Strona:PL De Montepin - Potworna matka.pdf/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ta spełniła życzenie.
Po drutach poszły firanki w górę, i wtedy można było się już przyjrzeć dowolnie choremu, Jakóbowi Tordier.
Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, ale wyglądał na jakie lat siedemdziesiąt.
Twarz literalnie wyschła jak ciało. Skóra, barwy nieledwie miedzianej, przyległa do kości, w zapadłych oczach zaledwie można było zauważyć źrenice.
Ramiona spoczywające na kołdrze, łączyły się rękoma długimi, bezkrwistymi, prawdziwymi rękoma szkieletu.
Chory powoli, z trudnością, podniósł głowę i zwrócił wzrok ku przybyszowi.
Miał wzrok błędny, jak gdyby nie widział nic.
— To pan doktór Reynier — rzekła garbuska głosem, do grzechotki podobnym i tonem szorstkim.
— A — wybełkotał chory — to pan, doktorze...
— Ja, mój zacny przyjacielu, to ja... cóż to panu jest...
— Ja nie wiem...
— Jakto, nie wiesz pan!
— Nie, doktorze...
Garbuska wzruszyła ramionami drwiąco.
Doktór podchwycił:
— Ależ trzeba wiedzieć, mój zacny przyjacielu! ja przecież nie mogę wszystkiego odgadnąć.
Chory podniósł kościstą rękę na poduszkę i odpowiedział:
— Boli mnie tam... szarpie... pali...
— Zobaczymy zaraz...
I, uniósłszy trochę Jakuba Tordier, doktór zabrał się do oskultowania go, do badania szczegółów, dla postawienia diagnozy.
Julia Tordier — tak się nazywała garbata — śledziła ciekawym wzrokiem poruszenia doktora, badała jego fizjognomię.