Ponad śnieg bielszym się stanę/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Ponad śnieg bielszym się stanę
Podtytuł Dramat w 3 aktach
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteki Polskiej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



AKT III.
(Pokój w Łuży ten sam, co w akcie pierwszym. Jest półzmrok poranny. Wchodzą Helena Strzemieńczykówna i Joachim, prowadząc Wincentego. Ten jest wsparty na szczudle, lasce długiej z poprzecznem oparciem pod prawą pachą. Prawą nogę ma urwaną i prawą rękę urwaną aż do ramienia. Twarz jego jest z jednej strony poszarpana i pokryta bliznami, szwami i plamami. Wincenty ma na sobie resztki jakiegoś munduru oficerskiego, zniszczone i wyszarzane. Helena i Joachim przyprowadzają Wincentego do sofy, stojącej w pobliżu okna, i z ostrożnością umieszczają go na tej sofie.)
HELENA

Ach, nareszcie, nareszcie jesteśmy tutaj! Cóż to była za noc! Ja sama nie czuję jednej kości, jednego ścięgna na miejscu... Cóż mówić o tobie? Dziękuję wam po stokroć, Joachimie...

JOACHIM

No, no...

HELENA
Gdyby nie wy, zginęlibyśmy byli w tej drodze.
JOACHIM

Jak ja tę karteczkę od panienki dostał przez mego młynarczyka, — darmo, — konia ja zaprzągł i pojechał, choć dopiero co starszą panią powiózł na folwark.

HELENA

Idźcież teraz odpocząć po tej drodze. Ale konia i wóz odprowadźcie, żeby zaś nikt nie wiedział o przybyciu pana.

JOACHIM (przestępując z nogi na nogę)

Et, wiedzieć to tam będą, żebym nie wiem jak ślady pozacierał. Zatrę to ślady kół i końskich kopyt? Pójdę ja, konia napoję i pojadę wnet po starszą panią na folwarek. Nie pora teraz myśleć o spaniu.

HELENA

A więc dobrze. Rób, jak uważasz. Ja tymczasem ułożę tutaj panicza w taki sposób, żeby, gdy matka przybędzie, nie spostrzegła odrazu, że jest tak bardzo poszarpany, że nie ma ręki i nogi. Mogłoby to ją zabić, gdyby od pierwszego spojrzenia wszystko zobaczyła odrazu.

JOACHIM
Pewnie, pewnie. Ale przecie, czy tak, czy owak, prawdy się starsza pani dowiedzieć musi. Czy go tam tak, czy owak położyć, matka zobaczy.
HELENA

Chodzi o to, żeby stopniowo dowiadywała się, żeby ją jakoś przygotować do tego okropnego dla niej widoku.

JOACHIM

No, ja idę.

HELENA

Ale potem nie zostawiaj nas zupełnie samych, Joachimie. Gdy wrócisz, bądź w pobliżu. Sam mówisz, że tak czy owak dowiedzą się. Mogą nas niespodziewanie napaść.

JOACHIM

Ludzie ze wsi?

HELENA (z trwogą)

Tłum... Bolszewiki...

JOACHIM (po namyśle)

No, ja przecie sam jeden całej wsi rady nie dam, ani pięścią, ani rozumem, ani językiem. Ja, panienko, tosamo chłop z tej wsi. Z chłopów ja chłop. Nie pan.

HELENA
Ale tłum cię szanuje, jako prawego i mądrego człowieka. Możesz przecie przemówić, rzec słowo w naszej obronie, przemówić...
JOACHIM (wykrętnie)

Mnie się widzi, że jeszcze nikt nic nie wie.

WINCENTY

Idź już, idź.

JOACHIM

Po starszą panią wozem jechać muszę, bo ona piechotą tyli świat nie przelezie przez las i błoto z folwarku. Jakem ją wywiózł do Michała, tak ją z powrotem muszę przywieźć. Teraz się już nie będzie bała sama siedzieć we dworze, bo przecie już teraz sama nie będzie, ino z wami. (Joachim wychodzi)

HELENA

Boże cię prowadź.
O, Boże! poszedł ten ostatni człowiek wśród wilków.

WINCENTY
(mówi inaczej, niż przedtem, gdyż od wybuchu pocisku w czasie bitwy miał twarz poszarpaną, złamaną szczękę i język okaleczony)

To tu było...

HELENA (troskliwie)

Co było, mój złoty chłopaczku?

WINCENTY
(wskazując lewą ręką miejsce przy drzwiach wejściowych)

Tam stałem, gdy mię matka przeklęła. Mówiła wtedy: „Bodaj ci nogi połamało! Bodaj ci ręce połamało i odjęło! Bodaj ci podły język stargało i zniszczyło!“ Tak powiedziała. Jest wszystko według rozkazu. Wojna z precyzją wykonała. Ale tylko w połowie. Widocznie jeszcze drugi wyrok wykonany będzie.

HELENA

O, straszne, straszne słowo!

WINCENTY

Wojna spełniła rozkaz mamy.

HELENA

W złą to zostało powiedziane godzinę.

WINCENTY

Być może.

HELENA

Ale to przypadkowy zbieg okoliczności.

WINCENTY (śmieje się)

Zbieg okoliczności...

HELENA

Zapomnij!

WINCENTY
Jużem dawno, dawno zapomniał. Teraz, patrząc na tę starą bibliotekę, na ten komin, na ściany i sprzęty, przypomniałem sobie, co się stało i dlaczego.
HELENA

Raduj się, że jesteś tutaj, w domu ojczystym, na pradziadowskiej, praojcowskiej roli, w twej Łuży...

WINCENTY

Radość i rozpacz już daleko są za mną. Pożarła je tasama nienasycona paszcza, która odgryzła mi nogę i rękę, która chciała wydrzeć mi z gardła język. Pożarła moją radość i moją rozpacz — wojna.

HELENA

Gdybyś mógł posiąść spokój serca!

WINCENTY

Mówiłaś przed chwilą, że jestem na praojcowskiej roli. Alboż to moja rola, moja ziemia? Wieki niezmierzone, straszliwe kataklizmy dziejowe przyrody ją tworzyły, a ja, — żal się Boże! — nazywam te prace oceanów, powietrza, burz i deszczów, trzęsień ziemi i zmagań się skorupy globu — swoją własnością. (Śmieje się) To moja własność...

HELENA

I do ciebie przylgnęły w tym czasie moskiewskie zarazy.

WINCENTY

Nie, Helenko, to moje własne myśli. Długie gorączki i wielkie ludzkie cierpienia, na które patrzałem, głęboka własna niedola... Wszystko wraz uczyło mię tej prawdy.

HELENA (troskliwie)

Nie rozmawiaj teraz. Przykryję ci nogi tą chustką. Może zaśniesz.

WINCENTY

Nie, teraz nie mógłbym spać.

HELENA

To spocznij tak, bez ruchu.

WINCENTY

Dobrze.

(Z głową podpartą na ręce patrzy długo na miejsce przy drzwiach. Helena krząta się po pokoju, wygląda przez okno, otwiera szafę i przestawia w niej książki)
HELENA

Cóż to tam widzisz na podłodze?

WINCENTY

Widzę niedostrzegalne dla ciebie ślady stóp na podłodze.

HELENA

Cóż znowu za przywidzenie?

WINCENTY

Tam stała Irena.

HELENA
Ach!
WINCENTY (cicho)

Mówiła wtedy do mnie: „Pójdź, przeklęty! Nie masz już ani rąk, ani nóg, ani języka. Ja jedna muszę cię teraz wspierać, prowadzić i za ciebie mówić.“

HELENA

Tak. Pamiętam. Mówiła te słowa.

WINCENTY

Niema jej. Nie wspiera mnie, ani prowadzi. Nie słyszę już jej mowy. Został przy mym boku tylko ten kij...

HELENA

I nikt już więcej, Wiko?

WINCENTY

I ty, siostro miłosierdzia...

HELENA

Zawsze o niej pamiętasz?

WINCENTY

Cóż począć? Zawsze pamiętam.

HELENA (z bólem)

Kochasz ją zawsze?

WINCENTY
Czy ją kocham? (Głucho) Zdradziła mię.
HELENA (mocując się ze sobą)

Wiko! Może jeszcze powróci do ciebie. Będą się starała, dołożę wszelkich sił, żeby powróciła...

WINCENTY

Nie. Już nie powróci. Jakże nędzne jest serce ludzkie! Niema w niem wierności psa, a jest zwierzęcy egoizm. (Po namyśle) Mama, widzisz, miała wówczas zupełną słuszność, rzucając na mnie takie słowo. Zupełną! Gdyż ja... podniosłem samowolnie... stawidła. Ale teraz jużeśmy się z mamą zrównali. Teraz będziemy już mogli mówić, jak dawniej, bo i ja szedłem już tąsamą drogą, co ona, drogą dźwigania kamieni. I ja jestem takisam, jak ona. Już mię dzisiaj mama nie może... dłużej... przeklinać...

HELENA

Ponure cię myśli oblegają.

WINCENTY

Wcale nie ponure. Myśli wyzwolone. Mam w sobie jakby świadomość tajnego rachunku, różniczkowego rachunku duszy, który nie dla wszystkich jest dostępny. Myślę, że może troszeczkę wiem z tego, co wiedzą tamci, tamci, co już zupełnie nie posługują się ani rękami, ani nogami, ani językiem. Gdybym wiedział, że jeszcze kiedy w życiu zobaczę, — zdaleka, zdaleka, — Irenę... Byłbym zupełnie spokojny... Gdyby przez krótką tylko chwilę stała żywa i jasna... w mych żyjących oczach...

HELENA

A nie czujesz, Wiko, ile w tem twojem pragnieniu, wyrażonem w mej obecności, mieści się bezlitosnego okrucieństwa?

WINCENTY

Okrucieństwa — względem ciebie?

HELENA

Nie czujesz tego?

WINCENTY
Okrucieństwa... Chcesz tego, żebym jej nigdy nie zobaczył. Rozumiem cię. Bądź spokojna. Los i to sprawi, że już jej nigdy nie zobaczę. Nie wolno mi myśleć o tem, żeby ją zobaczyć, gdyż taka myśl — jest to okrucieństwo. (Śmieje się.) Dobrze. Dobrze, Helenko! Już ani jedna myśl o Irenie nie przeciśnie się przez moją głowę. Ani jeden obraz jej nie zajaśnieje w moich oczach. Zamknę oczy, zacisnę moje serce, zagryzę wargi, wbiję paznogcie w moją dłoń. I już odemnie o niej nigdy nie usłyszysz. Znaj okrutnika! (Długo milczy.) Stanę się czysty, zuchwały i zawzięty, jak święty Jerzy... (Światłą w pokoju przybywa, gdyż świt się rozszerza)
HELENA

Dnieje.

WINCENTY

To ja już jestem naprawdę w Łuży. Dziwne to wszystko, jakby się w śnie dokonywało. (Radośnie) Ja — w Łuży!

HELENA

Nareszcie ją zobaczyłeś i uczułeś w sobie!

WINCENTY

Czekajno, niechże ją naprawdę zobaczę!

(Dźwiga się z sofy i, stukając swą kulą, na której jest wsparty, podchodzi do okna. Rozgarnia kwiaty, stojące na oknie i patrzy w przestwór.)

Dzień wstaje. Patrz... nad stawem... te mgły. Widzisz je, Helenko? Jak cicho pełzną nad uśpioną jeszcze wodą... (Pauza.)
Cichy staw... Ciemny i cichy... Ani jedna fala, ani jedno drżenie nie rusza jego powierzchni. Cichy... (Z uśmiechem) Któżby pomyśleć mógł teraz, któżby uwierzył, że tak straszliwa potęga, tak nieopisana siła szaleństwa mieści się pod jego znieruchomiałą powierzchnią! Ja jeden wiem, jaka to furja zamyka się w tej toni spokojnej. Ja cię znam, przyjacielu!

HELENA
Nie miej do niego nienawiści. Patrz, jak niewymownie jest piękny.
WINCENTY

Nienawiści! Do niego? Ależ tęskniłem za nim w strasznych moich gorączkach, gdy mię w bitwie z niemcami na strzępy podarto. Zdawało mi się postokroć, że go w sobie widzę wszystek, rozszalały, walący się przezemnie, poprzez moją duszę, w jamę wyrwanego upustu. On był we mnie cały, ogromny. Zabijał, taksamo, jak ja. (Szeptem) Myśmy obadwaj, ja i on, tajni zbrodniarze. (Po chwili) A teraz uciszył się, uciszył, jak ja. Staliśmy się inni, przyjacielu. Lecz nikt nie wie, nikt nie dociecze, co w nas jest. Niechaj niczyja ręka nie dotyka nas, gdyż gniew nasz może nie mieć granic!

HELENA

Patrz! Odsłoniła się mgła i tam za stawem widać kościół w Klonach.

WINCENTY (tłomacząc)

Kościół widać, a obok niego na wzgórzu cmentarz. Te oto skłębione drzewa za kościołem w Klonach — to jest cmentarz.

HELENA
Jakże piękny! Tak piękny, że pragnęłoby się tam właśnie spać...
WINCENTY

Tam już śpią: Olelkowicz, furman Kukwa, lokajczyk Iwaś, Sońka Obarówna...

HELENA

Zapomnij, Wiko!

WINCENTY

Jakże o nich mógłbym zapomnieć, droga? Przeciwnie, wszystko sobie przypominam w spokoju serca. Niegdyś, za ślicznych dni dzieciństwa, w tym naszym prastarym kościele przed niedzielnem nabożeństwem stawał kościelny Łukasz z kropielnicą miedzianą, pełną wody święconej. Stary, wysoki, zawiędły, surowy człowiek, — Łukasz. Ksiądz intonował psalm... (Odwraca się twarzą do widzów i wsparty na szczudle, uroczyście mówi) Asperges me, Domine, hysopo et mundabor. Lavabis me et super nivem dealbabor.“
Te słowa znaczą... Posłuchaj:

„Pokropisz mię hyzopem i będę czysty,
Obmyjesz mię i ponad śnieg bielszy się stanę...“

Tesame słowa śpiewają idący za trumną tego, co już umarł. Czy słyszysz, czy czujesz zamkniętą w tych przenajświętszych wyrazach ostatnią radość serca, które jest przebite na śmierć i radości już innej nie zazna, najwyższe szczęście, jakie może być w sercu człowieka ponad niezgruntowanemi wodami boleści...

(Wyciąga rękę z błaganiem w kierunku dalekiego przestworu, mówiąc)

„Pokropisz mię hyzopem i będę czysty,
Obmyjesz mię i ponad śnieg bielszy się stanę...“

HELENA
(stojąc przed nim z pochyloną głową i rękoma przyciśniętemi do piersi)

„... ponad śnieg bielszy się stanę...“

WINCENTY

Patrz, jak na tym cmentarnym pagórku lśni już słońce poranne.

HELENA

Może i oni po nocy się budzą...

WINCENTY
Tam jest rzeczywisty nasz dom, dwór dostojny, który nam już odjęty nie będzie. Władanie nasze rozległemi dobrami — doczesne było i niesprawiedliwe. Poważyliśmy się posiadać ziemię. A oto teraz — patrz — ona nas, ta czarna ziemia, posiadać będzie. (z uśmiechem) Ale i ci, co nam tę ziemię odebrać postanowili i z kolei nazywać ją swoją własną, — jak my, przejdą pod jej czarne władanie. (Śmieje się) I oni niedługo panować będą i niedaleko naprzód zabiegną.
HELENA

Posępne mi myśli mówisz, Wicuniu.

WINCENTY

Tylko gruby wasz śmiech rozumiecie, jako wesołość. Nie znacie niebiańskiej radości. Jednę prawdę wesołą ci powiem. Jedyną i już prawdziwą formą własności, która nam odjętą być nie może, ani przez przemoc żelaznej siły oręża, ani przez przemoc jakiejkolwiek doktryny ludzkiej — jest to miłość nasza do tej ziemi, do wspomnień, — do kraju naszego dzieciństwa, do świętego obrazu rodzicielskiego domu, który jest wewnętrzną naszą kaplicą.

HELENA

I miłość nasza ulega zaćmieniu. Przeistacza się w formy, nieznane nam za szczęśliwych dni dzieciństwa, staje się czemś strasznem i okrutnem.

WINCENTY

Tak. Co innego dziś kocham w Łuży, a co innego dawniej kochałem. Lecz miłość moja trwa... (Za sceną słychać gwar licznego tłumu, kroki, śmiechy, okrzyki)

HELENA
Co to jest? O, Boże! Co to jest? (Wygląda oknem) Ludzie tu idą. Ludzie idą! Wielki tłum!
WINCENTY

Bądź spokojna! Bądź spokojna! Musimy być mężni. Wszakże jesteś pod opieką żołnierza.

HELENA

Żołnierza! Czyż oni uszanują w tobie żołnierza! (Gwar się wzmaga i zbliża. Za oknem ukazują się i znikają twarze mężczyzn i kobiet. Gadają, śmieją się i krążą wokoło domu liczni ludzie) Oni tu już są! Za chwilę tu wtargną!

WINCENTY

Toż to są nasi chłopi, Heleno. Niechże wejdą i rozpoczną z nami rozmowę. Pogadamy.

HELENA (wyjrzała oknem)

Mama! Matkę twoją prowadzą... O, Boże! Ciągną ją, wloką!.. (Patrzy jeszcze raz) Ach!

WINCENTY

Przykryj mię! Przykryj... Żeby nie odrazu spostrzegła...

(Helena okrywa jego nogi chustką i uciętą rękę owija chustką w taki sposób, żeby nie było widać kalectwa. Drzwi się gwałtownie otwierają i, pchnięta przez tłum, wchodzi Rudomska. Suknie na niej są potargane i powalane, włosy w nieładzie. Za rozwartemi drzwiami widać krzykliwy tłum łudzi w świtkach i wełniakach. Tłum ten przewala się i kotłuje. Raz wraz ktoś zagląda do pokoju)
RUDOMSKA (spostrzega Wincentego)

Mój synek! Mój jedyny! (Rzuca się ku niemu, pada przy sofie na kolana i obejmuje Wincentego rękami) Wiko! (Spostrzega szczudło) Co to jest? Czyj to kij? Twój?

WINCENTY

Cicho, cicho! Mów, bili cię? Kto cię uderzył? Masz włosy potargane? Wlekli cię po ziemi?

RUDOMSKA

(Przesuwa po nim ręką. Zrywa chustkę. Widzi urwaną rękę i urwaną nogę. Stoi bez ruchu, z chustką w ręku. Kiwa głową. Zcicha jęczy) Rozumiem.

WINCENTY

Kto cię uderzył?

RUDOMSKA
( Wskazując palcem miejsce przy drzwiach. Szeptem)

To tamto? Wtedy...

WINCENTY (potakując głową)

Tak.

RUDOMSKA

To na wojnie? Prawda?

WINCENTY

Powiem ci wszystko...

JOACHIM
(wchodzi i zamyka drzwi przed ludźmi, którzy się pchają do pokoju)
HELENA (do Joachima)
Gdzieście spotkali panią?
JOACHIM

Na drodze.

HELENA

Patrzcie! Śmieli ją szarpać! Bili ją!

JOACHIM

No, szła sama bez pola. Tam ją ludzie zobaczyli. Po co było samej w pola wychodzić? Zaczęły ją tarmosić.

HELENA

Tarmosić... Za co?

JOACHIM (ze złością)

No, za cóż! Za to, że pani.

HELENA (z uniesieniem)

Czemuście nie bronili?!

JOACHIM

A cóż ja mam za racyą jeden was bronić? Nie wiele teraz kogo obroni przed rozezłoszczonym narodem. Przywlekli ją do wsi... No, tom ją tam wyprosił. Zajadłych-em odegnał. Czego odemnie chcecie? Sami się brońcie, jako umiecie! Ja za was gardła dawał nie będę!

HELENA
Joachim... To jest Joachim...
JOACHIM (twardo)

Skończyło się wasze jaśnie pańskie panowanie.

RUDOMSKA
(która nie widzi i nie słyszy, co się dzieje dokoła, zapatrzona wciąż w Wincentego, ujmuje w ręce jego szczudło, podnosi je w obudwu rękach i coś niewyraźnego szepce nad tą laską)
WINCENTY

Powiem ci teraz... Słuchaj!

RUDOMSKA

Jać już wszystko wiem.

WINCENTY

Tego nie wiesz, że już teraz jesteśmy nareszcie razem. Jak wtedy, przed powodzią.

RUDOMSKA (powtarza bezmyślnie)

Co mówisz? Jak wtedy, przed powodzią... Nie rozumiem...

WINCENTY

Czegoż się smucisz? Dobrze nam teraz będzie, gdy pospłacamy nasze zobowiązania... Jak na nas przystało.

RUDOMSKA

Zbyt ciężkie teraz, synku, mam względem ciebie zobowiązania. Teraz nie starczy mi już sił do cierpień...

(Krzyk za drzwiami wzmaga się. Kogoś z radością witają zbiorowym wrzaskiem.)
HELENA

Słyszycie te okrzyki? Słyszycie? Wiko, czy słyszysz?

WINCENTY
(odrywając się z niechęcią od rozmowy z matką)

Kto tak krzyczy?

HELENA (patrząc przez okno)

Joachimie! Joachimie! Ratuj!

WINCENTY

Czego się ty tak boisz?

JOACHIM (posępnie)

Wojsko przyszło.

WINCENTY

Co za wojsko?

JOACHIM

Nasze wojsko. Bolszewickie.

HELENA

O, Boże!

JOACHIM
(zcicha, głosem doradczym, ale nakazując z surowością)

Teraz już nic, jeno pokornie, pokornie! A wszystko, bez łgarstwa. Samą jeno prawdą!

WINCENTY (do matki i Heleny)
Niczego się nie obawiajcie. Mam broń. Będę was bronił.
RUDOMSKA (podnosząc głowę)

Ty nas będziesz bronił...

WINCENTY

Nie darmom przecie w srogich bitwach uczestniczył, żebym się w rodzinnym domu dał pokonać. Nie przeraża mię tłum tutejszych wieśniaków, ani wojsko. Ufajcie memu ramieniu.

JOACHIM

No, teraz ja już o niczem nie wiem. (z ironią) Widział kto? Bronić się będzie! Chwat na jednej nodze i z jednym kikutem.

RUDOMSKA

Czemże ty się obronisz, mój maleńki?

(Wincenty wydobywa lewą ręką z kieszeni rewolwer browning i naboje. Z drugiej kieszeni w bluzie z trudem wyciąga drugi rewolwer i naboje.)
WINCENTY

Starczy tych strzałów do obrony naszego życia. Jeżeli mię kto napadnie w tym domu, położy się trupem na tym progu. Bezkarnie nikt krzywdy nam nie wyrządzi.

JOACHIM
A jabym wam po dobroci radził tę bron zaraz pokazać i oddać, jak tylko tu wojsko wejdzie. Nic tu nie wywojujecie. Na mnie zaś nie liczcie. Ja za was nie głupi ginąć!
WINCENTY

Dobrze mówisz. Idź sobie. My sami będziemy ginąć za siebie.

JOACHIM

Ja wam na zdradzie nie stoję. Sami wiecie. Ale swoje życie to sam muszę cenić. Nie wiecie wy, czem to pachnie.

RUDOMSKA

Idź... Tyś mię obronił, gdym z lasu wyszła i baby na mnie napadły. Idź z Bogiem...

JOACHIM

No... Sami sobie biedę gotujecie. (Wychodzi)

RUDOMSKA
(chwyta rewolwer, który Wincenty chwilowo położył na sofie)

Ten ja wezmę. (Nabija rewolwer)

WINCENTY (ze złością)

Zostaw to! Oddaj! Ja sam!

RUDOMSKA

W jednej ręce obudwu rewolwerów nie utrzymasz. Poczekaj, ja cię wyręczę. Strzelać umiem nie gorzej od ciebie. Sam wiesz...

HELENA

Na miłość boską! Schowajmy te rewolwery.

RUDOMSKA
Już nabite.
HELENA

Miał rację Joachim. Czyście oszaleli! Wiko! Co ty robisz! W dziedzińcu wojsko bolszewickie wśród tłumu chłopów.

RUDOMSKA (nabija drugi rewolwer)

I ten nabity.

HELENA

Rozniosą nas na sztuki, gdy broń znajdą. Przecież im nie możemy dać rady.

WINCENTY

Ale też nie możemy dać się zarzynać, jak barany.

RUDOMSKA

Będziemy się jakoś po staremu bronili.

HELENA

Mamo! Mamo!

RUDOMSKA

Może ci ludzie zechcą z nami po ludzku rozmawiać. Wówczas będziemy z nimi po ludzku mówili. A jeśli na nas napadną, jak wilki, będziemy się bronili, jak wilki.

HELENA
(usiłuje pochwycić rewolwer z rąk Wincentego)

Ja jestem wśród was... najmłodsza i najsilniejsza. Mnie dajcie...

WINCENTY

Zaraz, zaraz... Poczekaj. Nie zdołamy przemóc tłumu rozjuszonego przeciwko nam, ani uzbrojonych żołnierzy, to pewna, jeżeli będą mieli, oprócz broni i przewagi liczebnej, słuszną zasadę do napaści na nas. Lecz możemy i powinniśmy wydrzeć im z rąk tę zasadę napaści.

RUDOMSKA

Mów prędko, co masz na myśli.

WINCENTY

Zanim tu wejdą i staną przed nami, musimy stać się nietykalnymi...

RUDOMSKA

Jakże to? Mów!

WINCENTY

Musimy być nie niżsi od nich, lecz wyżsi.

RUDOMSKA

Prosto powiedz!

HELENA

Ja rozumiem! Ja go już pojęłam! To jest nasza jedyna i prawdziwa obrona.

WINCENTY

Musimy w pełni i w całej rozciągłości posiąść tę zasadę, w której imię oni zamierzają z nami walczyć. Musimy tę zasadę uczynić wyższą, lepszą, mądrzejszą. Musimy im z rąk tę broń wydrzeć.

RUDOMSKA
Jakże to? O czem wy mi mówicie?
HELENA

Musimy ich broń wydrzeć im z rąk. Wówczas się staną bezsilni.

RUDOMSKA

Spieszcie się! Słyszycie ich dziką radość?

WINCENTY

Matko! Ty i ja, wobec tego nieskazitelnego i wiarogodnego świadka, Heleny, dobrowolnie, bez przymusu i świadomie, wyrzekamy się ziem, któreśmy po przodkach odziedziczyli, któreśmy nazywali swojemi i oddajemy te dobra tutejszemu ludowi.

RUDOMSKA (śmieje się)

O, słodki mój marzycielu!

WINCENTY

Wolisz, ażeby ci te dobra przemocą, gwałtem, zbrodniami razem z życiem wydarli?

RUDOMSKA

Nie dam dobra, które przez ojców zostało zdobyte, przez moją własną przemyślność rozumu i pracę powiększone. Komu to mam oddać? Temu tam motłochowi?

WINCENTY

Musisz!

RUDOMSKA

Jeżeli mię do tego siłą przymuszą, obłudnie ulegnę przed przemocą. Lecz z dobrej woli, w sumieniu swem, nigdy Łuży się nie wyrzeknę. To jest moja ziemia.

HELENA

Wiko już jej posiadać nie chce. Komuż ją mama odda?

RUDOMSKA

On nie chce Łuży posiadać...

WINCENTY

Nie chcę.

RUDOMSKA (bezsilnie)

Nie mam już na ciebie środka przymusu. Drugi raz już cię karać za nieposłuszeństwo nie będę, tak jak wtedy. Wiko nie chce być panem! Świat w istocie oszalał.

HELENA

Zatrząsł się cały w posadach i z wnętrza swego zgniliznę na wierzch wyrzucił.

WINCENTY

Nie dość jest dźwigać kamienie na pomnik Olelkowicza, ażeby spełnić dzieło pokuty. Nie dość jest rozrzucać po ziemi krew, rękę, nogę... Należy nam spełnić akt pokuty czynnej za wszystko, cośmy kiedykolwiek wykonali złego.

RUDOMSKA
Wszystko przeciwko mnie...
WINCENTY

Musimy hasło tych, którzy na nas idą, przewyższyć naszą wewnętrzną reformą. Stać nas na to!

RUDOMSKA

Nie rozumiem już twojej mowy. To jeszcze rozumie mój stary rozum. (Podnosi rewolwer i kieruje go we drzwi wejściowe) Jeżeli napastnik dobija się do mego domu, włamuje się w me drzwi, trupem go kładę na progu.

WINCENT

Każesz i mnie ginąć tak, jak chcesz zginąć sama.

RUDOMSKA

A więc zostawcie mnie samą. Dam sobie radę.

WINCENTY

Teraz już, matko, nic nas nie rozdzieli. Musimy iść razem, zwyciężyć lub zginąć razem.

RUDOMSKA (w zamyśleniu)

Moje przekleństwo urwało ci rękę, urwało nogę, zepsuło mowę. Czyż myślisz, że to mogę przeżyć? Nieszczęście spadło na moją głowę. Muszę wygnać ze siebie poczucie tego nieszczęścia, zgryzotę moją nie do przeżycia. Zginęłabym z męczarni... (Troskliwie okrywa chustką jego nogi)

(Helena korzysta z chwili, gdy Rudomska położyła na stole rewolwer, chwyta go, rozgląda się po pokoju, gdzieby go ukryć. Spostrzega szafę biblioteczną, otwiera ją i między książki wsuwa rewolwer, oraz naboje. Zamyka na klucz drzwi szafy i klucz rzuca w popiół komina. W tej samej chwili gwałtownie otwierają się drzwi i wchodzi oficer bolszewicki na czele sześciu żołnierzy z karabinami w ręku)
OFICER (rozglądając się)

Wy tu — kto jesteście?

RUDOMSKA

My jesteśmy tutejsi. Właściciele.

OFICER
A... „właściciele“... Ty stara „właścicielko“ jak się nazywasz?
RUDOMSKA

Rudomska.

OFICER (wskazując na Helenę)

A ta?

HELENA

Moje nazwisko — Helena Strzemieńczykówna.

OFICER

Helena i oprócz tego dużo świszczących spółgłosek. No, a ten?

RUDOMSKA

To jest mój syn, Rudomski.

OFICER

A czemuż to on leży, gdy ja z nim mówię?

RUDOMSKA
On jest chory.
OFICER (przypatrując się Wincentemu)

Co to on ma na sobie za ubranie? Co to jest na nim? Jakiś mundur.

WINCENTY

To jest stary mundur.

OFICER

Ktoś ty taki? (do żołnierzy) Podnieść go! (Żołnierze zbliżają się do sofy i grubijańsko zdzierają chustkę. Podnoszą Wincentego. Gdy usiadł na sofie i spuścił na ziemię nogę, żołnierze mimowoli odstępują o krok, wyprostowują się i przybierają pozycyę do oddania honorów wojskowych)
A! Mam honor powitać... Pan polak... Oficer (z szyderstwem) armii polskiej...

WINCENTY

Tak jest.

OFICER

Kontrrewolucjonista w tem gniazdku zacisznem, pod chustką matczyną.

WINCENTY

Z czegóż pan wnioskujesz, że kontrrewolucjonista? Z chustki matczynej?

OFICER

Z tego, że kontrrewolucjonistami jesteście wszyscy, wy „właściciele“, panowie... Zaraz się przekonamy. (do żołnierzy) Rewizja w całym domu! Od piwnicy do poddasza! Towarzyszy ze wsi wpuścić do dworu. Niech rewidują! (do Wincentego) Ty jesteś aresztowany.

WINCENTY

Nigdzie już stąd nie pójdę. Nie wyjdę za próg tego domu.

OFICER

Jeszcze jedno takie słówko — i pójdziesz niedaleko, — tylko pod płot za progiem tego domu, — żebyś się bardzo nie sfatygował.

WINCENTY

Mnie, w istocie, trudno jest chodzić, zwłaszcza daleko, wojaku uzbrojony, który zwyciężasz kobiety i inwalidów wojennych. Nie oszczędzaj sobie tryumfów.

OFICER

Tyś zwyciężał przez całe twe życie bezsilnych, chorych i kalekich, w ciągu długich lat na mocy twego zbrodniczego prawa. Władza twoja przeminęła. Teraz lud tobą włada.

WINCENTY

Nie lud, tylko tyrania garstki karjerowiczów.

OFICER
Milcz! Twe kalectwo nie imponuje nikomu, polski panku! Jeszcze słowo i każę cię postawić pod płotem. Ani zipniesz!
WINCENTY

Pewnie, że tak. Nie oszczędzaj sobie rozkoszy mordowania bez sądu, sługo zbójeckiej tyranii.

OFICER (skonsternowany)

Nie jestem sługą tyranii, lecz wykonawcą obrony praw ludu.

WINCENTY

Ja niczego innego od ciebie nie żądam, tylko tego, żeby lud sam ze mną rozmawiał i sądził mię, jeżelim winien. Ja się z tym ludem zdawna znam, gdy ciebie tu nie było.

(Podczas tej całej rozmowy w otwartych drzwiach i w oknie ukazują się raz wraz głowy mieszkańców wsi okolicznych, mężczyzn i kobiet. W całym domu, za wszystkiemi drzwiami słychać wciąż gwar, rumor, krzyki i śpiewy)
GŁOS ZA OKNEM

To ten, panicz z Łuży, co wyrwał stawidła i zatopił Sońkę Obarównę.

DRUGI GŁOS

To tensam!

TRZECI

Patrzcie, patrzcie!

PIERWSZY

Widzicie go! To ten, co siedzi.

DRUGI
Bić tego złodzieja!
TRZECI

Pod płot!

(Krzyk coraz bardziej wzrasta, przechodzi w bez ładny tumult)
OFICER (przysłuchuje się)

Słyszysz, polski paniczu? Właśnie lud cię wzywa. Chce, żebym cię pod płotem postawił, bez sądu. Takie było twoje tutaj życie.

WINCENTY

Twój sąd, czy wykonanie morderstwa bez sądu, to, widać, jedno i tosamo.

OFICER

Nie mój sąd, lecz sąd proletarjatu, którego dyktatura się zaczęła. (Rozmowa ta toczy się na tle rozgwaru i krzyków złorzeczących)

OFICER (do jednego z żołnierzy)

Uciszcie towarzyszów! Niech przetrząsają cały dom. Zaraz rozpocznie się rewizja w tym pokoju. Powiedzcie, że ci „właściciele“ są pod naszą silną strażą. Skoro tylko coś się znajdzie, postąpimy z nimi według sprawiedliwości. (Żołnierz wychodzi. Wrzawa stopniowo zmniejsza się i przycicha. Gdy żołnierz wrócił) Zrewidować ten pokój. (Żołnierze obok drzwi ustawiają karabiny i zaczynają rewidować sprzęty. Otwierają szuflady, przewracają meble. Jeden z nich szarpie i wywala drzwi szafy bibliotecznej. Oficer zbliża się do tej szafy, bierze do ręki rozmaite książki, przerzuca kartki i ciska tomy na podłogę) Wszystko miazga burżuazyjna, gnój. (do żołnierzy) Zimno tu. Napalcie, towarzysze, tem paliwem w kominie. (Kopie nogą wyrzucone książki ku środkowi pokoju, w kierunku komina. Żołnierze chwytają je i rzucają w czeluść komina, układając duży stos. Jeden podpala i rozdmuchuje płomień. Oficer dorzuca wciąż oburącz na stos oprawne w skórę tomy, stare dokumenty, pergaminy, zwoje papierów starych. Ogień poczyna się zarzyć wśród stosu książek i dokumentów)

ŻOŁNIERZ

Już się pali, towarzyszu.

OFICER (do Wincentego)

Wszystko to pospołu z wami musi zniknąć, spłonąć w naszym ogniu. Nie potrzebujemy ani waszej wiedzy, ani waszej sztuki, ani waszych dokumentów. Stworzymy sami nową naukę, nową sztukę i nowe dokumenty.

WINCENTY

Nawet historyczne, takie, jak te oto, barbarzyńco.

OFICER
Historja waszych barbarzyństw i zbrodni jest nam niepotrzebna, chyba dla ich oświetlenia. Ignis sanat. (Do żołnierza) Dmuchaj, towarzyszu! (Wincenty z głową podpartą na ręce przypatruje się dymowi i płomieniom, które ogarniają dokumenty rodzinne. Rudomska przechadza się po pokoju. Helena płacze)
OFICER
(wyrzucając jednym zamachem całą półkę książek na ziemię, natrafia na rewolwer i naboje. Rewolwer wypada na ziemię)

A! (podnosi rewolwer) Do kogóż to z was należy ta sztuczka, gołąbki moje?

WINCENTY

Widzisz przecie, że to mój browning.

HELENA

Ja go w tej szafie położyłam.

RUDOMSKA

To moja broń. Część mojego uzbrojenia.

OFICER

Więc wszyscy troje do niej się przyznajecie?

RUDOMSKA (wyjmuje z kieszeni drugi rewolwer)

Widzisz, dowódco, że to część mojego arsenału. Nie wierz tym dzieciom. Chcieliby mnie ocalić, przyznając się do posiadania tej cząstki. (W oczach oficera przygotowuje rewolwer do strzału) Patrz, mój syn swą jedyną lewą ręką nie mógłby tego zrobić, co ja robię z całą wprawą. Strzelać umiem, w lasach tutejszych wychowana, stara szlachcianka.

OFICER
Zobaczymy, wilczyco. Oddaj to z dobrej woli!
RUDOMSKA

Nienawidzę waszej chamskiej rewolucji, waszego proletarjatu i rządu żydów!

OFICER

Bardzo dobrze, rzymska matrono. Mów śmiało!

RUDOMSKA

Pogardzam waszemi hasłami i władzy waszej nigdy nie uznam!

OFICER (do Wincentego)

Oto prawdziwy wyraz waszych haseł i zasad!

RUDOMSKA

Jestem kontrrewolucjonistka i buntownica. Ale tylko ja jedna w tym domu. To wasi współwyznawcy, ten młody człowiek i ta dziewica.

OFICER

Dzielna damo! Pierwszy raz zdarza mi się słyszeć głos tak prawdziwy. Zawsze się wypierają zasad burżuazyjnych, a ty je głosisz.

RUDOMSKA

Będę zawsze przeciwko waszemu wojsku spiskowała i zwalczała wasze plugawe panowanie.

OFICER
Tylko w myśli i niezbyt długo.
RUDOMSKA

Precz z mego domu! Nie waż się do mnie podchodzić blisko, bo ci w łeb strzelę, jak psu, i każdemu z twoich zbirów!

WINCENTY (do oficera)

Widzisz sam, że to kobieta szalona. Nie walczysz chyba z ludźmi obłąkanymi.

RUDOMSKA

O, dziecko! Nigdy nie byłam trzeźwiejsza, niż dziś. Ja teraz trzeźwo rachuję, mój mały Wiko, mój synku. Za ciebie i za siebie ja teraz trzeźwo rachuję. Patrzę w swe życie, w twe życie od końca do końca i widzę, że powiedziałam szczerą prawdę.

WINCENTY

Matko! Matko!

RUDOMSKA (sekretnie)
Nie mogę ci być dłużna, mój mały, nie mogę. W sercu mi się coś zepsuło, gdym cię zobaczyła bez ręki i bez nogi. Już nie mogę! Niech ta sama ślepa siła, jakkolwiek się nazywa, wojna czy rewolucja, odgryzie mi ręce i nogi, zagasi wzrok i odejmie słuch, która moje przekleństwo spełniła. Nie mogę ci być dłużną, mój mały Wiko... Nie mogę. Już mi się chce spać na moich rodzinnych śmieciach, w mojej ojcowskiej ziemi. (do oficera) Precz stąd z mojego domu, z przed mojego pańskiego oblicza!
OFICER (śmieje się)

Oszalała babina...

RUDOMSKA

To czyń swoje, kanaljo!

OFICER (ponuro)

Nasza wzniosła i niezwyciężona w swej prawdzie rewolucja nie walczy z szalonymi. Ona walczy tylko ze zdrową na umyśle wrogą siłą.

RUDOMSKA

Wy, którzy synom każecie kopać doły mogilne dla matek, a matkom — podpisywać wyroki śmierci na synów. Wy, którzy się lubujecie w męczeństwie bezbronnych, którzy zgładzacie dzieci i torturujecie kobiety! Chamie! Znieważam cię! W tobie znieważam waszą wojskową tyranię!

OFICER

Aresztuję was wszystkich troje za posiadanie broni.

WINCENTY

Nie waż się dotykać nikogo z nas!

OFICER

Mam dowód, że jesteście buntownikami.

WINCENTY
Jesteśmy polscy obywatele.
OFICER

Nie znam obywateli polskich na obszarze rzeczypospolitej proletarjackiej.

WINCENTY

Wsłuchaj się dobrze. Za borami, za lasami usłyszysz gwar. To Polska z mogiły wstała. To ona, wielki i wzniosły wasz wróg, święty Jerzy, który wewnętrzną świętością, cnotą i potęgą, porazi w was smoka wiekuistej waszej moskiewskiej tyranii. Trwóżcie się, barbarzyńcy! W naszych osobach znieważacie wielki naród!

OFICER

Nie rozumiem wcale tego, co mówisz, przechwalający się Lachu. W każdej minucie zniszczyć was mogę. Ale, zanim zginiecie, winniście wiedzieć, że giniecie zasłużenie. (do Wincentego) Ty śmiesz podnosić zuchwałe słowo przeciwko temu błogosławionemu przewrotowi, który jarzmo tysięcy lat obalił na ziemi?

WINCENTY
Stare jarzmo skruszyliście, a nałożyliście na ludzi tysiąckroć gorsze i cięższe. Polska jedynie na ostrzu swej włóczni niesie wolność i błogosławiony przewrót na dobre ludom i ludziom uciemiężonym. Oficer daje znak żołnierzom i ci zmierzają do Wincentego, żeby go pochwycić.
RUDOMSKA (do oficera)

Nie ważcie się dotykać go! Odstąpcie!

OFICER

Bierzcie go, towarzysze!

(Rudomska strzela i kładzie trupem oficera, który stał najbliżej Wincentego. Oficer pada i umiera. Żołnierze, wszyscy wraz, rzucają się na Rudomską, wydzierają jej rewolwer i związują w tył ręce. We drzwiach wejściowych i w oknie ukazują się twarze chłopów i kobiet wiejskich. Ujrzawszy, że Rudomska jest związana przez żołnierzy, tłum wydaje radosny krzyk)
GŁOS TŁUMU

Towarzysze! Dajcie ją nam! Już my z nią poradzimy sobie! Dajcie ją nam, towarzysze!

DRUGI

Ona nasza!

TRZECI

Nasza „pani“!

CZWARTY

Dziedziczka!

PIERWSZY

Jakie to tutaj pańskie komnaty!

TRZECI

Jakie skarby!

PIERWSZY

Dawajcie ją!

TRZECI
Wieszać ją!
PIERWSZY

Tutaj!

CZWARTY

Któraż to jest ta wasza „pani“?

PIERWSZY

Toż ta, stara.

DRUGI

Odpuście ją nam, towarzysze! (Żołnierze zmierzają ku drzwiom)

WINCENTY (z rozpaczą do Heleny)

Oto, coście sprawiły, odbierając mi broń! Jestem bezbronny! Jestem bezsilny!

STARSZY ŻOŁNIERZ (do pięciu innych)

Tę starą natychmiast pod płot i rozstrzelać. Marsz, towarzysze! (Żołnierze z Rudomską wychodzą)

RUDOMSKA ( z głębi tłumu)

Wiko, syneczku mój, odpuść mi, odpuść mi...

STARY ŻOŁNIERZ (nad trupem oficera)

Żegnaj, towarzyszu!

WINCENTY (do starszego żołnierza)

Słuchaj, jeśli masz w sobie iskrę sumienia... Sam widziałeś...

STARSZY ŻOŁNIERZ

Milcz i czekaj!
(Wincenty wstaje, ujmuje swe szczudło i chce ruszyć ku drzwiom. Żołnierz wydobywa z kieszeni rewolwer. Zanim go podniósł, Wincenty opiera się prawym bokiem o róg sofy, ujmuje swe szczudło pod prawe ramię kikutem uciętej ręki i rzuca się na żołnierza, uderzając go szczudłem w piersi. Żołnierz, uderzony znienacka, upadł na ziemię. Wincenty na swem szczudle przez trup oficera i przez powalonego żołnierza idzie ku drzwiom.

STARSZY ŻOŁNIERZ (dźwiga się)

Towarzysze! Towarzysze! Do broni!

HELENA
(rzuca się do drzwi, wybiega nazewnątrz. Słychać jej głos za sceną)

Ludzie! Wysłuchajcie mnie! Wysłuchajcie mnie! Ludzie! Ludzie! Ludzie! (Rozlega się nieomal jednogłośny strzał pięciu karabinów. Radosny wrzask tłumu)

WINCENTY (we drzwiach)

Matko! Matko! (Prawem ramieniem opiera się o futrynę drzwi. Widać wracających pięciu żołnierzy)

ŻOŁNIERZ (do starszego żołnierza)

Wykonano według rozkazu, towarzyszu!

STARSZY ŻOŁNIERZ (z ziemi)

Bierzcie go!

(Wincenty, opierając się prawem ramieniem o ścianę i róg komina, chwyta swe szczudło lewą ręką i zwysoka nastawia je przeciwko karabinom żołnierzy, którzy go osaczają z trzech stron.)
Koniec aktu ostatniego.
separator poziomy


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.