrenicach.
Ręką prawą porwała butelkę z lekarstwem i miała już rozbić o podłogę, gdy powstrzymał ją gwałtowny odgłos dzwonka.
— Kto może tak dzwonić? — zapytała sama siebie.
Dzwonek odezwał się jeszcze gwałtowniej.
— Gdyby to był on!... — rzekła głośno.
Myśl, że Prosper Rivet, piękny komiwojażer, przychodził jeszcze wcześniej, niż się umówił, przebiegła jej przez głowę.
Postawiła flakon z lekarstwem na stole i sama pobiegła drzwi otworzyć.
Na progu stał Lucjan blady, zadyszany.
Julia Tordier, jak wiemy, nienawidziła pani Gobert i jej syna.
Tymbardziej, gdy spodziewała się teraz kogo innego.
Cofnęła się w tył, a twarz jej przybrała wyraz złowrogi.
— Czego tutaj pan chcesz? — zapytała tonem brutalnym.
Na to pytanie Lucjan odpowiedział niespokojnie:
— Powiedziano mi, że wuj jest chory. Czy to prawda?
— Prawda — odpowiedziała Garbuska.
— Bardzo chory?
— Tak chory, że musiałam wezwać doktora.
— Może już za późno?
Garbuska skrzyżowała ręce na piersiach i, mierząc Lucjana od stóp do głowy, zawołała:
— Cóż to, sądzisz pan, panie Gobert, że ja muszę prze tobą się tłumaczyć. W co się pan wtrącasz?
— W to, co do mnie należy — odpowiedział Lucjan, usiłując zachować spokój wobec jędzy, której Helena była córką.
— Ja też należę do rodziny, moja ciociu, wuj mi był prawie ojcem i mam prawo dowiadywania się o jego stanie.
— Ja tylko winnam się tłumaczyć przed doktorem, a nie przed panem, którego tu sprowadza jakiś interes ukryty!
— Interes ukryty! — powtórzył Lucjan, a czuł, że go gniew ogarnia pomimo woli. — Ależ to, co mówisz, ciotko jest coś potwornego, coś niedorzeczonego! Czyż ja tu przy chodzę, aby wietrzyć jakąś sukcesję? Alboż jestem spadkobiercą, gdy wuj ma przecież córkę? Wiem dobrze, że tylko uczucie prawdziwe, szacunek i wdzięczność, są jedynymi pobudkami, które mnie tu sprowadzają!... Ty o tym, ciotko, wiesz również dobrze, jak ja!... Nie usiłuj więc zranić mnie przypuszczeniami uwłaczającymi, w które sama nie wierzysz i odpowiedz mi... Czy wuj znajduje się w niebezpieczeństwie?
— Tak się obawiam.
— Cóżeś uczyniła, ażeby zwalczyć chorobę?
— To, co powinnam była uczynić, będąc przytomną i posiadając zimną krew... No wiesz, już dosyć; czyż jeszcze badanie to dłużej potrwa? A muszę cię uprzedzić, że mnie ono już męczy!
Do tej chwili Lucjan pozostawał na progu drzwi, a Garbuska jak gdyby gotowa była wypchnąć go za drzwi.
— Pozwoli mi ciocia wejść, — odezwał się młodzieniec.
— A to po co?
— Chciałbym się zobaczyć z wujem...
— Ależ to niemożebne!
— Niemożebne!... Dlaczego?...
— Doktór zalecił, ażeby ochraniać go przed wszelkim wzruszeniem, a więc i przed wszelkimi odwiedzinami.
— Moja wizyta będzie bardzo krótka... Powiem doń zaledwie słów kilka.
— Nie będzie mógł ich ani usłyszeć, ani zrozumieć.
— Jakto, stan jego tak dalece jest poważny?
— Tak.
— Pozwól, ciociu, ażebym zobaczył sam na własne oczy.
— Ja nie mogę przekraczać zaleceń doktora.
— Ależ to z twej strony okrutnie, moja ciotko.
— Nazywaj me postępowanie, jak ci się podoba, a mnie to mało obchodzi.
— Czy ciotka wezwała mą kuzynkę, Helenę?
— Jakto, znowu dalsze badanie! — krzyknęła Garbuska. — Powiedziałam już przecie, że ono mnie męczy.
Lucjan podchwycił:
— Chcę wiedzieć, czy pani pisała po moją kuzynkę Helenę! Przypuszczam, że ona ma przecież prawo widzieć się z umierającym ojcem. Pani obowiązkiem jest uprzedzić ją o tym, co się dzieje...

— To moja rzecz, a nie pańska... Żegnam pana, panie Gobert...

XIII.

Garbuska usiłowała pozbyć się natrętnego gościa, zamykając drzwi.
Ale Lucjan nie dał się tak wyrugować.
Pociągnął silnie za klamkę i wszedł do przedpokoju, a utkwiwszy w Julii Tordier wzrok, w którym zarówno malowały się nienawiść i pogarda, skrzyżował ręce na piersiach, jak to poprzednio uczyniła Garbuska.
— Wiesz, moja ciotko — rzekł tonem gryzącym — wiesz, że twoje postępowanie zaczyna mi się wydawać dziwnym i podejrzanym... Wuj jest bardzo chory, a ty nie sprowadziłaś do niego córki! Nie pozwalasz, aby moja kuzynka po raz ostatni pożegnała się z ojcem. To niezrozumiałe, moja ciotko, i to ohydne. Ani natura, ani prawo, nie pozwalają ci tak postępować.
Zaraz uprzedzę moją matkę, że wuj umiera! Jakkolwiek sama cierpiącą jest wielce i zniedołężniała, zechce tu przyjść i przyjdzie... Czyż zamkniesz przed nią dom? Czy nie pozwolisz jej, aby dała ostatni pocałunek swemu bratu, tak ukochanemu... O, cóż się tu dzieje, i jakąż to zbrodnię przygotowujesz?
Garbuska drgnęła od stóp do głowy.
Ostatnie wyrazy nasuwały brutalnie przed jej oczy czyn haniebny, który zamierzała popełnić, w chwili przybycia Lucjana.
Zabić, usuwając lekarstwo, albo zabić, nalewając trucizny, zawsze było to zabić.
Jeżeli sposoby były odmienne, rezultat zawsze był ten sam.
Było to morderstwo!...
Pot zimny zwilżył skronie nędznej istoty, uczyniła jednak gwałtowny wysiłek, który pozwalał jej powściągnąć niepokój, i odpowiedziała z pozorną pewnością siebie.
— Jeżeli jest zbrodniarz, to nie ja... tylko doktór, on rozkazuje, a ja słucham...
Łucjan zrozumiał, że napotyka nie przebytą przeszkodę, wolę tej jędzy.
— Moja ciotko — wyrzekł ustami drżącymi — ostatnie jeszcze pytanie...
— Czy doktór utrzymywał, że jest jaka nadzieja uratowania wuja?
— Zapisał lekarstwo. Od tego lekarstwa zależy może ocalenie. Kiedyś przyszedł, miałam właśnie dać choremu pierwszą dozę.
— To się spiesz, ciotko. Nie opóźniaj się!... Czy mogę ci w czym pomódz?
— Nie... Chcę być samą.
— Moja ciotko, błagam cię, wezwij Helenkę do wuja! Jeżeli nadzieja doktora nie ziści się, Jeżeli lekarstwo nie zdoła ocalić chorego, nie narażaj mej kuzynki na wielki żal, że nie ucałowała ojca na łożu śmierci... Pomyśl, że pocałunki córki, więcej mogą, niż wszystkie lekarstwa, ocaliłyby konającego.
— Panie Gobert — odpowiedziała Garbuska, bo odzyskała już wszystką zimną krew i cynizm — ja jestem u siebie panią, robię to tylko, co mi się podoba, nie potrzebuję pańskich rad i ich nie przyjmę...
Młodzieniec, z trudem powstrzymując gniew, tlejący w sercu, podchwycił tonem błagalnym:
— Zaklinam cię, moja ciotko, nie wydawaj się gorszą, niż jesteś w rzeczywistości... wezwij do siebie Helenkę... do jej ojca...
Garbuska mu nie odpowiadała.
— Czy chcesz, ciotko, ażebym po nią pojechał do Sant-Leger? — ciągnął dalej Lucjan.
Julia Tordier wzruszyła ramionami, po czym odpowiedziała tonem pogardliwym:
— Doprawdy, panie Gobert, musisz być wariatem, skoro sobie wyobrażasz, że ja powierzyłabym ci moją córkę! A teraz żegnam pana — dodała — a ponieważ, jak oświadczasz, interesujesz się swoim wujem, to nie przeszkadzaj mi dłużej w udzielaniu mu potrzebnych starań.
Mówiąc to, Garbuska tak manewrowała zręcznie, że zniewoliła Lucjana do cofnięcia się w tył parę kroków.
Teraz swobodnie zatrzasnęła drzwi, zamknęła je na klucz i usłyszała już tylko niewyraźne słowa za drzwiami, które obelgami być musiały.
Młodzieniec był tak oburzony, iż w pierwszej chwili chciał drzwi wywalić.
Ale się zastanowił.
Bo do czegożby go doprowadził ten gwałt?
Tylko do skandalu.
Julia Tordier była u siebie, w swym domu, w swym mieszkaniu.
A więc mogła tam wpuszczać tylko tych, kogo chciała.
Zresztą, dać folgę gniewowi byłoby to niezawodnie zwiększyć nienawiść Garbuski, uczynić jeszcze trudniejszą do przebycia przeszkodę, oddalającą go od Heleny.
— Teraz, — rzekł po namyśle — trzeba przede wszystkim zobaczyć się z Helenką i uprzedzić ją, co się dzieje.
Tego dnia jeszcze pojechał koleją.
Przybywszy na pensję do pani Gévignot, trafił właśnie na dzień imienin i nie znalazł ani przełożonej, ani uczenic.
Powiedziano mu jednak, że przełożona i jej wychowanice udały się na wycieczkę do pobliskiego lasu.
Lucjan częmprędzej tam się udał, pragnąc nie tracić ani chwili.
I rozbawione panienki, zarówno jak dotrzymujące im towarzystwa nauczycielki, ze zdumieniem spostrzegły zbliżającego się do nich w lesie jakiegoś młodzieńca, idącego bardzo szybkim krokiem.
Nagle Helena pobladła i zaczęła drżyć całym ciałem.
Poznała młodzieńca, tak spieszącego się niezwykle.
— To Lucjan, mój kuzyn — wyjąkała.
Lucjan również ją poznał.
A gdy młodzieniec, przybiegł do niej czemprędzej, wyrzekła ledwie przytomna, zdławionym głosem:
— Stało się nieszczęście, nieprawdaż?... Przynosisz mi wiadomość o nieszczęściu?... Mój ojciec!... Co się stało memu ojcu?...
— Uspokój się, droga Helenko, błagam cię! — odpowiedział Lucjan. — Uspokój się!...
— Mój ojciec — powtórzyła córka Jakóba Tordier z niewysłowioną rozpaczą. — Odpowiedz mi prędko!... Wszak chory?...
— Tak.
— Czy niebezpiecznie?
— Boję się tego...
— O, moje przeczucia, moje przeczucia! — wyjąkała Helena, załamując ręce.
Po czym dodała natychmiast:
— A ty przybyłeś tutaj, ażeby mnie z sobą zabrać do niego?
— Nie, moja kuzynko — odpowiedział Lucjan. — Przychodzę, aby ci tylko powiedzieć, o czym wiedzieć powinnaś, a co przed tobą ukrywają bezwątpienia.
— Czy widziałeś mego biednego ojca?
Młodzieniec potrząsnął głową przecząco.
— Jakże mógłbym się z nim widzieć — podchwycił. — Matka twoja nie pozwoliła mi wejść... musiałem sam prosić, ażeby posłała po ciebie na pensję... oświadczyła mi, że rad mych nie potrzebuje wcale... Ja jednakże do ciebie przyjechałem...
— Mój Boże! Mój Boże! — zawołała Helena pod wpływem rozpaczy, łatwiejszej do zrozumienia, niż do opisania. — Mój ojcze! Mój biedny ojcze!!... Ja jednakże nie mogę na to pozwolić, ażeby on umarł, a ja go wprzód nie zobaczę i nie ucałuję!... Sny moje się sprawdziły... Widzisz, moja droga pani! — dodało dziewczę, zwracając się do przełożonej pensji. — Sam Bóg mnie ostrzegł... Muszę, proszę pani, jechać, muszę jechać z kuzynem... Muszę jeszcze zobaczyć się z biednym ojcem...
Helena nieomal odchodziła od przytomności.
— Helenko, dziecko moje, uspokój się — rzekła pani Gévignot, ujmując ją za ręce. — Może nie jeszcze tak źle... Uspokój się...
— Uspokoić się! o to niepodobna! — odparła młoda dziewczyna... Ojciec mój umiera... Czeka na mnie... Woła mnie... Rozpacza, że mnie nie widzi... O, muszę być przy nim... Nikt w świecie nie przeszkodzi, ażebym nie otrzymała ostatnie jego tchnienia... Mój ojciec!... mój ojciec!... biegnę do mego ojca...
Przełożona, słysząc te wyrazy, zmarszczyła brwi, a twarz jej, zazwyczaj łagodna, przybrała wyraz surowy.
— Moja droga Helenko — podchwyciła głosem nieco oschłym — sądzę, twe wzruszenie nie przeszkodzi mnie wysłuchać i zrozumieć...
Córka Jakóba Tordier powtórzyła, szlochając tylko.
— Ojciec mój umiera... Chcę zobaczyć ojca...
Pani Gévignot ciągnęła dalej:
— Ja nazbyt dobrze pojmuję twoją boleść, biedne moje dziecko, i podzielam ją, ale to, czego pragniesz, jest niemożebne...
Helena, podniósłszy głowę, wlepiła w przełożoną oczy, pełne niewysłowionego przerażenia.
— Niemożebne? — powtórzyła.
— Tak... Zupełnie niemożebne.
— Pani nie chcesz mi pozwolić, abym pojechała do Paryża? Chcesz, ażebym pozostała zdala od konającego ojca?...
I po rozmowie dalszej z Lucjanem, choć Helena chciała czemprędzej jechać do ojca, pani Gévignot nie zgodziła się ze względu na to, że nie miała upoważnienia od jej matki.

XIV.

Przypominamy sobie, że Julia Tordier zatrzasnęła drzwi znienacka przed swym siostrzeńcem.
— O! — wyrzekła ze złością — spodziewasz się, że zaślubisz Helenę, myślisz, że ona ma milion... O, ten milion jest mój, i ja go z ręki nie wypuszczę... Helena grosza z tego nie zobaczy... ani ty, Lucjanie Gobert... Matka twoja czyniła wszystko, ażebym nie zaślubiła twego wuja... Ja jej dowiodę, że mam pamięć dobrą!...
I wybuchnęła złowrogim śmiechem.
Temu śmiechowi zawtórował głos chrapliwy z sąsiedniego pokoju.
Był to głos nieszczęśliwego Jakuba Tordier, który wśród okropnych cierpień, zdobył się wreszcie na tyle siły, że wołał i prosił o lekarstwo.
Garbuska trzymała wciąż butelkę w ręce.
Skierowała się do sypialni mężowskiej i otworzyła drzwi.
Chory miał twarz wykrzywioną, oczy błędne. Na usta wystąpiła krwawa piana.
— Lekarstwo... lekarstwo... — jęknął głosem urywanym, bo coraz bardziej słabszym.
Garbuska zbliżyła się do łóżka.
— A jest to twoje lekarstwo — rzekła, pokazując choremu flaszeczkę, na której spoczęło jego spojrzenie.
— Daj... — wybełkotał, wyciągając rękę.
— Nie, nie dam ci — odparła piekielna istota, z zaciśniętymi zębami, z syczeniem żmii — dość mam tych nudów!... Ja chcę być wolną... Chcę robić, co mi się spodoba... Ty dosyć się już nażyłeś... a ja jestem jeszcze młoda, silna i bogata!... Mam milion!... Czy słyszysz, Jakubie, milion! I chcę go użyć...
Ganbuska wyrzucała z ust jedne po drugim te ohydne słowa, nachyliwszy się nad chorym i piorunując go nienawistnym wzrokiem.
Tordier przestraszył się.
Ręce mu się kurczowo zacisnęły.
Umysł jego był o tyle przytomny, że mógł sobie zdawać sprawę z tego, co się dzieje.
W przystępie też rozpaczy zawołał głosem przejmującym:
— Córko moja... Córko... Broń swego ojca!...
Na to Garbuska odpowiedziała śmiechem złowrogim:
— O! możesz wołać córki... nie ma niebezpieczeństwa, ażeby przyszła... Twoja córka jest na pensji, a opuści ją dopiero wtedy, gdy przyjedzie na twój pogrzeb... A kiedy umrzesz, zaraz się jej pozbędę... wydając za mąż, jeżeli znajdzie się kto, co zechce ją wziąć bez posagu... ale tym mężem nie będzie twój siostrzeniec Lucjan Gobert, którego kochasz, a który był tu w przedpokoju i chciał się z tobą widzieć, lecz ja go wyrzuciłam za drzwi.
Oczy chorego rozszerzyły się niepomiernie.
— Potworem jesteś! — wyjąkał.
— Potworem — powtórzyła Garbuska. — To grzecznie, bardzo grzecznie... Ale możesz znieważać mnie, bo mało mnie to obchodzi... Ja trzymam w ręku zemstę... Widzisz tę flaszeczkę... Ona zawiera w sobie lekarstwo, zapisane przez doktora... Podobno sześć łyżeczek mikstury przywrócić mogłoby ci zdrowie. O! ale nic z tego... Patrz!...
Potem zbliżyła się do kominka, gdzie leżała jeszcze kupka popiołu i, odkorkowawszy flaszeczkę, wylała całą jej zawartość.
W tejże chwili Jakub Tordier jakby odzyskał nieco sił.
Wsparł się na łokciach, podniósł się na posłaniu i, odrzuciwszy kołdrę, wysunął z łóżka nogi jak u szkieleta i głosem chrapliwym zawołał:
— Potworze! zabijasz mnie! Ale jest Bóg na niebie! jest jeszcze sprawiedliwość... Będę krzyczał... wołał, a ktoś przyjdzie...
Nieszczęśliwy chciał postąpić choć jeden krok... na próżno... nie mógł się utrzymać na nogach.
Resztka życia, jaka w nim pozostała, wyczerpała się w tym ostatnim wysiłku bezwładnego gniewu.
Upadł w poprzek łóżka, głowa uderzyła się z głuchym łoskotem o ścianę; krew rzuciła mu się z ust.
Garbuska zaśmiała się znów złowrogo.
— Wołajże teraz o pomoc! — rzekła następnie, nachylając się nad łóżkiem i okrywając męża kołdrami. — Tak ci się uda, jak z tym wołaniem córki!... Nikt tu nie wejdzie, prócz tych, którzy przyniosą trumnę.
I kiedy właśnie obmierzła istota wymawiała te ostatnie wyrazy, w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
Julia Tordier drgnęła.
Postawiła pustą flaszeczkę na stoliku nocnym, wyszła z pokoju, rzucając na męża spojrzenie pełne nienawiści, i zamknęła drzwi poza sobą.
Rozległ się nowy odgłos dzwonka.
Garbuska zatrzymała się, wstrząśnięta gwałtownym wzruszeniem.

— To On! To On! — wyjąkała, przyciskając prawą rękę do serca — czuję go tam!... odgaduję po biciu serca!... Muszę go zobaczyć, i muszę pomówić z nim... Ale spokoju... spokoju... zimnej krwi... od dwóch lat go kocham, a skoro tak długo czekałam, ażeby mu dać o tym do zrozumienia, będę miała siłę zaczekać jeszcze.

XV.

Dzwonek zadźwięczał po raz trzeci.
Julia Tordier, lękając się, ażeby gość zniecierpliwiony nie odszedł, poszła prędko ku drzwiom i otworzyła je.
Na progu stanął Prosper Rivet, piękny komiwojażer.
Garbuska posiadała wiele mocy nad sobą, bo na pozór z zupełnym spokojem, któremu ledwie zaprzeczało namiętne wejrzenie, wyrzekła z uśmiechem na ustach i z ręką wyciągniętą:
— Wejdź, wejdź, drogi panie Rivet, i wybacz mi, że dałam na siebie tak długo czekać... Byłam w pokoju środkowym, u mego biednego męża... Ale bardzo się cieszę, że pan pamiętałeś o moim pragnieniu zobaczenia się z panem...
— O! gdzież bym miał zapomnieć, kochana pani — odparł Prosper — tym bardziej, że chciałem mieć nowe wiadomości o panu Tordier.
Czoło Garbuski przerżnęła głęboka zmarszczka.
— O! te wiadomości są niedobre.
— Czy pan Tordier jest naprawdę tak chory?
— O! i jak chory...
— Więc w niebezpieczeństwie?
— I to w wielkim...
Garbuska wprowadziła gościa do pokoju jadalnego i przysunęła mu krzesło.
Prosper podchwycił:
— Czy mogę się z nim widzieć?
— O! niepodobna...
— Dlaczego?
— Panie, kochany panie Rivet, powiem ci prawdę... Ale nie stójmy tak... siadajmy... mamy z sobą wiele do pomówienia, bardzo wiele... o panu, kochany panie Rivet, o panu... Jeżeli wyraziłam pragnienie zobaczenia się z panem, to dlatego, że miałam bardzo poważne powody... powody... Wie pan, że zawsze dla niego czułam wielką sympatię, wielki szacunek... mogłabym nawet mówić, że przyjaźń... wielką... wielką... wielką...
— Wiem o tym, kochana pani, i zawsze też byłem wdzięczny! — odpowiedział Prosper. — Otóż mówiła mi pani, że pan Tordier jest niebezpiecznie chory...
— Tak niebezpieczenie, że, jeśli się nie mylę, nocy dzisiejszej nie przeżyje...
— Jakto! tak dalece!
— Niestety.
— Kto by to mógł przewidzieć!
— O! ja przewidywałam aż zanadto... Trzeba się było spodziewać takiego końca... Tordier nie jest już młody i zawsze był cierpiący... Biedny człowiek nigdy nie zaznał wielkiego szczęścia na tym świecie... wreszcie stał się nawet nieznośnym... Czyż nie lepiej byłoby, ażeby odszedł i zostawił wolnymi tych, którzy są jeszcze młodzi i mogą używać życia... Muszę ci się przyznać, panie Prosperze, że nieraz pragnę już tej wolności, bo wtedy zmieniłoby się wiele rzeczy... pojmujesz pan, nieprawdaż?
— Naturalnie... naturalnie... — wyrzekł młodzieniec bez przekonania, byle odpowiedzieć.
— O! bo ja nie zawsze byłam szczęśliwą — podchwyciła Garbuska tonem zbolałym. — Tordier nie zawsze miły był... Na interesach nie znał się wcale i tylko dzięki mnie, można było zebrać ładną, bardzo ładną sumkę... Chciał na swoją korzyść zużytkować mój spryt do handlu, ale mnie nie kochał... tak, jak się to kocha... całym uczuciem, sercem, duszą... A ja bym chciała być tak kochaną i zrozumianą...
Komiwojażer słuchał pilnie, usiłując ukryć zdziwienie.
Więc ta istota bezkształtna, ta Garbuska, miała takie usposobienie sentymentalno-romantyczne.
Doprawdy trudne to do wiary.
Ledwie zdołał powstrzymać na ustach szyderczy uśmiech.
— Ale — rzekła nagle Julia Tordier, zmieniając ton — chodzi tu o mego męża... chodzi tu o pana... o pańską przyszłość... Troublet panu podziękował...
— Powiedział to pani sam — odparł Prosper.
— To mu szczęścia nie da! — wyszeptała Garbuska, marszcząc brwi, z miną groźną.
Po czym dodała:
— Nie masz pan w tej chwili żadnej posady?
Komiwojażer, bezczelnie kłamiąc, odpowiedział:
— O! przepraszam, mam trzy czy cztery oferty.
Garbuska zbladła nieco i spytała:
— Czy dobre?
— Tak, jedna nawet jest korzystna.
— Więc znowu pan chcesz jechać?
— Tak... trzeba będzie.
— A kiedy?
— Jak tylko moi pryncypałowie dadzą mi zlecenie.
Julią Tordier widocznie miotała złość.
— Więc jeszcze pan nie masz dosyć tego życia wiecznego tułacza? — zawołała — zawsze w wagonie lub na bryczce, z dala od Paryża... dziś tu... a jutro tam... bez domu, bez rodziny!
— O! naturalnie i ja bym wołał życie inne! — odrzekł Prosper obłudnie — tym bardziej, że mam zamiłowanie do życia domowego!
— Więc dlaczego pan nie chcesz zmienić trybu życia?
— Bo to niemożliwe.
— A gdzież przeszkoda? Przyjaciele pańscy mogliby panu dopomóc.
Prosper wzruszył ramionami.
— Przyjaciele! — wyszeptał tonem komedianckim, rozumiał bowiem wybornie, do czego Garbuska zmierza. — Alboż ja ich mam?...
— Masz ich pan.
— Kogóż?
— Przede wszystkim mnie!
— Panią, pani Tordier! — zawołał piękny komiwojażer.
— Czy się pan tego trochę nie domyślał — rzekła Julia z miną młodej kokietki.
— Nie śmiałbym mieć... tej nadziei...
— Dlaczego?... Zdaje mi się, że przy każdej sposobności okazywałam panu swą życzliwość... sympatię...

XVI.

Całe ciało niekształtne Garbuski wstrząsnęło się od namiętności, a z oczu tryskał daremnie powściągany płomień.
Ciągnęła dalej głosem, który wzruszenie czyniło prawie łagodnym.
— Tak, chciałabym pana widzieć szczęśliwym... a chciałabym nad wszystko, ażeby to szczęście pochodziło ode mnie... O! gdyby ta myśl była mi przyszła dawniej, byłabym panu mogła ustąpić sklep, sprzedany Trouibletowi, którego nie cierpię... Byłoby to panu dało stanowisko... pozwoliłoby panu zawsze być w Paryżu... Obok mnie... pod tym samym dachem... mieć swój własny dom...
Prosper, nie poddając się wcale, chciał popchnąć Julię do odsłonięcia wszystkich jej myśli.
— Dom własny!... — powtórzył ze śmiechem. — O! droga pani Tordier, czyżby pani myślała o ożenieniu mnie?...
Po raz drugi od początku rozmowy, Garbuska zbladła.
— Ożenić pana! — wyjąkała głosem drżącym. — Nie... nie o tym myślę... Pan mnie źle zrozumiał...
— Rozumiem, że pani masz dla mnie sympatię, z której jestem dumny — rzekł Rivet — i że, znając mnie od dawna, ma mnie za takiego, jakim jestem, to jest uczciwego i zdolnego mieć wiele przywiązania. Pomyślałaś więc pani, że dla mnie byłoby bardzo smutno, tak przez lata całe żyć z dnia na dzień... a ponieważ posiadasz pani złote serce, przyszła ci myśl utworzenia mi własnego ogniska rodziny... O! droga pani Tordier, jakże mogę pani podziękować?... Jak mam wypłacić ten dług wdzięczności?...
— Wywzajemniając się dla mnie jednakowym uczuciem... — rzekła Julia głosem słabym, jak tchnienie.
— Ależ ja żywię to uczucie... Kocham panią...
— Pan mnie kocha!... Pan mnie kocha!... czy to prawda?...
— Jak siostrę, przysięgam pani!...
Garbuska wzdrygnęła się.
Bladość jej przeszła w siność.
Prosper jednym rzutem oka osądził efekt, jaki sprawiły jego słowa.
Efekt ten należało osłabić jak można najprędzej, ażeby wszystkiego nie popsuć.
— Tak — ciągnął dalej, chwytając rękę Garbuski — tak, jak siostrę, dobrą, przywiązaną, odgadującą wszystko, przewidującą wszystko, przy której chciałoby się zawsze żyć, a która by umiała natchnąć uczuciem czulszym nawet od zwykłej przyjaźni.
Prawiąc te niesmaczne czułości, Prosper przytknął usta do długiej i kościstej ręki Julii.
Pod niespodziewaną pieszczotą tego pocałunku — pocałunku kłamliwego, pocałunku Judaszowskiego — Garbuska czuła, że całą jej istotą wstrząsa gwałtowny prąd elektryczny.
— Tak — wyjąkała z pewnym upojeniem — tak, siostrą i więcej niż siostrą... Kochaj mnie, Prosperze, jak chcesz, ale kochaj mnie... kochaj...
— O! droga pani... całe uczucie moje... cały szacunek...
— Nie, nie... co mówić o szacunku — przerwała Julia — niech będzie tylko uczucie...
I mówić miała dalej, i może, ustępując nieprzepartemu uniesieniu, przestałaby być panią samej siebie.
W tejże chwili krzyk głuchy, przerażający, krzyk konania, doleciał do uszu obu naszych osób.
Pot zimny zrosił skronie Prospera...
— Czy słyszała pani te krzyki? — wyrzekł.
— Tak... To nic...
— A jednak...
— Powtarzam panu, że to nic... To woła na mnie Tordier... On zawsze tak jęczy.
— To niech pani idzie do niego... on cierpi... Może mu pani potrafi ulżyć...
— O, już nic mu nie ulży... choroba zanadto wielkie poczyniła postępy... ale w tej chwili nie o pana Tordiera tu chodzi... Prosperze, przysięgnij mi...
— Na co?
— Przysięgnij mi, że nie weźmiesz miejsca takiego, co by cię mogło oddalić z Paryża... ode mnie.
— Nie mogę tego przysiąc.
— Dlaczego?
— Dla bardzo prostej przyczyny... Muszę żyć, ażeby zaś żyć, muszę pracować... bez pieniędzy nikt żyć nie może...
— Ja ci tyle dam, ile ci potrzeba — zawołała Garbuska.
— Ja przyjąć nie mogę.
— Odmawiasz! — zawołała Julia zdumiona i zrozpaczona.
— Tak, odmawiam! Bo z jakiegoż tytułu przyjąłbym.
— Z jakiego chcesz, mój Boże!... to mniejsza, bylebyś przyjął.. Ot na przykład tytułem zaliczki na pensję, jaką postaram się wyrobić ci... Przecież to już nie może zranić twej delikatności, Prosperze.. Zaliczka nie jest podarunkiem...
— Jeżeli tak, to nie mam powodu odmawiać... przyjmuję...
— A! jakże mnie czynisz szczęśliwą!
Garbuska pochwyciła jeden z kluczyków, otworzyła szufladę i wyjęła pugilares, wyciągnęła z niego bilet bankowy, złożony we czworo i wsunęła go do ręki komiwojażerowi.
— Na ile ten bilet? — zapytał tenże.
— Na tysiąc franków... Czy to dosyć?...
— O! to za wielka... za wielka zaliczka...
— O! nie warto o niej mówić tak jest drobną! — przerwała Garbuska. — Rozporządzaj moimi pieniędzmi. Ja jestem bogata... wszystko, co posiadam, jest do twego rozporządzenia... Dowodem na przyjaźń i zaufanie, nie krępuj się względem mnie... zresztą, jeżeli zechcesz, możesz mi to zwrócić... kiedyś, później, gdy będziesz miał stanowisko, godne ciebie... stanowisko, które ci pozwoli nie tylko żyć... ale jeszcze robić oszczędności na przyszłość.
I Garbuska, zapominając się, pochwyciła rękę Prospera i ściskała ją w swoich dłoniach ze zbyt wymowną gwałtownością.
Młodzieniec znalazł się w wielkim zakłopotaniu, nie chcąc okazać się chłodnym, a nie wiedząc, jak się zachować wobec tego namiętnego wybuchu.
Pot chłodny coraz bardziej zraszał mu skronie.
Okrzyk konania rozległ się znowu, żałosny, rozdzierający, długi.
Julia jak gdyby go nie słyszała wcale.
— Pan Tordier potrzebuje pani — rzekł Prosper, przerażony cynizmem ohydnej istoty — nie opuszczaj go pani...
— Tak... tak., idę już... muszę, ponieważ nie pozostawi mi ani chwili spokoju... Idź pan... Ale wracaj prędzej.
— Czy może pani wątpić?...
— Jutro, nieprawdaż?
— Jutro, dobrze...
— I będziesz pan przez ten czas myślał o mnie?...
— Jakże bym nie miał ciągle myśleć o mojej protektorce!
— Nie mów tego... wyraz protektorka nie podoba mi się... Myśl o swojej przyjaciółce...
— Myśleć będę ciągle o swej przyjaciółce — powtórzył Prosper ulegle.
— A tak, to co innego!... a teraz dowidzenia, mój przyjacielu! dowidzenia! do jutra.
Julia odprowadziła młodzieńca aż do schodów i kiedy poza nim zamknęła drzwi, prowadzące do sieni, skierowała się powoli do pokoju męża.
Przez kilka sekund komiwojażer musiał się oprzeć o poręcz schodów. Chwiał się, jak gdyby doznawał zawrotu głowy.
— O! co to za kobieta! — wyszeptał — co za kobieta ta Garbuska... Ja jej się boję!... ale ona to dla mnie majątek.
I oprzytomniawszy, młodzieniec zeszedł ze schodów i znalazł się na ulicy.
Na dworze noc zapadła.
Prosper udał się na ulicę Ferronerie i wszedł do kawiarni w swym hotelu.
Józef Włosko siedział przy stoliku sam, palił papierosy i popijał piwo z kufla.
Komiwojażer usiadł przy nim.
— I cóż... Dlaczego tak jesteś wzruszony?
— O! jest z czego.
— Czy cię spotkał jaki przypadek?
— Żaden... Patrz.
I Prosper, wyjmując bilet tysiącfrankowy, otrzymany od Julii Tordier, rozłożył go na stole.
I opowiedział koledze, co się stało z nim u Tordierów.

Młodzieńcy przepędzili cały wieczór razem i rozłączyli się dopiero wtedy, gdy Włosko udał się do swej pracy na targu, a Prosper do „Hotelu Niewiniątek“.

XVII.

Julia Tordier, zamknąwszy drzwi od pokoju za pięknym komiwojażerem, jakeśmy powiedzieli, zwolna podążyła do mężowskiego pokoju.
Na pół drogi zatrzymała się i ujęła głowę w dłonie.
Nerwowy dreszcz wstrząsnął nią całą.
— On mnie pokocha — syczała bezwiednie — ja chcę, ażeby on mnie kochał!
Nowy krzyk, nowe wołanie przeraźliwe Tordiera, odezwało się w ciszy, podobne do ryku konającego zwierzęcia.
Garbuska wzdrygnęła się, zimnem przejęta aż do kości, nie dlatego ażeby doświadczyła przestrachu, lecz że ten ryk złowrogi przywrócił ją do rzeczywistości.
A ta rzeczywistość dla niej była potrzebą, rozkazującą przyśpieszenia śmierci zawadzającego męża.
Garbuska za jaką bądź cenę pragnęła być wolną.
Odtąd jej myślą stałą było zostać żoną Prospera Riveta, a urzeczywistnienie tej myśli wydało się jej rzeczą łatwą.
Jakże bowiem przypuszczać, ażeby człowiek, bez stanowiska, bez przyszłości, odmówił jej ręki, zawierającej w sobie milion.
Zły uśmiech wykrzywił jej usta czerwone i odsłonił zęby białe i śpiczaste, jak u wilczycy.
Weszła do pokoju mężowskiego.
Tordier już nie wołał.
Z ust wydzierało się rzężenie.
Piana krwawa wystąpiła na wargi i krew broczyła poduszkę.
Źrenice, od gorączki błyszczące, zatrzymały się ze strasznym gniewem na Garbuskę, która mimo woli spuściła oczy pod tą groźbą.
Zbliżyła się jednak do łóżka.
— Niepodobna, ażeby to dłużej trwało — rzekła do siebie.
Rzężenie istotnie słabnęło.
Oddech cichł.
Głowa umierającego po raz ostatni podniosła się.
Ręce poruszyły się konwulsyjnie. Palce się zakrzywiły, jak gdyby chciały coś uchwycić.
Źrenice się zamykały. Głowa opadła na poduszkę.
Potem nastała zupełna nieruchomość.
Dusza nieszczęśliwego Tordiera opuściła ciało.


∗             ∗

Teraz znów powrócimy na pensję pani Gevignot.
Po dniu, spędzonym wesoło wśród lasu, przełożona, nauczycielki i uczennice wróciły na pensję, gdzie na nie czekał obiad.
Marta nie opuściła Heleny.
Obiedwie były zamyślone i milczące.
Prawie natychmiast po obiedzie, ponieważ znużenie ogarnęło dzieci, zadzwoniono na spoczynek i udano się do sypialni.
Helena i Marta miały razem na drugim piętrze pokój, bardzo elegancko umeblowany.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, córka Jakuba Tordier, zamiast się rozebrać do snu, otworzyła okno i wzrokiem błądziła po ciemnych alejach ogrodu.
Marta podeszła do niej cicho, bez szmeru i, objąwszy ją wpół, rzekła głosem pieszczotliwym:
— Biedna Helenko, ty cierpisz...
— Jak tylko cierpieć można — odparło dziewczę boleśnie — i pytam sama siebie, czy zasługiwać będę na naganę, jeżeli tej nocy, w tej chwili nawet, wykonam projekt, jaki ułożyłam.
— Cóż to za projekt, droga Helenko?
— Chcę sama sobie dać wolność, której mi odmawiają, uciec z pensji, pojechać do Paryża, do ojca, który, jestem tego pewna, wzywa mnie, i jeżeli stan jego tak jest rozpaczliwy, jak to utrzymują, chcę otrzymać przynajmniej jego ostatni pocałunek i jego ostatnie westchnienie.
— Ależ to projekt nierozsądny, moja droga! — zawołała Marta przerażona.
— O! nic mnie nie odwiedzie od wykonania go, jeżeli zechcę!
— Ależ pomyśl tylko?... opuścić pensję, sama, w nocy!...
— Czemu nie?
— Ależ twoja matka!...
— Cóż moja matka?
— Pomyśl tylko, jak gniewać się będzie, gdy cię zobaczy, przybywającą tak niespodziewanie. Na jaką brutalność, na jaką wściekłość, ty się wtenczas narazisz!
— To już mnie mało obchodzi! i to mnie nie powstrzyma! — odparła żywo Helena! — Wszak mówisz, mi często, Marto, że jesteś moją przyjaciółką, czyż prawdziwą przyjaciółką.
— Spodziewam się, że o tym nie wątpisz?
— To daj mi tego dowód.
— Jaki?
— Przyrzecz mi, że zrobisz to, o co cię poproszę.
— Ależ nie wiem o co chodzi.
— Więc wahasz się?
— O! nie, nie waham się! Ty nie możesz wymagać nic złego... Uczynię, co zechcesz. O cóż ci idzie?
— Dopomóż mi do wyjścia z pensji.
— Więc obstajesz przy swoim?
— Tak. Za jaką bądź cenę dowiedzieć się chcę, co się dzieje na ulicy Anbry... To moje prawo, to mój obowiązek!...
— Przyrzekłam... Więc dotrzymam przyrzeczenia... o tyle przynajmniej, o ile to zależeć będzie ode mnie... Jakże mogę ci dopomóc?
— Jestem bez pieniędzy, wiesz o tym, jak matka moja jest skąpa... wszystkiego mi odmawia...
— O! wiem, niestety!
— Otóż nie mam w kieszeni więcej nad pół franka, a stąd zbyt daleko do Paryża, ażebym mogła zajść pieszo...
— Chcesz więc, ażebym oddała do twego rozporządzenia wszystkie moje oszczędności...
— Tak, i dasz mi tym dowód twego przywiązania.
Marta pobiegła do szafy, otworzyła ją i wyjęła torebkę.
Torebka zawierała w sobie dwa czy trzy luidory i pewną ilość franków.
— Bierz, droga Helenko — rzekła panna de Roncerny. — Bierz... wszystko to twoje.
— Ile tu jest?
— Ze sześćdziesiąt franków.
— To za dużo... Daj mi tylko dziesięć franków.
— To za mało...
— To dosyć! Kolej do Paryża kosztuje frank i sześćdziesiątpięć centymów... Przy rogatce wezmę dorożkę, która mnie zawiezie do domu... Widzisz więc, że dziesięć franków będzie aż zanadto...
— Weź wszystko, błagam cię — podchwyciła Marta. — Ta torebka będzie pamiątką u ciebie ode mnie, gdyby nas okoliczności rozdzieliły, gdybyśmy się nie miały już więcej zobaczyć.
— Nie zobaczyć się więcej!... Czyż ty możesz o tym myśleć!...
— Boję się!... zdaje mi się, że tym opuszczeniem pensji dzisiejszej nocy otworzysz przepaść między nami.
— Odpędź te brzydkie myśli, droga Marto! Zanadto cię kocham, ażebym mogła o tobie zapomnieć.
— Ja też nie mówię o zapomnieniu, tylko o rozłące.
— Ona będzie krótką. My się zobaczymy niebawem, ja ci to przyrzekam.
— Dałby Bóg!... no, nie odrzucaj mego podarunku... Bierz i ucałuj mnie...
Opierać się dłużej Helenka nie mogła. Ucałowała serdecznie przyjaciółkę i włożyła torebkę do kieszeni.
— A teraz — ciągnęła dalej panna de Roncerny — skoro twoje postanowienie jest niezłomne, jak je wykonać...
— Wyjść z tego pokoju i dostać się do klas przez schody dla służby... to łatwo...
— Tak, ale jak wyjść z klas. One są pozamykane...
— Z zewnątrz od strony korytarza... a klucze są w zamkach, więc drzwi otworzę i znajdę się w ogrodzie.
— Tak... ale jak wyjdziesz z ogrodu... Nie możesz przecież iść do odźwiernego i powiedzieć mu, ażeby ci otworzył.
— Ha... to przelezę przez parkan...
— Ależ parkan wysoki...
— O!... ja jestem dobrą gimnastyczką... Na dworzec kolejowy Boissy-Sant-Leyle pójdę znaną mi dobrze ścieżką... Ostatni pociąg o godzinie pięć minut na dziesiątą... W godzinę później będę w Paryżu, a za półtorej przy ojcu. Będę go mogła ucałować z całej duszy i powiedzieć mu, jak go kocham.
Mówiąc to, Helena włożyła już na siebie kapelusz i płaszcz.
— Ucałuj mnie raz jeszcze, Marto — dodała — i módl się za mnie... módl się za mego biednego ojca...
Młode dziewczęta padły sobie w objęcia...

XVIII.

Doktór Reynier, którego widzieliśmy przy Jakubie Tordier, wiedział dobrze, co myśleć ma o swoim pancjencie. Oddawna znając go dobrze, obawiał się ataku galopujących suchot.
— Stan jego jest bardzo poważny — mówił do siebie, opuszczając dom przy ulicy Anbry — ale jestem pewny dobrych skutków lekarstwa... Wieczorem znów zajrzę do biednego Tordiera... Wiele bym dał za przedłużenie mu życia na kilka miesięcy.
Ale zamiarowi temu stanął na przeszkodzie bardzo długi szereg wizyt w ciągu dnia całego, a wieczorem wezwano go jeszcze do bardzo ciężko chorej kobiety.
Była już północ, gdy od tej pacjentki wychodził.
Po drodze jednak do domu wypadło mu iść przez ulicę Anbry.
Zatrzymał się przed domem Tordiera.
— Czy wejść do niego? — zapytał sam siebie. — Już tak późno... Garbuska i chory śpią już może... Z drugiej jednak strony... jeżeli przysyłali po mnie podczas mej nieobecności... jeżeli lekarstwo nie skutkowało?...
Tak rozmyślając, doktór podniósł głowę i spojrzał na okno drugiego piętra.
Jedno z nich było żywo oświetlone.
— Światło — szepnął pan Reynier. — Zapewne Julia Tordier czuwa przy mężu... Nie dawno musiała mu dać ostatnie krople... Wizyta doktora nigdy nie może być natrętną, gdy życie chorego może od niego zależeć. Pomimo późnej godziny zajdę, chociażby Garbuska miała się krzywić...
Furtka otwierała się sposobem, znanym doktorowi.
Nacisnął guzik, poruszający sprężynę.
Drzwi się otworzyły.
Doktór Reynier znalazł się w sieni.
Następnie wśród ciemności dostał się na schody, a po nich na drugie piętro.
Tutaj u drzwi zadzwonił.
To niespodziewane dzwonienie, rozlegające się o tak późnej porze, przejęło Garbuskę dreszczem.
Zdawało jej się, że to musi być tylko złudzenie.
Ale nowe, jeszcze gwałtowniejsze dzwonienie, odezwało się znowu.
Nie można było wątpić.
— Tak... ktoś dzwoni... kto to być może...
Wyszła do przedpokoju i głosem drżącym zapytała.
— Kto tam?
— To ja, pani Tordier.
— Co za ja?
— Doktór Reynier.
Garbuska cofnęła się przerażona.
— Doktór! — szepnęła przez zęby — czego on chce i po co przychodzi?
Nie otworzyć drzwi, byłoby to wzbudzić w doktorze podejrzenie.
Garbuska zapanowała nad sobą, prawie niezwłocznie ułożyła minę, odpowiednią do okoliczności i otworzyła drzwi.
— Wybaczy mi, droga pani — rzekł doktór, przestępując próg. — Godzina jest późna, ale skoro tędy przechodziłem, a stan zdrowia męża pani obchodzi mnie bardzo... chciałem zobaczyć, jaki skutek zrobiło zapisane lekarstwo.
Garbuska zamknęła drzwi za doktorem.
— Niestety! niestety, panie doktorze — wyjąkała, ocierając oczy zupełnie suche i używając wszelkich wysiłków, ażeby wydobyć jęk z gardła.
To „niestety“ zwróciło uwagę doktora.
Co? — zapytał żywo. — Co się stało?
— Mój biedny mąż...
— Co się dzieje z mężem?... mów pani!?
— Niestety! — powtórzyła Garbuska.
— Czy gorzej mu?
— Umarł.
Pomimo lat pięćdziesięciu pięciu pracy swego stanowiska, doktór Reynier aż podskoczył.
— Tordier umarł! — zawołał. — Cóż znowu! To niemożliwe.
— A jednak, na nieszczęście, to zupełna prawda.
Mówiąc to, jędza tarła dalej oczy, ażeby przynajmniej zaczerwienić powieki.
— Ta śmierć nagła bardzo mnie dziwi — podchwycił lekarz. — Z rana nic jej nie zapowiadało... Czy pani dała lekarstwo?
— Dałam, doktorze!...
— Sześć łyżek?...
— Tak, doktorze.
— Niech mnie pani zaprowadzi do nieboszczyka.
Garbuska poszła naprzód.
Strach ją dziwny ogarnął.
To przybycie doktora o tak późnej porze, tak niespodziewanie, to rozpoczęcie przez niego jakby śledztwa, nic dobrego jej nie wróżyło.
Gdy doktór znalazł się w znanym już nam pokoju Jakuba Tordier, gdzie tenże leżał teraz nieruchomy na łóżku, przede wszystkim zbliżył się do nieboszczyka, rozpiął mu koszulę i zaczął bacznie się wpatrywać w tę twarz, już całkiem obumarłą.
— To dziwne, to bardzo dziwne! — mówił do siebie, jak gdyby nie zważał wcale na obecność Garbuski.
Potem nagle się do niej zwrócił:
— Gdzież flaszka od lekarstwa?
I patrzył na nią wzrokiem badawczym.
Pod siłą tego spojrzenia, jakby sięgającego do głębi duszy i tam czytającego i rozpoznającego wszelkie jej tajniki, wdowa spuściła oczy.
Doktór pochwycił ją za rękę.
Dreszcz wstrząsnął całym bezkształtnym ciałem tej kobiety.
— Gdzie jest butelka? — powtórzył zapytanie.
Garbuska, jakby zamagnetyzowana, podeszła do kominka, gdzie stała flaszka, której zawartość, jak wiemy, wylana została w popiół.
Podała doktorowi pustą flaszkę.
— Kiedyś pani dała ostatnią łyżkę choremu?
— O godzinie dziesiątej... i wkrótce umarł mój mąż.
— To kłamstwo... W butelce było tyle mikstury, że mogłoby wystarczyć jeszcze do godziny drugiej z rana... Coś pani zrobiła z lekarstwem?...
— Ja... — wyjąkała Garbuska, coraz bardziej tracąc przytomność.
— O! pani go choremu wcale nie dawałaś... Gdyby był je zażywał, byłby żył dotąd jeszcze... pani mu go nie dałaś... pani je wylałaś...
— Nie!
— Kłamiesz pani! Tak zrobiłaś, a zrobiłaś, ażeby się prędzej pozbyć człowieka, który ci jednak całe życie poświęcił... chciałaś się od niego uwolnić... chciałaś być wolną jak naprędzej... pilno ci było... nie chciałaś nawet czekać...
— Ale...
— Nie tłumacz się pani... tak pani zrobiłaś... pani zabiłaś męża... to morderstwo, ale ja jestem doktorem... i jako doktór mam święty obowiązek dopomóc sprawiedliwości, która cię winna ukarać...
Garbuska, zdjęta niewysłowionym przerażeniem, drżała na całym ciele.
— Co pan chcesz uczynić? — wyjąkała.
— Spełnić swój obowiązek — odrzekł doktór — i jutro, gdy nadejdzie lekarz miejski, dla stwierdzenia zgonu, objaśnię go, spiszę odpowiedni protokół... sumienie moje głośno przemówi... Lekarstwo, zapisane przeze mnie, czyniło ratunek możliwym... pani, usuwając lekarstwo, zabiłaś człowieka... O tym muszą się ludzie dowiedzieć, i ja to powiem.
— Pan tego nie uczynisz! — zawołała Julia Tordier, bliska obłąkania, na myśl, że sędzia śledczy przybędzie do jej domu, zacznie ją badać, może aresztuje i więzieniem zastąpi jej tę wolność bez granic, przedmiot tak dla niej pożądany...
— Uczynię to.
— Niesłusznie mnie pan obwiniasz... ja słuchałam pańskich rozkazów... dałam lekarstwo...
— To fałsz!
— Przysięgam panu, że to prawda.
— Kłamiesz pani i ja ci tego dowiodę...
— W jaki sposób?
— Sekcja, przeze mnie zażądana, uwidoczni, jak zasadnicze jest moje oskarżenie. Zamordowałaś swego męża rozmyślnie, z całą świadomością... Ale pani nie zbierze owoców ze swych nikczemnych plonów.
Z tymi słowy doktór Reynier wyszedł z pokoju śmierci.

XIX.

Złowrogie światło zajaśniało, ale i natychmiast zagasło w źrenicach Garbuski, która wzięła lampę i poszła za doktorem.
— Pan tego nie uczynisz, coś powiedział — powtórzyła w chwili, gdy tenże dochodził do drzwi przedpokoju.
— Uczynię to! — powtórzył, otwierając drzwi.
— Nawet gdybym pana błagała na klęczkach?
— Błagania byłyby bezużyteczne...
— Jesteś pan bez litości.
— Nie ma litości dla morderców... A pani czyś miała litość dla męża... Każdy niech ma na co zasłużył...
I doktór zeszedł z pierwszych stopni schodów.
Julia Tordier, pojmując, że nic w świecie nie mogłoby powstrzymać i zmienić jego postanowienia, pobiegła do jadalnego pokoju.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co było przesadą w groźbie doktora, gdyż fakt niezastosowania się do przepisów recepty nie mógł przecież ustanowić w sposób prawny zbrodni, Garbuska jakby oszalała, albo była w przystępie gwałtownego obłędu i bełkotała zdania urywane.
— Sędzia śledczy... aresztowanie... sąd przysięgłych... Wszystko byłoby dla mnie stracone... Prosper Rivet... mój majątek... Nie! nie... on nie będzie mówił... on nie powie...
Garbuska pochwyciła nóż kuchenny długi i ostry, leżący na stole, a przed godziną użyty do krajania chleba i zimnego mięsa.
Uchwyciła za ten nóż, i z oczyma błędnymi, wybiegła na schody.
Okropna myśl powstała w jej mózgu.
Przybywszy do sionki, usłyszała kroki doktora, rozlegające się w korytarzu, prowadzącym do furtki wyjściowej.
Julia Tordier, nie zamknąwszy za sobą drzwi, zaczęła schodzić ze schodów.
Instynktownie powiedziała sobie, iż byłoby dobrze za kilka chwil znów powrócić po cichu.
Słabe trzaśnięcie dało się słyszeć.
To furtka od ulicy zamknęła się.
Doktór był już poza domem.
Garbuska, ześlizgnąwszy się po poręczy ze zwinnością gadu, przebiegła schody nadzwyczaj szybko.
Otworzyła furtkę po cichu i sama już stanęła na ulicy.
Doktór Reynier uszedł zaledwie dziesięć do dwunastu kroków.
Niebo było czarne, jak atrament. Wiatr dął gwałtownie, tu i ówdzie spadały dachówki, okiennice, źle umocowane, biły o ramy okien.
Od czasu do czasu migotały błyskawice, a grzmoty następowały jedne po drugich.
Doktór szedł bliżej domów, ażeby uchronić się jak najbardziej od wiatru, a zwłaszcza uniknąć coraz częściej spadających dachówek.
Wpół do pierwszej wybiło na zegarze. Kawiarnie i restauracje w tej dzielnicy były pozamykane, przechodni prawie nie było, czasem tylko przemknęła dorożka, lub powóz, których woźnica zacinał konie i pędził, uciekając przed nawałnicą.
Pan Reynier szedł powoli, z głową spuszczoną, nieco zgarbiony.
Julia, zaciskając nóż w palcach, postępowała w cieniu, z rozwianymi przez wiatr włosami.
Oboje, jeden za drugim, przebyli ulicę Anbry, następnie bulwar Sewastopolski, weszli na ulicę Neuve-Saint-Martin, po czym doktór zawrócił na ulicę Sainte-Croix de la Bretonnerie.
Grube krople deszczu poczęły padać.
Nie było już czasu do stracenia.
Dwadzieścia kroków jeszcze i pan Reynier, wszedłszy do swego mieszkania, byłby wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Garbuska skoczyła, jak pantera, i znalazła się tak blisko od doktora, że prawie się o niego otarła.
Na ten odgłos obrócił się i przy drżącym blasku latarni gazowej zobaczył istotę bezkształtną, postać prawie fantastyczną, która się nań zamierzyła.
Zanim zdążył cofnąć się lub krzyknąć o ratunek, ręka uzbrojona Julii Tordier opadła, i nóż, który trzymała nędznica, zagłębił się aż po rękojeść w piersiach doktora.
Głuchy jęk wydarł się z jego ust.
Padł jak masa bezwładna na bruk i już się nie poruszył.
Julia Tordier, wyrwawszy nóż z głębokiej rany, z któręj krew trysnęła, cofnęła się krok w tył, rzuciła dokoła przestraszone spojrzenie mordercy, który popełnił zbrodnię, i nie mogła stłumić okrzyku przerażenia na widok cienia, cienia jakiejś postaci, która nagle, niedaleko od niej, zamajaczyła przy bramie.
W tejże chwili zdawało się jej, że czuje już na szyi tasak gilotyny!
Uciekła, a przestrach dodał jej jakby skrzydeł, gdyż bardzo prędko dostała się na róg Neuve-Saint-Martin.
Niespodziewany widz okropnej sceny przybył do ciała, leżącego w błocie, i nachylił nad nim.
— Człowiek zamordowany! — rzekł, widząc, kałużę krwi. — Mordercą uciekającym jest kobieta... Widzę ją jeszcze... Będę wiedział, kto ona jest.
I z zadziwiającą szybkością rzucił się w ślady uciekającej.
Ta, przed skręceniem na ulicę Neuve-Saint-Martin, nierozumnie, zwolniła bieg, obróciła się, ażeby się upewnić, czy jej kto nie ściga, i została przez ćwierć sekundy oświetloną zupełnie przez latarnię gazową, stojącą na rogu dwóch ulic.
Człowiek, który ją gonił, zatrzymał się, wydając okrzyk zdumienia.
— Garbuska! — wyszeptał. — Garbuska! Niepodobna, abym się mylił! Takiej drugiej nie ma!... To ona! Tak, to ona!...
Julia Tordier, widząc, że jej prześladowca niedaleko, znów zaczęła uciekać i znikła... na zakręcie ulicy.
Zobaczywszy niedaleko od chodnika otwór kanału ulicznego, uważała za stosowne, biegnąc, wrzucić nóż, który trzymała w ręce; ale broń, źle skierowana, odbiła się i upadła na chodnik.
Nieznajomy znów puścił się w pogoń.
Tak samo, jak Garbuska, wszedł na ulicę Neuve-Saint-Martin.
Uciekająca była już daleko.
Jednakże nie tracił nadziei, że ją dogoni, gdy wtem nagle potknął się i o mało co nie upadł.
Noga jego poślizgnęła się o przedmiot, który, pod uderzeniem, wydał dźwięk metaliczny, a jednocześnie jak gdyby błyskawice z niego trysnęły.
Schylił się i podniósł ten przedmiot.
— Nóż!... — wyrzekł — nóż, a ostrze czerwone jest od krwi!... nóż mordercy!...
Po chwilowych oględzinach, podniósł głowę i spojrzał w głąb ulicy.
Julia Tordier już znikła.
— Do diabła! — mruknął. — Teraz niepodobna złapać tej łotrzycy, ale mniejsza o to, skoro ją poznałem i mam narzędzie zbrodni... Chyba się nie mylę, że ten nóż wkrótce wart będzie więcej, niż na wagę złota... tylko kogo nim uderzyła Garbuska? — dodał po chwili. — Kto jest ten człowiek, leżący tam, na ziemi... Łatwo się dowiedzieć będzie, bo podniesie trupa pierwszy patrol, trzeba jednak czekać... W tej chwili byłoby wielce nieostrożnie, niosąc ten nóż, powrócić tam... Diabli wiedzą, czy mógłbym dowieść, że jestem tylko świadkiem, a nie sprawcą zbrodni!
I człowiek ten owinął nóż w starą gazetę, wsunął go do kieszeni i poszedł dalej w kierunku hal miejskich.

XX.

W chwili, kiedy doktór Reynier rzucił w twarz Julii Tordier oskarżenie i groźbę: oskarżenie o morderstwo i groźbę ukarania, Helena wysiadła z pociągu na dworcu Vincennes i szukać poczęła dorożki, która by ją zawiozła na ulicę Anbry.
Ale skutkiem zbliżającej się burzy, dorożki prędko zostały zajęte i na stacji nie było już ani jednej.
— Ha! pójdę pieszo — rzekła odważnie.
I przez plac Bastylli udała się na ulicę św. Antoniego, niepokojona już wichurą.
W drodze, podczas jazdy koleją, wyjechawszy z Boissy, córka Jakuba Tordier myślała długo, jakie następstwa mieć może jej ucieczka z pensji.
Co powie matka, gdy ją zobaczy tak niespodziewanie?
Jakimi wyrzutami ją obsypie?
Jakimi obelgami?
Jak wywrze na niej swój gniew?
Z taką kobietą, jak Garbuska, wszystkiego można się było spodziewać.
Helena, jak wiemy, pomimo zalet swego serca, i to zalet cennych i rzadkich, doświadczać nie mogła dla swej matki uczucia dziecięcego.
Ta matka przejmowała ją zgrozą, i tylko zgrozą.
Ale uczucie niezmierzone, jakie Helena miała dla swego ojca, odpędzało wszelkie obawy od jej duszy, przynajmniej chwilowo.
Czuła się silną i gotową zmierzyć się ze wszystkim.
— Choćby matka miała mnie zabić — mówiła do siebie — chcę zobaczyć ojca.
I przyśpieszała kroków, tak, że raczej biegła już, aniżeli szła.
W dwadzieścia minut już znajdowała się na skwerze św. Jakuba.
Teraz już tylko pięć minut drogi oddzielało ją od domu rodziców.
Zapuściła się na bulwar Sewastopolski i wkrótce przybyła na ulicę Anbry.
Trzy minuty przedtem Julia Tordier, jej matka, również szła tą ulicą i bulwarem, ścigając swą ofiarę.
Im bardziej Helena zbliżała się do mieszkania ojcowskiego, tym serce biło jej silniej.
Myśl zobaczenia się z matką przejmowała ją teraz wielką, niewymowną zgrozą.
Ale dodawała sobie odwagi.
— Pójdę! pójdę! — mówiła do siebie, powtarzając znów wyrzeczone poprzednio słowa — choćby mnie matka miała zabić, chcę ucałować mego ojca!
Szła coraz prędzej, wreszcie zatrzymała się i machinalnie podniosła głowę ku oknom.
Gdy zobaczyła pokój ojcowski oświetlony, serce jej ścisnęło się boleśnie.
Drżąca zbliżyła się ku drzwiom i szukała sprężyny, ażeby je otworzyć, ale drzwi niezamknięte same ustąpiły, pod naciśnięciem jej ręki.
— Drzwi otwarte... — wyszeptała — po północy,.. To dziwne...
Dłużej jednak nie zastanawiając się nad tą okolicznością, istotnie niewytłumaczoną, weszła, zamknęła drzwi za sobą, zapuściła się w sień, wiodącą ku schodom, które następnie przebyła, pomimo ciemności, trzymając się poręczy.
Dostawszy się do sionki na drugim piętrze, znalazła drzwi na wpół uchylone od mieszkania, skąd wymykało się pasmo światła.
Zdumiona przystanęła.
— Co to znaczy? — spytała sama siebie. — Drzwi te są otwarte tak samo jak tamte od ulicy... tak, że każdy mógłby tu wejść!... Co się tu dzieje?... Czyżby matka moja wyszła, straciwszy głowę, ażeby pobiec po doktora!... ażeby go sprowadzić do ojca.
Było to nieprawdopodobne, prawie niemożliwe, choć zresztą stanowiło to jedyne objaśnienie.
Helena weszła do przedpokoju.
Drzwi od pokoju jadalnego stały właśnie naprzeciw niej otwarte.
Lampa paliła się na stole, gdzie ją umieściła Garbuska.
Nie zamykając już drzwi za sobą, młoda dziewczyna przestąpiła pręg pokoju jadalnego.
Zbliżyła się, nachyliła i zobaczyła wypisany na arkuszu papieru długi szereg nazwisk a na innym arkuszu wyczytała następujące wyrazy, skreślone ręką matki:
Zaprasza się W. P. na nabożeństwo i pogrzeb Jakuba Emila Tordier...
Helena nie mogła czytać dłużej.
Okrzyk przerażający wydarł się jej z gardła.
Wyjąkała tylko:
— Mój ojcze!... Mój ojcze!...
I biedne dziecko oszołomione pobiegło do pokoju ojcowskiego.
I te drzwi także były otwarte.
Dwie oświetlające pokój świece, wypaliwszy się już prawie zupełnie, migotały się tylko, gotowe zagasnąć i dawały blask bardzo niepewny.
Helena poskoczyła ku łóżku, na którym Jakub leżał bez życia.
— Ojcze! — wyjąkała młoda dziewczyna, chwytając zlodowaciałą rękę trupa i lgnąc do niej ustami — ojcze, to ja... twoja córka... twoja Helena... twoje dziecko ukochane... Ojcze, wszak ty nie umarłeś, nieprawdaż?... Oczy twoje jeszcze się otworzą... Usta twoje jeszcze się poruszą... Mówże do mnie... odpowiedz, mój ojcze, błagam cię... Powiedz mi, że możesz się jeszcze podnieść, że możesz mnie uściskać!...
Niestety! Na to gorące błaganie odpowiedziała cisza.
Ciało tylko tu pozostało, a dusza odleciała daleko...
Śmierć dokonała swego dzieła.
Pośród łkań rozpaczliwych, biedne dziecko mówiło dalej:
— Mój Boże... mój Boże... on mnie już nie słyszy... on mnie nigdy już słyszeć nie będzie!... a ja się z nim nie pożegnałam... nie ucałowałam go po raz ostatni!... Odszedł mój ojciec samotny, a mnie doń nie wezwano... odszedł, a mnie tutaj nie było... O, sny moje, przeczucia!...
I biedna Helena, dusząc się z rozpaczy, upadła na kolana przed łożem śmiertelnym, wstrząsana cała płaczem i ściskając wciąż w dłoniach rękę zlodowaciałą nieboszczyka.

∗             ∗

Powróćmy do Julii Tordier.
Nikczemna kobieta, uciekając przed nieznajomym, który jak gdyby ją gonił, przybiegła tak na róg ulicy Anbry.
W tej właśnie chwili znikła sprzed oczu człowieka, który podniósł na chodniku nóż zakrwawiony.
Garbuska na chwilę zatrzymała się, ażeby nabrać oddechu.
Twarz jej była siną.
Oczy prawie wyszły ze swej oprawy.
Zęby szczękały.
Obiema rękoma przesunęła po czole, zroszonym zimnym potem.
— Uderzyłam — wyszeptała, opierając się o ścianę domu, ażeby się utrzymać na uginających się pod nią nogach. — Uderzyłam, a on upadł bez życia i wziął moją tajemnicę do grobu... Ja nie chciałam jego śmierci!... Dlaczego mieszał się nie do swoich interesów?... Każdy o sobie musi myśleć w życiu... To bitwa, a każdy się broni jak może... Musiałam zabić, albo byłabym zgubiona...
Teraz się skończyło... skończyło zupełnie...
Trupa podniosą... szukać będą tego, kto zabił doktora... sąd i policja zaczną działać, kpię sobie z tego... alboż mnie kto może oskarżyć?...
I nagle uspokojona, myśląc tylko o powodzeniu w spełnieniu zbrodni, poszła dalej, śpiesząc do mieszkania.
Przyszedłszy do drzwi, które pozostawiła otwarte od sieni, chciała je popchnąć tylko.
Drzwi się oparły.
Po pierwszej chwili zdziwienia, Garbuska rzekła do siebie:
— E! to wiatr je zamknął.
Nacisnęła sprężynę, otworzyła drzwi, weszła do sieni i przebiegła schody.
W sionce przed mieszkaniem zastała drzwi na rozcież otwarte.
Tym razem wiatr nic nie tłumaczył.
Jakkolwiek zdziwiona, Julia pomyślała jeszcze, że je tak pozostawiła, i zamknąwszy je za sobą ostrożnie, przeszła przez przedpokój i dostała się do jadalnego pokoju.
Tu, przy blasku lampy, spojrzała na swe ręce, jak niegdyś lady Makbet, oglądając swoje.
— Ani jednej kropli krwi — wyszeptała, oddychając swobodniej — nikt mnie nie widział, nie ma się czego obawiać.
A jednak goniono mnie — dodała — słyszałam, jak za mną goniono... nawet rozróżniałam jakiś cień... ale ten, co mnie ścigał, zmęczył się, albo stracił mój ślad... ja jestem teraz wolną od wszelkiego podejrzenia... trzeba dokończyć tej pracy.
Pracą, o której mówiła Julia Tordier, była lista osób, które wypadało zaprosić na pogrzeb, lista, przerwana przybyciem doktora Reynier.
Garbuska usiadła więc na krześle przy stole, wzięła pióro, umaczała je w atramencie i zaczęła pisać.
Zaledwie jednak dodała kilka nazwisk do wypisanych poprzednio, drgnęła nagle i podniosła się przerażona.
Dźwięk jakiegoś głosu doleciał ją z głębi mieszkania.
— Ktoś mówił — rzekła — ktoś mówił tam... Umarli nie wracają przecież, a Jakub umarł. Czyżby to była gorączka złudzenia, halucynacja.
Nadsłuchiwała znowu, powstrzymując oddech, pochyliwszy swe bezkształtne ciało, z rękoma, opartymi na stole.
Tenże sam szmer dał się słyszeć.
— To tutaj... tak, to tutaj — podchwyciła — więc tam jest ktoś?
Dysząca, trzymając się zaledwie na nogach, postąpiła krok naprzód, potem dwa, i zatrzymała się, wstrząsana dziwnym dreszczem i szczękaniem zębów.
Bo umysł jej przebiegła myśl szalona, jaka powstać może tylko w obłędzie lub w gorączce.
Pomyślała...
— A gdyby obaj ludzie, zabici przeze mnie tej nocy, gdyby obaj umarli rozmawiali z sobą razem... gdyby się mieli przede mną ukazać.
Zresztą ta halucynacja ogarnęła ją tylko na krótko.
Szmer zaczął się znowu, i Garbuska zrozumiała, że są to nie słowa, lecz łkania, i to ją uspokoiło natychmiast.
A jakkolwiek ustępował przestrach, zdumienie nie mogło się zmniejszyć.
Łkania pochodziły z pokoju nieboszczyka.
Ohydna istota, opierając się o meble, bo nogi się pod nią chwiały, skierowała się ku temu pokojowi.
W miarę, jak się zbliżała, łkania stawały się wyraźniejszymi.
Wreszcie przekroczyła próg, spojrzała i wydała okrzyk wściekłości, widząc Helenę, klęczącą przy łóżku ojca.
— Ty, ty tutaj! — wyrzekła głosem, gwiżdżącym między zębami zaciśniętymi, a ogień nienawiści zajaśniał w jej źrenicach.
Helena, usłyszawszy głos matki, skoczyła i stała przed nią blada, ale zdecydowana.
— A! moja matko! — odezwała się z goryczą — ojciec mój umarł, a ty nie uprzedziłaś mnie wcale o jego chorobie! Ojciec mój umarł, a ty mnie do niego nie wezwałaś, ażebym odebrała jego ostatnie tchnienie... Ot moja matko!
Garbuska rzuciła się na córkę, schwyciła ją za ramię tak, że o mało go nie zgniotła.
— Zaraz mi mów, jakim sposobem dostałaś się tutaj! — wrzasnęła — zaraz mi mów, kto cię ośmielił do opuszczenia pensji, bez mego pozwolenia!... Mów mi zaraz, kto cię uwiadomił o chorobie ojca?
— Ja ci tylko jedno mogę odpowiedzieć, moja matko... O strasznej prawdzie dały mi znać przeczucie i sny okropne... Wtedy uciekłam, ażeby zobaczyć ojca... i zastałam go nieżyjącego... Umarł mój ojciec... umarł, przywołując córkę, jestem tego pewna... córka jego nie była przy nim!... O, moja matko, postąpiłaś sobie bardzo źle, bardzo okrutnie!...
— Co ty mówisz? Co ty śmiesz mówić, zuchwała? — wrzasnęła Garbuska, wstrząsając Heleną, której nie puściła ramienia — a! ty sobie pozwalasz sądzić moje postępowanie! Ty!... No, poczekaj...
I jędza podniosła rękę.
Helena ani się ruszyła dla uniknięcia uderzenia.
— W tym pokoju... wobec tego umarłego... o!... wyjąkała tylko.
— Milcz!... Czy będziesz milczała!... O! ja cię zmuszę do milczenia!...
I długa ręka koścista Julii Tordier spadła na twarz dziewczęcia.
Helena upadła na kolana przy łóżku.
— O! mój ojcze... mój biedny ojcze! — rzekła wśród płaczu — ty już nie możesz bronić swego biednego dziecka...
Nowy policzek rozległ się, wymierzony z taką gwałtownością, iż prawie przewrócił młodą dziewczynę.
Jednocześnie Garbuska wykrzykiwała.
— O! teraz rozumiem twoje kłamstwa! Przeczucia... sny... Cóż znowu!... Ty sobie kpisz ze mnie!... To on, syn tej starej kwoki, twojej ciotki, to Lucjan Gobert uprzedził cię i doradził...
To on sobie drwił z moich rozkazów... on, którego wyrzuciłam za drzwi... A ty się zmówiłaś z tym hultajem!... Piękne postępowanie, uczciwe, jak dla dziewczyny!
Na szczęście nie ma już twego ojca, aby cię protegował... Ja teraz jestem pani, tylko ja!... moja wola musi być słuchaną!
No, dosyć już tych płaczów, jeremiad i narzekań...
Ponieważ już tu jesteś, idź do swego pokoju prędko, a nie wychodź prędzej, niż cię zawołam.
Zrozumiałaś?
Helena, przerażona, schyliła głowę.
Błagalnie, z rękoma, wyciągniętymi ku matce, wyjąkała:
— Jakto, wypędzasz mnie z pokoju mego ojca?... Odmawiasz mi ostatniej pociechy czuwania, płakania, przy łóżku nieboszczyka? Czyż to możliwe?
— Mówię ci, wyjdź stąd — odparła Garbuska — i niechaj nie powtarzam dwa razy... spiesz się... Albo będziesz miała do czynienia ze mną, a wiesz, że mam rękę nie lekką!
— Ha! to mnie zabij... zabij natychmiast... — rzekła Helena, zgnębiona smutkiem i rozpaczą. — Wyświadczysz mi wielką przysługę... Myślisz, że może pragnę żyć?...
Garbuska, rozwścieczona, podniosła już tym razem pięść kościstą, która, spadając, mogła zabić nieszczęśliwe dziecko.
Ale Helena, zanim otrzymała cios, straciła już przytomność i runęła na podłogę.
Julia Tordier nie potrzebowała już bić, ażeby nakazać posłuszeństwa.
Z siłą muskularną, bardzo wielką, jaka się kryła w jej ciele bezkształtnym, podniosła córkę i zaniosła ją do pokoju, który zajmowała pensjonarka, podczas pobytu swego w Paryżu, położyła ją, a raczej rzuciła na łóżko i wyszła, zamykając drzwi na podwójny spust i zabierając klucz.

XXI.

Na dworze burza się uspokoiła.
Grzmoty już nie dawały się słyszeć, wiatr stał się mniej gwałtownym, ale deszcz ciągle padał, jak gdyby się otworzyły upusty niebieskie.
Wybiło wpół do trzeciej z rana.
Pomimo przerażającej pogody, hale miejskie już się budziły. Na wszystkich ulicach sąsiednich otwierały się drzwi magazynów, światło zapalało się w kamienicach i sklepach kupców win.
Tłum ruchliwy oficjalistów z hal miejskich i kupujących kierował się ku sklepom.
Wózki, napełnione artykułami spożywczymi, przybywały ze wszelkich kierunków, turkotały po ulicach, przywożąc wiktuały dla tego żarłoka, wiecznie zgłodniałego i nigdy nienasyconego, który się nazywa Paryżem.
Z jednego z pobliskich domów wyszło kilku posługaczy targowych.
Dwóch z nich podążyło w stronę ulicy Neuve-Saint-Merri.
Zaledwie jednak uszli dwanaście kroków, gdy zatrzymali się przed leżącym ciałem, które im zagradzało przejście.
— A to się spił, jak bela! Ładne łóżko sobie wybrał ten obywatel!
I, nachylając się ku mniemanemu pijakowi, wstrząsnął go za ramię i dodał:
— No, brachu! otwórz oczy i wstań, leżeć tak to niezdrowo!
Ciało pozostało nieruchome.
Posługacz nachylił się jeszcze więcej i, po krótkich oględzinach, wykrzyknął:
— O! do pioruna! to nie urżnięty, ale umarły!
— Umarły!... a kto umarł? — zapytał nagle czyjś głos.
Posługacz, podniósłszy głowę, znalazł się naprzeciw dwóch strażników miejskich, odbywających patrol.
— O! ten człowiek — rzekł — patrzcie.
Strażnicy nachylili się też nad ciałem.
— W istocie — rzekł jeden z nich, po upływie sekundy — nie daje ani znaku życia, a na bruku jak gdyby krew...
— Tak, na to patrzy — odparł drugi strażnik.
— W takim razie byłoby to morderstwo.
Drzwi od sklepu kupca win, przed którymi znajdowali się ci ludzie, w tej chwili otworzyły się, i na progu ukazał się właściciel z latarką.
— Co się stało? — zapytał.
— Przysuń no, panie Karolu, swą latarkę — rzekł jeden z posługaczy — to zaraz zobaczymy, czy ten biedak został zamordowany.
Kupiec więc zbliżył się i skierował promień latarki na twarz umarłego.
Obaj posługacze wydali okrzyk zdziwienia i przerażenia.
— Znacie go? — zapytał żywo strażnik miejski.
— Czy go znamy!... ba, i jak jeszcze. Wszyscy go znają w tej dzielnicy... taki dobry człowiek! To doktór Reynier.
— Masz słuszność — potwierdził sierżant, dotąd milczący — i ja go także poznaję... Zabito go nożem...
— Prędko!... prędko!... zanieśmy go do mieszkania... dom jego stąd o dwa kroki — zawołali posługacze.
— Chwilę jeszcze, moje dzieci! — odezwał się jeden ze strażników — przede wszystkim spisać musimy protokół, potem pójdziemy uprzedzić komisarza.
— Rozumiemy to bardzo dobrze, ale wszystko to są formalności, nic nie znaczące, a my rozumiemy jeszcze lepiej, że nie można tego biednego nieboszczyka zostawić tak wśród błota, na ulewie, a trzeba się śpieszyć, bo robota na nas czeka.
— Wnieście ciało do mnie — rzekł kupiec win — ta drobna (przysługa należy się doktorowi, który tak samo leczył ubogich, bez grosza, jak i bogatych... No, mówcie, wszak to będzie wolno?
— Można — odpowiedział jeden z policjantów — ja zostanę tutaj, gdy mój kolega pójdzie po komisarza.
Rzeczywiście drugi strażnik prędko pobiegł, gdy ciało doktora zaniesiono do tylnego pokoju za sklepem i ułożono na materacu.
— A teraz — rzekł sierżant miejski do posługaczy, wyciągając z kieszeni notatnik — moi dobrzy ludzie, w razie potrzeby, wezwie się was.
— Zawsze nas znaleźć można w halach miejskich. Ja się nazywam Piotr Claret, jestem posługaczem.
— Ja, Paweł Lorin, także posługacz.
Strażnik zapisał nazwiska.
— A gdzie mieszkacie? — dodał.
— Pod numerem dwudziestym na tej samej ulicy, obok, w tym samym domu, co biedny doktór. Pan Karol zna nas dobrze.
— Tak, tak, znam ich i ręczę za nich — zawołał kupiec win. — Uczciwi ludzie.
— To dobrze, idźcie, ale wasze zeznania będą niezawodnie potrzebne.
— Ha! to zeznamy, chociaż to tylko mamy do powiedzenia, że pierwsi przyszliśmy do trupa.
Widząc, że się spóźnili do zajęcia, szybkim krokiem podążyli do hali.
Jak wiadomo już, jednym z urzędników, zatrudnionych w halach, był Józef Włosko, którego obowiązkiem było notować sprzedaże dla wykazów cen.
Siedział na zwykłym miejscu, przy małym stoliczku, z rejestrem, przed nim otwartym, czekając aż się sprzedaż zacznie.
Włosko wydawał się bardzo zajętym.
Bledszy był, niż zwykle, a ręce jego wstrząsał nerwowy dreszcz.
— Czy kto nie widział Piotra Clarel? — zapytał nagle, rzucając wzrok dokoła siebie.
— Nie, panie, ani Pawła Lorin — odpowiedział Castagnel, kontroler posługaczy, u którego, nawiasem mówiąc, w przeddzień, doktór Reynier odwiedzał chorą żonę.
— To dziwne — podchwycił Włosko — bo zwykle są punktualni.
— Musiało im się coś wydarzyć.
— A oto już idą — odezwał się inny posługacz.
Rzeczywiście Clarel i Lorin weszli, przemoknięci od deszczu.
— Spóźniliście się — rzekł surowo Włosko — a mamy tyle dziś do roboty.
— To prawda, proszę pana — odparł Lorin — ale nie nasza w tym wina. Człowiek dzikim nie jest... nie mogliśmy zostawić na bruku człowieka zamordowanego!
— Człowieka zamordowanego! — powtórzyli obecni, kupiąc się wokół Lorina.
— Tak, panowie, zabitego nożem...
— A czy poznano tego biedaka? — zapytał Włosko.
— Tak, poznano, a zbrodnia ta martwi bardzo wszystkich, w tych stronach, bo wszyscy tu kochali i szanowali tę ofiarę.
— Któż jest tą ofiarą?
— Doktór Reynier.
Józef Włosko, słysząc to nazwisko, wstał nagle i, odszedłszy od stołu i regestru, zbliżył się do gromadki.
— Doktór Reynier — wyjąkał Castagnol, blady i drżący. — To niepodobna.
— A jednak to prawda... Podnieśliśmy go, ugodzonego nożem w piersi, o dwa kroki od bramy jego mieszkania, przy ulicy Sainte-Croix-de-la-Bretonneire.

XXII.

— Co, doktór! — zawołał Castagnol — doktór wyszedł wczoraj w nocy ode mnie.
— Od ciebie? — zapytał Lorin zdumiony.
— Tak.
— Jakto?
— O wpół do ósmej poszedłem po niego dla żony mej chorej... spodziewając się dziecka... O godzinie ósmej przyszedł do domu, gdzie mieszkamy, przy ulicy Deux-Ecus... Był u nas do godziny wpół do dwunastej i odszedł dopiero wtedy, gdy uratował moją biedną żonę, która byłaby umarła, gdyby nie on, z pewnością... A jego zamordowano!... O, gdybym miał tego zbója w swym ręku! Żywym by nie wyszedł z mej dłoni.
Castagnol, mówiąc to, zaciskał pięści, szczękał zębami.
— Więc od ciebie wychodził, kiedy go zabito? — spytał Lorin.
Józef Włosko, przeciskając się przez gromadkę ludzi, dostał się do mówiących.
— Jedna rzecz wydaje mi się nie naturalną — rzekł gwałtownie, zwracając się do Castagnola.
— Co takiego? — spytał tenże.
— Powiedziałeś, że doktór Reynier był u ciebie do wpół do dwunastej.
— Tak. Więc cóż z tego?
— Otóż jego znaleziono dopiero o godzinie trzeciej zrana...
— Był już sztywny — zauważył Lorin — a patrole policyjne tak rzadko przechodzą po ulicach, że nie tak prędko mogli go spostrzedz...
— Dobrze! — podchwycił Włosko — ale logiczniej byłoby przypuścić, że doktór, wyszedłszy od Castagnola, wstąpił do innego domu, gdzie się zapóźnił...
— O, to to być też mogło — poparł Clarel.
— Czy go zabito, ażeby okraść? — zapytał dawny dependent od notariusza.
— Tego nie wiem, panie Włosko... Jednak sądzę, że nie.
— Na czym pan opierasz swe przypuszczenia?
— Bo widziałem łańcuszek od zegarka przy kamizelce. Złodziej byłby z pewnością zabrał dewizkę.
— Masz słuszność — odparł Włosko. — Tę zbrodnię przypisać więc należy zemście.
— Śledztwo zapewne to wykryje?
— Czy już rozpoczęto śledztwo?
— Zapewne — odparł Clarel. — Już poszli do komisarza policji, niezawodnie wezwie on nas, Lorina i mnie, ażeby wypytać, bo to myśmy znaleźli trupa...
— Ja tam nawet czekać nie będę aż mnie wezwą, i sam pójdę! — dodał Castagnol.
— No, dosyć tej gawędy, do roboty!
Gromadka się rozeszła i zaczęła się sprzedaż.
Właśnie w tejże chwili Julia Tordier kończyła listę osób zaproszonych na pogrzeb.
Kiedy wypisała ostatnie nazwisko, powstała, schowała do biurka leżące przed nią papiery, wzięła lampę i udała się do swego pokoju, gdzie, złamana znużeniem, rzuciła się w ubraniu na łóżko, nie troszcząc się o córkę, i nie obsadziwszy nowych świec, na miejsce dogasających w pokoju nieboszczyka.
Trzy godziny spała snem gorączkowym, pełnym złowieszczych widziadeł.
O godzinie siódmej już była na nogach.
— Nie chcę wyjść z domu — rzekła do siebie — nie chcę zostawić Heleny samej tutaj, a trzeba jednak złożyć zawiadomienie w merostwie i załatwić wszelkie inne formalności. Przecież on mi nie odmówi w tym pomocy... Nie może odmówić.
Garbuska, włożywszy prędko na siebie czarną suknię, wyszła i udała się na róg ulicy Anbry i Świętego Dyonizego, gdzie zwykle stali posłańcy.
Jeden z nich był na stanowisku.
— Zanieś ten list do hotelu Niewiniątek, do pana Prospera Rivet.
— Idę natychmiast.
I poszedł, a Garbuska wróciła do mieszkania.
Józef Włosko, wyszedłszy z hali, po ukończonej służbie, udał się do mieszkania Rivet’a, na drugim piętrze w hotelu Niewiniątek.
Rozmowa wszczęła się o Garbusce. Piękny komiwojażer opowiedział mu o swej bytności dnia poprzedniego u Julii Tordier.
— Gdybyś wiedział — dodał — z jaką obojętnością, z jakim cynizmem zapewniała mnie, że mąż jej nie doczeka się rana... aż mi się robiło zimno.
— Mogła się mylić... nie jest przecie doktorem.
— Ja też słysząc jęki jej męża, radziłem, ażeby przywołała doktora.
— A któż był ich doktorem?
— Doktór Reynier — odpowiedział Rivet. — To lekarz bardzo znany w całej dzielnicy.
Józef Włosko drgnął.
Wtejże chwili ktoś zapukał delikatnie do drzwi.
— Proszę! — zawołał Rivet.
Na progu ukazał się posłaniec, przynosząc list od Garbuski.
— List od niej! — wyrzekł komiwojażer, po wyjściu posłańca.
— Gotów jestem się założyć — podchwycił Włosko — że Tordier umarł...
— Tak, umarł! — powtórzył Prosper.
— To spiesz się czymprędzej do wdowy... pomóż jej w urządzeniu pogrzebu... a rób wszystko oszczędnie, i ona ci będzie wdzięczną, i my będziem mieli więcej na naszą korzyść, bo przecież my korzystać będziemy z jej oszczędności... Mój drogi... mamy teraz w swym ręku... prawdziwą kopalnię złota... bylebyś ty tylko, umiał wyzyskać cały zachwyt wdowy dla siebie... Włóż na kapelusz krepę żałobną i weź rękawiczki czarne...
— Dlaczego?
— Uważam cię już, jako należącego do rodziny.
— Ty zawsze lubisz blagować!
— Bynajmniej, mówię jak najpoważniej! A spiesz się... Trzymaj się dobrze... Nie obawiaj się... Pozwól się wszystkiego spodziewać... a jesteśmy panami położenia... Od godziny piątej możesz mnie zastać w piwiarni na placu Châtelet.
Prosper, ubrawszy się, zabierał do wyjścia.
— A! — odezwał się Józef Włosko — jeszcze jedno słowo!... Postaraj się dowiedzieć, co doktór Reynier zapisał nieboszczykowi Tordier.
— Skąd dziś cię interesuje recepta doktora?
— Chcę ją znać, ażeby rozwiązać pewną zagadkę, którą sobie zadałem...
— Cóż znowu!
— Słowo ci daję! Postaraj się nie zapomnieć, o co cię proszę...
— Nie zapomnę i przy sposobności, zapytam... Do widzenia, mój stary... dziś wieczorem.

XXIII.

Garbuska, usłyszawszy kroki Prospera na schodach, sama drzwi otworzyła od sieni i, wprowadziwszy go do przedpokoju, powitała tymi słowy:
— O, wiele nowego!
— Cóż takiego, droga pani? — zapytał komiwojeżer, udając zdziwienie.
— Tordier umarł.
— Umarł, o mój Boże!
— Tak, wczoraj wieczorem, o godzinie dziesiątej To było do przewidzenia, jak panu wiadomo... Ale to nie wszystko... jest jeszcze coś nieprzewidzianego... Córka moja jest tutaj...
— Panna Helena! — wyrzekł Prosper, rzeczywiście tym razem zdziwiony.
— Tak.
— Posłała pani po nią?
— Nigdy w życiu! uciekła z pensji do ojca...
— Czyżby wiedziała, że jest chory?
— Tak, na szczęście. Uprzedzoną została przez Lucjana Gobert...
— Tego nicponia, intryganta, golca, za którego Tordier chciał wydać Helenę!... O, niech się on ma na baczności... Mamy z sobą dawne rachunki... Ale teraz nie o to chodzi... Pomyślałam o panu, kochany panie Prosperze, ażeby cię poprosić o przysługę.
— O! droga pani, będę bardzo szczęśliwy w czymkolwiek usłużyć... o co chodzi?
— Chciałam prosić pana o pójście do merostwa, dla zeznania aktu zejścia... a po tym do kościoła, dla zamówienia mszy i do zakładu pogrzebowego...
— Jaki ma być pogrzeb... czy przedostatniej klasy? — rzekł Prosper, pamiętając zalecenia Józefa.
— O, mój drogi panie Prosperze, niech będzie klasy ostatniej, ostatniej! — zawołała Garbuska — takie było życzenie Todiera... i miał rację... Po co to pieniądze wyrzucać oknem, nieprawdaż? Wszak i pan tak myślisz, jak ja?
— Najzupełniej.
— Kiedy pan wrócisz, zjemy śniadanie, a po tym wyjdę z Heleną... trzeba tej gąsce kupić ubranie żałobne. Tyle kosztów, tyle kosztów! Ale co robić? co robić?
Garbuska, mówiąc to, wyjęła z kredensu butelkę, biszkopty i szklankę, którą napełniła całą.
— Napij się pan! — ciągnęła dalej — a za nim pan wróci, ja tu już przygotuję małe śniadanko.
Prosper zjadł parę biszkoptów i wypił wino.
— Teraz idę już — rzekł. — Wrócę jak najprędzej.
— O, jak najprędzej... ale poślij pan jeszcze tę depeszę do przełożonej pensji w Saint-Leger.
— W pięć minut będę w biurze telegraficznym.
Prosper, schodząc ze schodów, odczytał depeszę, którą mu Garbuska oddała dla wyekspediowania.
Telegram ten pod adresem pani Gévignot brzmiał następująco:
„Nie bądź pani niespokojną... Helena w domu — ojciec jej umarł.. — Więcej listownie — proszę na pogrzeb i zabrać Helenę“.

Wdowa Tardier“.

— Ho! ho! — rzekł do siebie piękny komiwojażer, po odczytaniu — Garbuska chce, ażeby Helena powróciła na pensję! Muszę o tym uprzedzić Włosko... Powiem mu także o kuzynku Gobercie... Moglibyśmy mieć z tej strony kłopot... Na szczęście, nie ma już Tordiera, dla protegowania córki...

XXIV.

Podczas nieobecności Prospera, Garbuska nie traciła czasu.
Przede wszystkim udała się do pokoju, gdzie poprzedniej nocy położyła na łóżku zemdloną Helenę.
Omdlenie biednego dziewczęcia przeminęło prędko.
Kiedy młode dziewczę przyszło do siebie, przypomniało sobie wszystko.
Przypomniało sobie wszystko, co zaszło przy łożu śmiertelnym ojca.
Co do siebie, zrozumiała, że zemdlała w przystępie bólu.
Pełna rozpaczy i zgrozy, powstała, zapaliła świecę, chciała wyjść z pokoju, licząc na wymowę ostatniej prośby, ażeby otrzymać od matki pozwolenie na przepędzenie nocy obok zwłok ojca.
Znalazłszy drzwi zamknięte na klucz, musiała wyrzec się tej prośby, odgadując zresztą, że wszelkie błagania byłyby daremne, że Garbuska pozostałaby nie wzruszoną.
Wtedy zrezygnowana uklękła i błagała Boga o spokój dla duszy tego, który ją kochał a już przy niej nie był.
Po gorącej modlitwie nastąpiły rozmyślania.
Postępowanie matki w takiej chwili dawało jej miarę tego, co mogło być dla niej w przyszłości.
Z duszą zmrożoną drżała całym ciałem, na myśl o, gwałtach, brutalstwach, których uniknąć żadną miarą nie będzie mogła.
Przez kilka sekund Lucjan ukazał się jej, jako wykonawca.
Ale prędko odsunęła od siebie to złudzenie.
Julia Tordier nienawidziła przecież Lucjana całą siłą swej złej natury.
Potrafi więc przegrodę nie do przebycia wznieść między obojgiem młodych ludzi.
Wszystko za tym było dla niej skończone, wszystko!
Biedne dziewczę po cichu wzywało śmierci, uważając ją, jako jedyne dla siebie schronienie, gdzie mogłaby się połączyć z ojcem.
Klęczała, płacząc, zrozpaczona.
Od dawna już się rozwidniło.
Klucz zgrzytnął w zamku.
Drzwi się otworzyły.
Helena obróciła się i wstała, drżąca, widząc wchodzącą Garbuskę.
— Więc ty się nie kładłaś? — zapytała ją głosem, który usiłowała uczynić łagodniejszym.
— Nie, mamo — wyjąkało dziewczę.
— Dlaczego?
— Modliłam się, mamo, modliłam się za mego biednego ojca.
— Ja także, i ja nie spałam i modliłam się, chyba o tym nie wątpisz — odparła Julia Tordier — ale ja jestem silną i mogę nie spać jedną, a nawet więcej nocy... Ty zaś powinnaś była spocząć...
— Nie czułam potrzeby... Nie miałam chęci.
— No, przebierz się... Będziemy musiały wyjść, ażeby ci kupić żałobną suknię.
Helena, widząc, że matka jest mniej brutalną, prawie czułą, ośmieliła się ją zapytać głosem, który obawa uczyniła prawie nie wyraźnym:
— Czy pozwolisz mi, mamo, pójść do pokoju ojca?
— Naturalnie... Nie mogłam cię tam zostawić na całą noc; ale w dzień nie widzę żadnej przeszkody... No, nie płacz... Łzy nie wskrzeszą umarłych... Zresztą... musiałyśmy się spodziewać tak smutnego rozwiązania... Ojciec nie był już młodym, a jak wiesz, zdrowie jego oddawna było liche.
— On mnie tak kochał — załkało dziewczę.
— A ja to cię tak nie kocham, jak on? — rzekła Garbuska zgryźliwie.
Helena nie wiedziała, co ma wnosić z tego zapytania, i obawiała się, ażeby nieopatrzną odpowiedzią nie wywołać burzliwej sceny.
Schyliła głowę i milczała.
— Przebierz się — powtórzyła Garbuska. — Onegdaj pozwoliłam odejść służącej, bo jej matka zachorowała... sama więc muszę iść dla przygotowania śniadania... Pan Prosper Rivet będzie na śniadaniu u nas...
— Pan Prosper Rivet? — rzekła Helena, pytając matkę wzrokiem.
— Nie przypominasz go sobie?
— Nie.
— To nasz dawny komiwojażer... dobry chłopiec... prawdziwy przyjaciel, który przez życzliwość dla nas zechciał się zająć wszelkimi przygotowaniami do pogrzebu... a ja mogłam prosić tylko jego...
— I mego kuzyna mogła mama prosić — wtrąciła żywo Helena.
— Goberta! — zawołała Garbuska, a oczy jej rzucały błyskawice.
— Tak, mamo.
— Cóż znowu!... Albo ja chcę widzieć takich u siebie... Ja miałabym prosić takiego łazarza, a to wołałabym wszystko zrobić sama.
Helena zrozumiała — chociaż za późno — że popełniła wielką nieroztropność, budząc słówkiem niezręcznym nienawiść, żywioną przez matkę ku ciotce i kuzynowi.
Schyliła głowę i milczała, czując dobrze, iż byłoby nową nierozwagą i to jeszcze większą, przedsiębrać obronę tego, którego tak zacięcie potępiała Garbuska.
— Ja wychodzę — odezwała się matka.
Opuściła córkę, wzięła wielki kosz, przeznaczony do znacznych zapasów prowizji i wyszła z mieszkania, zamknąwszy je na klucz.
Od rana dnia tego wielki zamęt, wielki rwetes, panował na pensji w Saint-Leger.
Zniknięcie Heleny zauważone zastało w godzinie wstawania pensjonarek.
Marta de Roncerny, zapytywana o zniknięcie Heleny, udała, według obietnicy, że nie wie o niczym zgoła.
Pani Gévignot była oczywiście zrozpaczona, niespokojna.
Najlepsza uczenica dopuściła się takiego występku.
Co za fatalny przykład dla innych!...
A co za skandal da samej pensji, gdy się wiadomość ta rozniesie, co za triumf dla przełożonych pensji rywalizujących!
Wreszcie nadeszła depesza Julii Tordier.
Pani Gévignot odetchnęła.
Helena uciekła, ażeby zobaczyć ojca umierającego.
Znajdowała się przy matce.
Wina niewątpliwie znaczna, to prawda, ale jakże zmniejszona, i ileż obok niej okoliczności łagodzących.
Wtedy zwolniona od niepokoju i obaw, pani Gévignot rozrzewniła się nawet i żałowała losu swej pensjonarki z całej duszy.
Co się tyczy Lucjana Goberta, był on jednocześnie mniej spokojny, niż pani Gévignot.
Długo zastanawiał się nad następstwami, jakie bezwątpienia śmierć wuja pociągnie za sobą dla Heleny, a zatym i dla niego, i bolał już zawczasu.
Helena przysięgła mu, że go kocha, że kochać go będzie zawsze, że jego tylko pojmie za męża.

Ależ Julia Tordier — ten zły duch, jak ją nazywał — potrafi narzucić swą wolę dziecku osiemnastoletniemu, i nie cofnie się przed żadnym sposobem.

XXV.

Kiedy Prosper wrócił do mieszkania Garbuski, śniadanie było już gotowe.
Po opowiedzeniu, jak załatwił zlecenia, dotyczące pogrzebu, Prosper dodał:
— A teraz mam pani powiedzieć jeszcze coś interesującego...
— Cóż takiego?
— Spotkałem się z pani siostrzeńcem.
— Z Lucjanem Gobert!... — rzekła Julia tonem nienawistnym. — I gdzie?
— Chodził w pobliżu domu pani.
— A, ażeby się zbliżyć do Heleny. Tak, oni są w zmowie! Czy wie, że wuj jego umarł?
— Wie już.
— To nie potrzeba mu posyłać zaproszenia na pogrzeb... Ale musiałeś się bardzo zmęczyć, kochany panie Prosperze... Szedłeś tak prędko... jesteś spocony. Śniadanie już gotowe... Zaraz siądziemy do stołu... idę po córkę.
— Gdzie jest panna Helena.
— W jego pokoju... Płacze... narzeka... Jak gdyby to mogło co zmienić. No... siadaj pan do stołu... zaraz wracam...
Pomimo właściwej sobie pewności, Prosper czuł się zakłopotanym na myśl, że znajdzie się między wdową, która go kocha, jak wiedział, a tym dzieckiem, które Józef Włosko obiecywał mu jako przyszłą żonę.
Garbuska udała się do pokoju nieboszczyka.
Helena, klęcząc u łóżka, z głową opartą na kołdrze, modliła się i płakała, zastąpiwszy w lichtarzach wypalone świece nowymi.
— Chodź na śniadanie — rzekła do niej matka.
— Nie chce mi się jeść, mamo — wyjąkało biedne dziewczę.
— Tu nie o głód chodzi, ale o jedzenie... jak nie będziesz jadła, to zachorujesz... a tego by jeszcze brakowało...
— Ależ, mamo...
— Słuchaj, kiedy ci każę! — przerwała Julia Tordier brutalnie.
Trzeba było usłuchać, pod groźbą wywołania gwałtownej sceny.
Helena wstała, otarła łzy i podążyła za matką.
Przestąpiwszy próg jadalnego pokoju zobaczyła Prospera i skłoniła się.
— Mama mówiła mi, że pan był łaskaw swą pomoc ofiarować w tak bolesnej dla nas chwili — szepnęła bardzo cicho — dziękuję panu...
Prosper skłonił się głęboko.
Patrzył na Helenę, której nie widział oddawna, a wydała mu się zachwycająco piękna, pomimo bladości, twarzy zmęczonej i zaczerwienionych powiek.
Garbuska, która pożerała oczyma pięknego komiwojażera, wyczytała bezwątpienia w jego spojrzeniu zachwyt, jakiego doznał, bo zmarszczyła brwi znacząco.
— Zbyteczne dziękowanie — odezwała się tonem szorstkim. — Pan Prosper chciał mnie wyświadczyć przyjacielską przysługę... to rzecz między nim, a mną... Siadaj do stołu i jedz, ponieważ po to tu jesteś... A nas uwolnij od łez... Łzy nic nie znaczą... dowodzą tylko słabego umysłu i nerwów... No, panie Prosperze, do stołu, i staraj się mieć apetyt... Kupiłam, jak pan widzi, rybę, pulardę i pasztet z truflami... Śniadanie zimne... bo nie podobna inaczej... Jestem bez służącej od onegdaj... czasu mi brak na zajęcie się kuchnią... Wino przyniosłam z naszej piwnicy... to stare wino... Tordier kupił je przed naszym małżeństwem... No, no, trąćmy się, panie Prosperze... Pan masz prawdziwie pogrzebową minę... Jedz pan i pij, umarli nie powinni przeszkadzać żyjącym jeść i pić!..
Mimowolne zakłopotacie Riveta, zamiast się zmniejszać, wzmagało się z każdą chwilą, opuściła go zupełnie właściwa mu werwa, przymus psuł mu apetyt.
Wołałby był teraz jeść najskromniejsze nawet śniadanie w jakiej najpodrzędniejszej restauracji z Józefem Włosko, a przecież Garbuska ciągle go obsypywała grzecznościami i zachęcała do picia, napełniając mu kieliszek.
Co do Heleny, pomimo usiłowania, nie mogła nic wziąć do ust.
Wśród tego śniadania, nagle odezwał się dzwonek.
Garbuska poszła otworzyć.
Przyniesiono zaproszenia na pogrzeb, obstalowane przez Prospera.
Julia usiadła znów przy stole i śniadanie ciągnęło się w milczeniu.
W kilka minut później znów zadzwoniono.
— Idź no zobaczyć, kto tam — rozkazała Garbuska córce.
Podczas jej nieobecności Julia rzekła żywo do Prospera:
— Co panu?
— Mnie? — zapytał.
— Taki pan jesteś... doprawdy nie poznaję pana...
— Ależ pani się myli, zapewniam...
— Pan tylko ma oczy na córkę! — ciągnęła dalej zgryźliwie Garbuska.
— Masz teraz znów zazdrość! — pomyślał komiwojażer.
— Zresztą — dodała Julia — nie będziesz pan miał długo sposobności przyglądania się tej gęsi... Jutro zrana wróci na pensję...
Helena weszła.
— Kto to? — zapytała Garbuska.
— Lekarz cyrkułowy.
Wdowa wstała natychmiast.
— Chodź pan ze mną — rzekła do Prospera tonem rozkazującym — a ty, zostań tutaj!
I wraz z komiwojażerem udała się na spotkanie lekarza.
— Proszę parni — rzekł tenże — przychodzę z polecenia merostwa, dla stwierdzenia zgonu.
— Proszę pana ze mną.
Mówiąc to, Garbuska podążyła do pokoju żałobnego.
Lekarz zbliżył się do łóżka, podniósł kołdrę i spojrzał na trupa.
— Nieboszczyk był pani krewnym? — zapytał.
— Mężem moim, panie.
— Czy długo chorował?
— Długo, to właściwie nie — odpowiedziała Julia, nie bez pewnego niepokoju, który mógłby był stwierdzić spostrzegacz — ale oddawna nie domagał.
— Ile dni leżał w łóżku?
— Z tydzień.
— Umarł na galopujące suchoty.
— Tak... tak doktór nazywał jego chorobę...
— Można było jeszcze przedłużyć mu życie...
— Tak pan sądzi?
— Nie tylko sądzę... ale jestem tego pewny...
— A przecież dobrze był leczony.
— Któż go leczył... który doktór?...
— Doktór Reynier.
— Dokór Reynier — powtórzył żywo lekarz cyrkułowy.
— Tak, panie.
— Kiedyż po raz ostatni odwiedził chorego?
— Wczoraj zrana.
— A nie był jeszcze wieczorem?
— Nie, panie — odpowiedziała Julia Tordier jak najspokojniej.
— Czy doktór Reynier nie zapisał jakiego lekarstwa?
— I owszem, zapisał...
Zaledwie Garbuska wyrzekła te wyrazy, już ich żałowała.
A było za późno.
— Niech pani będzie łaskawa pokazać mi receptę — dodał lekarz.
Julia Tordier zbladła dziwnie, ale wzruszenie jej trwało tak krótko, jak błyskawica.
Wyjęła receptę z pod bronzowego przycisku na stole i podała lekarzowi, który ją przeczytał.
— Czy chory skończył lekarstwo przed śmiercią? — zapytał następnie.
— Tak, panie.
— O której godzinie przyszedł ostatni atak?
— Około wpół do pierwszej.
Prosper, słysząc jak Garbuska oświadczyła, że Jakób Tordier umarł o wpół do pierwszej, gdy jemu mówiła, że skończył o godzinie dziesiątej, spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale nie sprostował tej omyłki, uważając ją za mimowolną, a zresztą za nic nie znaczącą.
Lekarz podchwycił:
— I żadne polepszenie nie nastąpiło w stanie chorego po użyciu lekarstwa?...
— Żadne, nawet przeciwnie... Przy trzeciej i czwartej łyżce pokazała się krew z ust... o godzinie jedenastej, jak było zalecone, dałam mu dwie ostatnie łyżki i zaraz się zaczęło konanie... W dwie godzimy później mój biedny mąż wyzionął ducha...
— Doktór Reynier nie miał tym razem szczęśliwych rąk — rzekł lekarz cyrkułowy niechętnym akcentem — ale nie podobna byłoby czynić mu obecnie wymówki.
— Czy sądzi pan, że się pomylił? — zapytała żywo Garbuska, grając wybornie komedię.
— Być może, że powinien był energiczniej traktować tę chorobę... ale obecnie ten człowiek jest już po za wszelkimi wyrzutami...
— Dlaczego?
— Bo to zapewne ostatnia recepta, jaką zapisał.
— Nie rozumiem pana...
— Bo pani nie wie, że doktór Reynier umarł.
— Umarł! — powtórzyli jednocześnie Prosper i Garbuska, pierwszy z prawdziwym zdziwieniem, druga z dobrze udanym.
— Tak.
— Więc nagle? — podchwyciła Julia.
— Doktora Reynier znaleziono zamordowanego tej nocy na ulicy Sainte-Croix-de-la-Bretonerie, o dwa kroki przed domem jego, dokąd chciał widocznie wrócić.
— Zamordowany!... nieszczęśliwy!... — wykrzyknął Prosper.
— Zapewne zabito go, ażeby okraść — rzekła Julia.
— O! nie, proszę pani.
— Więc jakaż przyczyna morderstwa?
— Zemsta lub nienawiść...
— Skądże takie przypuszczenie?
— To nie przypuszczenie, proszę pani, to pewność, bo znaleziono w ubraniu doktora pugilares i portmonetkę nietknięte... Zabójca nie zabrał też zegarka złotego... Wezwany byłem do trupa, sam więc wszystko to widziałem, a szczegóły te nie pozostawiły we mnie najmniejszej wątpliwości.
— Czy morderca został ujęty? — zapytał Prosper.
— Nie, panie, i dotąd nic nie naprowadziło na jego ślad. Ale sprawiedliwość jest cierpliwa... Prędzej czy później wykryje mordercę, jeżeli jeszcze wprzód sam się on nie wyda popełnieniem jakiej nieostrożność!.
Julia Tordier uczuła dreszcz, przejmujący ją do szpiku kości.
Zdawało się jej, że serce bić jej przestało.
Zdołała jednak powiedzieć.
— Bardzo szanowałam biednego doktora: szczęśliwa byłabym, dowiedziawszy się, że schwytano zabójcę...
— Może pani przystąpić do pochowania ciała — rzekł lekarz cyrkułowy — oto pozwolenie.
— Dziękuję panu.
Garbuska odprowadziła urzędowego gościa do drzwi, po tym kazała Helenie ubrać się do wyjścia na miasto, a komiwojażera poprosiła, ażeby na nie zaczekał, nie wychodząc.
— Może zechcesz pan dla zabicia czasu — dodała — wypisać adresy na zaproszeniach pogrzebowych... lista adresów jest na biurku. Po powrocie Helena i ja dopomożemy panu.
Komiwojażer miał wielką chęć odejść, ażeby swobodnie odetchnąć.
Musiał jednak przyjąć propozycję na pozór jak najczulej.
— A i owszem! i owszem! kochana pani Tordier — odpowiedział.
— O, zawsze pan jesteś uprzejmym, zawsze dobrym, panie Prosperze! — szepnęła wdowa.
W kilka minut później dobry Prosper znajdował się sam w złowrogim mieszkaniu i zasiadł przy biurku, mając przed sobą długą listę nazwisk, które miał wypisać na kopertach z czarnymi obwódkami.
Przed rozpoczęciem tej nudnej roboty, namyślał się przez chwilę.
— O, czy takie życie długo potrwa?... — rzekł. — Położenie takie jest nie do zniesienia. Gdybym dał się nakłonić tej nadto zapalnej Garbusce, jużbym tu osiadł odrazu... Nawet mam minę już pana domu... O, gdybym tu chciał być wespół z matką, byłbym już nim od wieczora, ale mnie potrzeba córki i ją mieć będę... Włosko mi ją obiecał. Ładna, ładniutka jest ta mała, a Garbuska zazdrosna jak stara tygrysica... Jakie oczy ona robiła, gdym spojrzał z wyraźną przyjemnością na pannę Helenę... Gdyby jej źrenice były rewolwerami, jużbym nie żył!... Trzeba sterować swoją łódką z wielką zręcznością, a zawrócę do pomyślnego portu, dzięki radom Włoski, bo ja się nie znam, jestem bardzo lichym dyplomatą, i gdybym się zdał na samego siebie, nic bym nie wskórał!... Ale przy pomocy Włoski będę miał wszystko, córkę i majątek!...
I, uśmiechając się do tej ponętnej przyszłości, pokrzepiony tym słodkim widziadłem, Prosper zabrał się do roboty.
Resztę dnia upłynęło, nie sprowadziwszy wypadków, godnych przedstawienia ich czytelnikom.
Za powrotem po godzinnej nieobecności, poświęconej na kupno ubrań żałobnych, Julia Tordier i córka dokończyły roboty, rozpoczętej przez Prospera, i po napisaniu wszystkich adresów, młodzieniec zabrał listy i zaniósł je na pocztę.
Bardzo byłby rad już nie wrócić, ale nie mógł się oprzeć naleganiom Garbuski, która go pragnęła mieć na obiedzie.
Obiad przygotowany był z szybkością restauracji o godzinie szóstej punktualnie i składał się z wytwornych potraw.
W takich okolicznościach Julia Tordier nie pamiętała o swym skąpstwie.
O godzinie wpół do ósmej wieczorem Prosper znalazł sposób, dla opuszczenia ulicy Anbry, obiecując naturalnie, że wróci nazajutrz przed eksportacją ciała.
Czym prędzej podążył do Józefa Włosko, który nań oczekiwał w umówionej kawiarni.
Dawny dependent od notariusza, zjadłszy obiad melancholijnie sam, wychylał kufle piwa i palił papierosy, czytając w dzienniku wieczornym opis znalezienia trupa doktora Reynier na bruku ulicy Sainte-Croix-de-la-Bretonnerie i wiadomości o śledztwie rozpoczętym z powodu tego wypadku.
Zobaczywszy wchodzącego Prospera, odłożył gazetę rzekł:
— Oczekiwałem cię z niecierpliwością.
— I ja chciałem jak najprędzej do ciebie przyjść, ale nie mogłem się wyrwać.
— Czy masz mi co nowego do powiedzenia?
— Tak.
— Cóż takiego?
— To chodźmy do hotelu... tam będziemy mogli pogadać swobodnie.
— Chodźmy...

XXVI.

— A teraz mów, słucham cię — rzekł Włosko, kiedy drzwi od pokoju Prospera zamknęły się za nimi.
Jednym tchem opowiedział komiwojażer, wszystko co mu się przytrafiło w ciągu dnia.
Włosko słuchał z wielką uwagą.
— Cóż o tym myślisz, mój stary — zapytał Prosper w końcu.
— Zajmijmy się przede wszystkim Heleną i Lucjanem Gobert... Czy sądzisz, że mała zakochana jest w swym kuzynku?
— O, tak wygląda.
— U, z tym byłby właśnie kram. Ale, na szczęście, w jej wieku miłość istnieje najczęściej w wyobraźni i nie sięga do serca... Zresztą, gdyby kuzynek Lucjan z nas drwił, gdyby nam zawadzał, potrafimy się go pozbyć... Mamy na niego dobry atut w naszej grze... Garbuska nie może go ścierpieć... Nigdy mu też nie da dostępu do swego domu, co jest punktem najgłówniejszym, i przedsięweźmie środki, ażeby i po za domem nie mógł się zbliżyć do Heleny.
— A co myślisz o zazdrości matki o córkę?
— Ta zazdrość, zamiast nam szkodzić, jeszcze nam będzie pomocną, i w danej chwili znajdziemy sposobność, ażeby ją zużytkować... Teraz, jeszcze rzecz inna... Opowiedz mi o bytności lekarza, mój druhu... powtórz mi, o ile możesz wszystko, co mówił.
— W czym, u diabła, może cię interesować ta figura urzędowa? — spytał Prosper zdziwiony.
— Bardziej mnie interesuje, aniżeli możesz przypuszczać, i to dla bardzo poważnych powodów.
— Dla jakich?
— Poznasz je we właściwym czasie... Więc to od niego dowiedzieliście się o zabójstwie doktora Reynier?
— Tak, od niego...
— Czy Garbuska wydała się bardzo zdziwioną?
— Osłupiała... a zresztą cóż naturalniejszego?
— Istotnie! — wyrzekł Józef Włosko szczególnym tonem. — Jakże mogło być z nią inaczej?... Wszak doktór był w dzień u Tordiera — ciągnął dalej.
— Z rana.
— I zapisał mu lekarstwo?
— Tak. Lekarstwo, które chory miał używać od piątej do jedenastej.
— O której godzinie Tordier umarł?
— O pierwszej po północy.
Zażywszy już resztkę lekarstwa?
— Naturalnie... No, czy już wiesz, co wiedzieć chciałeś? — dodał Prosper ze śmiechem. — Czy znalazłeś pożądane wyjaśnienie?
— Tak, powoli, ale powiedz mi jeszcze...
— Co takiego?
— Czy Tordier rzeczywiście umarł o pierwszej w nocy?
— Garbuska tak oświadczyła lekarzowi, ale mnie się to wydaje niepewne.
— A! a to dlaczego?
— Bo mnie powiedziała, że umarł o dziesiątej wieczorem.
— Tak powiedziała tobie? — zawołał Włosko. — Jesteś tego pewny?
— Ba!... przecież mam dobrą pamięć.
— To dlaczego mówiła, że o godzinie pierwszej przed lekarzem miejskim?
— Być może, pomyliła się mimowolnie.
— Tak sądzisz?
— A na cóż by się jej przydało kłamać...
— Na nic, to prawda — odparł były dependent z zagadkowym uśmiechem.
— Więc w rezultacie, jak się na to wszystko zapatrujesz? — zapytał Prosper.
Włosko zamiast odpowiedzi, zapytał:
— Idziesz jutro do Julii Tordier?
— Zaraz z rana... Garbuska chce, ażebym przyjął żałobników i zaproszone osoby na pogrzeb... Przyrzekłem.
— I dobrze zrobiłeś, a nie radzę ci tego nie dotrzymać, ale pamiętaj o tym co ci zalecę...
— Będę pamiętał...
— Oznajmisz Garbusce, że wróciwszy do domu dziś wieczorem, zastałeś list, lub depeszę, jak chcesz, która cię zniewala do opuszczenia Paryża na dwa lub trzy dni...
Prosper spojrzał na przyjaciela ze zdziwieniem.
— Ja mam opuścić Paryż! — powtórzył.
— Możesz go nawet nie opuścić, ale trzeba aby garbuska uwierzyła i nie wątpiła o twej nieobecności.
— Ale ona gotowa przyjść tutaj, ażeby się przekonać, czy rzeczywiście wyjechałem.
— To też podróżować będziesz istotnie, pojedziesz sobie w okolice Paryża na trzy dni, do Awerien, Bougiwal lub Jounwille, tam sobie będziesz pływał łódką po rzece, i jeść będziesz wyborne rybki. To nie jest znów tak nudne... A ja potrzebuję koniecznie, ażebyś przez te trzy dni był nieobecny.
— Ale dlaczego?
— O, mój drogi, niewczesna to ciekawość. Przysięgłeś, że będziesz mi ufał i że będziesz mi posłusznym... Będzie ci z tym dobrze, zaręczam... Tymczasem niechaj ci to wystarczy, że podczas twego krótkiego wypoczynku ja będę pracował nad majątkiem dla ciebie i dla mnie... Mówię i dla mnie, ponieważ liczę na twą obietnicę, że będziesz pamiętał, co uczyniłem dla ciebie...
— O! będę o niej pamiętał z wdzięcznością.
— Zatem gotów jesteś być mi posłusznym?
— Zgoda...
— A teraz idź spać...

XXVII.

Nazajutrz z rana Prosper Rivet, starannie ubrany na czarno, udał się na ulicę Adbry.
Garbuska i córka w grubej żałobie oczekiwały przybycia żałobników. Julia nie zadawała sobie nawet trudu dla odgrywania komedii żalu. Była zupełnie spokojna i zajmowała się gospodarstwem dziennym, jak zwykle, tak jak gdyby się nic nie zmieniło w jej życiu.
Biedna Helena nie chciała opuścić pokoju żałobnego i tym razem matka nie sprzeciwiała się jej woli.
Komiwojażerowi pobiegła otworzyć Garbuska.
— Dziękuję panu, żeś przyszedł tak wcześnie, mój dobry Prosperze, — rzekła do młodzieńca, ogarniając go namiętnym spojrzeniem. — Kiedy tu jesteś czuję obok siebie przyjaciela, a to tak słodko dla serca kochającego, jak moje!... Wszak przepędzisz cały dzień ze mną, nieprawdaż? Helena powróci na pensję natychmiast po pogrzebie, a bez ciebie czułabym się straszliwie samą w tym pustym domu...
Prosper doznał prawdziwego zadowolenia. Wdowa po Jakubie Tordier wydobywała go z prawdziwego zakłopotania. Nie wiedział, jak ma wszcząć rozmowę, ażeby jej powiedzieć, że musi się chwilowo od niej oddalić. Sama mu teraz nastręczyła sposobność, chciał też z niej skorzystać.
— Droga pani Tardier, żąda pani niemożliwości — rzekł, nadając swej twarzy pozór zmartwienia głębokiego.
— A to dlaczego?... Cóż się stało mój przyjacielu? — zapytała zaniepokojona Garbuska.
— Nie mogę uczynić zadość życzeniu pani, dla mnie tak pochlebnemu...
— Nie będzie pan mógł ze mną spędzić dnia!
— Niestety... I gdybym nie uważał za rzecz honoru spełnienie obietnicy, danej pani, że tutaj będę dziś z rana, to bym już nawet nie przyszedł w tej chwili.
— A gdzie byłbyś?
— Daleko od Paryża...
Wdowę po Jakubie Tordier przejęło nerwowe drżenie, którego nie zdołała ukryć.
— Daleko od Paryża... — powtórzyła głosem wzruszonym. — Jedziesz pan?
— Pojadę po pogrzebie.
— Więc to tak mnie obiecywałeś, Prosperze — wybuchła Garbuska żółcią. — Miałeś nie podjąć się żadnego obowiązku... Umówiliśmy się przecież, że mnie nie opuścisz, że mnie pozostawisz zajęcie się twoją przyszłością...
— Ja też nie chcę bynajmniej uchybić tej obietnicy, droga pani Tordier, i wiem doskonale, że nie potrafię przyszłości swej złożyć w lepsze ręce niż pani.
— Więc dlaczego pan jedzie? — spytała Garbuska wypogodzona.
— Dla powodów, które nie mają nic wspólnego z tym które wyłuszczałaś przed chwilą.
— Więc mogę poznać te powody, spodziewam...
— O! i owszem, są one nawet bardzo proste.
— Mów pan... Konam z niepokoju!
— Wróciwszy do siebie wczoraj wieczorem, zastałem list, który mnie zmusza natychmiast wyjechać do Besançon...
— Po co?
— W bardzo ważnym interesie... Chodzi tu o zlikwidowanie interesów pewnego kupca, który został aresztowany pod zarzutem podstępnego bankructwa...
— Czy panu winien pieniądze?
— Ani grosza, ale moje świadectwo jest niezbędne, dla stwierdzenia pewnych zakupów, poczynionych za moim pośrednictwem.
— Co pana mogą obchodzić interesa tego człowieka.
Niech sobie sam bez pana daje radę.
— I ja bym tego pragnął, ale to nie on mnie wzywa, lecz sędzia śledczy, a kiedy sprawiedliwość rozkazuje, trzeba słuchać.

XXVIII.

Wdowa po Jakóbie Tordier oddychała coraz swobodniej.
— Więc to nic innego? — spytała po chwili.
— O, nic innego, droga pani Tordier.
— Nie nazywaj mnie tym nazwiskiem, Prosperze, proszę cię!... — westchnęła Garbuska.
— A jakże mam panią nazywać?
— Nazywaj mnie swoją przyjaciółką.
— Nie tak łatwo mi będzie się przyzwyczaić.
— O, przyzwyczaisz się bardzo prędko. A jak długo trwać będzie ta podróż?
— Trzy dni.
— Więc wrócisz pan?
— W nocy z poniedziałku na wtorek.
— Za tym we wtorek czekać na pana będę o godzinie jedenastej ze śniadaniem. Nie spóźnij się pan.
— O, nie.
— Jakże mi czas wydawać się będzie długim! Ale skoro to jest potrzebne...
— Niezbędne!
— Czy wrócisz pan na śniadanie ze mną po wyjściu z cmentarza?
— Nie, natychmiast będę musiał jechać?
— Ależ nie możesz, mój przyjacielu, jechać bez pieniędzy.
— Mam je...
— Może nie dosyć... Chcę, ażebyś pan jechał pierwszą klasą, ażebyś pan mieszkał w najlepszym hotelu, ażebyś miał wygody najlepsze... Przede wszystkim zwrócę panu, coś pan dla mnie wydał.
— Nic pilnego.
— I owszem, to bardzo pilne... Chodź ze mną.
I, biorąc Prospera za rękę, pociągnęła go do swego pokoju.
Tu podbiegła do biurka, otworzyła je, wyjęła banknot tysiącfrankowy, który złożyła we czworo i wsunęła, jak poprzednio w przeddzień, do ręki komiwojażera.
Ta niecna istota, która się targowała o mszę za duszę męża, której dla nieboszczyka wydawał się dostatecznym pogrzeb ostatniej klasy, gotowa była pieniądze wyrzucać oknem, gdy chodziło o Prospera!...
Namiętność szalona, jakiej doznawała, zawróciła jej głowę zupełnie.
— Przede wszystkim — dodała — nie żałuj pieniędzy tych. Znajdą się jeszcze inne...
— Prosper wcale się nie sprzeciwiał.
Przycisnął — dla przyzwoitości — końce palców Julii Tordier i wsunął banknot do kieszeni.
Cynizm pięknego chłopca dorównywał cynizmowi Garbuski, której dusza potworniejsza była od ciała.
— Będziesz pan myślał czasem o mnie? — mizdrzyła się doń Garbuska.
— Cóż znowu! — odpowiedział — jakżebym nie miał ciągle myśleć o tej, która mnie obsypuje taką dobrocią.
Odgłos dzwonka przerwał rozmowę.
Julia odprowadziła Prospera do sali jadalnej i poszła otworzyć drzwi.
Posłaniec oddał jej list, a po za nim już się ukazali żałobnicy, niosący trumnę.
Prosper skinął na nich i zaprowadził ich do pokoju nieboszczyka.
Helena, klęcząca przy łóżku, powstała raptownie.
Widząc ludzi, ubranych czarno, z których jeden miał na ramionach trumnę z drzewca białego, czuła się bliską zemdlenia.
— Mój ojcze!... mój biedny ojcze... żegnaj! — wyjąkała, załamując ręce.
I, nachylając się nad bladą twarzą nieboszczyka, ażeby go po raz ostatni ucałować, prawie straciła przytomność.
Komiwojażer skorzystał z tej chwili osłabienia dziewczęcia, ażeby ją pociągnąć do salonu, dokąd też weszła i Garbuska.
— Trzeba zostać tutaj — rzekła jędza tonem rozkazującym. — Po co sobie psuć krew... jeszcze się rozchorujesz... a ja już tyle rzeczy mam na głowie...
Helena rzuciła na matkę bolesne spojrzenie, ale się nie sprzeciwiła.
Julia podchwyciła, zwracając się do Prospera i pokazując mu list, który tylko co przyniósł listonosz.
— Znów jeszcze jeden kłopot. Służąca moja pisze z Troyes, że nie będzie mogła wrócić do służby... Prosi mnie o odesłanie rzeczy, i muszę teraz do tego wszystkiego szukać nowej sługi!
Znów zadzwoniono.
Tym razem Prosper poszedł drzwi otworzyć.
Na progu znajdowali się Lucjan i pani Gobert.
Biedna kobieta, która się mogła ledwie na nogach utrzymać, zapragnęła bądź co bądź przyjść, ażeby po raz ostatni pożegnać się z bratem.
Prosper, na jej widok, uczynił gest, wyrażający wielkie zdziwienie.
— Jestem siostrą Jakuba Tordier, proszę pana — rzekła pani Gobert do komiwojażera, którego nie znała wcale — a oto mój syn... Za życia brata wypędzono mnie z tego domu. Ale teraz, chyba nikt nie będzie się obawiał mego wpływu na niego... Chcę go zobaczyć... chcę go ucałować...
Garbuska z salonu usłyszała obcy głos w przedpokoju.
Nadstawiła uszu.
Słowa do niej nie dobiegły, ale poznała głos siostry mężowskiej.
Błysk nienawiści zaświecił w jej oczach. Skoczyła z zaciśniętymi pięściami.
Ale wobec starej kobiety bladej, wynędzniałej, prawie umierającej, podtrzymywanej przez syna, gniew jej zamienił się w osłupienie.
Stanęła niema.
— Przychodzimy tu nie jako nieprzyjaciele, moja pani — odezwała się nowoprzybyła. — Nie myślimy się tu zastanawiać, jakie było postępowanie pani względem nas... Pragnę ja mego brata, a syn swego wuja po raz ostatni pożegnać... Oto wszystko... To nasz obowiązek...
— I nasze prawo — dodał Lucjan.
Garbuska nie odpowiedziała ani słowa i, zamiast zagrodzić przejście, usunęła się przed przybyłymi.
Lucjan, wciąż podtrzymując matkę, wszedł do salonu, dokąd za nimi podążyła Julia Tordier.
Helena, zapłakana, słysząc nadchodzących, podniosła głowę.
Na widok wchodzących wydała okrzyk.
— Ciociu, moja kochana ciociu — wyjąkała następnie wyciągając ręce ku pani Gobert, która ją przycisnęła do serca i uścisnęła serdecznie, szepcząc:
— Biedne dziecko.
— Ojciec!... biedny mój ojciec! — podchwyciła Helena — już go mają zabrać... zabrać!...
— Odwagi, moja droga córko! — odpowiedziała pani Gobert.
— Odwagi, Heleno — powtórzył Lucjan.
— Odwagi! Alboż ja mogę ją mieć?...
Helena chwiała się, wyczerpana, mdlejąca.
Garbuska ujęła ją w ramiona i zmusiła, ażeby usiadła.
— Tam jest pani brat — rzekła jednocześnie do pani Gobert, wskazując drzwi od pokoju nieboszczyka.
Lucjan wraz z matką przestąpili próg.
Żałobnicy już postawili wieko na trumnie i mieli je przybić.
— O, nie jeszcze, panowie, nie jeszcze, błagam was! — zawołała pani Gobert, padając na kolana przy trumnie.
Jeden z żałobników, czy to przejęty żałością, czy też w nadziei napiwku, podniósł wieko i ukazała się twarz nieboszczyka.
Helena, odgadłszy, co się dzieje, pobiegła, wbrew woli matki, i uklękła obok ciotki.
— Ojcze mój! — wyrzekła ze wzruszeniem — przysięgam, że pójdę za tobą do grobu, jeżeli twoja wola będzie naruszona, jeżeli sprzeciwią się temu, abym została żoną Lucjana, który ciebie kocha i którego ty kochałeś!
Garbuska z oczami zaiskrzonymi, z pięściami zaciśniętymi, ze zbielałymi wargami, poskoczyła ku żałobnikom, wrzeszcząc:
— Zamknijcie to pudło! Zamiknijcie je prędko! Ja tak chcę! Ja każę!
Pani Gobert nie miała siły zapanować nad sobą.
— Świętokradztwo.. Świętokradztwo!... — zawołała z oburzeniem. — Mówić tak przed trumną... co za wstyd!
Garbuska, pieniąc się ze złości, rozszalała, znów powtórzyła:
— Zamknijcie! zamknijcie! Ja tylko sama mam prawo rozkazywać! Co do państwa — mówiła dalej, zwracając się do siostry męża i do Lucjana — wpuściłam was do swego domu, nie przypuszczając, że się zechcecie tu rządzić, jakby u siebie! Otóż dowiodę wam, że ja tylko jestem tutaj pani! Wyjdźcie z tego pokoju i z tego domu!
— Chodź, chodź, moja matko — rzekł Lucjan, zbladłszy i zaledwie powściągając gniew — zaczekamy na ulicy...
— Julio Tordier, wdowo po moim bracie, którego byłaś złym duchem, wszystko ci to nie przyniesie szczęścia, przepowiadam ci! — rzekła pani Gobert, zmierzając ku drzwiom.
I znikła wraz z synem.
Helena, klęcząc w pokoju, szlochała, twarz ukrywszy w dłoniach.
Żałobnicy zdumieni niezwykłą sceną, jaka się odegrała w ich oczach, zaczęli przybijać wieko trumny.
Na ulicy, przed bramą Nr. 7, zebrało się dość dużo ludzi, zaproszonych i ciekawych.
Dziwiono się, że brama nie była obitą kirem.
Dziwiono się, że zwłoki nie były wystawione.
Karawan podjechał.
Był to, jak wiemy, karawan ostatniej klasy.
Nikt za nie wątpił, że wdowie pozostał duży majątek.
— Taki pogrzeb, jak dla jakiego biedaka!... A to człowiek bogaty! Czy podobna! — mówili jedni.
A inni odpowiadali.
— Garbuska jest ze skąpstwa znana! Żałowała pieniędzy, na pogrzeb... Chce pochować męża, byle pochować... O, to łotrzyca prawdziwa!
Godzina mijała.
Wśród tych gromadek jakiś człowiek przesuwał się milcząc, nadstawiając uszu.
Był to Józef Włosko.

XXIX.

Nareszcie z bramy domu wyniesiono trumnę.
Za nią ukazały się natychmiast Garbuska z córką.
Helena zaledwie trzymała się na nogach. Płacz jej był przejmujący.
— Biedna mała — szeptano w tłumie. — To córka tej złej kobiety. Doprawdy, godna pożałowania...
Julia Tordier i Helena stanęły zaraz za karawanem.
Dalej za nimi Lucjan z matką, po czym następowali zaproszeni.
Orszak dążył do kościoła.
Z kościoła miano się udać na cmentarz Montparnasse.
Helena chwiała się za każdym krokiem.
Pani Gévignot, przełożona pensji w Boissy-Saint-Leger, przybyła właśnie w chwili, gdy orszak wyruszył z przed domu nieboszczyka, i, wyszukawszy wzrokiem swą wychowankę, zbliżyła się do niej mówiąc:
— Oprzyj się na mym ramieniu, drogie dziecko.
Helena, usłyszawszy głos pani Gévignot, doznała pewnej ulgi w swej boleści.
Wydało się jej, że już nie jest samą.
Czuła nad sobą opiekę, z wielką wdzięcznością wsparła się na nadstawionym ramieniu.
Piękny komiwojażer, bynajmniej nie pysznił się swoją rolą, i z wyrachowania, postarał się jak najmniej zwracać na siebie uwagę.
Krył się więc, jak tylko mógł, w potrójnym rzędzie, który stanowił orszak.
Józef Włosko szedł na samym końcu, nadsłuchując uwag, których nie szczędzono umyślnie pod adresem Garbuski i świadczących o ogólnym wstręcie, jaki budziła swą osobą.
W kościele krótko się zatrzymano.
Wyruszono znów w drogę i po upływie trzech kwadransy przybyto na cmentarz.
Julia, wcale nie wzruszona, nie okazała też żadnego żalu, gdy grabarze opuścili trumnę do mogiły.
Oczy jej pozostały suche.
Helena prawie straciła przytomność.
Musiano ją zanieść do karety, którą Prosper zamówił, ażeby matkę z córką odwiozła po pogrzebie na ulicę Anbry.
Przełożona pensji wsiadła razem z nimi do karety.
Garbuska; przed rozkazaniem stangretowi odjechać, zamieniła kilka słów po cichu z Prosperem.
Tenże zamknął drzwiczki, pozwolił, aby mu po raz ostatni ścisnęła rękę okropna wdowa, i kareta potoczyła się.
Powoli cmentarz opróżnił się.
W końcu pozostała tam tylko pani Gebert ze swym synem.
Oboje klęczeli jeszcze przy mogile, na którą grabarze kończyli sypać ziemię.
Lucjan był bardzo blady.
Grube łzy staczały się po jego policzkach.
— Dziecko moje, jestem cała złamana — rzekła doń matka, podnosząc się — chodźmy...
— Biedny wuju, biedna Heleno! — szepnął młodzieniec, rzucając ostatnie spojrzenie na mogiłę. — O, matko moja, Bóg nie pobłogosławił naszej miłości! Kto teraz zbliży nas, Helenę i mnie, teraz, gdy jego nie ma?...
— Odwagi moje dziecko!
— Odwagi?... ja już jej nie mam... wyznaję... Ani odwagi, ani nadziei...
— Dlaczego rozpaczać? Bóg nas nie opuści...
Lucjan pokiwał smutnie głową i, podtrzymując matkę, podążył z nią powoli ku bramie cmentarza.
W godzinę później pani Gévignot wiozła z sobą Helenę na pensję, a jednocześnie Prosper Rivet, posłuszny radom swego przyjaciela, jechał do Joinville, wprzód zmieniwszy ubranie.

XXX.

Od trzech dni śledztwo, wytoczone w przedmiocie zbrodni, której ofiarą padł doktór Reynier, prowadzone było z gorączkową sprężystością.
Prefektura wyprawiła w dzielnicę Sainte-Croix-de-la-Bretonerie całą brygadę agentów, którzy szperali po ulicach, domach, najmniejszych zakątkach, spodziewając się wydobyć jakąkolwiekbądź wskazówkę.
Nadzieja ta nie spełniła się jednak.
Nie znajdowano zgoła nic.
W nocy zbrodni komisarz policji, zawiadomiony przez policjanta, przybiegł, nie tracąc ani minuty, do kupca win, który przyjął do pokoju za sklepem ciało doktora.
Gdy pierwsze oględziny zostały dokonane, ciało zostało przeniesione do mieszkania ofiary.
Stara służąca doktora o mało co nie zemdlała, ze zdumienia, przerażenia i zmartwienia, widząc swego pana nie żywego, gdy przed kilku godzinami był jeszcze pełen życia i zdrowia.
Musiała jednak odpowiedzieć na zapytania komisarza, ale nie mogła nic więcej oznajmić nadto, że doktór wyszedł wieczorem o wpół do ósmej, wezwany przez jakiegoś człowieka, którego żona spodziewała się potomka.
Wyszukała adresu, zapisanego w wykazie chorych, i podała go komisarzowi.
Adres opiewał:
Castagnol, posługacz starszy w halach miejskich, ulica Deux-Écu Nr. 3.
Komisarz zapisał sobie ten adres i zaczekał na naczelnika policji, który przybył jednak dopiero o godzinie 7-ej zrana, wespół z podprokuratorem i sędzią śledczym.
Prokurator wysłuchał opowiadań komisarza i kazał wezwać lekarza, dla obejrzenia ran.
Doktora który przybył, znamy.
Widzieliśmy go już w domu przy ulicy Anbry, stwierdzającego zgon Jakuba Tordier.
Obejrzał ranę na ciele doktora Reynier i wywnioskował, że cios zadany został nożem kuchennym o klindze szerokiej i wyostrzonej.
Koniec noża przeszył serce, i śmierć nastąpiła raptowna, piorunująca.
Następnie sędzia śledczy przystąpił do badania.
Wysłuchał służącą Mariannę, obu tragarzy, którzy pierwsi zobaczyli trupa i agenta, który pierwszy zobaczył ich, nachylonych nad trupem.
Z zeznań tych stwierdzić zdołał tylko tę okoliczność, że skoro patrol policyjny przechodził przez ulicę Sainte-Croix-de-la-Bretonnerie po raz pierwszy o godzinie wpół do pierwszej, a ostatnim razem przed trzecią zrana, to doktór musiał być zabity między godziną wpół do pierwszej a drugą zrana, gdyż o trzeciej ciało znaleziono już sztywne.
— Tak, to naturalne — potwierdził naczelnik policji.
— Trzeba nam teraz dowiedzieć się, o której godzinie doktór opuścił ulicę Deux-Écu?
— O, to Castagnol będzie nam mógł powiedzieć...
— Któż to ten Castagnol.
— To posłaniec z hali miejskiej — odezwał się komisarz policji — człowiek bardzo uczciwy i szanowany...
Można na nim polegać.
— Gdy podniesiono trupa, czy nie znaleziono przy nim jakiego przedmiotu, mogącego dostarczyć wskazówek?
— Nic złego, panie sędzio śledczy.
— Nawet noża nie znaleziono, którego użyto do spełnienia morderstwa?
— Nie, panie... Szukano na tej ulicy i na sąsiednich... nigdzie...
— Proszę nakazać zrewidowanie kanałów ulicznych. Może tam morderca wrzucił narzędzie zbrodni...
— To się zrobi.
Jak widzą czytelnicy, przezorność sędziego nie była zbyteczną.
Garbuska, uderzywszy swą ofiarę, chciała pozbyć się noża zakrwawionego i w tej chwili nie wiedziała nawet, co się z tym nożem dzieje.
Oznajmiono przybycie Castagnola, sprowadzonego przez ajenta.
Castagnol wszedł blady i bardzo wzruszony.
— O, — zawołał, rzucając się z wyciągniętymi rękoma ku trupowi, leżącemu na łóżku — zamordowano przyjaciela ubogich w całej dzielnicy... zabito dzielnego człowieka, znakomitego uczonego, który uratował moją biedną żonę!... Pomścijcie go, panowie!... Pomścijcie go!
— To oburzenie przynosi ci zaszczyt, mój przyjacielu — wyrzekł sędzia śledczy — ale uspokój się i dopomóż nam sam do śledztwa...
— O, gdybym miał jego mordercę w ręku...
— O której godzinie doktór Reynier przyszedł do pana na ulicę Deux-Ecu?
— O godzinie ósmej punktualnie.
— A o której godzinie wyszedł?
— O wpół do dwunastej.
— Zbierz swoje wspomnienia, Castagnolu. Bardzo ważnym jest dla nas wiedzieć, czy doktór opuścił pańskie mieszkanie o wpół do dwunastej...
— Tak, panie sędzio, punktualnie... Poczciwy doktór, w chwili gdy brał kapelusz, spojrzał na zegarek i rzekł: teraz wpół do dwunastej, mój chłopcze... przyjdę jutro...
— Czy przypuszczasz, że mógł jeszcze odwiedzić jakiego chorego?
— Nic nie przypuszczam, ale nie sądzę...
Stara Marianna, która płakała w milczeniu, stojąc w kącie, nagle podniosła głowę i przemówiła:
— Panie sędzio, mój biedny pan zabrał z sobą z domu pudełko z instrumentami chirurgicznymi.
— Pudełko jest u nas — odparł Castagnol — doktór miał je wziąć z sobą nazajutrz, po odwiedzeniu mej chorej żony.
Sędzia śledczy zamyślił się.
— Ile czasu mógł potrzebować doktór, ażeby przyjść wprost z ulicy Deux-Ecu tutaj? — zapytał.
— Wyszedłszy od siebie dwadzieścia minut do ósmej, przybył do Castagnola punktualnie o ósmej — zauważył naczelnik policji.
— Za tym potrzebował dwadzieścia minut czasu??
— Tak.
— Jeżeli tak, to doktór musiał po drodze zatrzymać się w jakimś domu, ponieważ strażnicy, przechodząc o wpół do pierwszej przez ulicę Sante-Croix-de-la-Bretonneri nie znaleźli jego trupa.
— Może schował się do jakiej bramy przed burzą — wtrącił komisarz.
Badanie, prowadzone w ten sposób nie dało rezultatu.
Sędzia śledczy nie tracił jednak nadziei? postanowił zbadać wszystkich możliwych świadków.

XXXI.

Wkrótce po tym, gdy Garbuska pozostała w mieszkaniu sama, po wyjeździe córki z przełożoną pensji, ktoś zadzwonił.
We drzwiach, które otworzyła, ukazał się woźny, oddał jej jakiś papier i odszedł, nic nie mówiąc.
Julia Tordier, nie zapytawszy nawet woźnego, wzięła papier, przekonana, że to jakaś formalność administracyjna, jakieś zaświadczenie, przysłane z merostwa, dotyczące zgonu jej męża.
Ruchem obojętnym rozwinęła papier i przebiegła go oczyma.
Zaledwie jednak odczytała pierwsze wiersze, a wyraz jej twarzy zmienił się raptownie.
Stała się bladą, a ręce jej drżały.
Papier, na który patrzyła teraz z niewysłowionym przestrachem, był wezwaniem do kancelarii sędziego śledczego.
Jeżeli myśl o stawieniu się przed obliczem urzędnika, piastującego tak straszną moc, nawet u ludzi z najczystszym sumieniem, obudzić może niepokój, cóż dopiero za wrażenie mogło wywrzeć na Garbusce, która aż dwie zbrodnie popełniła.
— Co to ma znaczyć? — zapytała sama siebie, przerażona, szczękając zębami. — Dlaczego ten sędzia wzywa mnie do swojej kancelarii? Czego może ode mnie chcieć? Czyż podobna, ażeby mnie podejrzewał? Czyżby ten człowiek, co mnie gonił, znał mnie i poznał?
Drżenie, jakie ją ogarnęło, przechodziło w konwulsyjne drganie.
Pot zimny zraszał jej ciało.
Po raz pierwszy w życiu nędznica ta przestraszyła się, tracąc przytomność.
W ciągu kilku sekund pozostała jakby zgnębiona pod naciskiem osaczających ją myśli, ale powoli właściwa jej energia wzięła górę.
— Nie — rzekła — nie mam się czego obawiać... Ten człowiek za daleko był ode mnie, ażeby mógł mnie poznać... Zresztą stracił mój ślad... A nóż!... Ha! nóż wrzuciłam do ścieku... a nawet gdyby go znaleziono, cóżby z niego można było wnosić? To nóż kuchenny i niczym się nie różni od innych.
Nagle Garbuska przerwała sobie.
Źrenice jej się rozszerzyły, usta pozostały otwarte.
— A, ja nieszczęsna! — wykrzyknęła.
A rzuciwszy się do kuchni, otworzyła gwałtownie szafę z drzewa białego i zaczęła w szufladzie przerzucać noże, widelce i łyżki.
Wyjęła nóż kuchenny, zupełnie podobny do tego, który użyła do popełnienia zbrodni, przyjrzała mu się, wydała nowy okrzyk i upadła na krzesło, bo nogi się ugięły pod nią.
— Jestem zgubiona — wyjąkała, mówiąc prawie głośno i straciwszy o tym świadomość. — Wzięłam nóż, na którego rękojści Helena, będąc dzieckiem, wycięła nazwisko Tordier! A to już wskazówka!... To dowód nawet! Ten nóż musiano znaleźć!... Dowiedziano się, że w nocy doktór był u męża... Ja go ugodziłam... Myślałam, że upadł nieżywy... Myliłam się... On musiał być tylko zraniony i przemówił...
Pro raz trzeci powtórzyła:
— Jestem zgubiona!
Ręce jej opadły, głowa opuściła się na piersi.
Zgnębienie było najzupełniejsze.
Ale to odrętwienie moralne u przewrotnej istoty nie mogło długo trwać.
Po upływie pięciu minut najwyżej Garbuska podniosła głowę.
Następnie podniosła się, z rozdętymi nozdrzami, i z oczyma błyszczącymi, jakby rzucającymi wyzwanie przyszłości.
— Ha! zobaczymy! — rzekła.
I, powróciwszy do pokoju jadalnego, wzięła na nowo do ręki wezwanie, pozostawione na stole, i odczytała je wyraz po wyrazie.
Wezwanie opiewało na godzinę dwunastą po południu stawiennictwo u sędziego.
Spojrzenie Julii przeniosło się na zegar.
Wskazówki znaczyły godzinę jedenastą.
— Już czas — szepnęła.
Zjadłszy na prędce trochę chleba i mięsa, ubrała się i udała do sądu, zamknąwszy za sobą starannie drzwi mieszkania.
Już nie drżała i powtarzała tylko do siebie, idąc:
— Ha, zobaczymy!
Kiedy Garbuska weszła na korytarz, prowadzący do kancelarii sędziego śledczego, już się tam znajdowało około dwunastu osób, równie jak ona, wezwanych w sprawie z ulicy Sainte-Croix-de-la-Bretonnerie.
Pan Tiercelin — tak się nazywał sędzia śledczy prowadzący tę sprawę — przesłuchał już kilka świadków.
Inni czekali swojej kolei.
Woźny podszedł do Garbuski i zapytał, co ją tu sprowadza.
— Jestem tutaj wezwana — odpowiedziała z pewnym niepokojem w głosie, pokazując mu wezwanie.
Ten wziął papier, spojrzał nań i rzekł:
— Już panią wołano... Ale pani nie było,.. Niech pani zaczeka.
Garbuska usiadła na ławeczce.
Obok niej, na prawo i na lewo, rozmawiano.
Nazwisko doktora Reynier wymawiane bezustannie, zwróciło jej uwagę.
Tłumaczono sobie zbrodnię. Szukano objaśnień i nie znajdowano ich, a każdy się dziwił, że został do sędziego wezwany.
Zrozumieć nie mogli, jaki mógł być związek między morderstwem doktora a bytnością jego u nich z rana lub po południu.
Rozmowy te, zasłyszane przez Garbuskę, uspokoiły ją prawie zupełnie.
W tych różnych pogłoskach, w tych przypuszczeniach różnych, nikt nie wymienił jej nazwiska, nikt więc jej nie podejrzewał.
Spóźniwszy się, jak jej to już powiedział woźny, musiała czekać długo, i już ostatnia weszła do gabinetu sędziego śledczego.
Sędzia Tiercelin, mężczyzna młody jeszcze, uważany był powszechnie za bardzo zdolnego w swym zawodzie.
Przeprowadził już podczas swego urzędowania wiele zawiłych spraw i zdołał wykryć zbrodniarzy wielu, pomimo bardzo szczupłych wskazówek.
Powszechnie też go poważano i powierzano mu najtrudniejsze sprawy.
Julii Tordier przyjrzał się jednym spojrzeniem oka.
Miał tyle taktu, że nie okazał żadnego zdziwienia, na widok tej szczególnej istoty, której twarz piękna wieńczyła czoło bezkształtne.
Skłoniwszy się lekko, wskazał jej krzesło, stojące naprzeciw jego biurka!
— Proszę, niech pani siada.
Garbuska usiadła.
— Nazywa się pani Julia Tordier — ciągnął dalej urzędnik.
— Tak, panie.
— Zapewne zdziwiona pani była, otrzymawszy wezwanie ode mnie?
— Przyznaję panu, że bardzo byłam zdziwiona i teraz jeszcze nie odgaduję powodu?
— Wezwałem panią, ażeby wypytać o pewne wskazówki, dla wyjaśnienia sprawy kryminalnej, która wielce zajmuje sąd.
— Sprawy kryminalnej? — powtórzyła Julia — coraz mniej rozumiem... Ale jestem na pańskie rozkazy.
— O, wszak doktór Reynier był lekarzem męża pani?
— Tak, panie.
— Od dawna?
— Od wielu lat... Jeszcze przed moim zamążpójściem.
— Wiadomo pani zapewne, że doktór Reynier został zamordowany?
Dowiedziałam się dziś o tej smutnej nowinie od doktora, który przyszedł z merostwa, dla stwierdzenia zgonu mego biednego męża.
— Pan Tordier umarł! — zawołał sędzia śledczy, nie tając zdziwienia.
— Niestety, już go odprowadziłam na miejsce wiecznego spoczynku! — rzekła Garbuska, ocierając oczy suche, i nadając głosowi ton płaczliwy.
— Niech mi pani wybaczy, że odnawiam jej boleść, ale muszę to uczynić w interesie sprawiedliwości.
— Gotowa jestem odpowiedzieć panu.
— Kiedy doktór Reynier po raz ostatni odwiedzał pana Tordier?
— We środę.
— Z rana, czy wieczorem?
— Z rana... około godziny dwunastej... a być może o trzy kwadranse na dwunastą... trudno byłoby mi ściśle oznaczyć... Nie przywiązywałam wagi do tego szczegółu.
— Rzeczywiście godzina wizyty rannej jest bez znaczenia... Czy pan Tordier był poważnie chory?
— Bardzo poważnie, proszę pana, ponieważ umarł w nocy.
— Doktór, zauważywszy stan niebezpieczny, mógł odwiedzić chorego jeszcze po południu.
— Ale nie był... Odszedł, zaleciwszy lekarstwo, które też dawałam choremu w odpowiednich dozach i we wskazanej porze.
— Czy w nocy doktór nie przychodził do państwa?
— Nie, panie.
— O której godzinie pan Tordier przestał żyć?
— O pierwszej w nocy.
Sędzia śledczy oparł się o biurko i zamyślił.
— Nic, i ciągle nic — mówił do siebie. — Nie podobna dowiedzieć się, dokąd doktór chodził, wyszedłszy z ulicy Deux-Ecus... A przecież klucz tej tajemnicy jest tam... Czuję go... Odgaduję...
Podniosła głowę i dodał głośno:
— To już wszystko, o co chciałem panią prosić.
Garbuska natychmiast wstała z krzesła.
— Więc mogę odejść? — zapytała.
— Tak, pani.
I sędzia Tiercelin zadzwonił na woźnego, który otworzył drzwi i odprowadził Julię na korytarz.

XXXII.

Garbuska wyszła z gabinetu sędziego śledczego nie zupełnie jeszcze uspokojona — ponieważ nóż mógł być lada chwila odnaleziony — lecz znacznie już spokojniejsza, niż przychodziła do gmachu sądowego.
Wtem, gdy miała wyjść z korytarza na schody, nagle zatamowała przejście gromadka strażników, prowadzących czterech czy pięciu aresztantów okutych.
Garbuska z musu zatrzymawszy się, spojrzała na prowadzonych i nagle drgnęła.
Przed nią o kilka kroków szła także jakaś garbuska.
Była to jednak dziewczyna młoda, a jej bezkształtne ciało nie budziło bynajmniej odrazy.
Twarzyczka była ujmująca, malowała się na niej dobroć, jak i słodycz niezrównana w jej wielkich ciemnych oczach.
Z oczu tych płynęły w tej chwili łzy.
Młoda dziewczyna, ujrzawszy przyglądającą się jej drugą garbuskę, spuściła oczy; badawcze spojrzenie nieznajomej wzięła wprost za oznakę natrętnej ciekawości.
Poszła dalej, mimowoli pobrzękując kajdankami, którymi skute miała ręce.
— Joanna Julia Bertinot! — zawołał w tej chwili woźny sędziego śledczego.
Na to nazwisko, Garbuska wstrząsnęła się cała, jak gdyby przebiegł po niej prąd elektryczny.
— Bertinot... Czy być może!... — Bertinot — powtarzała ledwie przytomna.
Ale zaraz się pokrzepiła tą myślą, że przecież Bertinotów może być bardzo wiele na świecie.
Tymczasem już woźny wprowadził garbatą dziewczynę do gabinetu sędziego.
— Mój panie — odezwała się Garbuska, przystępując do tegoż woźnego — powiedz, proszę, czy ta aresztowana nazywa się, rzeczywiście Bertinot, czym się nie przesłyszała?...
— A tak.
— A czy ona ma jaką rodzinę, nie wie pan?
— Czyżby się pani chciała o nią upomnieć?
— A! — odrzekła zmieszana Garbuska — dlaczego ona tu jest?
— No, przecież sama nie przyszła, jak pani widzi.
— A cóż ona zrobiła?
— Nie wiem.
Młoda garbata dziewczyna weszła do gabinetu sędziego śledczego pod eskortą strażnika.
Urzędnik podniósł na nią oczy i przyglądał się jej z niezmierną uwagą.
Pomieszana, przestraszona, aresztowana schyliła głowę.
Sędzia dał znak sekretarzowi, który, trzymając pióro w powietrzu, gotów był pisać.
— Jak się nazywasz? — zapytał aresztowaną.
— Bertinot — odpowiedziała słabym głosem.
— A na imię?
— Joanna Julia.
— Ile lat?
— Dwadzieścia...
— Czym się trudnisz?
— Jestem służącą.
— Gdzie się urodziłaś?
— W Veroix, kantonie genewskim, w Szwajcarji.
— Jesteś cudzoziemką?
— Urodziłam się z rodziców francuzów, jestem więc francuską, panie sędzio.
— Nazwisko ojca?
— Piotr Andrzej Bertinot.
— Miejsce jego urodzenia?
— Monteau?
— Imię matki?
Na to zapytanie oczy dziewczęcia napełniły się łzami.
— Tu trzeba nie płakać, lecz odpowiadać — ciągnął dalej urzędnik — ja pytałem o imię matki...
— Nie znam jej wcale.
— To nieprawdopodobne.
— A jednak prawdziwe...
— Czy ojciec żyje jeszcze?
— Nie, panie — wyjąkała aresztowana głosem żałosnym.
— I nigdy nie mówił o matce?
— Nigdy.
— Czy pytałaś go o nią?
— Tak, panie, nieraz, ale zawsze napróżno.
— Nigdy nie widziałaś swej metryki?
— Nigdy, panie sędzio.
— Katoliczką jesteś?
— Tak, panie.
— Czy byłaś u komunii?
— Tak, panie.
— To metryka musiała być złożona w kościele.
— Zapewne była, ale ja tego nie pamiętam...
— Z tego można wnioskować, że ojciec nie był ożeniony z matką?
— Tak, panie, jestem dzieckiem nieślubnym...
— Gdzieżeś się wychowała?
— W mieście mojego urodzenia, w Veroix aż do lat jedenastu... Siostra mego ojca miała o mnie staranie.
— Mogła była upomnieć się w merostwie w Veroix o metrykę, musi tam być napisane nazwisko matki, o ile nie zeznano, że pochodzisz z matki nieznanej.
— Nie pomyślałam o tym wcale, gdyż nie potrzebowałam tego aktu.
— W jakim wieku opuściłaś Veroix?
— W jedenastym roku życia z siostrą ojca, która była wdową... Zamieszkała razem ze mną w Point-d‘Ain. Miałam lat czternaście, kiedy umarła...
— Co zrobiłaś z sobą wtedy?
— Byłam bez żadnych środków do życia.
— Czy ojciec już nie żył?
Twarz dziewczęcia powlekła się szkarłatem.
— Tak, panie — wyszeptała.
— Mówiłaś, że zostałaś bez środków do życia... Z czego więc żyłaś?
— Pewna bogata rodzina w Pont-d’Ain wzięła mnie do siebie z litości, i ja, chociaż bardzo słaba, bardzo mizerna, przyjęłam u niej obowiązki służącej.
— Cóż to za rodzina?
— Państwo Mikuart.
— Jak dług obyłaś u tych poczciwych ludzi?
— Cztery lata.
— Dlaczego ich opuściłaś?
— Pani Mikuart umarła, a ja, ponieważ zebrałam sobie już pewne oszczędności, pojechałam do Paryża...
— Tak, byłaś tutaj u pewnej pani Baserge, a od niej wstąpiłaś do służby hrabiny de Roncerny.
— Niestety! panie, na moje nieszczęście.
— To ty sama na siebie ściągnęłaś to nieszczęście! Wiesz, o co cię oskarżają.
— Oskarżają mnie o kradzież, to wiem — odparła młoda kobieta gwałtownie — ale to oskarżenie kłamliwe, przysięgam!
— Zapieranie zawsze łatwe...
— Ja nie nie wzięłam, ani nic nie ukradłam! — ciągnęła dalej Joanna Julia — jestem dziewczyną uczciwą, a od dwóch lat. jak służę u pana de Roncerny, nikt mi nic nie mógł zarzucić!
— Zarzucają ci kradzież pierścionka, wysadzonego drogimi kamieniami wartości pięciuset franków.
— Ja nie wzięłam tego pierścionka — rzekła oskarżona, szlochając.
— Cóż się więc z nim stało?
— O, gdybym wiedziała, to bym odrazu powiedziała, i nie byłabym tu przed panem, w kajdanach, jak złodziejka.
— Nie obstawaj przy wyparciu się, wobec faktów.
— Ja będę temu przeczyła! Będę z całych sił, i to prawda, żem nie ukradła.
— Ty sama tylko wchodziłaś do mieszkania pani de Roncerny, która cię obdarzała najzupełniejszym zaufaniem... Tyś sama miała tylko wstęp do jej buduaru...
Pani de Roncerny, wróciwszy z teatru, złożyła klejnoty na miseczce, stojącej na kominku w jej pokoju, dokąd, powtarzam, tyś tylko wchodziła...
Nazajutrz, biorąc te kosztowności, zauważyła brak pierścionka.
Kogoż można podejrzewać o tę kradzież, jeżeli nie ciebie?
Gdy cię pytano, nie mogłaś żadną miarą zataić swego pomieszania.
— A jakże nie miałabym się zmieszać, gdy mnie o coś podobnego obwiniano? Wypytywano mnie... a więc miano co do mnie wątpliwości... a więc mnie oskarżono, a na to oskarżenie sumienie się we mnie burzyło... Zmartwienie i oburzenie odebrało mi przytomność.
— Pani de Roncerny miała pierścionek na przedstawieniu, tego jest pewna, bo nawet jedna z przyjaciółek podziwiała połysk diamentów. Gdy wróciła do mieszkania, pierścionek znikł i daremnie go szukano... Więc zapytuję powtórnie, gdzie jest ten pierścionek?
— Powtarzam panu, że nic nie wiem.
— Joanno Bertinot, źle robisz, że się upierasz przy kłamstwie!... Pogarsza położenie i tak już złe! Porzuć ten system opłakany! Przyznaj się raczej, oddaj pierścionek, a sprawiedliwość ulituje się nad twoją młodością.
— Ja nie chcę litości od sędziów, panie! — odparła Joanna Julia tonem stanowczym — ja chcę sprawiedliwości! Jakże się do podłości przyznam, gdy jestem niewinną?
— A kogoż ma sprawiedliwość dosięgnąć?
— Prawdziwego winowajcę, a mnie, która, będąc przywiązaną do swoich państwa, nie chciałabym ich skrzywdzić nawet na szpilkę. Ja jestem niewinną, panie sędzio, przysięgam to panu... Boga, biorę na świadka!... Dlaczego nie chcesz mi pan wierzyć?
I młoda dziewczyna wybuchnęła konwulsyjnym szlochaniem.

XXXIII.

Sędzia śledczy wzruszył zlekka ramionami, jak człowiek, który nie da się wywieść w pole i którego nie wzruszają łzy komendianckie.
— Ja raz cię jeszcze wzywam, ażebyś się namyśliła dla swego dobra — rzekł po chwili. — Za dwa dni znów będziesz stawiona przede mną... życzę ci, ażebyś była szczerszą!
— Będę taka, jak dzisiaj, panie sędzio — wyjąkała młoda dziewczyna — nie przyznam się nigdy do kradzieży, której nie popełniłam!
Sędzia, raz jeszcze wzruszywszy ramionami, miał już rozkazać, ażeby wyprowadzono Joannę Bertinot, kiedy woźny wszedł spiesznie do gabinetu, nie będąc wcale wołany.
— Cóż tam takiego? — zapytał go sędzia.
Zamiast odpowiedzi woźny podał mu bilet wizytowy.
Wziął bilet, spojrzał na niego i rzekł.
— Czy ta osoba czeka?
— Tak, panie sędzio... Prosi nawet, ażeby pan sędzia pozwolił się z sobą widzieć niezwłocznie...
— Dobrze! Wprowadź tu pana hrabiego de Roncerny.
Usłyszawszy to nazwisko, młoda dziewczyna zbladła bardzo i zaczęła drżyć.
— Pan de Roncerny — wyjąkała.
— Przed nim już nie będziesz śmiała wypierać się z popełnionego przestępstwa! — podchwycił sędzia.
Nowy przybysz, którego woźny wprowadził, usłyszał ostatnie zdanie.
— Dziecko to nie mogło by się przyznać do zbrodni, panie sędzio — rzekł — bo nie popełniło żadnej.
Joanna Bertinot wydała okrzyk radosny i z bladej stała się purpurową.
— Co pan mówi? — zawołał sędzia, wstając z fotelu i kłaniając się hrabiemu.
— Przychodzę, panie sędzio — odpowiedział tenże — ażeby wstrzymać następstwa opłakanej omyłki, popełnionej przez panią de Roncerny, która żałuje omyłki tej z całej duszy i nie przebaczy sobie, że się jej dopuściła. Przychodzę prosić pana sędziego o wypuszczenie na wolność tego dziecka, tak niesłusznie oskarżonego!
— Oskarżono niesłusznie! — powtórzył sędzia oszołomiony.
— Wszak mówiłam panu, że nie jestem złodziejką — wyjąkała młoda dziewczyna.
— Nie, moja biedna Joanno — podchwycił pan de Roncemy — i szczęśliwy jestem, że mogę to oświadczyć.
— Więc cóż się takiego stało, że pan dzisiaj głosi niewinność tej, którą pan oskarżał wczoraj — zapytał sędzia z pewną oschłością.
— Bardzo prosta rzecz... pierścionek się znalazł...
— A, a! pierścionek się znalazł!... Doprawdy?
— Oto jest...
Hrabia, mówiąc to, położył na biurku przed urzędnikiem pierścionek i rękawiczkę balową.
— Gdzie był ten pierścionek? — podchwycił sędzia śledczy.
— W palcu od rękawiczki.
— Zechciej pan wytłumaczyć to wszystko.
— Pani de Roncerny, powróciwszy z teatru zmęczona, czym prędzej pośpieszyła się rozebrać. Żywo zdjęła rękawiczki. Rękawiczki były ciasne; pierścionek, nieco za szeroki, uwiązł w jednym z palców rękawiczki.
Pani de Roncerny, nie spostrzegłszy tego, rzuciła rękawiczki do szuflady, a zauważywszy nazajutrz brak klejnotu, za skwapliwie poskarżyła się, nie zdając sobie sprawy z następstwa takiego oskarżenia.
Myślała, że nastraszenie zwróci jej ukradziony przedmiot i że później będzie mogła cofnąć skargę.
Dziś zrana pokojówka, zastępująca Joannę, wyjęła rękawiczki mej żony z szuflady, ażeby je ułożyć, i, składając je, znalazła w środku pierścionek.
Teraz niech pan, panie sędzio, wyobrazi sobie zmartwienie i zgryzoty pani de Roncerny!...
Ja, nie tracąc chwili czasu, przyjechałem do sądu.
Widziałem się z prokuratorem i zapewnił mnie, że od pana wyłącznie zależy naprawić złe, zrządzone naszą nieroztropnością.
Błagam więc pana sędziego, ażeby wypuścił na wolność to dziewczę, któreśmy okryli wstydem i które błagam o przebaczenie dla nas.
A zwracając się do dziewczęcia, rzekł:
— Dołożmy starań moja biedna Joanno, ażebyś zapomniała o doznanej krzywdzie, o łzach przelanych... Na zawsze będziemy twymi opiekunami, twymi przyjaciółmi. Przebacz nam!...
— O, tak... tak... Przebaczam państwu, przebaczam wam z całego serca — wyjąkała młoda dziewczyna, a twarz jej zrosiły łzy obfite. — Ale nacierpiałam się bardzo.. Ja miałam być złodziejką.
— Nie wystarcza przebaczać, trzeba jeszcze zapomnieć! — podchwycił pan de Roncerny. — Powrócisz ze mną, powrócisz z głową śmiało podniesioną, powrócisz do willi, gdzie wszyscy już wiedzą o twej niewinności.
— Nie, nie, panie hrabio — odpowiedziała Joanna żywo. — Ja już do domu pańskiego wrócić nie mogę... Zbyt przykre byłoby dla mnie wspomnienie...
— Masz słuszność, moje biedne dziecko... Ja też pomyslałem dla ciebie o miejscu... a nie może ono być dla ciebie nie miłem... Czy znasz panią Gévignot?
— Przełożoną pensji, gdzie jest panna Marta?
— Tak, to kobieta bardzo dobra... Widziała cię ona w willi Petit Boy... Podobałaś się jej bardzo. W tych dniach zapytywała właśnie panią de Roncerny, czy nie mogłaby jej polecić młodej dziewczyny, obsługi starszych pensjonarek. Na jedno słowo z naszej strony, pani Gévignot nie zawaha się cię przyjąć do siebie... Chcesz, Joanno, ażebyśmy cię polecili? Czy chcesz się dostać na pensję, gdzie jest moja córka, którą tak kochasz?
— O, panie hrabio, bardzo o to proszę.
Pan de Roncerny zapytał sędziego śledczego.
— Czy ona wolna jest, panie sędzio?
— Wolna — odpowiedział urzędnik. — Może ją pan zabrać z sobą. Ponieważ nie ma występku, znika więc razem z nim oskarżenie.
— O, dziękuję panu, dziękuję! — zawołała Joanna, szlochając. — Nareszcie przekonałeś się pan, że nie jestem złodziejką.
— Jesteś uczciwą dziewczyną, moje dziecko, a ja jestem szczęśliwy, że przywracam ci wolność, której nie powinnaś nigdy utracić, i pochwalam to najzupełniej, że przyjmujesz miejsce, które chce ci zapewnić pan de Roncerny...
— Ja również dziękuję panu sędziemu — rzekł hrabia ściskając ręce urzędnika.
— Chodź, Joanno.
Młoda dziewczyna podążyła za panem de Roncerny.
Chustkę przyłożyła do ust, ażeby stłumić łkanie, które jej z radości wydzierało się z gardła.
Obok swego dawnego pana szła w milczeniu ze schodów, prowadzących na podwórze gmachu sądowego.
Wdowa po Jakubie Tordier — jakkolwiek badanie Joanny Julii Bertinot trwało bardzo długo — nie opuściła swego stanowiska obserwacyjnego.
Czekała na wyjście młodego garbatego dziewczęcia,o którym słyszała, że się nazywa Bertinot i że oskarżona jest o kradzież.
Jakie tajemnicze pobudki sprawiły, że Garbuska zapomniała w tej chwili o swych własnych troskach, tak przecie wielkich, i pragnęła tylko znowu zobaczyć nieznajomą, zaledwie widzianą przez nią w ciągu kilku sekund.
Dalszy ciąg tego opowiadania z pewnością wyjaśni to naszym czytelnikom. Na teraz poprzestajemy na zaznaczeniu, że te pobudki były bardzo potężne.
Julia Tordier, przechadzając się wzdłuż i wszerz, bez zwracania uwagi na ciekawe lub szyderskie spojrzenia, jakimi ją obrzucali przechodzący, nie spuszczała z oczu schodów, którędy prawdopodobnie schodzić miała Joanna Bertinot.
Nagle drgnęła cała.
Spostrzegła młodą dziewczynę, ale tym razem nie mającą już kajdanek na rękach. Nie prowadzili też jej strażnicy.
— Cóż to ma znaczyć? — wyszeptała zdziwiona Garbuska.
Pan de Roncerny i Joanna przeszli dziedziniec i wyszli z sądu, po czym przystąpili do powozu, stojącego na placu.
Garbuska ścigała ich oczyma, ale nie śmiała się do nich zbliżyć.
Hrabia otworzył drzwiczki powozu i usunął się, ażeby Joanna wsiadła.
— Dokąd chce mnie pan hrabia zawieźć? — spytała.
— Do willi Petit-Boy.
— O, nie!
— Czyż nie musisz zabrać swych rzeczy? Czy nie zgodzisz się na to, ażeby zobaczyć się z panią de Roncerny i powiedzieć, że jej przebaczasz, tak jak już mnie przebaczyłaś? Zresztą pani de Roncerny zechce sama cię zawieźć do Boissy-Saint-Leger, ażeby cię polecić przełożonej pensji, jeżeli u nas nie zechcesz pozostać.
— Pójdę zobaczyć się z panią hrabiną, dla przyzwoitości — odpowiedziała Joanna. — Ale nic w świecie nie nakłoni mnie do pozostania przy niej.
— Wsiądź, moje dziecko...
Joanna wsiadła do powozu, ku wielkiemu zdziwieniu stangreta.
— Do Petit-Boy! — zawołał hrabia.
I, usiadłszy obok Joanny, zamknął drzwiczki.
Powóz potoczył się ku placu Bastylli.
Julia Tordier, stojąc o piętnaście kroków, widziała, wszystko, nie mogąc jednak usłyszeć ani jednego słowa.
Patrzyła na oddalający się powóz i ścigała go oczyma, aż znikł na skręcie ulicy.
— Joanna Julia Bertinot! — mruknęła — około dwudziestu lat! to dziwne!... Oskarżona przed chwilą... teraz wolna... a ten człowiek ją wiezie z sobą... dokąd? Chciałam zapytać... ale nie miałam...
Po tym, nie mogąc odpędzić natarczywych myśli, Julia Tordier udała się z powrotem do swego mieszkania.





  1. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.