Ponad śnieg bielszym się stanę/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Ponad śnieg bielszym się stanę
Podtytuł Dramat w 3 aktach
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteki Polskiej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



AKT PIERWSZY.
(Scena przedstawia duży pokój w starym dworze na kresach wschodnich. Dostatnie meble, portyery, na ścianach obrazy. Z lewej strony wielka i szeroka szafa biblioteczna, pełna książek i manuskryptów. W głębi sceny duży, staroświecki komin z kamiennem obramowaniem. Z prawej strony komina drzwi, z lewej okno, zastawiane kwiatami. Przy drzwiach stoi młynarz Joachim, człowiek starszy, chudy, dziobaty, mówiący krzykliwie. Ubrany jest w długie buty i szary drelich. W rękach obraca kaszkiet z daszkiem. Wincenty Rudomski, młodzieniec lat dwudziestu, jedyny syn dziedziczki dóbr Łuża, wysmukły, piękny, przechadza się niespokojnie, potrącając krzesła, raz wraz rozgarnia kwiaty i wygląda przez okno.)
WINCENTY

A przez Ciekłe?

JOACHIM

Ani mowy! Wylało na wiorstę! Pszenicę zmuliło na tym wzgóreczku, co za brzeziną, a przecie gdzie zboże, gdzie woda!

WINCENTY

A od Psarskiego?

JOACHIM
Toć jaśnie paniczowi gadam: jedna woda rwie nad całemi łąkami od pagóra do pagóra.
WINCENTY

I mostu na rzece, mówisz, nie widać?

JOACHIM

Jakże ma być widać most, jaśnie paniczu, kiedy tam z mostu ani dyla! Stympale same wyrwało i poniosło, nie dopiero most, dyle. Belki przecie niesie na sobie, płoty, częstokoły, pleciaki, strzechy, stogi siana, kopy, pokosy...

WINCENTY

No, więc jednem słowem żadnego do nas niema dostępu. Jesteśmy z trzech stron zalani.

JOACHIM

A no! Kaczka tamtędy chyba przeleci, albo ten jastrząb. Tylko nasza grobla trzyma cały wart wody, żeby pięciu wsi nie zatopiło. Ja ten rów na końcu grobli, co go jaśnie panicz widział, cięgiem rozszerzam i puszczam przybór na lewą rzekę. Zbieram obrus powodzi w tamtą stronę. Można przecie sobakę zmanić na lewo. W upuście jednego stawidła nie podnoszę i, uchowaj Boże, na upust wody nie popuszczam, boby porwało. Tak, jak teraz, to wierzchem sobie, wolniusieńko powódź idzie, na pół wiorsty szeroko. To samo jaśnie pani dziedziczka chwali. Pod najsroższą karą nakazywała, żeby wodę naszą groblą trzymać, choćby się miała wylać na nasze pola w górze stawu, a ludzi zaś dólskich chronić. Własne jaśnie pani dziedziczki są słowa: choćby miało zalać samą pszenicę za krzyżem, ty, Joachim, trzymaj!

WINCENTY

Ale czy nasza grobla sama wytrzyma?

JOACHIM

Skoroby jeszcze deszcze szły, jako teraz?

WINCENTY

A właśnie!

JOACHIM

Moc Boska! Jedno wiem: upustu nie można tknąć. Jakby napór powodzi na upust poszedł, nie wytrzyma żaden słup, ani stawidło. Sam upust ze wsiem wyrwie i poniesie, uchowaj Boże miłosierny! Taka to woda! Trza bez zmrużenia oka głęboką moc wody kierować na ten przekop, co w końcu grobli. Zmiłowanie boskie nad nami!

WINCENTY
Jakże ty myślisz, Joachim? Znasz przecie swoje wody i wszystkie drogi. Pan Olelkowicz przejedzie bezpiecznie od strony Mochnów? Ta jedna jedyna drożyna mu została. Prawda? Przecie to jutro rano ślub panny Ireny. On tu dziś nad wieczorem musi być! I będzie, żeby kije z nieba leciały. Ja go znam!
JOACHIM

Od Mochnów przejechać może tą drożyną, co nad rzeką. Ale ta drożyna wodą zalana. Po zady konie będą we wodzie brodziły, powóz się wody opije, ale przejechać mogą, bo przecie tę drogę znają. Sam jaśnie panicz, Olelkowicz, ją zna, no i na koźle nie będzie miał byle kogo, tylko samego Kukwę, a ten tę drogę zna, jak swoje pięć palców.

WINCENTY

Znać drogę, znają, ale pomyśl, że ze trzy wiorsty będą musieli na oślep noga za nogą jechać w głębokiej wodzie. Nad tem pomyśl!

JOACHIM

Jeżeli woda nie przybierze, jeżeli, naprzykład, powódź będzie taka sama... A jeśli, czego Boże broń, głębsza pójdzie... Jakaż tu na to rada!

WINCENTY

Jeżeli już są w drodze?

JOACHIM

Czy ja wiem? Może na taki czas jaśnie panicz się zastanowił i nie wyjechał.

WINCENTY
Pleciesz! Są w drodze, bo wysłał telegram z miasta dziś rano, że wyjeżdża.
JOACHIM

Kiedyż ten posłaniec z telegrafem tu przyszedł? Ja go nie widział.

WINCENTY

Wyżynami przeszedł.

JOACHIM

To to jego Michał łodzią dostawiał?

WINCENTY

No właśnie.

JOACHIM

Ha! Wola Boska! To już jaśnie panicz Olelkowicz jedzie. Teraz będzie może w Leszczycy, może gdzie dalej, może bliżej. We wodę się pewnie puszcza. Mogą przejechać, bo Kukwa będzie pozór dawał. Jeśli gdzie powódź wyrwę wyjęła, no, to się wywalą we wodę, ale i wylezą. Na ślub przecie jadą.

WINCENTY

Tak, prawdę mówisz: „na ślub przecie jadą...“

JOACHIM

Chybaby jaśnie pani sama ślub odłożyła, ale widzi mi się, że chyba nie.

WINCENTY
Nie, nie odłoży, żadną miarą nie odłoży. Bądź zdrów, Jochym.
JOACHIM

Upadam do nóg, jaśnie paniczu. (Wychodzi)

WINCENTY
Na ślub przecie jadą...
(Patrzy długo we drzwi, za któremi zniknął Joachim. Słychać daleki, monotonny szum powodzi, kiedyniekiedy krzyk z odległości.)
WINCENTY (zbliża się do okna, wygląda)

Pada... Znowu ulewa! (z radością) Rostąp się niebo! Spadaj, potopie niebieski! (Po chwili) Jutro o tej porze już będzie po wszystkiem. Wrócimy z kaplicy w Klonach, gdzie się odbędzie ślub Ireny z Olelkowiczem. Cóż ja pocznę, gdy będę patrzał na ten ślub, gdy potem będę jechał konno za ich powozem? Jak ja sobie dam radę! Jak ja ten jutrzejszy dzień... (Głucho szlocha, wałęsając się po pokoju.) Jutro... o tej porze...

(Ociężale zmierza do sofy, stojącej z lewej strony, siada bezwładnie w rogu i ujmuje swą głowę w obiedwie ręce. Tak pozostaje długo w nieruchomej postawie.)
IRENA
(uchyla drzwi, wchodzi na palcach, rozgląda się po pokoju, mówi szeptem.)

Wiko!

WINCENTY (z radością, z rozkoszą)

A!

IRENA (szeptem, tajemniczo)
Niema tu nikogo?
WINCENTY

Niema nikogo.

IRENA (wskazując drzwi na lewo).

A tam?

WINCENTY

Zdaje mi się, że i tam niema nikogo.

IRENA

Zobacz.

WINCENTY
(pospiesza do drzwi bocznych, uchyla je i zagląda przez szczelinę. Po chwili)

Niema tam żywej duszy.

IRENA (gwałtownie)

Wiko! Wicuniu!

WINCENTY

I cóż?

IRENA

Płaczesz...

WINCENTY

Nie, Iruś...

IRENA

Płakałeś, ty, taki duży mężczyzna! Student uniwersytetu, dziedzic Łuży...

WINCENTY

Śmiej się, Irenko, śmiej się do rozpuku! Jutro...

IRENA (w uniesieniu)
Ach, jutro!
WINCENTY

Czemuż wyśmiewałaś się ze mnie?

IRENA

Wyśmiewałam się z nas obojga! Z ciebie i ze siebie! Sama nie wiem...

WINCENTY

Czegóż chcesz odemnie?

IRENA

Nie wiem... Chciałam... Musiałam... pożegnać się...

WINCENTY

To już na wieki, Iruś!

IRENA

Na wieki.

WINCENTY

Idź sobie! Bo mógłbym cię za to słowo!...

IRENA

Mnie? Alboż to moja wina? W inną stronę zwróć twe pogróżki!

WINCENTY

Ty, nie kto inny, odchodzisz na wieki odemnie!

IRENA
To prawda, że konie i juczne woły więcej mają woli, niż my!
WINCENTY

Zapóźno już dziś na wyrzekanie. Już się stało.

IRENA

Czemuż nie okazałeś swej woli, żelaznej woli?

WINCENTY

Jedno ci mówię: nie zdołam przeżyć jutrzejszego dnia! Wiedz o tem!

IRENA

A ja?

WINCENTY

Ty? Będziesz miała młodego męża...

IRENA

A ty masz młodą narzeczoną.

WINCENTY

Czy po to przyszłaś tutaj, żeby mię razić po raz ostatni, żeby wytykać mi moją nędzę?

IRENA
Ty, młody i silny mężczyzna, chciałbyś, żebym ja wzięła była na się wszystko, żebym stanęła oko w oko do walki z twoją matką. Sam dobrze wiesz, że nie byłabym wygrała. Nigdy! Zwyciężała mię ona przez całe moje życie, od najdawniejszego dzieciństwa, od pierwszych dni, które pamiętam. Znała mię i wiedziała, jak i czem mię pokonać. Pokonała mię. Cóż miałam począć?
WINCENTY

Wiesz więc dobrze, z kim mnie walczyć wypadło, a chcesz, żebym ja, syn, podjął tą walkę. Przeciwstawić się jej, bój z nią rozpocząć? Gdybyż to zresztą można z nią było mocować się, jak z każdym na świecie człowiekiem...

IRENA (z ironią)
Czemuż to znowu nie można, jak z każdym świecie człowiekiem? Tego nie rozumiem. Nie jest przecie bogiem, aniołem, ani demonem. Takisam to człowiek, jak tysiące innych na świecie. Takuteńki. Majątek mój, którym tak przecie znakomicie miała administrować, o czem słyszałam przez całe swoje życie, — gdy przyszło co do czego, gdy dorosłam i stałam się człowiekiem, gdy mogłam go zażądać, — gdzieś się zawieruszył. Jest, oczywiście, umieszczony w ziemi i budynkach, pozapisywany u rejentów, ale posagu otrzymać nie mogę, gdyż są trudności. Pan Olelkowicz nie żąda majątku. Nie majątku mego pożąda, tylko mnie samej. Kocha mię. Na wszystko gotów jest zamknąć oczy... Jakże wobec tego miałabym wytoczyć ordynarny spór o me pieniądze, komu, mej dobrodziejce, wychowawczyni, ciotecznej siostrze mej matki!? Powiedz... I tak oto... jutro... nadchodzi...
WINCENTY

Ach, gdybyż choć o jeden krótki dzień, o jednę dobę to jutro odwlec!

IRENA

Wiko! Cały jesteś w tym okrzyku!

WINCENTY

Ja już nic nie rozumiem, nic nie wiem!

IRENA

Tak, ty nic nie rozumiesz. Ty tylko czujesz nieprawdaż?

WINCENTY

Gdybyś mogła przez jednę sekundę czuć to, co ja czuję! Gdybyś mogła...

IRENA

Powiem ci w oczy: czuję z pewnością tosamo, co ty, lecz nadto dławi mię to wszystko, co wiem. Nie cierpią, nie znoszą tego Olelkowicza. Zgodziłam się na wszystko, co twoja matka uknuła, gdyż pragnęłam poznać całą tę gmatwaninę intryg. I jeszcze jedno: chciałam ją jaknajdalej, jaknajskryciej wywieść w pole.

WINCENTY

Gdybym mógł dzisiaj umrzeć!

IRENA
To jedno byłbyś w stanie wykonać, posłuszny synu.
WINCENTY (cichaczem)

Umrzyjmy razem, Irenko!

IRENA

A nie zląkłbyś się gniewu mamy? Wszystko, nawet umrzeć, byleby gniewu mamy na siebie nie ściągnąć. Istny — mamieńkin synoczek...

WINCENTY

Tak. Masz słuszność. Nie ja sam drżę przed nią, lecz wszystko we mnie drży z trwogi przed każdą jej boleścią. Nie mam siły, żeby ją zasmucić, nie mam odwagi bólu jej zadać...

IRENA (szyderczo)

A więc — cóż mamy począć? Wszystko się jako tako układa. Nie rozgniewasz mamy, ani dziś, ani jutro. Będziecie w zgodzie, gdy ostatni termin będzie mijał. Ja sama nie dałabym jej rady. Znam swą siłę i jej potęgę. Zostać tu po zerwaniu z Olelkowiczem, mieć ją przeciwko sobie dzień i noc, żyć tu, — o, nie! To nad me siły! Zbyt tu długo cierpiałam. A uciec w świat sama jedna — nie potrafię... (z rozpaczą). Słodka noc zapanuje pod tym dachem. Stęsknione usta Helenki czekają na twoje usta. Na moje usta także czyjeś czekają...

WINCENTY
Idź, już idź!
IRENA (z żałością)

Wiko! To nasz ostatni dzień...

WINCENTY

Już niedaleko jest twój mąż. Jedzie teraz noga za nogą. Konie jego brną w wodzie. Niema złej drogi do swojej niebogi. Za godzinę, czy za dwie godziny tu będzie. Chodź! Wyjdziemy przez ogrodowe drzwi, przez ogród, wsiędziemy w łódź... Powódź ją wywróci... Poniesie nas spieniona wiosenna woda. Daleko, daleko... Wyrzuci nas na jakiś łaskawy brzeg i złoży na kwiatach wiosennych...

IRENA

A wszakże to zadałoby boleść twej mamie.

WINCENTY

Nie będę tego już ani widział, ani czuł. W wiecznem szczęściu będę spał na twojem sercu, przy twoim boku. Czytałem w jednej pięknej opowieści Lamartina, że związali się tak oto sznurem, ażeby ich wody nie rozdzieliły, a ludzie nie ważyli się rozwiązywać.

IRENA

Ach, ty, chłopczyku... (z głęboką ironią) Lamartina!..

WINCENTY
Mam taką linę, z którą w Tatry chodziłem...
IRENA

Za godzinę przyjedzie Olelkowicz! Kto go powstrzyma! Co go powstrzyma? Szaleństwo mię ogarnia. Pocóżem na to przystała, nieszczęśliwa! Kopyta koni brodzą w głębokiej wodzie... nie! Po mojem żywem ciele idą ostremi podkowami... (z szaleństwem) Za godzinę! Kto mnie, nieszczęsną, poratuje, kto mię obroni, kto mię przed tym człowiekiem zasłoni? Co mnie obroni? O Boże mój! (wychodzi.)

WINCENTY
(rzuca się za nią, lecz staje, jak wryty, przed zatrzaśniętemi drzwiami. Pozostaje tak długo w zamyśleniu. Nagle podnosi głowę, śmieje się radośnie raz, drugi i trzeci. Pędem wybiega.)
RUDOMSKA
(wchodzi, za nią Helena.)

Nie znasz jej, Helenko, tak dobrze, jak ja, i dlatego tak sądzisz. Z pozoru rzeczywiście wygląda to tak, jak mówiłaś przed chwilą, ale kto zna Irenę od dzieciństwa, kto ją prowadził za rękę przez tyle lat, jak ja, ten wie napewno, że wszystko się na dobre obróci i pójdzie doskonale. To są tylko pozory zewnętrzne.

HELENA
Gdy słyszę te zapewnienia, znowu szczęście wstępuje do mego serca.
RUDOMSKA

Miałam ja z nią zgryzot niemało i niejedno musiałam przełamać. Upór w niej rzeczywiście szalony, samowola, a raczej swawola, monstrualna. To też, gdy dziś mam ją oddać w ręce tak silne i prawe, jak Olelkowicza, czuję ulgę niewymowną. Wiem, że spełniłam i spełniam swój obowiązek do ostatka.

HELENA

Czy Irena go kocha?

RUDOMSKA

Ależ kocha go. Oczywiście. Gdyby kochała do szału, nie pokaże tego po sobie. Przeciwnie, będzie stroiła fochy i robiła miny najrozmaitsze. Ręczę, że, gdyby ją porzucił, rozpaczałaby znowu bez końca. W niej wszystko musi być na wspak, to darmo.

HELENA

Bo mnie się zdawało...

RUDOMSKA
Ach, moje dziecko! Być może, iż Irena nie kocha swego narzeczonego tak bałwochwalczo, tak romantycznie, jak ty Wika, lecz kocha go napewno. Zobaczysz za miesiąc, za dwa, po ślubie. To dziewczyna silna, z temperamentem, a on jakby dla niej stworzony. W korcu maku się wyszukali.
HELENA

Raczej w korcu maku ich wyszukano i znaleziono.

RUDOMSKA (z rozdrażnieniem)

Moja droga! Zanadto wy, młodzi, dzisiaj sobie pozwalacie. Krytykujecie, wtrącacie się w nieswoje rzeczy, sądzicie. Za moich czasów rodzice decydowali o takich sprawach bezwzględnie i nieodwołalnie, opiekunowie łączyli stadła z rozmysłem i na wiele lat z góry. I było dobrze. Ja sama...

HELENA

Nie zmieniły się więc zbytnio czasy, bo dziś przecie dzieje się tosamo, co niegdyś.

RUDOMSKA

Inaczej się dzieje, bo my przyjmowaliśmy z pokorą decyzye naszych drogich rodziców. Wy dziś gotowibyście, jak prawnicy, lustrować wszystko, aż do najskrytszych rejestrów mądrości rodzicielskiej.

HELENA

Droga mamo, — a tak słodko jest nazywać drogą panię tem imieniem, — boję się, żeby nie postawić nogi na czyjejś krzywdzie, — nie! obok czyjejś krzywdy. Nie chciałabym mieć niczyich łez...

RUDOMSKA (gwałtownie)
Czy masz choć cień przyczyny do takiej trwogi?
HELENA

Irena nie kocha Olelkowicza!

RUDOMSKA

Wydaje ci się! Każda kobieta kocha inaczej.

HELENA

Gdym się obudziła dziś w nocy, słyszałam jej spazmatyczny płacz...

RUDOMSKA

To jest zwykłe...

HELENA

To jest niezwykłe cierpienie.

RUDOMSKA

Olelkowicz jest pięknym, zdrowym, zacnym i silnym człowiekiem.

HELENA

Mamo! Mamo! I bogatym...

RUDOMSKA

I bogatym. Niewątpliwie. Bardzo bogatym. Majątek Ireny, którym administrowałam przez lat tyle uczciwie i przezornie, wskutek rozmaitych okoliczności, których tutaj nie mam powodu i obowiązku przedstawiać, nie jest w takim stanie, w jakimby być powinien. To jest prawda. Wszystkie okoliczności, cały splot przyczyn tego stanu rzeczy przedstawiłam szczegółowo Olelkowiczowi z dokumentami w ręku i uzyskałam z jego strony zupełną absolucyę. Jestem w porządku, mój kochany sędzio.

HELENA (cicho)

Należałoby i odemnie uzyskać taką samą absolucyę.

RUDOMSKA (ze zdumieniem)

Od ciebie?

HELENA (cicho i spokojnie)

Przecie już powiedziałam. Nie chcę mieć poza sobą niczyich łez. Dziś słyszałam płacz Ireny i łzy jej padały na moją duszę. Chciałabym być szczęśliwą, lecz szczęściem pełnem ludzi czystych i niewinnych.

RUDOMSKA

A cóż to może znaczyć?

HELENA

Irena idzie za mąż według reguły dawnych czasów... (po chwili, z wahaniem się) ... idzie za mąż bez miłości, pod przymusem...

RUDOMSKA

Moja droga! Nikt jej tego człowieka nie narzucał. Nikt jej nie przymuszał. Najmniej ja. Sama zgodziła się, dobrowolnie przystała, gdy była zapytana...

HELENA
Przystała?
RUDOMSKA

Ach, dość już tych dzieciństw! Olelkowicz dziś tu będzie. Mamy tyle spraw na głowie, taki ogrom przygotowań, a tracimy drogi czas na sentymentalnych gawędach. Na dobitkę — ta powódź. Szczęście, że nie jesteśmy odcięci od kościoła i że nie trzeba będzie łodzią się wyprawiać do tego ślubu. (Z czułością) Jesteś w tym domu po raz pierwszy, gdzie masz na zawsze gospodarzyć, gdy nas już nie będzie. Trzeba, żeby każdy krok twój w dniu dzisiejszym był krokiem wesela. (Całuje ją)

HELENA (z wdzięcznością)

Takbym tego pragnęła!

RUDOMSKA

Dobrze się stało, że wesele sprowadziło cię w progi domu twego przyszłego męża. A choć nieprędko mężem nazwiesz tego dzieciaka...

HELENA (z uniesieniem)

Pragnęłabym, żeby to było wieczne wesele mojej i jego duszy!

RUDOMSKA
To już od was młodych zależy, od was jedynie. Weselcie się w duchu. Moja dusza będzie z wami... (Helena całuje ręce Rudomskiej. Po chwili błagalnie) Gdyby jednak...
RUDOMSKA

Co?

HELENA

Gdyby Irenka wyznała jawnie i otwarcie, śmiało i niewzruszenie, że nie kocha Olelkowicza, kiedy on tu przyjedzie...

RUDOMSKA (zimno i twardo)

Olelkowicz będzie tutaj za godzinę. Trzeba było dawniej załatwić owe romanse. Ślub jutro. Dość już gadaniny o dzieciństwach! (Po chwili, łagodniej) Chodźno lepiej, dziewuszko moja, pójdziemy do gospodarstwa. Pokażę ci niejedno jeszcze z twego przyszłego dziedzictwa. Niechno się twoje wielkopaństwo z wysokich parnasów raczy zniżyć do naszego poziomu. (Wchodzi Wincenty) A, jesteś... Cóż powódź?

WINCENTY (w podnieceniu i rozterce)

Wzbiera.

RUDOMSKA

Czy ten przekop Joachima pomaga?

WINCENTY

Niewątpliwie. Odprowadza nadmiar wody. Byłem tam właśnie. Nasza grobla trzyma nawał powodzi znakomicie.

RUDOMSKA
Trzebaby ów otwór jeszcze bardziej rozszerzyć.
WINCENTY

Kazałem to zrobić. Grunt tam jest już stały, zbocze pagórka, więc niema obawy o wyrwanie jamy zbyt wielkiej.

HELENA

Czy mogłabym to zobaczyć?

WINCENTY

Najchętniej cię poprowadzę, ale za chwilę, bo teraz deszcz znowu się puścił, jak z cebra.

RUDOMSKA

Ale — ale! Trzeba na gwałt posłać kogoś z osękami, linami i parą koni, oklep po Olelkowicza. Kto wie, co im się może przydarzyć.

WINCENTY

Właśnie o tem myślałem i dlatego tu przyszedłem z projektem, nie wiedząc, czy się mama zgodzi. Myślę, że to właśnie Joachim z młynarczykiem powinien oklep pojechać. Oni obadwaj najlepiej znają wody, drogi, łożyska obudwu rzek i miejscowość.

RUDOMSKA

A nie obawiasz się o groblę bez dozoru Joachima?

WINCENTY
Teraz nic się już stać nie może, gdyż wszystko przewidział i wykonał znakomicie. Gdyby zaś upust wyrwać miało, to przecież on na to nie poradzi.
RUDOMSKA

Ach, dajże pokój! Boże zachowaj od nieszczęścia!

WINCENTY

Zresztą on przecie powróci wkrótce, najdalej za godzinę.

RUDOMSKA

Więc wydaj mu polecenie. Powiedz, że pani dziedziczka kazała, bo to on lubi, żeby było po formie. Ma wziąć gniadą fornalską parę, młynarczyka, liny, osęki i natychmiast niech rusza. Może sobie jeszcze dobrać kogoś ze służby.

WINCENTY

Najlepiej niech weźmie parobka ze młyna.

RUDOMSKA

Dobrze, byleby jechali jaknajprędzej! (Wincenty idzie w kierunku drzwi.) Słuchajno, ale sam musisz być w okolicach grobli i młyna, mieć pilne oko na groblę i powódź. Gdyby coś...

WINCENTY
(zamyka szybko drzwi za sobą)

Rozumie się, rozumie się...

HELENA (za nim)

Taki deszcz!

WINCENTY (za drzwiami)
Biorę płaszcz gumowy...
HELENA (błagalnie)

Zawołajmy tutaj Irenkę. Ona przecie sama...

RUDOMSKA (po namyśle)

Dobrze, idź po nią. (Przechodzi poprzez scenę, zbliża się do sofy, siada tam i spogląda we drzwi, za któremi znikła Helena. Twarz jej stała się surowa i zimna. Wchodzi Helena, za nią Irena.) Powódź zepsuła twój dziewiczy wieczór, droga Irenko.

IRENA

Tak. Będę miała bardzo smutny dziewiczy wieczór.

RUDOMSKA

Miały się zjechać wszystkie panienki z sąsiedztwa, wszystka młodzież. Gdyby Helenka była odłożyła na parę dni swe przybycie, byłybyśmy same we dwie święciły twoje ostatnie chwile przed ślubem. Szczęście, że mamy tego kochanego gościa.

IRENA

Helenka nie jest już gościem w tym domu: należy do rodziny. Będę więc doprawdy sama jedna w ciągu tego wieczora.

HELENA
Czy dlatego w twym głosie drży nuta tak głębokiego smutku?
IRENA

Ślub... Jest to dzień tak wielkiego znaczenia. Jakże nie być smutną wobec takiego obrzędu? I ciebie czeka podobny smutek...

HELENA

Och, jeszcze nie prędko...

RUDOMSKA

Lecz za tem chwilowem zaćmieniem, zaręczam wam, kryje się słońce nieznanego szczęścia, które cienie rosprószy i napełni serca weselem.

IRENA

Któż może wiedzieć, co to jest cudze szczęście.

RUDOMSKA

Mówisz do nas tak dziwnym, nienaturalnym, powiedziałabym, napuszonym językiem.

IRENA

Mam od jutra stać się kobietą, panią swej woli. Puszę się oto i przybieram pozy, żeby być czeminnem, niż jestem. Przestaję, ciociu, mówić językiem dziecka, które przez tyle młodych lat, przez tyle lat prowadzono za rękę. Zaczynam kroki stawiać sama. Zaczynam także wyjawiać swe myśli.

RUDOMSKA
Ciekawa będę usłyszeć twe myśli, dziecko, które prowadziłam troskliwie za rękę.
IRENA

Wyjawię tedy, ciociu, pierwszą myśl samodzielną, która ciocię może zadziwi, a może nawet urazi.

RUDOMSKA

Słucham! Słucham!

IRENA

Powiem, iż taka ciekawość jest to żądza grzeszna.

RUDOMSKA

Dlaczego?

IRENA

Jest to — jakby powiedzieć? — prawie tosamo, co przystawianie ucha do piersi kogoś, kto umarł, z grzeszną ciekawością dowiedzenia się, czy umarł w istocie, już naprawdę, czy jeszcze może, czego Boże broń! — pogrążony jest w letargu.

HELENA

Co ty mówisz, Irenko?!

IRENA
Wypowiedziałam napuszone porównanie stylistyczne. Użyłam metafory, przenośni, czy jak się tam nazywa taka sztuczka językowa. Niestety! Nigdy nie byłam dobrą uczennicą w żadnym kierunku. Ciocia miała we mnie zawsze tak dużo do zganienia.
RUDOMSKA

Tak, nawet w tej chwili miałabym w tobie niejedno do zganienia.

IRENA

Ciociu! Czas mija i ucieka, a moje uszy są nastawione z posłuszeństwem i pokorą — może już po raz ostatni. Kto wie, czy jutro, po ślubie, będę już tak posłuszną, jak jestem dzisiaj.

RUDOMSKA

Gdyby żyła twa matka, nie trudziłabym cię napewno mojemi przestrogami, nie nagabywałabym morałami i nie byłabym narażoną na twe niegrzeczne wynurzenia.

IRENA (ponuro)

Gdyby żyła moja matka...

RUDOMSKA

Twoja matka była moją siostrą, nie rodzoną wprawdzie... byłyśmy przyjaciółkami najserdeczniejszemi. Celina, umierając, wiedziała, że w pewnych i niezawodnych rękach zostawia swe dziecię.

IRENA (z głębokiem wzburzeniem)

Umarli żyją i widzą! Moja matka wie i widzi wszystko!

RUDOMSKA
Co to znaczy? Co chciałaś przez to powiedzieć?
IRENA (opanowując uniesienie)

To już wszystko, co mogłam dziś powiedzieć...

HELENA

Irenko, uspokój się!

IRENA (do Heleny)

Alboż nie jestem spokojna? Czy powiedziałam cokolwiek niewłaściwego? Alboż uczyniłam lub czynię cokolwiek, co byłoby niezgodne z wolą cioci, z jej życzeniem, z jej rozkazami?

HELENA

Byłoby lepiej, gdybyś mówiła spokojnie, lecz z głębi duszy, jasno i szczerze.

IRENA (z szyderstwem)

Jasno mówić i szczerze... Oduczyłam się mówić jasno i szczerze.

HELENA

W tym dniu powinnaś zdobyć się na to, czego nie umiesz. Powinnaś zdobyć się na wolną i wyraźną mowę duszy.

IRENA

Mowa duszy... Mowa duszy... Nie uczono tutaj mojej duszy przemawiać. To niemowa! A gdyby nawet przemówiła, niema ucha, któreby głosu jej wysłuchało.

HELENA
Mylisz się!
IRENA

Niestety! Nie mylę się. Gdybyś ty sama mowę mej duszy usłyszała, pierwszabyś na mnie rzuciła kamieniem potępienia.

HELENA

Nigdy nie rzucam kamieniem potępienia.

IRENA

Zapewniam cię, że się łudzisz. Dla mnie zostało jedno jedyne, stare moje milczenie. To też milczę.

RUDOMSKA

Dziwną, doprawdy, prowadzimy tutaj rozmowę, gdy do tego domu zbliża się twój narzeczony.

IRENA

W istocie, ciociu. Lecz nie ja tę rozmowę zaczęłam.

RUDOMSKA

To prawda. To też przerywam ją i kieruję na tory weselsze. Chodźmy lepiej obejrzeć twą ślubną suknię po ostatecznej przeróbce. Ciekawa jestem, jak też teraz się przedstawi.

IRENA
Musi być piękna, jak moje marzenie.
RUDOMSKA
(gdy ma przekroczyć próg pokoju, nagle zatrzymuje się z pytaniem)

Co to znaczy? Ten huk...

(Wszystkie trzy nasłuchują. Zewnątrz dolatuje do uszu gwałtowny szum i nagły krzyk ludzki.)
IRENA (w zamyśleniu)

Powódź...

RUDOMSKA (niespokojnie)

Gdzie jest Wiko?

HELENA (niespokojnie)

Poszedł... Sam poszedł tam na taki czas...

(Daleki, przeszywający krzyk.)
IRENA

Ktoś krzyczy... (Wraca do pokoju, podbiega do okna, rozgarnia kwiaty, stojące na oknie i długo patrzy. Raptownie roztwiera okno i wychyla się na zewnątrz. W uniesieniu wzdycha.) Ach!

RUDOMSKA

Cóż tam takiego?

IRENA (wykrętnie)

Powódź...

RUDOMSKA (opryskliwie)

Wiem, że jest powódź, ale co się tam dzieje?

IRENA (szeptem)

Tam...

RUDOMSKA
Mówże!
IRENA (z utajoną rozkoszą)

Woda wyrwała cały... upust...

RUDOMSKA

Co takiego?

IRENA (j.w.)

Obawiam się, że ten wybuch wody w dolinę zaleje mego... narzeczonego... Obawiam się, że woda całą swą mocą runie na niego...

RUDOMSKA (w furyi)

Kłamiesz! Kłamiesz! Ty przeklęta!..

IRENA (powtarza tymsamym głosem)

Przeklęta!..

RUDOMSKA (długo patrzy przez okno, potem rzuca się do drzwi)
WINCENTY (wchodzi, ledwie mogąc dech złapać. Jest zmordowany, zgrzany)

Woda wyrwała cały upust.

RUDOMSKA

Kto krzyczał?

WINCENTY

Ludzie...

RUDOMSKA

Co za jedni?

WINCENTY

Chłopi międzyrzeccy.

RUDOMSKA
Dlaczego?
WINCENTY

Woda runęła w dolinę... Porwała stogi siana, zalała zboża i chałupy. Belki z upustu poniosło... Jakąś podobno dziewczynę zalało... (Słania się po pokoju.) Jakąś dziewczynę, gdy żęła tatarak... Jakąś dziewczynę belka zepchnęła ze stogu siana...

RUDOMSKA

Czy kto utonął?

WINCENTY

Podobno... nie... Ta dziewczyna uczepiła się belki i popłynęła na niej...

RUDOMSKA

A tamta, pierwsza?

WINCENTY

Tamta pierwsza... Nie wiem, doprawdy, nie wiem.

RUDOMSKA

Gdzież się podział Joachim? Gdzie są, u licha, młynarczyki? Od czego są ci ludzie! Dlaczego nie pilnowali grobli i upustu, jak oka w głowie? Czy nie nakazywałam! Ja was wszystkich!...

WINCENTY (wykrętnie)
Mama sama kazała Joachimowi zdążać na pomoc Olelkowiczowi. Wyraźny rozkaz zaniosłem Joachimowi i on niezwłocznie pojechał. W mgnieniu oka już go nie było.
RUDOMSKA

Prawda, prawda... (z przerażeniem) Olelkowicz! Na miłość boską! Woda runęła w dolinę, przez którą on jedzie nad rzeką! Ratunku!

WINCENTY (z przerażeniem)

Co mam robić?

RUDOMSKA

Pędź! Wołaj ludzi! Całą służbę, wieś! Kto żyw! Na ratunek!

WINCENTY (idzie zwolna ku drzwiom)

Idę.

IRENA (spokojnie)

Jeżeli powódź z całego stanowiska spadła w dolinę, to niema po co iść na ratunek.

RUDOMSKA (patrzy na nią długo, uparcie, spodełba)

Lepiej milcz...

IRENA

Ja nawet w takiej chwili mam milczeć. Ja tylko jedyna mam milczeć. Milczę.

RUDOMSKA

Ty! Narzeczona! (Słychać krzyki przeciągłe, zbliżające się, nienawistne)

HELENA (która wyglądała oknem)
Ludzie jacyś biegną z krzykiem i groźbami. Wygrażają... Tłum...
RUDOMSKA

Czego?

HELENA

Kogoś niosą...

RUDOMSKA

Kogo niosą?

HELENA

Dziecko...

RUDOMSKA

O, Boże! To pewno dziecko, które utonęło...

HELENA

Ten młynarz, Joachim, idzie tutaj razem z tłumem.

RUDOMSKA

Wołajcie go! Prędzej! Niech tu prędzej..! (Słychać kroki, groźby, przekleństwa. Kroki za drzwiami. Drzwi się otwierają i wchodzi Joachim cały mokry, ubłocony, staplany w wodzie, z włosami przylegającemi szczelnie do czaszki)

RUDOMSKA

Oto masz! Twój przekop! Gdzie upust, łotrze?

JOACHIM
(spogląda na Wincentego i wskazuje na niego palcem)

Przekop był dobry. Nie ja winowaty, tylko panicz!

RUDOMSKA (z pasyą)

Panicz winowaty!

JOACHIM (groźnie)
Panicz popodnosił stawidła upustu! Wodę odciągnął od przekopu! Upust nie strzymał!
RUDOMSKA (z osłupieniem)

Wiko?!

JOACHIM

Panicz!

RUDOMSKA

Kto widział?

JOACHIM

Mój Felek widział.

RUDOMSKA

Co z panem Olelkowiczem?

JOACHIM (żegna się)

Panie świeć nad jego duszą.

RUDOMSKA (z krzykiem)

Ach!

JOACHIM

Dziewczyninę Obary, co żęła tatarak nad rzeką, poniesło. Zalała ją woda i wyrzuciła martwą na brzeg. Tu ją przynieśli. Na ganku leży. Na panicza czeka. Któż wie, czy inne dzieciska nie potonęły. Sporo ich się tłukło nad wodą.

RUDOMSKA

Boże! Boże!

JOACHIM (spokojnie)

Pan Olelkowicz właśnie miał przejechać przez bród u międzyrzecza. We trzy konie jechał w tym małym powozie. Koń za powozem, kasztan wierzchowy, szedł luzem pod siodłem. Kukwa był na koźle. Lokajczyk siedział u pana w nogach. Chłopi kosili na Kaczem, patrzeli się. Raptem spadła fala, na dwie chałupy wysoka. Szło to zaś szeroko na cały rozdół. My z młynarczykiem na koniach ledwie zdołali uskoczyć galop na górę

RUDOMSKA

Wiko!

WINCENTY

Słucham, mamo.

RUDOMSKA

Słuchaj!

JOACHIM

Woda ich dognała na tamtym jeszcze brzegu. Kukwa zaciął konie i ruszył wpław, bo tam już o zawróceniu na miejscu nie mogło być mowy w tym zagajniku i w tym przykrym wąwozie. Wściekłość wody ich porwała. Konie się skręciły, dyszel w mig pękł. Zaczął się ten powóz magać w powodzi, to pudłem, to kołami do góry. Widzieli ludzie, że pan płynął, gałęzi się chwytał, krzyczał, ale potem nasiąkło mu, widać, odzienie woda i przepadł całkiem w topieli.

RUDOMSKA
A ludzie? Cóż ludzie? Nie ratowali?
JOACHIM

Jakże było, jaśnie pani, ratować? Jakiż tu do nich dostęp. Wody w mgnieniu oka na dwie chałupy z górą. Ani łodzi, ani łańcuchów. My z młynarczykiem pognali na koniach brzegiem i ratowali my. Ale któż to poradzi, kto zgruntuje? Niosło ich, jako te kaczki.

IRENA

Więc pan Olelkowicz zginął? To pewne?

JOACHIM

Juściż — że pewne, bo patrzeli ludzie precz — precz po obu brzegach. Tosamo my obadwaj... Niema nigdzie ani pana, ani Kukwy, ani lokajczyka, ani koni, ani powozu. Ten wierzchowy koń urwał się z uździenicy u powozu, pływał precz ponad krzaczyskami, nad wierzbami i wylazł na tamten brzeg. Pasie się tam teraz spokojnie na Kaczem. Takiego gada nic nie obchodzi: żre trawę i spokój.

RUDOMSKA

Ależ, na Boga, trzeba jeszcze słać ludzi!...

JOACHIM

My zrobili wszystko, co było w ludzkiem dopomożeniu. Kilka razy słyszelimy krzyk tego Kukwy. A potem i on zacichł. Tylko powódź sama bobruje i szumi na wsze strony, pluska nad wierzchołkami zarośli. Ja, pani dziedziczko, racz wejrzeć, po czub włosów mokry. Chodziłem w najgłębszą wodę z osęką, macałem dno. Na nic to dzieło. Amen.

RUDOMSKA

Wiem, Jochym, żeś ty zrobił swoje. Bóg ci zapłać. (Ponuro) Idź teraz, uspokój ludzi... Powiedz im...

JOACHIM (głuchym głosem)

Tych ludzi niema czem uspokoić. Cóż ja tej matce, Obarowej, powiem? Oni wszyscy wiedzą i ona wie, kto winowaty.

RUDOMSKA

Ty ich uspokoisz swem mądrem, uczciwem słowem.

JOACHIM

Pani dziedziczka sama matka. Tam dziecko leży.

RUDOMSKA

Powódź... Siła wyższa... Panicz chciał uratować nasze pola, zboża... zasiewy... Od tego jest upust... w grobli, żeby w nagłym razie, w razie powodzi... Rozumiesz sam... Tyś sam przecie młynarz.

JOACHIM (patrzy na Wincentego)
Zasiewy... Zboża ratować... Ja do ludzi gadać nie będę. Panicz tu stoi. Niechże sam idzie i gada do nich.
RUDOMSKA

Jochym! Ty mnie znasz. Ty wiesz, co do ciebie mówię. Idź natychmiast i zrób z nimi porządek.

JOACHIM

Porządek... Ja tosamo, jaśnie pani, ojciec i... chłop. Cóż ja im powiem? Jak gębę otworzyć?...

(wychodzi)
(Wincenty stoi znieruchomiały obok okna. Rudomska siedzi na sofie z twarzą ukrytą w dłoniach. Irena nerwowo przerzuca karty jakiejś książki. Helena zastygła w przerażeniu. Długie milczenie)
RUDOMSKA (podnosi się)

Wiko?

WINCENTY

Słucham.

RUDOMSKA

Tu! Blizko! Tutaj! Twarzą do mnie!

WINCENTY

Jestem.

RUDOMSKA

Czy to ty zrobiłeś?

WINCENTY

Ja.

RUDOMSKA
Z głupoty? Z niewiadomości?
WINCENTY

Nie. Z rozmysłu.

RUDOMSKA

Z rozmysłu? Ty? Dlaczego?

WINCENTY

Chciałem zatrzymać Olelkowicza.

RUDOMSKA

Ty? Olelkowicza? Zatrzymać?

WINCENTY (coraz namiętniej)

Tak! Ja!

RUDOMSKA (przerażona)

Dlaczego?

WINCENTY

Dla tej prostej przyczyny, że on jutro miał zostać mężem Ireny.

RUDOMSKA

Mężem Ireny... Irena!

IRENA

Słucham, słucham...

RUDOMSKA (wpatruje się w jej oczy)

Rozumiem, rozumiem teraz... Ach, ja ślepa!

WINCENTY (bez tchu)
Nie mogłem dłużej!..
RUDOMSKA (w szaleństwie)

Więc to ty własnemi rękami z umysłem podniosłeś stawidła, żeby go zalać wodą? Poszedłeś stąd tam, w tym celu, żeby to zrobić?

WINCENTY

Nie zapieram się. Nie ukrywam. Poszedłem w tym celu i ja to wykonałem sam, własnemi rękami.

RUDOMSKA (w szaleństwie)

Chciałeś go zabić?

WINCENTY (mocuje się ze sobą)

Tak! Chciałem go zabić!

RUDOMSKA

I zabiłeś!

WINCENTY

Tak... zabiłem...

RUDOMSKA (nieprzytomnie)

I dzieci, które żęły tatarak...

WINCENTY

Tak... (Za sceną słychać pomruk i płacz nieustanny)

RUDOMSKA

Odpowiadaj! Dlaczegoś to zrobił?

WINCENTY
Żeby nie dać mu Ireny.
RUDOMSKA

A ty co masz do Ireny?

WINCENTY

Nareszcie to mama musi usłyszeć: nikomu jej nie dam! Na nic wszelkie plany!

RUDOMSKA

Na nic moje plany?.. Czy tak?

WINCENTY

Tak. Plany! Matactwa, intrygi, zabiegi! Sprzedaż żywego człowieka. Majątek gdzieś się zaprzepaścił, a teraz sprzedaż żywego człowieka. Dusiłem się tak długo — i oto teraz...

RUDOMSKA

Śmiałeś to wszystko zrobić, a teraz ośmielasz się to wszystko, w oczy... mnie! Matce!

WINCENTY

Oddajcie mię do sądu. Niech zgniję w kryminale. Już dosyć... (Wzmaga się krzyk za sceną.)

RUDOMSKA

Słyszysz?

WINCENTY

Słyszę dobrze. Zaraz do nich wyjdę i wszystko im w oczy powiem!

RUDOMSKA
Co im powiesz?
WINCENTY

Powiem, com zrobił, jak i dlaczego.

RUDOMSKA

Szczeniaku!

WINCENTY
(z gwałtownym giestem zmierza ku drzwiom.)

Już idę...

RUDOMSKA

Zakazuję! Stój! Czekaj! Ja mam sama na ciebie w mej piersi karę. Za to, coś zrobił przeciwko mnie! Przeciwko matce! To ja cię hodowałam, kołysałam... Ja mam prawo! Za to, żeś poszedł na groblę ze zbrodnią w sercu, przeklinam! Bodaj ci te nogi, które cię tam poniosły, połamało i odjęło!

HELENA (zasłania sobą Wika)

Ach! Na Boga!

RUDOMSKA (do Heleny)

Odejdź! (do Wincentego) Za to, żeś poszedł na groblę i rękami podniósł stawidła, żeś przez to ludzi potopił, bodaj ci te ręce połamało i odjęło!

HELENA

Ach!

RUDOMSKA
Za to, coś mówił do mnie tutaj, sądząc moje postępowanie, bodaj ci podły język zniszczyło! Masz!
WINCENTY
(oparł się bezsilnie plecami o kamienne obramowanie komina)

Słusznie, słusznie...

IRENA (do Rudomskiej)

Już skończone? Czy jeszcze?

RUDOMSKA

Ach ty! Precz! Precz! Precz!

IRENA

Odchodzę. Zostawiam wszystko. I tamto, o czem on mówił, resztę... Stać mię na taką rozrzutność. Zostawiam wszystko. Biorę tylko — jego. (Podchodzi do Wincentego.)

RUDOMSKA

Ty się ośmielasz, w mych oczach!

IRENA
On już nie syn! On przeklęty! Już się stało. Słyszałyśmy obiedwie — ja i ona — Helena. Świadkowie wierni i pewni. Wiemy wszystko. Pójdź, przeklęty! Nie masz już teraz ani nóg, ani rąk, ani języka. Któż ci poda kawałek chleba, lub wskaże drogę do studni? Ja jedna muszę cię teraz wspierać, prowadzić i za ciebie mówić... (Wincenty chwyta jej ręce i przyciska do serca.)
HELENA (omdlewa i upada)

Ach!...

(Irena i Wincenty otwierają drzwi wejściowe. Gdy stanęli na progu, rozlega się dziki, nienawistny, złorzeczący krzyk ludzi. Widać w głębi, za drzwiami, wyniosłego człowieka, który na spotkanie Wincentego niesie utopioną dziewczynkę.)
Koniec aktu pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.