Ponad śnieg bielszym się stanę/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Ponad śnieg bielszym się stanę
Podtytuł Dramat w 3 aktach
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteki Polskiej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



AKT II.
(Pokój licho umeblowany w mieście prowincyonalnem na kresach. Stół jadalny, stolik do kart, z boku sofa. Liche obrazki na ścianach. Irena leży na sofie.)
WINCENTY

To przywidzenie tak się często powtarza, że go za sen nie mogę uważać. Widzę, jak żywą, tę małą dziewczyninę, żnącą trawę wysoką, badyle i tatarak nad rzeką. Nieraz już odwracała głowę w moją stronę. Zawsze się uśmiecha...

IRENA

Myślisz o tem wciąż, jesteś tamtą sprawą przejęty, więc ona ci się narzuca przed oczy w formie obrazu. To rzecz znana. Ja tosamo, gdy w ciągu dnia zbyt uparcie czemś jednem jestem zajęta, mam w nocy sen o tym przedmiocie. Naprzykład — o bucikach z wykrzywionymi obcasami, albo o starych pończochach...

WINCENTY (z łagodnym wyrzutem)
Zlituj się, czyż można tak żartować? Czy godzi się porównywać to, co ja mam w głębi siebie... na sumieniu... z brakami, które cię teraz rzeczywiście dotykają?
IRENA

Oczywiście, że tych rzeczy nie można utożsamiać, ani porównywać, choć tamto twoje widzenie jest w gruncie rzeczy wynikiem błahej trwogi dziennej, a moje widzenia dziurawych pończoch są odbiciem niewątpliwej rzeczywistości. W nocy, zwłaszcza przy blasku księżyca ta rzeczywistość wisi, przewieszona na poręczy krzesełka. Ale ja nie zestawiam tych rzeczy, nie — nie! Uspokój się...

WINCENTY

Możemy, Irenko, nie mówić o tem, jeżeli ci jest niemiłe. Sądziłem, że mogę się z tem zwierzyć tobie, jako jedynemu i prawdziwemu przyjacielowi na świecie.

IRENA

Więc powiedz wszystko, jak to tam było w tym śnie, wszystko od początku do końca. Będę słuchała naprawdę cierpliwie...

WINCENTY

Nie, już o tem nie rozmawiajmy. Nawet lepiej będzie wcale nie poruszać tematu. Przestanie mię to męczyć, jako zmora nocna, skoro za dnia nie będę myślał, ani mówił o tych smutnych przejściach.

IRENA

Wiko! Przecie to już wkrótce upłyną dwa lata od tego czasu. Tyle wydarzeń przewinęło się, tak nadzwyczajnych. Wojna z jej okrucieństwami i torturowaniem całych ludzkich gromad, — a ty wciąż tkwisz na jednym jedynym punkcie, że kiedyś tam w Łuży powódź zalała ludzi na łące. Nikt ci sprawy o to nie wytaczał, a ty ją sobie sam wciąż wytaczasz.

WINCENTY

Tak, tak... Masz racyę najzupełniejszą. Ja istotnie jestem jakiś niedowarzony.

IRENA
Z wszystkich niedowarzeń i pomyleń można wyjść, wyskoczyć młodemi nogami. Ale trzeba chcieć. A tobie się nie chce. Mógłbyś przecie pomyśleć o tem, żeby poprawić nasze położenie, coś zacząć robić w tym kierunku. Zacząć! Ale tobie się nie chce. To drobiazg, mówisz, te tam wszelkie braki. Któżby tam na takie rzeczy zwracał uwagę, gdy się ma na głowie zagadnienia tak doniosłe, jak sprawiedliwość i niesprawiedliwość, cnota i nagroda, grzech i kara, uciemiężenie jednych ludzi przez drugich i tym podobne zagadnienia. Co do mnie, to ja uważam, że należałoby od tych zagadnień i zagmatwań choć czasami nieco się oddalić i troszeczkę wypocząć.
WINCENTY

Wypocząć? Czy jesteś temi sprawami tak dalece przemęczona?

IRENA

Ja osobiście nie. Ale gdy patrzę, jak ty je taszczysz...

WINCENTY

Wciąż się ze mnie wyśmiewasz...

IRENA

No, trudno... Trzeba troszkę pośmiać się, a nawet pośpiewać wpośród tej teologicznej bryndzy. Nie ten tylko śpiewa, co w rozkoszy żyje, i ja se zaśpiewam, choć mię bieda bije... Tak to, mój paladynie.

WINCENTY

Bieda, bieda! Nie jest to taka znowu ostateczna bieda. Żyjemy, jak inni ludzie w tych czasach.

IRENA
Jak inni? Żartujesz! My żyjemy od dwu lat, jak małomiejska, urzędnicza trzódka, czy tam czeladka. Czy my się kiedykolwiek rozerwiemy, zabawimy, pośmiejemy? Czy my stąd wychodzimy, wyjeżdżamy? Naszą jedyną rozrywkę stanowi opowiadanie sobie nawzajem snów bardzo rzadko przyjemnej treści.
WINCENTY

Wszystko się to zmieni.

IRENA

Et, zmieni się! Gdyby się coś zmienić miało na lepsze, tobym przecie widziała w tobie usiłowania, zmierzające w tym kierunku, A tu — gdzie, kiedy, co? Wciąż to samo i to samo. Obiadek, kolacya, noc, sen miły, albo niemiły, — śniadanie, obiadek...

WINCENTY

Chciałbym... wierz mi!..

IRENA

Wierzę ci, mój biedny Wiko, że ty chciałbyś, abym ja się nawet i zabawiła... Ale twego pragnienia to nie dosyć, żeby się bawić.

WINCENTY

Bawić się...

IRENA

Trzeba trochę pieniędzy, żeby mieć możność oddalić się od kuchni i nie czuć jej lubego zapachu.

WINCENTY

Trudno, moje drogie dziecko. Teraz jeszcze nie możemy.

IRENA

To tylko wciąż od ciebie słyszę. Jesteś oszczędny w sposób wzorowy, jak na skromnego urzędnika w banku przystało. Od dnia ślubu naszego wciąż słyszę to iście sakramentalne zapewnienie: my nie możemy...

WINCENTY

Przyzwyczaiłaś się, moja najdroższa, do myśli, że jesteś dziedziczką, jaśnie panienką, panią...

IRENA (z przekąsem)

Byłam.

WINCENTY

Ach, ileż to w tem słówku zawarłaś złośliwości!

IRENA

Dajże pokój ze złośliwościami... Wiem przecie, że jesteś ubogi.

WINCENTY (z rozdrażnieniem)

Tak, jestem „ubogi“!

IRENA

Tylko się znowu nie obrażaj. Przecież, mówiąc to „złośliwe“ słówko, wystawiam ci świadectwo nadzwyczajnego dostojeństwa. Jesteś ubogi, niezamożny, jesteś urzędniczyną, pracowitym skribą, a gdybyś tylko chciał, mógłbyś być bardzo zamożny.

WINCENTY
No, pewnie, że tak. Najzłośliwsza twoja ironia nie zmieni tego stanu rzeczy, bo w istocie jest tak.
IRENA

Otoż widzisz. Ze mną tak nie jest i dlatego to ja jestem bardzo pozioma, zupełna burżujka. Gdyby twa rodzicielka nie była zaprzepaściła mego posagu w gotówce na jakieś tam nieprocentujące się przedsiębiorstwa, które się, podobno, nie powiodły, bądź pewny, że nie byłabym tak wzniosłym duchem, jak ty. Żądałabym wydania tego, co mi się należy.

WINCENTY

I teraz możesz żądać.

IRENA

Światobor, jako adwokat biegły w swym fachu, zaglądał do mych papierów — i nie radził... na razie.

WINCENTY (z gniewem)

Doprawdy? Zaglądał — i to na twoje polecenie?

IRENA

Tak. Dziwi cię ta śmiałość moja? Dziwi cię śmiałość, że dążę do odbioru swych pieniędzy?

WINCENTY

Nie, masz prawo...

IRENA

Otóż właśnie, Ale on to właśnie, który nam tak dobrze życzy, orzekł, że, gdybym teraz domagała się wypłaty należności, nie wiele dostanę, gdyż wszystko jest pomieszczone w przedsiębiorstwach, interesach, kupnach. Musiałabym tylko łożyć teraz z własnej kieszeni na adwokatów, a dostałabym kiedyś tam... po latach... Zresztą wojna wszystko przerwała. Ty — co innego. Ty masz. Ty możesz żądać, masz prawo — no, i obowiązek, przypuszczam, względem mnie... Ale nie chcesz, gdyż jesteś po rzymsku dostojny...

WINCENTY

Irenko! Irenko! Ty wiesz...

IRENA

Ależ wiem, wiem!

WINCENTY

W tonie twojego głosu...

IRENA

W tonie mojego głosu ciągle coś niewłaściwie brzęczy dla twego ucha.

WINCENTY (z wyrzutem)

Irenko!

IRENA (z gniewem)
Mój drogi, chodzę, jakbym należała do Armii Zbawienia... Siedzę już drugi rok w tej dziurze! I dokąd też my tutaj będziemy wegietować?
WINCENTY

Czyż to ja winien jestem, że tu siedzimy?

IRENA

Ależ nie ty! Okoliczności naszego życia winny są temu. Wojna... i tak dalej... Wiem, umiem na pamięć od początku, do końca. Ale to jest tak cmentarne, tak jakoś pogrobowe, trupie... Nieraz wydaje mi się, że jestem psem, przywiązanym na łańcuchu i mam ochotę wyć w niebogłosy. Nudzę się, nudzę śmiertelnie...

WINCENTY

Gdyby nie to powołanie mię do wojska, rzuciłbym posadę w tym banku tutejszym. Pojechalibyśmy do Warszawy, czy do Pitra. Kończyłbym uniwerek i zaczęlibyśmy żyć inaczej.

IRENA (ziewa)

Żylibyśmy tak samo. Gdzieś, na jakiemś czwartem piętrze ludnej ulicy, w gniazdku ubogiem, aczkolwiek bez opału.

WINCENTY

Cóż mam uczynić? Wszystko ci nie dogadza.

IRENA
Mógłbyś „uczynić“ rzecz bardzo prostą: napisać do matki z żądaniem przysłania należnych ci pieniędzy.
WINCENTY (zimno)

Ty przecie najlepiej wiesz, że tego zrobić nie można, od chwili, gdy matka mnie przeklęła.

IRENA

Ach, z tą operową klątwą... Wiedziałam, że z tem wyjedziesz. Matka cię „przeklęła“, ale nie przestała być twoją matką i właścicielką Łuży z przyległościami. Ty nie przestałeś być jej synem, czyli dziedzicem Łuży z przyległościami. Masz dwadzieścia jeden lat skończonych....

WINCENTY

Proszę cię, nie mówmy o tem.

IRENA

A więc mów, proszę cię, o czemś bardziej interesującem. Buciki mam wykoszlawione, bielizny mało, wszystko zeszłoroczne i tutejszokrajowe, poleskie. Mnie te rzeczy najbardziej interesują. Cóż chcesz? To jest przecie także temat do myślenia i do małżeńskiej rozmowy.

WINCENTY (jakby mówił do siebie)

Dziecko! Jestem winien. W istocie! To ja cię swemi uczuciami pociągnąłem w odmęt niedostatku i pospolitości. Ciebie! Lotnego, niebiańskiego, wielobarwnego motyla! Cóż jest, w istocie prostszego, jak napisać do matki z żądaniem przysłania znacznego, stałego miesięcznego zasiłku? Ale nie mogę! Nie mogę, Irenko!

IRENA (na pół litośnie)

Rozumiem to, że nie możesz. Rozumiem, Wiko!

WINCENTY

Ta ręka, którą przeklęła, jest, jak zdrętwiała. Palce są sztywne, jak palce trupa. (Cicho, z głębokim bólem) Nie utrzymają już nigdy pióra, któreby miało nakreślić wyrazy: Kochana Mamo...

IRENA

Jest to rzewne, nawet wzruszające, ale i beznadziejnie bezsensowe.

WINCENTY

Zawsze w tobie ta sama oschłość.

IRENA

Gdybyś choć już nareszcie był powołany do tego wojska, mielibyśmy większą i stałą pensyę!

WINCENTY
Ty to mówisz? Jesteś chyba jedyną żoną na globie, która podczas srogiej wojny marzy o tem, żeby jej mąż wzięty był coprędzej do wojska.
IRENA (niecierpliwie)

A ty znowu jesteś bodaj jedynym człowiekiem na globie, który tak dalece nie ma w sobie realizmu, życia, naturalności, prawdy... (Pukanie do drzwi.) Ktoś puka do drzwi...

WINCENTY

Proszę.

(Wchodzi Fryderyk Światobor, lat trzydziestu paru, przystojny, elegancki, wytwornie i modnie ubrany)

A, to ty...

(Światobor zdejmuje szybko płaszcz i składa kapelusz na krzesełku w pobliżu drzwi. Wiesza płaszcz. Całuje Irenę w rękę i wita się z Wincentym.)
ŚWIATOBOR

Przepraszam, że przychodzę tak wcześnie. Obawiałem się, że mogę panią obudzić.

IRENA

O, gdzież tam! My już dawno opowiadamy sobie z Wikiem, co nam się dziś w nocy śniło.

ŚWIATOBOR

Miła rozrywka, mój Boże! Moich snów nikt nigdy wysłuchać nie zechce.

IRENA
Jeżeli wszystkie sny męskie są takie zajmujące...
ŚWIATOBOR

Trzebaby porównać... (do Wincentego) Czy wiesz, Wiko, że nie przynoszę ci dobrych wieści?

WINCENTY

Cóż nowego? Mówże!

ŚWIATOBOR

Powołali was.

WINCENTY

Doprawdy?

ŚWIATOBOR

Rozlepione jest na murach miasta ogłoszenie gubernatora.

WINCENTY (do Ireny)

Twoje pragnienie, Iruś, spełniło się. (Irena obejmuje go i całuje w policzek.) Jakże ty tutaj zostaniesz sama! Co poczniesz sama jedna!

ŚWIATOBOR (ironicznie)

Gdzie ty Cajus, tam i ja Caja...

IRENA
Nie obawiaj się o mnie, mój drogi Wiko, jakoś się to ułoży. Niech no tylko spłynie do mej pustej torebki choć odrobina pieniędzy, trocha grosiwa, zobaczysz, jak potrafię dać sobie radę i o tobie dobrze pamiętać.
WINCENTY

Dziękuję ci. Pocieszyłaś mię. (do Fryderyka) Czy w tem rozporządzeniu wymieniono, kiedy mianowicie trzeba się stawić?

ŚWIATOBOR

Jakże! Zaraz.

WINCENTY

Zaraz?!

ŚWIATOBOR

Tak, zaraz. Zresztą, pójdź i sam przeczytaj to ogłoszenie. Ja zrozumiałem je w ten sposób, że macie się stawić niezwłocznie. Ale może się mylę.

WINCENTY (w podnieceniu)

Pójdę rzeczywiście i zobaczę na własne oczy. (Chwyta po drodze paltot z wieszaka, kapelusz, laskę i, nie żegnając się z obecnymi, wychodzi)

ŚWIATOBOR

Słyszała pani?

IRENA

Słyszałam, panie.

ŚWIATOBOR (z uniesieniem)

Sam los!

IRENA
Proszę milczeć. Zakazuję panu... mówić... do mnie w ten sposób!
ŚWIATOBOR

Milczę.

IRENA

Biedny Wiko!

ŚWIATOBOR

O tak! Ale skończy się ta nieznośna pani sytuacya, położenie żony urzędnika bankowego w prowincyonalnem mieście. Pani musi być w stolicy, musi pani uciec do wielkiego miasta. Takie życie, jak tutaj, to może dla każdej innej, dla tysiąca innych kobiet, lecz nie dla pani. Czyż to życie dla pani?

IRENA (z głębokiem przeświadczeniem)

Och, nie!

ŚWIATOBOR

Dla pani jest świat, jak długi i szeroki. Stoi otworem! Góry i morza, lądy i wielkie metropolie, teatr, opera...

IRENA (z drwinami)

Kinematograf...

ŚWIATOBOR
Żartuje sobie pani ze swej własnej doli. A tymczasem — każdy dzień, każdy moment stracony w tej prowincyonalnej Abderze, — to już jest strata niepowetowana.
IRENA

Z serca mi pan wyrywa te prawdy, ale przytaczaniem ich powiększa pan tylko poczucie mojej niedoli.

ŚWIATOBOR

Nie! Chcę panią ratować.

IRENA

Wiem o tem, że pan zajmuje się czynnie altruizmem.

ŚWIATOBOR

Wszelki żart na bok... Cóż pani ma zamiar przedsięwziąć, gdy Wincenty pójdzie do wojska?

IRENA

Będę się starała być gdzieś w pobliżu.

ŚWIATOBOR

W pobliżu frontu bojowego? Nie zdaje sobie pani sprawy z tego, czem jest wojna.

IRENA

No, to trzeba będzie w rzeczy samej przenieść się do jakiegoś miasta. Tam będę kądziel przędła, czekając na powrót męża.

ŚWIATOBOR
Kądziel... Nie może pani zabronić mi, żebym był gdzieś w pobliżu i roztoczył opiekę...
IRENA

Prosiłam pana, żeby o tem nie wspominać.

ŚWIATOBOR

Czyż o tem nawet nie wolno mi wspominać wobec pani, że pragnę mieszkać w temsamem mieście.

IRENA

Nie życzę sobie. Żadnych zwierzeń, wynurzeń i tym podobnych!..

ŚWIATOBOR

To właśnie pani swemi zakazami wydobywa na światło prawdę, którą ja chciałbym zachować w tajemnicy.

IRENA

Nie, nie! wcale nie!

ŚWIATOBOR (z głębokiem wzruszeniem)

To wcale nie pomoże. Nic nie pomoże. Co się w mem sercu stało, już się nigdy nie odstanie.

IRENA
Śliczny przyjaciel Wika! Przecie pan jest tutaj adwokatem, przy tym sądzie okręgowym, a nie tam gdzieś, gdzie ja zamieszkam. Gdyby pan stąd wyskoczył ni z tego, ni z owego, niech pan tylko pomyśli!
ŚWIATOBOR

Już ja wszystko od góry do dołu przemyślałem. Od tego jestem prawnikiem i tym adwokatem, jak pani mówi. Więc to znaczy być złym przyjacielem Rudomskiego, gdy się chce wiedzieć, gdzie jego żona zamieszka, skoro jego biorą do wojska, gdy się chce roztoczyć opiekę...

IRENA

Do czego to podobne! Ta jakaś tajemna zmowa, gdy on tam czyta ów plakat... Zresztą, — czy ja wiem, gdzie będę?

ŚWIATOBOR

Naradzimy się.

IRENA

Ach, dobrze już, dobrze! Tylko nie teraz, potem.

ŚWIATOBOR

Kiedyż, pani Irenko? Toż Wiko dziś musi stanąć w koszarach, a jutro może wyruszy na miejsce przeznaczenia.

IRENA

Ale i pan tak dziś, jutro nie może przerwać i porzucić swoich tutejszych spraw i interesów..

ŚWIATOBOR
Te rzeczy nie mogą pani krępować, ani zajmować myśli. Niech tylko usłyszę jedno słóweczko od pani.
IRENA

Jakież to znowu słóweczko?

ŚWIATOBOR

Dokąd pani jechać zamierza...

IRENA (z wahaniem się)

A dokądby mi pan radził... pojechać?...

ŚWIATOBOR

Tylko do Petersburga! Tylko!

IRENA

Dlaczego tam? Ja nie znam tego miasta.

ŚWIATOBOR

Jaknajdalej od wojny, od linii bojowych. Tam będzie pani miała najzupełniejsze bezpieczeństwo, opiekę, spokój. Nadto — miasto przyjemne, wielkie, stolica.

IRENA

Pomyślę nad tem.

ŚWIATOBOR

Radziłbym powziąść nieodmienną decyzyę. To właśnie wybrać. Jedyna rada.

(Wchodzi Wincenty, prowadząc ze sobą Joachima)
WINCENTY (radośnie)

Patrzcie, co za zdarzenie! Gdym wychodził stąd na ulicę, ledwiem minął bramę, zobaczyłem Joachima. Przyjechał na jednej z podwód trenu, który tędy, przez nasze miasto, przeciąga. Doprawdy, jest w tem coś nadzwyczajnego. Tak dawno cię nie widziałem, mój stary, i oto przypadek ślepy zdarzył...

(Irena słucha tych stów Wincentego z ironicznym uśmiechem, niechętnie odpowiada na ukłon Joachima i daje mu rękę do pocałowania)
IRENA (do Wincentego)

Więc, mówisz, ślepy traf zrządził, że on stał tuż naprost naszego domu?

ŚWIATOBOR (szeptem do Ireny)

Cóż to za jeden?

IRENA (szeptem do Światobora)

To tam pewien taki mądrala... młynarz z Łuży... zaufaniec Mamy Rudomskiej.

WINCENTY

Jochym! I ciebież to na stare lata wojna na podwodę wpędziła... Ot, masz i ty wojnę!

JOACHIM

Ta mnie, jaśnie paniczu, nie tyle po prykazu, co pani dziedziczka. Rozkaz, poprawdzie, przyszedł na Łużę podwody dostawiać. Jaśnie pani dziedziczka pojechała do miasta i póty chodziła, póty chodziła, aż dociekła, w którą okolicę podwody pójdą. To po powrocie pani dziedziczka, mówi w ty słowy: Jochym, pojedziesz... A potem naucza — tak a tak. No, cóż ja, słychać nauczony: dobrze, pani dziedziczko, jadę...

IRENA

Czemuż to was jaśnie pani dziedziczka wybrała z dworskimi podwodami się tłuc?

JOACHIM

Nie mojego rozumu to dzieło taką rzecz wiedzieć.

IRENA

A mnie się zdaje, że to właśnie waszego rozumu ma być dzieło...

WINCENTY
(machnął ręką, dając znać Irenie, żeby zamilkła.)

Dawno już tak jedziecie obozem?

JOACHIM

Drugi tydzień my w drodze.

WINCENTY

Wprost z Łuży jedziesz?

JOACHIM

Akuratnie z Łuży.

WINCENTY
Cóż tam u nas?
JOACHIM

Ta wszystko u nas postaremu z Bożą pomocą. Pani dziedziczka rządzi wsiem, jak rządziła.

WINCENTY

A urodzaje jakieście w tym roku mieli?

JOACHIM

Urodzaje — nie można powiedzieć. Tylko — wojna. Ludzi pobrali. Co tylko chłop silniejszy — we wojsku.

WINCENTY

Powiedz że mi, Jochym, cóż wojna w Łuży zrobiła?

JOACHIM

Cóż ja powiem, jaśnie paniczu? Ja — młynarz? Moje widzenie niedalekie, proste.

WINCENTY

Proste, ale dokładne. Cóżeś zobaczył? Ja cię przecie znam, wiem, że widzisz, co należy.

JOACHIM (z uśmiechem)

Widzę, jaśnie paniczu, jako się moje koło podsięwodne i paleczne obraca, jako się moje pytle trzęsą, jak żarnowe kamienie pracują. Dla młynarza mąka — najpierwsza rzecz.

WINCENTY
Ot, widzisz! Mąka!
JOACHIM

Wojna — dzieło strasznie mocne. A moja mąka jeszcze mocniejsza. (z uśmiechem) Przed moją mąką sama wojna się kłania.

ŚWIATOBOR

Głęboki aforyzm, chociaż cokolwieczek za razowy. Ale prawdę zawiera...

WINCENTY (zmieniając ton)

Powiedz mi, Joachim... Powiedz mi... A tamta dziewczyna, co się to utopiła podczas wielkiej powodzi, — na naszym leży cmentarzu? Prawda?

JOACHIM

Na naszym... jakże!

WINCENTY

Byłeś może na jej pogrzebie?

JOACHIM

Byłem, jako i wszyscy ze wsi.

WINCENTY

Jak ona się to nazywała? Zapomniałem...

JOACHIM

Sońka ją zwali, Obarówna po ojcu.

WINCENTY
Tatarak wtedy, biedactwo, żęła nad rzeką? Prawda?
JOACHIM

Tak ci jest, jaśnie paniczu. Trawę i tatarak żęła. Woda wtedy wielka chłynęła, zalała, — jako i pana Olelkowicza. Woda wtedy poszła nie byle jaka. Tęgiego mężczyznę pogarnęła gdzie niewiedz, — cóż takie tam dziecko. Gąsiątko!

WINCENTY

Tak, bracie. (Stoi nieruchomy w głębi pokoju. Po chwili) A czy wiesz, Jochym, że i mnie, ot, dziś właśnie powołali do wojska.

JOACHIM

Powołali! Ot, zmartwi się pani dziedziczka.

WINCENTY

Czemu? Wszyscy idą. I ja za innymi. Wojna nikogo nie oszczędza. Zmartwi się, mówisz, pani dziedziczka?

JOACHIM

Wiadomo!

WINCENTY

Chciałbym rozpytać się ciebie o tysiąc rzeczy, a wszystkie mi się pytania poplątały.

IRENA

Bo powinienbyś z tym gońcem ze wsi rodzinnej rozmówić się bez świadków, na osobności. Tylko na osobności moglibyście powierzyć sobie prawdziwe wynurzenia, dać i oddać istotną treść posłań.

WINCENTY

Coś takiego mówisz...

IRENA (do Wincentego poufnie)

Mógłbyś przez tego chłopa napisać list...

WINCENTY

Jaki list?

IRENA

Do matki. Skorzystaj ze sposobności. Już druga taka nieprędko się nastręczy.

WINCENTY (budząc się z zamyślenia)

Ach, zostaw mnie!

IRENA

To przynajmniej pokaż dokładnie temu gońcowi, jak dostatnio dziedzic Łuży mieszka w tem swojem domowem zaciszu.

WINCENTY

Wiesz co, Irenko, lepiejbyś poczęstowała Joachima czemkolwiek... Czemś z naszego obiadu... Człowiek zdrożony. On nie pogardzi...

IRENA
Ba! Ale czem? Nie przypominasz sobie, czem mianowicie poczęstować twego gościa?
WINCENTY

No, choćby kawy, herbaty szklankę...

IRENA (do Światobora, niecierpliwie)

Służąca jeszcze nie wróciła. Ja mam teraz kawę gotować dla jego ekscelencyi młynarza z Łuży.

ŚWIATOBOR

Ja zagotuję herbatę.

IRENA (ze śmiechem)

Pan będzie gotował?

ŚWIATOBOR

Oczywiście. Toć to starokawalerskie rzemiosło.

IRENA

Nie, nie pozwalam, żeby pan gospodarował samopas po mojej kuchni. (Zmierza we drzwi na prawo)

ŚWIATOBOR

Doprawdy, zrobię to doskonale i prędko.

IRENA

Ależ pan nie wie, gdzie co jest, jak się robi...

ŚWIATOBOR
Pani mi tylko pokaże, a ja doskonale wykonam, co tylko należy do obowiązków wzorowego kucharza. (Irena wychodzi przez drzwi na prawo. Za nią Światobor)
WINCENTY (z pośpiechem)

Mówże mi, Joachim, o wszystkiem. Nie chciałem się rozpytywać szczegółowo przy tym obcym człowieku.

JOACHIM

Nic nadto ciekawego nie mam do powiedzenia.

WINCENTY

Moja matka zdrowa?

JOACHIM

Tak tam, jak to pani dziedziczka zawżdy. Pracuje, biega, gniewa się, a gniewa się bardzo często i bardzo srogo.

WINCENTY

Gniewa się bardzo i o byle co, według swego narowu.

JOACHIM

Teraz jakości bardziej, niż przedtem, A i sroga bywa. O, sroga bywa...

WINCENTY

Szczególnego nic nie zaszło u was od mego wyjazdu?

JOACHIM
Ta co u nas może być szczególnego, jaśnie paniczu? Jedno chyba... Kaplicę my stawili nad mogiłą pana Olelkowicza.
WINCENTY (z pokorą)

Kaplicę? Na cmentarzu?

JOACHIM

Tak i jest.

WINCENTY

Któż to zaczął?

JOACHIM

Ta pani dziedziczka.

WINCENTY

Z jej to woli, z jej rozkazu?

JOACHIM (cicho)

Majstrów sprowadziła skądsi, z obcego kraju. Czarnych jakichś, po obcemu gadają. Morzem, ludzie mówią, do nas przyjechali. Kamieni nawieźli czarnych i białych, głyby tyle, jak mój największy żarnowy kamień. (Po chwili) Pani dziedziczka sama u tych majstrów dzień dnia pracowała.

WINCENTY (z pietyzmem)

Sama pracowała?

JOACHIM

Sama. Czarną robotę przy nich robiła. Wapno, piasek i cegłę nosiła na wysokie rusztowanie pospołu z czarną czeladzią. Dźwigała conajcięższe kamienie własną swą ręką od świtu do wieczora, — aże omdlewała pod ciężarem. Ludzie się jedni dziwowali, a drudzy drwili pocichu, patrząc się na one trudy. Każdy zaś swoje wypominał, jako to ludzie. A tak ciężko pracujący, pani dziedziczka pod ciężarem onych kamieni czegości gorzko płakała.

WINCENTY (w zadumie)

Gorzko płakała...

JOACHIM

Co zaś do onej topielicy, dziewczyniny, Sońki tej, Obarowny, to pani dziedziczka odpisała na rodzinę tejsamej Sońki cały dół pola i łąkę aż do międzyrzeckiego klina.

WINCENTY (z radością)

Doprawdy?!

JOACHIM

No, jakże, prawdę mówię... (w zamyśleniu) Choć to onej Sońki nie wskrzesi z martwych nic, choćbyś i wszystkie łzy wypłakał, jakie ta w człowieku są, aleć tym Obarom przecie lżej.

WINCENTY
Ty to doskonale rozumiesz, Joachim. Z tobą ja się zawsze mogę dogadać, jak z nikim na świecie. Umiesz trafić do mego serca. Pamiętasz, stary, jakeśmy to, jeszcze za moich chłopczyńskich lat, więcierze zastawiali na liny?..
JOACHIM

No, toć jeszcze pamięć mam w sobie.

WINCENTY

Albo tego wielkiego szczupaka, com ci go podchwycił, przeniósłszy wielką wędę z małego stawku za upustem do dużej wody?

JOACHIM

Ba! Ba! Nie mała to była ryba, ledwiem ją ze ziemi na plecy za skrzela dźwignął. Ogon mu się trzepał po ziemi, a paszcza była nad mojem ciemieniem. (Po chwili) Et, jaśnie paniczu... jabym się oto spytał o jedno, taj nie śmiem prostym moim językiem. Wysłowienia ja nie mam pańskiego, po chłopsku myśl swoją wydaję.

WINCENTY

Prostym właśnie pytaj się językiem i ja ci poprostu odpowiem. Taksamo teraz, jakeśmy to ze sobą dawnym dawno gadali. Tyś mię się wtedy pytał o niejedno, o najtajniejsze, a ja ci zawsze odpowiadałem, jak przyjaciel przyjacielowi, jak brat bratu.

JOACHIM

Ono to było dawno... To jest prawda.

WINCENTY
Było?
JOACHIM (wykrętnie)

Czasu dawnego nie nawrócisz. Wody, co spłynęła z pogródek na korce koła, nie nabierzesz na nie z powrotem. Niema tej wody i niema tego czasu.

WINCENTY

No, to pytaj, jak chcesz.

JOACHIM

Chciał ja was zapytać, paniczu, — ot — jakie teraz wasze życie? W szczęściu, we zdrowiu, w pomyślności?

WINCENTY (szeptem)

W szczęściu, bracie! To, czegom pragnął, posiadam. Panienka Irka, coś ją od tylego dzieciątka we dworze widział, to moja żona. Ja poza nią nigdy przenigdy świata nie widział, życia innego nie mogłem i nie chciałbym mieć, tylko z nią. Bez niej dla mnie była śmierć.

JOACHIM (ze śmiechem)
Nie wam, paniczu, śmierć, jeno innym ludziom. Wam szczęście z nią, z panienką Irką, a innym za to śmierć. Śmierć okrutna, najokrutniejsza, jaka jest, — wodą się zalać. Straszna to rzecz wodę chłeptać, siły utracić, w wodzie tonąć.
WINCENTY

I toś prawdę powiedział: innym śmierć, a mnie szczęście.

JOACHIM

Ludzie sobie zapamiętali, że wam wielkie szczęście, a innym straszna śmierć.

WINCENTY (wyniośle)

Niech pamiętają!

JOACHIM (chytrze)

I ja takoż rozumiem: co szczęśliwemu ludzki sąd? Ja pan, ja mego życia kowal i władacz, ja cieśla mojego dnia i nocy, a inni ludzie — mnie co? Trawa na łące, którą kosa moja kosi, tatarak ten, co go ona Sońka sierpem żęła przed falą.

WINCENTY

Umiesz i ty, przyjacielu, ostrym sierpem onej Sońki po mojem sercu przejechać. Bóg zapłać, Jochym...

JOACHIM
Taj za cóż? Ja człowiek prosty. Chłop z Łuży, jako i inny tameczny człowiek. (Pauza) Trzeba mnie już, jaśnie paniczu, do koni. W dalszą my drogę ciągniem obóz.
WINCENTY

Czekaj-no, czekaj! nie puszczę cię bez posiłku. Nie było jeszcze tego przykładu, żeby od Rudomskiego, z domu, bez posiłku wychodzić. Siadaj-no tutaj! Tutaj, wygodnie...

JOACHIM

Nie, paniczu, już na mnie pora.

WINCENTY

Siadaj! Cóż to, już nie słuchasz swojego pana?

JOACHIM

Czemu nie słuchać? Słucham. Ale posiłek brać pod dachem pańskim, albo li nie, to już moja chłopska wola, albo odraza.

WINCENTY

Odraza?

JOACHIM

Dużo, jaśnie paniczu, od godziny onej powodzi, wody między nami przepłynęło.

WINCENTY

Tak-że mów! Teraz dopiero cię rozumiem!

JOACHIM

Ostajcież z Bogiem...

WINCENTY (wyniośle)
Boże cię prowadź. (Joachim idzie ku drzwiom) Pozdrów matkę odemnie, gdy do Łuży powrócisz.
JOACHIM

Powiem jej, jaśnie paniczu, o waszem szczęściu ważne słowo. (Wychodzi. Wincenty sam, siedzi w rogu sofy, aż do powrotu Ireny).

IRENA (wchodząc)

Zaraz będzie herbata. A gdzież twój dostojny gość?

WINCENTY

Już poszedł.

IRENA

Macie! Ja się biedzę nad zgotowaniem dla chłopa herbaty, a on nie raczy poczekać i najspokojniej, bez pożegnania wychodzi.

(Woła przez drzwi)

Panie Fryderyku! Panie Fryderyku!

(Światobor wchodzi)

Już nie trzeba pańskiej herbaty. Nadaremnie pan przy prymusie poparzył sobie palce. Niech pan teraz sam wypije, co pan nawarzył...

ŚWIATOBOR (dwuznacznie)

Jakto? Już?

IRENA

Gość z Łuży poszedł sobie.

ŚWIATOBOR
Ten przyjaciel i mentor Wika? Poszedł?
WINCENTY (ze śmiechem nieszczerym)

Nie chciał przyjąć w moim domu posiłku i poszedł.

ŚWIATOBOR

Takiż to hardy młynarz?

WINCENTY

To nie hardość przez niego przemawiała...

ŚWIATOBOR

A cóż?

WINCENTY (z uśmiechem ironii)

Wzgląd religijnej natury.

ŚWIATOBOR

Post? Przecie nasza z panią Ireną herbata nie byłaby z sadłem, ani na sadle. Trochęby ją było czuć naftą, ale ziemne woski i tłuszcze nie są, pono, tak znowu grzeszne, jak tłuszcze zwierzaków.

WINCENTY

Joachim nie chciał przyjąć posiłku pod dachem człowieka... szczęśliwego...

ŚWIATOBOR
Przezorny kmiotek, aczkolwiek nie słyszał zapewne o Polikratesie. Bał się zachłysnąć łykiem herbaty, albo udławić kawałkiem cukru.
IRENA

To nie tak, jak my, którzy się nie boimy obcowania z tobą, Wiko...

WINCENTY

Któż to wie, czy i wy nie zaczniecie wkrótce obawiać się złych skutków mojego szczęścia i niepokoić się o swoją skórę i o swe własne, osobiste szczęście.

ŚWIATOBOR (przeciągle)

My?

WINCENTY

Ty i Irena.

ŚWIATOBOR

Ja i pani Irena? Nie, jakoś jeszcze krzepi nas odwaga. Wszystko się dobrze ułoży. Nie mamy, mój Wiko drogi, przesądów tego obywatela z Łuży.

IRENA

Ach, Wiko, ty w istocie jesteś jakiś... przeklęty...

WINCENTY (sennie)

Tak jest, Irenko.

IRENA

Oto teraz idziesz do wojska. Czy nie mogłeś przez tego Joachima napisać do matki?

WINCENTY (gwałtownie)

Już ci to tłomaczyłem, że nie mogę. Właśnie on, Joachim, opowiadał mi, że moja matka postawiła pomnik na grobie Olelkowicza. (z radością) Przy stawianiu tego nagrobka nosiła ciężkie kamienie, wielkie bryły marmuru i granitu. Ja wiem, co to znaczy. Moja matka już zaczęła spychać, strącać ze swej duszy ciężar nie do zniesienia. Nasz ciężar. Gdy niosła najcięższą bryłę, nieudźwigniony blok, lżej jej było na sercu. Ja wiem. Chce znaleźć odkupienie. Za wszelką cenę szuka ulgi. Znajduje ją w pokucie za mój grzech. (Ponuro) A ja?

ŚWIATOBOR

Pokuta...

WINCENTY

Co mówisz?

ŚWIATOBOR

Mówię, że pokuta jest to nasz poczciwy, ludzki wybieg...

WINCENTY

Co ty wiesz?!

ŚWIATOBOR
To tak jest, drogi Wiko. Mówię o rzeczy objektywnie danej, o przedmiocie, o zjawisku. Pokuta — to środek wyjścia z potrzaska przez taką szczelinę, którejby się nikt nie domyślił, — gdy drzwi do wyjścia stoją otworem.
WINCENTY (przerywając)

Ireno — czy życzysz sobie, żebym odszukał Joachima i zażądał przezeń, — ale ustnie, ustnie! — od mojej matki, aby mi, to jest tobie, przysłała pieniędzy. Należną mi sumę... Czy chcesz tego, Ireno? Bo i ja coś muszę zacząć... Ty wiesz, Irenko, że ja dla ciebie wszystko, wszystko..

IRENA

Mój drogi, jeżeliby cię to miało narazić na tak wielkie cierpienie, na niebywałe troski i zgryzoty, a ty to chcesz podjąć, jako pokutę, — dla mnie, zawsze dla mnie... To daj pokój. Jakoś i nadal, gdy ty pójdziesz do wojska, będę brnęła przez moją biedę, przez błotko ubóstwa... (z komicznym wyrazem powagi) Niechże i ja do kompletu pokutuję...

WINCENTY

Nie! Ty jesteś wolna. Ty, dzieciąteczko moje, ty jedna!.. (Chwyta kapelusz i wybiega z mieszkania)

IRENA

Poszedł? Na prawdę poszedł szukać tego człowieka?

ŚWIATOBOR
Biedna pani! Na co panią naraża takie położenie!
IRENA

Gdybyż to człowiek był w stanie przewidzieć wszystko!

ŚWIATOBOR

Oto okrzyk kobiety! Nie poznaję pani. Pani! Istoty tak silnej, zdecydowanej. Przed czemże się pani wzdryga?

IRENA

Pan nie wie, co on dla mnie zrobił. Pan nic nie wie, co w nim jest, co się może zawrzeć w jego sercu.

ŚWIATOBOR

Tak, już wyrosłem z uniesień studenta, z entuzyazmów i upadków młodocianych.

IRENA

On dla mnie zrobi wszystko, wszystko bez wyjątku. A ja...

ŚWIATOBOR

Usta pani są bez ceny. Kto ma prawo tych ust dotknąć ustami, ten musi za tę roskosz płacić życiem i śmiercią.

IRENA
Ciekawam, czy tę zasadę zastosowałby pan do siebie?
ŚWIATOBOR

Proszę mię wystawić na próbę.

IRENA

Wiem, cobym osiągnęła. Nie! Pan woli zwycięstwo łatwe. Pocałunek, nie zdobyty za cenę życia i śmierci, lecz skradziony chyłkiem, pokątny, łatwy, jak tamten... w kuchni.

ŚWIATOBOR (z uniesieniem)

Przysięgam pani!

IRENA (siada na sofie)

„Przysięgam pani“... Przysięga — to mowa właśnie słabych i chytrych, tych właśnie, co się obawiają, że ich naturalnemu językowi nikt nie uwierzy. Wiko mi nigdy nic nie przysięgał. On, o którym pan pogardliwie mówi, że to student i młokos, dla mnie wziął na swe ramiona straszny uczynek. Ja go tak za to kochałam... (Płacze)

ŚWIATOBOR

Pani Ireno!

IRENA
Wiem, znakomite okresy, potoki słów zupełnie słusznych, szeregi zdań prawnie, konsekwentnie pomyślanych, zawierających prawdę, istotę rzeczy. Pan jest tak wymowny i tak przecie mądry.
ŚWIATOBOR

A więc zamilknę i niech rzeczywistość mówi za mnie.

IRENA

Teraz on pójdzie na wojnę. Będzie się terał, poniewierał, szedł przez jakieś straszne przygody i niepojęte wypadki.

ŚWIATOBOR

A może właśnie wygodnie zasiądzie w jakieś kancelaryi, za zielonym stołem, w wygodnym fotelu i będzie gromadził pieniądze... zawsze dla pani.

IRENA

W tem zdaniu maluje się cała pańska nieznajomość charakteru Wika. W tem, że ja tego słucham spokojnie, maluje się nicość moja.

ŚWIATOBOR

Doprawdy? A czy przed chwilą ten uwielbiany mąż nie nagiął swego stalowego charakteru do pierwszego z brzegu żądania pani? I to w jakiej sprawie! Czy nie pobiegł za tym chłopem, żeby mu powiedzieć o żądaniu pieniędzy. Od matki! Jakież to bezmyślne i okrutne upokorzenie wobec osoby, która was oboje tak skrzywdziła!

IRENA
To prawda.
ŚWIATOBOR

Pani żałuje Wika. Rozumiem to. Ja również mam dla niego wiele współczucia.

IRENA (ironicznie)

Pan... współczucia dla Wika...

ŚWIATOBOR

Ale czterykroć, tysiąckroć więcej mam uczuć dla pani. Pani musi raz wyjść, wydostać się z tego cmentarza! Trzeba się mocą wyrwać! Ja pani nie dam na zatracenie! On przenigdy nie potrafi dać sobie rady. To człowiek uczucia, sentymentu, nastrojów. Zawsze będzie pod władzą matki i panią będzie ciągnął za sobą pod władzę. Niech się pani strzeże i broni!

IRENA

Nie! Mnie tam już z powrotem nie wciągnie. To już tempi passati !

ŚWIATOBOR
(kiwając głową z politowaniem)

Doprawdy?

IRENA

Z wszelką pewnością!

ŚWIATOBOR

Dopóki pani jest razem z nim, zawsze pani to zagraża. Czyż pani tego nie widzi, że on tęskni, wyrywa się do tej swojej Łuży? Tam jest całe życie i cała jego podstawa bytu. Dusza jego, wskutek uczynków popełnionych w uniesieniu, niemal w szaleństwie, przykuta jest do tego miejsca. Myśl wciąż a wciąż rozważa te wypadki. On je po stokroć i po tysiąckroć przeżywa. Będzie je tak przeżywał zawsze, trawił w sobie, odpierał i zwalczał ich natarczywość. Ażeby je zwalczać w wyobraźni swej, będzie stawiał pomniki, jak matka, będzie pokutował. Czy nie słyszała pani, że już swej matce zazdrościł owej pokuty? Wołał przecie dopiero co: matka już pokutuje, — a ja? Czy tak nie wołał?

IRENA
(zbita z tropu)

Wołał, wołał... Więc cóż z tego?

ŚWIATOBOR
(szeptem podjudzającym)

Tak będzie wciąż, przez całe życie. Będzie to w nim wzrastało z latami, jak nieuleczalny przymiot, jak ohydna skaza duszy. Nic na świecie nie zdoła zatrzeć w nim tamtych zdarzeń. Jest to galernictwo mistyki, jakiś ponury i złowrogi marazm uczuć. Pani się zadusi w tej kostnicy.

IRENA
Gdyby tak miało być, będzie to w istocie kostnica.
ŚWIATOBOR

Nie może pani wrócić do Łuży, ani przebywać w jakiejś prowincjonalnej mieścinie. Do wielkiego miasta! Ogromu wrażeń, mnóstwa rozrywek, obrazów, szerokiego życia, żeby się odgrodzić od smutków tej poleskiej jednostajni! (Siada obok Ireny) Na szeroki przestwór! Do światła i nowych ludzi! (Irena usuwa się) Jeżeli mi pani każe się oddalić, będę z daleka. Ale niech mam widok tego szczęścia, że pani zazna wesela. Niech pani nie zatraca swego młodego życia!

IRENA (śród zadumy)

Żal mi Wika...

ŚWIATOBOR

Czyż mnie jego nie żal? Ja go tak lubię! To miły i dobry chłopczyna. Ale oddać mu we władanie życie pani po tem, co porobił! Być pokutnicą razem z nim za grzechy niepopełnione!

IRENA (w zwątpieniu)

On to dla mnie popełnił...

ŚWIATOBOR

Dla pani? Zaprzeczam! On to zrobił dla siebie, dla swej rozkoszy, w pasji. Gdyby ów Olelkowicz przybył wówczas do Łuży, ślub odbyłby się był następnego dnia, a on sam musiałby był poślubić donnę, wskazaną mu na małżonkę przez matkę. Cóż tu pani winna?

IRENA

No, pewnie.

ŚWIATOBOR

Więc widzi pani!

IRENA

Jakże on teraz sam, bezemnie...

ŚWIATOBOR

To mu tylko na dobre wyjść może, gdy będzie sam. Musi zmężnieć, stwardnieć wśród trudów wojennych, stać się człowiekiem. Skoro z tego wszystkiego wyjdzie pełen hartu, wówczas dopiero będzie godnym pani.

IRENA

Och, jak to pan umie dobrze przedstawiać i z tej i z tej strony...

ŚWIATOBOR

Cóż innego może pani przedsięwziąć? Przecie Wiko czy tak, czy owak musi iść do wojska. Czy nie?

IRENA

Oczywiście, że musi iść...

ŚWIATOBOR
Pani tu sama jedna musi zostać. Czy nie?
IRENA

Ach, z temi pytaniami!

ŚWIATOBOR

Chcę pani przedstawić niewątpliwy, naoczny stan rzeczy. Tu pędzić żywot, w tej mieścinie prowincyonalnej, czy wyjechać do dużego miasta? Nieuniknione jest to drugie.

IRENA

Jużeśmy o tym mówili. Wciąż pan powtarza.

ŚWIATOBOR

Wciąż powtarzam i powtarzać będę do końca mojego życia. Będę pani sługą, obrońcą, doradcą, opiekunem, czym mi pani być każe, czy pozwoli. Tylko — choć cień łaskawości, cień nadziei... (Ujmuje jej rękę)

IRENA (smutnie)

Jeżeli powiem jedno słowo, że dobrze, to już to będzie krzywdą biednego Wika. A muszę się zgodzić, bo cóż bez pana teraz pocznę? Nie dałabym sobie rady.

ŚWIATOBOR

Z krzywdą Wika... On ma wieczne prawo całować te usta, przyciskać do serca... (osuwa się na kolana).
A ja... Wieczna moja tęsknota... Szaleństwo... Ireno! (Głowa jego upada na kolana Ireny.)

IRENA

Panie Fryderyku! Panie!

ŚWIATOBOR

Nic, nic... Zaraz sobie pójdę! Tylko to jedno! To jedno jedyne. Ta chwila niech będzie moja. Ireno! Za wszystkie męczarnie!.. (Chwyta jej ręce i okrywa pocałunkami. — Wincenty otwiera drzwi i spostrzega pocałunki Światobora.)

WINCENTY

Irena!

IRENA

Ach! Wiko...

WINCENTY (z krzykiem)

Ireno! Ireno! Ireno!

Koniec aktu drugiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.