Pożary i zgliszcza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
VOTUM WŁADKI

Było miejsce wśród puszcz Polesia, gdzie bór rzedniał i rozstępował się wokoło wielkiej piaszczystej polany. Cztery drogi tu się zbiegały, w środku stał odwieczny drewniany kościołek.
Wieki nosił na sobie sczerniały, mchem okryty dach świątyńki; lata starły zeń farbę i blask, pokrzywiły ściany, wcisnęły do ziemi węgły, spaczyły dębowe, żelazem kryte odrzwia, pochyliły tu i tam słupy parkanu.
Ale drogi doń wiodące były szerokie, utarte, polana zdeptana tysiącem ścieżek, i co dzień z garbatej dzwonniczki, z białą rosą, dźwięczał daleko na okolicę dzwon cały srebrny, bogatszy od wielu katedralnych.
Skarb bo krył ten mizerny przybytek, skarb sławny na kraj cały, cudowną, z hebanu rzniętą Mękę Pańską w jedynym ołtarzu i cudowną jasną kryniczkę, tryskającą w dziedzińcu z żółtego piasku, okrytą minjaturową kapliczką.
Do Męki tej i wody przejrzystej szedł z okolicy całej, kto cierpiał i bolał, kto prośbę miał lub podziękę; szli wielcy i mali, bogaci i ubodzy, pieszo, pokornie, z wiarą wielką i nadzieją. Legenda mówiła, że ilekroć klęskę kraj miał ponieść, z krucyfiksu wielkie łzy płynęły na ołtarz, jak wróżba szczęścia i niedoli ludu, i dlatego lud kochał ten czarny krzyż jak opiekuna, patrona, i srebrem i złotem otoczył ubogi ołtarzyk, niby relikwję nieoszacowaną.
Gdy czasem w południe słońce z za boru zajrzało przez drobne, w ołów oprawne szyby kościoła i garścią jasności rozpromieniło mrok wnętrza, wówczas ołtarz wyglądał, jakby cały z wotów i ofiar był złożony. Od stropu do posadzki wisiały tam srebrne ręce i nogi, i blachy z okiem Opatrzności i serc tysiące; tych było najwięcej, jakby każdy swoje tam złożył, u stóp tego krzyża, co płakał nad ziemią zgnębioną.
Codzień pielgrzymi wstępowali na wytarty próg, korzyli się z pokorą, modlili gorąco. Słońce zaglądało w oczy te wszystkie, wzniesione ku krzyżowi, w złocisto płowe włosy mężczyzn, barwne chustki kobiet, stroje bogatych i w promieniu wstępował do góry niebieskawy kłąb kadzidła, ciche tony organów i szept pacierzy.
Czasem głośniejszy jęk się wydzierał: to może matka, której dziecko konało w domu; czasem łkanie rozpaczne, czasem wielkie bolesne westchnienie mieszało się z akordem organów: wszystko się podnosiło nad ziemię, nad bór, szło ze słońcem — wysoko!
Mówiono, że z kościołka nikt we łzach nie wracał. Boleść swą Bogu ofiarował, o litość prosił, a otuchę brał i dziwną ufność.
Woda kryniczki zmywała ślady łez z oczu, rzeźwiła do powrotu, odświeżała zmęczone siły. Tłumy się rozchodziły na cztery strony świata skupione, przejęte, z imieniem Boga na ustach.
Studzianka zwało się to miejsce.
Dwóch księży obsługiwało kościół. Jeden staruszek, biały jak gołąb, od lat czterdziestu spełniał tu obowiązek proboszcza; drugi, młody, niedawno przysłany ku pomocy starcowi, blady, nikły suchotnik, z oczami mistyka, z piętnem śmierci na chudych policzkach. Księża mieszkali w małem domostwie, o kilkaset kroków od kościoła, nie uprawiali ani ogrodu, ani pola, żyli z ofiar pielgrzymów, szanowani powszechnie.
Nazajutrz po potyczce na grobli mszę uroczystą odprawiał proboszcz wobec licznie zebranych wiernych, a towarzyszył nabożeństwu z chóru śpiew kobiecy, czysty, młodzieńczy, a tak piękny, że mimowoli niekiedy głowy pobożnych zwracały się do organów, podziwu pełne i zachwytu.
Cisza panowała skupiona. Śpiew się rozchodził daleko przez otwarte drzwi, w śliczny letni ranek, dochodził wyraźnie uszu dwu spóźnionych pielgrzymów, co przestępowali bramę ogrodzenia.
Jeden pozostał wsłuchany, oparty o ścianę krynicy; drugi zdjął czapkę, wszedł do kościoła i począł wdrapywać się na drewniane schodki, prowadzące do chóru. Otworzył ostrożnie drzwi na górze, wśliznął się, nie chcąc być słyszanym.
Pomimo tej troskliwości, śpiewająca zwróciła głowę i powitała go lekkiem skinieniem. Była to Władka Wismund — wchodzącym, jej nieodstępny Makarewicz.
Stary strażnik zbliżył się do swej ukochanej panienki, uśmiechnięty, pocałował jej rękę i czekał, aż śpiewać przestanie.
Po chwili ksiądz zaintonował modlitwę — zwróciła się do sługi.
— Żyje? — spytała cicho.
— Zdrów i cały!
— Widziałeś go?
— Przyprowadziłem z sobą! — pochwalił się Makarewicz.
Zmarszczyła brwi.
— Poco? To nieostrożność, Ignacy! Może go kto spotkać. Wiesz, jak Moskale szukają owego przewodnika — i ty, wiedząc o tem, prowadzisz go tu w biały dzień.
— Niech panienka posłucha! Wedle rozkazu poszedłem po wieści o nim do partji. Znalazłem tylko pana Kazimierza, a ten mnie objaśnił, że źle z naszym paniczem, że partję rzucił — i zbuntował się, że go tam niema. Zląkłem się okropnie — poszedłem za nim — na chybił trafił. Cudem spotkałem dziś rano. Szedł sobie bitym traktem prosto do miasteczka — zamruczał coś, gdym go powitał — nawet nie spojrzał. „Paniczu, — zacznę — bój się pan Boga, a toć tu maruderów pełno — panicz życie ryzykuje!” „To i cóż — powiada — myślisz, że dbam o życie; dokuczyło mi dość dotychczas, a teraz ostatecznie obrzydło. Idź swoją drogą, stary — daj mi spokój!” Z oczu mu źle patrzało — — więc go nie puściłem iść i powiadam: „Paniczu — a moja panienka?“ Stanął, chciał coś powiedzieć, ale milczał — a jam go począł prosić i zaklinać, błagać i namawiać, by tu przyszedł do was, by was zobaczył, by o was pamiętał, żeby mnie posłuchał, jeśli was kocha! — No i przyszedł!
Coś się bardzo nie podobało Władce w narracji.
Co? Tego Makarewicz nie wiedział, ale zmartwił się okropnie, gdy zamiast uśmiechu, zobaczył chmurę na twarzy — i krótkie, ale wymowne naganą spojrzenie. Zwróciła się do organu, nie racząc słowa powiedzieć.
Et cum spiritu Tuo — zabrzmiał jej pełny głos.
Makarewicz przestąpił z nogi na nogę, wyciągnął palce ze stawów, potarł ręką po łysinie i westchnął.
— Ha, to trzeba powiedzieć paniczowi, żeby szedł ginąć! — mruknął półgłosem, podnosząc czapkę z ziemi i szykując się do odejścia.
Zatrzymała go spojrzeniem. Nabrał śmiałości.
— Panienko, można go zawołać? — szepnął. — Niech popatrzy chwilę na was, to mu się żal zrobi umierać. Czyż wam go nie szkoda?
Skinęła głową, wypadł uszczęśliwiony.
Po chwili szybki krok rozległ się na schodach. Ktoś biegł, skacząc co cztery stopnie, drzwi skrzypnęły. Władka nie podniosła oczu, nie obejrzała się tym razem, śpiewała dalej. Powstaniec ukląkł obok niej, odkrytą głowę oparł o organ, modlił się, nie śmiejąc spojrzeć na nią.
Chwilami drżenie przechodziło po jego smukłej postaci i słowa modlitwy plątały się dziwnie, wytrwał jednak do końca, nie podniósłszy oczu.
Aż gdy organ ucichł i śpiew skonał, wzrok obojga spotkał się i mówił bez słów o wielu, wielu rzeczach, potem stali długo obok siebie, patrząc w milczeniu na tłum pod stopami, opuszczający powoli kościołek.
Dzieweczka ozwała się pierwsza.
— Dziękuję panu! — szepnęła.
— Zaco? — zagadnął.
— Za wczorajsze zwycięstwo.
Pokiwał smutnie głową.
— To nie zwycięstwo, pani. To początek klęski — odparł.
Zasępiła się. Rzewny uśmiech przeszedł po twarzy.
— Jaki pan okrutny! Zamiast przedłużyć moją uciechę, zabiłeś ją jednym słowem. Marzenie prysło.
Spuścił głowę jak winowajca. Coby dał za to, by cofnąć to, co myślał i czynił od rozmowy z Kazimierzem. Gniew upadł, bunt ucichł, zostało tylko przygniatające wrażenie, że opuścił sprawę Władki, sprzeniewierzył się jej ideałowi. A gdy on stał zgnębiony — ona patrzała na niego i żal ją ogarnął okropny.
Widziała wyraźnie bezmierne wycieńczenie na bladej twarzy. Oczy miał nabrzmiałe, czerwone, podbite sinemi pręgami, usta spieczone, głos ochrypły; schudł i znędzniał przez te parę dni; niewiadomo jaką siłą, chyba gorączki, trzymał się na nogach.
— Co panu jest? — zagadnęła litośnie.
— Nic! — odparł głucho.
— Ile nocy pan nie spał?
— Sześć!
— A cały tydzień spędził pan bez posiłku i wytchnienia. Pan się zabije.
— To i cóż? Wszystko mi jedno! — zamruczał.
Odstąpiła o krok. Zranił ją mimowoli, ale boleśnie. Chciała odejść, rzucić szaleńca, ale wyglądał taki nieszczęśliwy, że się wstrzymała i, kładąc rączkę na ramieniu, spytała słodko:
— Czy ma pan matkę?
Podniósł nieśmiało oczy, zbladł.
— Nie, pani.
— A siostrę?
— Nie mam siostry.
— A kochasz pan kogo?
Podniósł nieśmiało oczy, zbladł.
— Nikogo, prócz pani! — wyjąkał.
— A zatem mnie w udziale przypadło zastąpić panu matkę i siostrę i wszystkie uczucia, które inni mają na ziemi. Wszak tak?
Cóż miał na to odpowiedzieć! Zabrakło mu słów. Przyklęknął u jej stóp i milcząc ucałował kraj sukienki.
— Ufać trzeba temu, kogo się kocha, a nie bryzgać goryczą! Co panu jest? Co się stało z wami od dnia naszej ostatniej rozmowy! Pan chory być musi, i nietylko fizycznie, ale i moralnie. Co mi plótł Makarewicz, żeście śmierci szukali?
— Nędznikiem byłem! — zaczął wściekły. — Rzuciłem partję, poróżniłem się z bratem, zeszedłem ze stanowiska, opuściłem waszego orła! Wyprowadziła mnie z siebie niezaradność rządu, bezsensowność walki, utopja Kazimierza, cała sprawa wreszcie. Żeby nie Makarewicz, wydałbym się sam Moskalom. Znękał mnie trud bezowocny i walka z samym sobą. Byłem zdrajcą, dezerterem, człowiekiem zrozpaczonym i niechętnym. — Zamilkł, obejmując ją gorącem spojrzeniem. — Makarewicz mnie uratował waszem wspomnieniem. Zdaje mi się, żem osłab dlatego, żem pani dawno nie widział. Zabrakło mi was, jak słońca! Wrócę tam znowu, przeproszę brata, będę walczył do krwi ostatniej, tylko mi darujcie, żem was zmartwił na wstępie — było mi tak ciężko! Tak źle!
— Dziękuję panu, o dziękuję. Jestem pewna, że teraz bohaterem pan będzie do końca.
Skinął głową.
— Waszego orła nie opuszczę, bo wasz — odparł. — I nie zejdę ze stanowiska, jeśli to pani radości może dać chwilkę! Ale powtarzam raz jeszcze, nie dla Polski to czynię i nie dla narodu i nie dla własnej sławy, ale dla pani jednej i zginę rad, jeśli śmiercią kupię jeden uśmiech dla was!
Potrząsnęła głową, przerwała mu.
— To źle — szepnęła. — Polska stokroć więcej warta miłości od jednej dziewczyny. Pan grzeszy, mieszając moje imię do takiej sprawy.
— Mówię, co czuję. Pani dla mnie świętością i ideałem, bom wam winien to, co mam jasnego w duszy. Tyle razy wydźwignęliście mnie od zatraty i śmierci; to słaba wypłata, gdy dla waszego marzenia dam jedno swe życie.
— Czemu się pan mnie nie spyta, czy wam co daję za takie uczucie? — rzekła bardzo cicho.
— Ja go nie sprzedaję! Ono wasze od tak dawna, jak czuć zacząłem! Jeżeli znaczę dla pani trochę więcej, jak ten proch szary pod nogami, tom szczęśliwy!
Zwróciła oczy w inną stronę i nie odrzekła słowa.
Wahała się chwilę, wpatrzona zamglonym wzrokiem w jasne wota u ołtarza. Serc tysiące tam wisiało; żadne tak czyste i ofiarne nie było i takie szlachetne, jak jej biedne w piersi.
Własnoręcznie, stanowczo, rzucała śmierci tego człowieka. Tydzień, dwa, miesiące, a z natury tej tak bogatej, zostanie gdzieś w borze kości kilka i kopiec darniowy. Nie kozak go zabije i nie kulka moskiewska, lecz jej wola i słowo!
Dlaczego? — Że ją kochał i był Polakiem!
Z ofiar fortun, miljonów, szczęścia, spokoju, ona i swoją złożyła wielką, nieoszacowaną, zaparcia się pełną! Bóg jeden wiedział, jak dawno i jak głęboko kochała tego człowieka. Kochała go cicho, skrycie, duszą całą, wtedy, gdy on ją znał zaledwie, gdy go świat nazywał zgubionym. Kochała tę duszę bujną, jak puszcza dziewicza, którą swym czarem i modlitwą gorącą dźwignęła na światło, kochała go, patrząc z rozradowaniem na cud jego poprawy, na to życie, które obudziła i wypielęgnowała. Czekała lata na ów dzień, gdy przyszedł do niej z podzięką i pytaniem: co zeń zrobi? — i zrobiła zeń męczennika. Kochanie całego życia oddała krajowi.
W tej chwili z głębi duszy jęk się wydzierał: serce prosiło litości! Jedno słowo, był czas jeszcze, ocalićby go mogła dla siebie. Zagranicą były kraje spokojne — onby uszedł tam, na jej rozkaz — byłby bezpieczny od kul i Sybiru — istniałby tylko dla niej i dla szczęścia!... Ale nie — na ołtarzu przed nią tyle serc było i tyle bólów. Czyż ona swoje odbierze z pośród tych wszystkich, co może jeszcze więcej cierpiały!... Raz ostatni, z dwiema wielkiemi łzami oddała je Polsce i Bogu, schyliła głowę — ofiarę poleciła niebu. On stał i czekał rozkazów.
Podała mu rękę i uśmiechnęła się tęsknie.
— Uczucie pana ceny nie ma, wszystko co mam nie wystarczyłoby zapłacić za nie! Może źle robię, lecz za szczerość pańską muszę podobnem się wywdzięczyć. Idziesz pan na śmierć lub na mękę — dla mnie i za mnie. Dziękuję panu za to, choć nie śmiercią swą kupicie mi szczęście.
Zatrzymała się niepewna, czy to, co powie, grzechem nie będzie w takiej chwili.
— Nie szczęścia swego chcę, lecz ocalenia Ojczyzny i dlatego idzie pan w bój!
— Jakto, pani? — wyjąkał niespokojnie, topiąc w niej oczy swe zdziwione, błyszczące.
Coś niby przeczucie wielkiej szczęśliwości ogarnęło go; duszą całą zawisł u ust dziewczynki, tamując oddech.
— Chodźmy! — rzekła krótko.
Usłuchał. Otworzył przed nią drzwi; zeszła powoli do kruchty. Na ostatnim schodku siedział wierny Makarewicz, strzegąc ich rozmowy bez świadków. Porwał się żywo.
— Jeszcze chwilę, Ignacy! — rzekła mu łagodnie.
Powiodła Aleksandra przez kościółek pusty przed ołtarz, rozświecony jedną lampką.
Uklękła i, pochyliwszy głowę w dłonie, modliła się małą chwilę. On machinalnie poszedł za jej przykładem, cisnąc rozpalone skronie i trzęsąc się jak dębczak młody, gdy nim szamoce burza wiosenna.
Nagle podniosła czoło. Rumieniec zabarwił jej delikatne policzki.
— Powiadają, że z kościołka tego nikt smutnym nie odszedł, — zaczęła zwolna, kładąc swą rączkę na jego muskularnej prawicy — i dlatego powiem panu to, co może was trochę rozweseli. Posiadam bardzo mało: wolne serce i rękę. Czy panu to będzie otuchą i osłodą, gdy się dowiesz, że jedno i drugie do pana należy na wieki!
Grom w niego uderzył. Poczerwieniał i zbladł, mętna mgła zakryła jego brunatne oczy, przez nią patrzał na swą ukochaną i żaden język ziemski nie streściłby tego, co w tych oczach było — dla niej.
— I oto wszystko, co panu daję — mówiła coraz ciszej. — Nie dziękujcie mi i nie kochajcie zanadto, bo będzie nam obojgu ciężej żyć i cierpieć, a może umierać. Krzyż ten biorę za świadka, że nie opuszczę was w złej czy dobrej doli, a ile sił mi stanie, będę was strzec i krzepić i ochraniać, a jeśli zginie pan, to pamięcią waszą żyć będę, jak wdowa i sierota. Czy tego pan chciał ode mnie?
Nie było odpowiedzi. Świda usunął się na ziemię, czołem dotknął kamienia, smętna mgła rozpłynęła się w wielkie łzy, pierwsze, jakie wylał w życiu.
I zrozumiał, skąd na ludzi spływa bohaterstwo i zapał i wiara. I zrozumiał szał krzyżowców i uśmiech katowanych za ideę i rozkosz ofiary krwawej. I poczuł w sobie to wszystko i siłę tytana i zarazem dziwną jakąś rzewną łagodność, nieznaną dotąd, a która mu na usta i w serce wypędzała modlitwę matczyną — ot, dawno zapomnianą — a którą teraz odmawiać począł z głębi piersi i duszy!
Leżał tak długą chwilę przed hebanową Męką cudowną. Gdy wstał i podniósł oczy, Władki już nie było.
Poszedł powoli ku wyjściu, powtarzając szeptem jej słowa. Wiara ludu mówiła prawdę: ze Studzianki każdy wraca z otuchą i szczęściem.
Zastał dzieweczkę u krynicy. Piła wodę z blaszanej, użyciem wytartej miarki. I na jej twarzy, pomimo zwykłej smętnej powagi, znać było radosne, głębokie wrażenie.
Uśmiechnęli się do siebie całem sercem.
— Może paniczyk chce pić? — zagadnął pieszczotliwie uśmiechnięty stary.
— Daj, bracie!
Makarewicz skoczył do środka, ale gdy wracał z wodą, już Świda kończył czarkę Władki i nie zechciał więcej.
— Dziękuję, stary — rzekł — nic na świecie, nawet cudowna woda nie może mi więcej dać jak to, co posiadam!
— Trzeba zawsze słuchać starych! — zadecydował strażnik.
— A szczególnie starego Makarewicza! — przerwał Świda.
— A jużci! Panicz się tak upierał na drodze, jakbym chciał zaprowadzić do aresztu — gderał poczciwiec, patrząc na nich oboje, tak rozradowany ich szczęściem, jak własnem.
— Czy pan wraca do domu? — ozwała się zamyślona Władka.
— Już za późno tam iść — odparł — wieść o moich czynach musiała już dojść Moskali! Nie ciekawym kozackiego gospodarstwa w Luchni, zresztą czasu brak. Moskale wczoraj rozbici, dziś się zbiorą, zasięgną lepszych wiadomości, dostaną wierniejszych przewodników, niż ja, i pójdą na partję. Tam tymczasem niema ani kul, ani prochu. Należy mi śledzić wroga, dowiedzieć się, gdzie i kto ma nam dostarczyć amunicji, i wrócić z raportem do brata.
— To trochę za wiele na jednego człowieka. Zabieram pana z sobą. Przedewszystkiem ukryjemy pana dobrze, byś wypoczął należycie, bo sił wam musi zabraknąć, tak egzystując, a one bardzo drogie. Moskali Makarewicz weźmie na siebie, a co do amunicji, jest wszakże na to rząd cywilny narodowy!
— Ale gdzie, u kogo? Trzymają go w tajemnicy, jak zbrodnię! Każdy się boi o siebie. Niema ni ładu, ni składu. Można głowę stracić w tym chaosie!
— Niech pan będzie spokojny i mnie zostawi ten trud. Przyniosę panu gotowe wskazówki i wiadomości.
— Czy pani czerpać je chce u pana Czaplica? — spytał niechętnie.
— Niema go obecnie w domu. O świcie kozacy zabrali go do miasteczka. Boję się, czy go kto nie zdradził.
Makarewicz, dotąd milczący, wmieszał się do rozmowy.
— Ech, niech się panienka nie trwoży. Mnie się widzi, że sterdyński pan zna się dobrze z Moskalami — wtrącił ponuro.
— Źle ci się widzi, Ignacy. Pan Czaplic jest dobrym Polakiem, kiedy go rząd narodowy wybrał na starszego w powiecie.
— Bóg wysoko, a rząd daleko — zamruczał stary. — Wiem ja, panienko, wiele rzeczy i dla mojego panicza boję się pana Czaplica, jak szatana.
Zamilkli wszyscy. Świda patrzał ponuro przed siebie.
O czem myślał? Czy mu stanęły w oczach i myśli płomienie ojcowskiego domu, czy ta scena w miasteczku, widziana przez szybę?
Nie rzekł nic, nie dodał słowa do surowej krytyki strażnika, jakby się bał być stronnym w sądzie o wrogu, tylko przycisnął silnie do piersi rączki Władki i ruszył zpowrotem, ostatniem wejrzeniem żegnając Studziankę. Nie chciał myśleć o Czaplicu w takiej chwili.
I nigdy nie przypomniał sobie, jak długo szli i gdzie ich wiodła droga i co mówili z sobą. Wrażenie tych paru godzin zostało mu w duszy, jak pieśń cicha, daleka, rozkoszna. Wyrazy i treść rozpływały się w melodji, ginęły, nikły, on tylko śpiew słyszał i nim się upajał jak narkotykiem.
Makarewicz za nich oboje straż trzymał i służył za przewodnika, szperając po drodze i zaroślach, i jego głos obudził Świdę z marzenia, przypomniał, że jest na ziemi. Podniósł oczy. Przed nimi leżał już park i ogród sterdyński.
— Chodźmy, paniczu, trza się rozstać — prosił poczciwiec. — Panienka wróci sama do domu, a ja was tak schowam, że i szatan nie wynajdzie.
Świda westchnął, ucałował ręce Władki i poszedł posłuszny.
Strażnik wwiódł go w gąszcz ogrodu, zaprowadził do starej, dawno opuszczonej oranżerji, otworzył nawpół rozwalone drzwi.
Weszli do wielkiej, wilgotnej izby, która widocznie niegdyś służyła za skład ogrodniczych narzędzi. Walały się tu i tam skorupy wazonów, resztki polewaczek, stare rydle, słoma, pęki rogoży.
Strażnik minął ją, weszli do właściwej cieplarni.
I tu panowała pustka i zniszczenie; półki od kwiatów porozpadały się w części, a piece, otaczające ściany, świeciły ogromnemi dziurami... Stary, dobrze snać z miejscem obeznany, zeszedł nadół, poruszył parę desek z boku schodów, wśliznął się w jakąś czarną jamę. Świda ostrożnie wszedł za nim. Po chwili w ciemności zajaśniało światło, stali obaj u wejścia do paliwa pieca. Makarewicz zapalił kawałek drzazgi.
— Oho, wygląda to, jakby ta borsucza jama waszą była — rzekł Aleksander, rozglądając się.
— Bo tak i jest. Często tu nocuję, kiedy jestem o panienkę niespokojny. Sterdyń, paniczu, to podła jaskinia, pan sam, to łotr, a służba, same szpiegi i złodzieje. Więcem się tu rozlokował, bo cicho i bezpiecznie. Ludzie boją się tej rudery, bo tu coś straszy podobno.
Istotnie, nora ta czarna, okopcona, tak wielka, że człowiek mógł się wygodnie pomieścić, pełna była liści i słomy i zdradzała ludzkie legowisko.
— Możecie tu, paniczu, spać bezpiecznie. Otwór zastawię, a gdy czas będzie, przyjdę po was.
— Dobrze, stary.
Świda się wsunął w norę, wyciągnął na tem dziwacznem posłaniu. Strażnik okrył go burką, pożegnał i znikł. Ciemność oznajmiła, że zasunął wejście.
Powstaniec chwilę myślał, przechodził wspomnieniem wypadki dnia, ale wkrótce zmęczenie upomniało się o swe prawa i twardy, głęboki sen młodości przerwał mu marzenia.
Spał dzień cały bez przerwy, sądząc, że to godzina. Zbudził go głos Władki.
Zerwał się. Zachód słońca ostatnią falą czerwonych ogni oblał świat. Dziewczynka stała obok schodów, trzymając w ręku butelkę wina, kawał chleba i mięsa; u stóp jej leżał pęk odzienia.
— Żal mi było bardzo budzić pana — rzekła, gdy się wysunął do niej — ale nie mogłam inaczej. Wszak pan mówił, że partja gwałtownie potrzebuje amunicji?
— Tak pani.
— Już wiem, gdzie ją złożono dla was.
— Gdzie? Zaręczam, że na drugim końcu powiatu.
— Niestety, tak. W Osięcinach u pana Szpanowskiego.
Świda desperacko szarpnął wąsy.
— Otóż i logika rządu! — wybuchnął, ale pohamował się natychmiast, spojrzawszy na smutną twarz Władki i dodał dla otuchy:
— Cóż robić, to niefortunnie, ale proch będzie, postaramy się go przekraść. Dziękuję pani za wiadomość.
— Tak, proch będzie, jeśli pan stamtąd żyw wróci! — rzekła zcicha, jakby do siebie.
— Wrócę pani, jeśli się za mnie modlić będziesz! — odparł wzruszony. — A teraz żegnajcie, czas leci, a do obozu daleko.
— Jeszcze chwilę — prosiła — — posilcie się i przebierzcie przed tą drogą. Makarewicz dotąd nie wrócił, zaczekać należy na wieści z miasteczka. To ważne, a przytem, gdym tu szła, wrócił pan Czaplic. Może i on słyszał coś nowego. Muszę wracać. Jeśli się dowiem czego, to przyjdę tu raz jeszcze; jeżeli nie będę za godzinę, to znak, że chwilowo spokojnie.
— Czy pani mówiła panu Czaplicowi o mnie? — zagadnął niespokojnie.
— Ani słowa. Mnie się zdaje, że pan go się boi.
— Bać się? Ja? Pana Czaplica? Nie, pani, nie wiem, co to bojaźń, ale nie wierzę i nie umiem wypowiedzieć, co za wściekłość mnie ogarnia, gdy pomyślę, że pani żyje pod jednym dachem z tym człowiekiem.
Popatrzyła mu badawczo w oczy, zasępiła się i pobladła. Chciała coś powiedzieć, ale zagryzła wargi, podała mu spiesznie rękę, skinęła główką.
— Niech pana Bóg strzeże i prowadzi. Codzień się modlę za was, od bardzo dawna. Obyście wrócili szczęśliwie!
Głos przebrzmiał, krok dzieweczki ucichł, znikła jak widziadło.
Aleksander z westchnieniem wrócił do nory, posilił się, przebrał w czystą bieliznę i odzież, potem położył się znowu i czekał, paląc krótką fajeczkę. Zegarka nie posiadał przy sobie, czasu porachować nie mógł. Mrok tymczasem zapadał zupełnie. Do kryjówki powstańca żaden dźwięk i ruch nie dochodził, robiło się coraz ciemniej.
Nagle w tej ciszy bystry słuch młodego człowieka rozróżnił krok ludzki bardzo lekki, bardzo ostrożny, lecz coraz bliższy. Mógł to być Makarewicz, lecz Świda przezornie czekał, co dalej będzie. Człowiek ów szedł tąż drogą, którą i on sam przybył. Zaskrzypiały jedne drzwi, zajęczała podłoga oranżerji, potem jeden po drugim stopnie schodów uginały się nad głową powstańca. I zapanowała znowu cisza.
Nie był to więc Makarewicz. Któż zatem? Czy podobny jemu zbieg, szukający samotnego legowiska, czy duch pokutujący, o którym opowiadał strażnik, czy też cały ten ruch był tylko złudzeniem? Wszystko ucichło, do uszu Świdy dochodził tylko monotonny szum drzew ogrodu. Leżał bez ruchu, starając się przedrzeć okiem ciemności, czekając z natężeniem, co z tego wyniknie.
Wtem zaszemrało znowu. Słaby blask zamigotał w kącie. Ktoś zatlił zapałkę, potem małą, głuchą latarnię.
Co to mogło znaczyć? Poco to światło? Chyba go kto zdradził i szukano go?
Próbował pistoletów, umieścił się w gotowości do walki i patrzał dalej przez szczelinę desek. Latarka stała na ziemi, zakryta tak, że w jedną tylko stronę, bardzo nisko dawała trochę światła; widać było tylko czarny ogromny cień, trzymający w ręku rodzaj kija. Po chwili cień podniósł ów kij i począł nim ostrożnie usuwać wierzchni pokład gliniastego toku.
Świda już teraz nic nie rozumiał.
Kij, był to rydel ogrodniczy; nocny gość kopal nim ostrożnie, powoli, szeroki, kwadratowy dół. Robota trwała dość długo, aż wreszcie żelazo uderzyło o coś twardego i zadzwoniło głucho. Człowiek odłożył narzędzie, przykląkł, schylił się nad dołem.
Twarz jego znalazła się w promieniu latarki: były to ostre, śniade rysy pana Sterdynia.
Na ten widok ręka Świdy sięgnęła po pistolet w zanadrze, położył palec na cynglu. Co myślał robić, sam nie wiedział. Nowy przedmiot zwrócił w tej chwili jego uwagę.
Były to dwie sylwetki czarne, ludzkie, co bez szelestu stały obok pozbawionego szyb okna cieplarni. Odcinały się ostro na jasnem niebie, wyglądały nieruchomo jak posągi.
Czaplic ich nie widział, zajęty dobywaniem reszty ziemi z dołu; potem sięgnął poza latarnię, przysunął ku sobie sporą, żelazem krytą skrzynkę. Uniósł ją z pewnym wysiłkiem i właśnie chciał spuścić w przygotowany otwór, gdy nagle tuż za ścianą rudery rozległ się przeciągły, przeraźliwy gwizd.
Na ten sygnał czarne cienie za oknem znalazły się jednym skokiem w oranżerji, z za węgła błysły dwie lufy, a piąta postać stanęła tuż w oknie nad głową Czaplica. Szkatułka z głuchym brzękiem stoczyła się na ziemię, pan Dominik z niepospolitą zimną krwią dobył pistoletu z zanadrza, cofał się ku ścianie.
— Kto wy? Czego chcecie? — spytał, odciągając cyngiel.
— Duszy zdrajcy dla piekła! — odparł grobowym głosem ten, co stał na oknie.
— Zbóje! Pierwej was piekło pochłonie!
Czaplic broń podniósł, mierzył w pierś mówiącego. Wtem ci dwaj, co wskoczyli do wnętrza, porwali go za ramiona; jeden zgniótł na miazgę prawą pięść, wyrwał broń, z niesłychaną wprawą skrępował ręce na plecach, drugi z najzimniejszą krwią rozwiązał postronek, którym był podpasany, i formował zeń pętlę. Obydwaj mieli twarze poczernione sadzą i nie mówili słowa.
Czaplic powalony twarzą do ziemi, gryzł piasek, pieniąc się.
— Dawajcie go tu, podnieście latarnię! — ozwał się ten sam grobowy głos z okna.
Usłuchano go. Latarnia, wzniesiona w górę, oświetliła dziwaczny obraz. Trzech ludzi czarno ubranych, z twarzami potępieńców, a w środku winowajca zielono blady, straszny ohydną złością i strachem. Pętlę już miał na szyi; koniec jej trzymał jeden z oprawców, obojętnie szukając okiem jakiej belki czy słupa, coby mu oszczędziły fatygi wynoszenia skazańca do ogrodu.
W ciszy, przerywanej zgrzytem zębów Czaplica, człek stojący na oknie rozwinął papier i czytać począł monotonnie:
„Za zdradę kraju, sprzedanie się Moskalom, za sromotne postępowanie i podłość, skazuje Rząd Narodowy niniejszym wyrokiem na śmierć przez powieszenie Dominika Czaplica ze Sterdynia, byłego naczelnika powiatu. Wyrok ma być spełniony w przeciągu doby przez tego, kto rozkaz otrzyma“.
Świda przez ciąg tej sceny wypełzł ze swej kryjówki, czując się bezpiecznym w tem towarzystwie. Patrzał z dziwną mieszaniną zadowolenia, zgrozy i mimowolnego wstrętu.
Po przeczytaniu tego lakonicznego rozkazu, wódz wykonawców skinął ręką i odwrócił się, może nie chcąc widzieć tego, co nastąpi. Istotnie chwila była przerażająca.
Człowiek trzymający pętlę wskoczył na okno, pociągnął ją za sobą: Czaplic zacharczał głucho.
Drugi z oprawców postawił latarkę, dźwignął ofiarę brutalnie do góry.
Świdzie krew uderzyła do twarzy, zerwał się z ziemi, poskoczył. Jednem pchnięciem odtrącił kata, dobył nóż, przeciął sznur. Czaplic nawpół zdławiony, osunął się na ziemię, jak drewno.
W tejże chwili dwa sztylety mignęły w ręku oprawców, rzucili się na obrońcę jak tygrysy. Powstało zamieszanie. Świda zręcznie uniknął ciosu, miał już. i on broń w ręku.
— Stój! — zawołał. — I precz z ostrzem! Ja, brat, powstaniec, wasze sztylety nie dla mnie!
Wódz był znowu na oknie.
— Kto ty, — krzyknął — co bronisz psa i złodzieja!
— Nie bronię go! — noga powstańca ze straszną wzgardą trąciła winowajcę. — To gadzina, którąbym zdeptał spotkawszy, i dlatego nie chcę jego śmierci z waszej ręki przez stryczek.
— Co to za próżna gawęda — burknął ponuro jeden z katów — czasu nie mamy, idź stąd, gdzie cię nikt o radę nie pyta.
Ale wódz na dźwięk głosu Aleksandra przystąpił żywo.
— Poświeć! — rozkazał. — Chcę zobaczyć twarz tego człowieka.
Latarnia rzuciła promyk żółtawy na harde rysy naszego bohatera. Wódz spojrzał i ledwie powstrzymał okrzyk.
— To pan! — zawołał zdumiony. — Tu o parę mil od partji, w Sterdyniu!
— Mój obowiązek prowadzi w różne strony i w różne miejsca — odparł młody człowiek, ściskając podaną dłoń znajomego obywatela. — Spałem tu w tej ruderze, czekając nocy, gdyście przyszli! Zobaczyłem rzecz niegodziwą: pięciu na bezbronnego!
— Rozkaz spełniamy! Czy pan żałuje?
— Tak, żałuję, że tak mało i krótko będzie się męczyć, za tyle mąk, co zadał i co się ranić będą lata. Czy stryczek zapłaci za jego zdradę, oj nie, to mało, to zbyt lekka kara. Dajcie mu żyć!
— Co panu się dzieje? Czyś w malignie? Dać żyć gadowi?
— Tak! Wierzcie mi i usłuchajcie. Nikt na świecie gorzej mu nie życzy, niż ja. Dajcie mu żyć, lecz żyć nie tu, by mógł szkodzić, lecz w głuchej puszczy więźniem przy partji, którą zdradził. Pójdzie krok w krok z nami pod pręgierzem opinji publicznej, wzgardy bratniej, wstrętu i ohydy! Srom i wstyd, upokorzenie i hańba opiętnują go i ukarzą stokroć ciężej, niż wasz stryczek, który, pomimo że się nazywa egzekucją, jest zawsze kryminałem i aktem przemocy! Wierzcie mi i usłuchajcie! Jam Polak, powstaniec i wróg osobisty tego człowieka! Znam go i zaręczam, że gdyby był przytomnym, wybrałby pewnie postronek od doli, którą mu ja gotuję.
— Wierzę panu, lecz co za raport damy władzy?
— Żeście zdrajcę oddali pod tysiąc oczu wrogich i tysiąc krzepkich dłoni!
Wódz chwilę się namyślał. Obowiązek mu dany spełniał z bojaźni przed Rządem Narodowym, z naturalnym do tej czynności wstrętem.
— Czy znacie historję Burskiego z Lidy? — ozwał się znowu Świda. — Był to też zdrajca, tchórz, mniej szkodliwy niż ten tu! Padł nań wyrok śmierci, dostał o zmroku sztyletem w bok i spłynął krwią! Nazajutrz Moskale schwycili sześciu oskarżonych o zamach, dwóch wyzionęło ducha pod pletniami, czterech powieszono, choć nie wyznali nic i może byli niewinni.
Ludzie o twarzach poczernionych sadzą spojrzeli po sobie. Znali ów wypadek zapewne, bo ręce im opadły, odstąpili o krok, patrząc zaniepokojeni to na przewódcę, to na zdławionego nawpół skazańca. Myśleli o rodzinach i domach ze zgrozą.
— Zabierajcie go, żywo! — rozstrzygnął wódz kwestję. — Zrobimy, jak radzi pan Świda, a jeżeli się to nie podoba rządowi, będzie jutro czas na egzekucję. Ruszajcie! Pan pójdzie z nami?
— Owszem, mam nawet rozkaz dla wodza.
Wszyscy wyszli z oranżerji, unosząc ofiarę. Aleksander wydostał się ostatni, kopnięciem nogi gasząc latarnię.
— Ha, zapłacisz mi za podpalacza, mości Dominiku! — mruknął ponuro, patrząc na swego prześladowcę, co się kołysał tu i tam przy ruchu dwóch oprawców. Nagle poczuł, że go ktoś szarpnął za połę.
— Paniczu. — wyszeptał dobrze znany głos Makarewicza, — proszę zaczekać chwilczynę. Mam ważne wiadomości.
Przystanął. Sprzysiężeni poszli dalej, kierując się w głębię parku, strażnik uśmiechał się chytrze, wiodąc za nimi wzrokiem. Można było przysiąc, że dopomógł im do wynalezienia Czaplica i ułatwił schwytanie.
— Byłem w miasteczku — mówił półgłosem, — coś strasznego się gotuje. Aresztowano Niemkowskiego, wzięto Rudnickiego, posłano po czwartą rotę do Sośnianki. Ten tam — wskazał ręką orszak czarny, ginący w oddali — musiał wszystkich wydać. Aprasjew pojechał do Olekszy, a co najstraszniejsze, wracając, spotkałem asaułę z kilkudziesięciu kozakami! Prowadzili wśród koni, pod gradem nahai, proboszcza ze Studzianki.
— Staruszka świętego! Zaco?
— Nie wiem. Podobno część partji była wczoraj u spowiedzi. Ksiądz ich pobłogosławił na śmierć.
— To fałsz! Błogosławił wikary, trzy dni temu, i poszedł razem! Widziałem go w obozie.
— Co ich fałsz obchodzi. Studzianka bogata, a pan Czaplic już pewnie wyliczył, ile z wotów po przetopieniu będzie rubli.
— Ohydne!
— Mówili ludzie, że dziś rano, gdy Czaplic się zjawił w kwaterze asauła go pięścią poczęstował, pułkownik zwymyślał, a Aprasjew coś gadał o areszcie! Zjadł uderzenie i przekleństwa, a po godzinie już pili razem, a sztafety latały na wsze strony, roznosząc nieszczęście. Źle będzie, panie!
— Wiem, poczciwcze. Nie z przekonania się biję, ale dla panienki, że tak chciała. Pozdrów ją ode mnie i opowiedz wszystko. A tymczasem bądź zdrów i pilnuj jej!
— Niech się panicz nie lęka; włos jej z głowy nie spadnie. To wy się szanujcie, paniczu; nie zapominajcie, żeście teraz jej narzeczonym, i że ona sierota!
Świda objął i uścisnął starego jak brata za to przypomnienie i pobiegł za drużyną, wezwany kilkakrotnie stłumionym gwizdem.
Makarewicz rozejrzał się przezornie, poczekał chwilę i cichaczem wśliznął się do rudery.
Nie spoczynku w niej szukał, bo szelest zwiastował, że odnalazł potłuczoną latarkę, zapalił ją i, kryjąc blask, przyczołgał się w kąt, gdzie pracował Czaplic. Zwyczajem ludzi nawykłych do samotności, monologował pocichu.
— Tyle razy tu byłem i nigdy mi na myśl nie przyszło, że pilnuję skarbów pana. Aha, to on tu stracha udawał! Hm, nic nie szkodzi, jak zobaczę, co tam leży w tym dole. Człowiek nigdy nie wie za wiele! Oho, skrzynka ciężka i — ech — a toż herby nieboszczyka mego pana! Taak — pan oddał pani, pani opiekunowi — no, grzechu w tem nie będzie, jak Makarewicz odniesie to pudełko na właściwe miejsce, do panienki. Pan Czaplic bardzo skrzętny i porządny, ale człek podlega zapomnieniu, i staćby się mogło, że wskutek tego nigdyby nie wróciły do rąk właścicielki.
Po tem tłumaczeniu swego czynu, Makarewicz zajrzał, świecąc latarką w wykopany otwór, pokręcił głową, zaśmiał się, wreszcie ręką machnął.
— Niech to sobie leży — mruknął — to nie nasze, choć się pewnie Graby przyłożyły do zbioru. Niech się on już o to z Bogiem rozprawi! Panienka nie weźmie nic, co do niej nie należy, i miałbym tylko kłopot zagrzebywać na nowo.
To mówiąc, stary zdmuchnął światło, zasunął deski swej nory, i poniósł szkatułkę do pałacu, rad, że się nie spotka z właścicielem.
Garstka żandarmów wieszających za granicą parku rozdzieliła się. Jeden ze zbrojnych ustąpił swego wierzchowca Świdzie i odszedł do domu, pozostali, w milczeniu, raźnym kłusem jechali za powstańcem, który wiózł przewieszone poprzez szyję końską bezwładne ciało Czaplica.
Zdrajca miał dobrą straż, a honoru tego nie ustąpiłby Świda nikomu.
Orszak po chwilowem błądzeniu wśród zarośli wyszedł na jakiś źle utarty szlak, który chyba kocie oczy naszego bohatera mogły odszukać w noc tak ciemną, i posuwał się jego śladem, nie troszcząc się o resztę. Oprawcy drzemali zmęczeni, wódz ze Świdą rozmawiali zcicha o kraju, nie bali się szpiega w mroku i pustce zapadłej okolicy, gdzie ich pochód płoszył tylko zwierzę jakie lub ptaka. O szarym świcie sen oprawców i rozmowę starszyzny przerwał głos niewidzialnego posterunku.
Zbliżali się do obozu.
Pierwsze zaraz ognisko powitało ich wrzawą i ruchem. Sztandar wbity pod drzewem zwiastował obecność naczelnika, a o kilkanaście kroków dalej czuwał Żelisławski wśród grona kolegów, bawiąc ich jakąś wesołą anegdotą.
Obóz wyglądał porządnie, spokojnie, znać tam było karność żołnierską i zapał triumfu.
Pod chorągwią, na świeżo ściętym pniu, siedział Kazimierz, rozmawiając z chudym, młodym księdzem... Był to wikary ze Studzianki, kapelan partji.
Aleksander wjechał w sam środek ze swym szczególnym, żywym ładunkiem, zatrzymując swą eskortę w cieniu. Żelisławski poznał go pierwszy i powitał radosnem „hurra!“, po chwili otoczyła go gromada kolegów.
— Przywiozłem wam jeńca! — rzekł zsiadając z ukłonem w stronę wodza — chciano go wieszać. Myślałem, że wam zrobię przyjemność, gdy jeszcze żywemu w oczy zajrzycie.
Wziął na barki okropną, siną postać i położył na ziemi, opierając ją plecami o dąb.
— Czaplic! — powtórzyło wściekle sto głosów. Była piekielna radość w tym krzyku.
— Aha, sterdyński patrjota, ojciec i opiekun powiatu, nieskalany pan Dominik! Ha, ha!
— Za klęskę na Prochodni już się dziś wypłacił carowi. Wydał pół powiatu pan opiekun. Rudnicki, Niemkowski wzięci, po Olekszę pojechał Aprasjew... wszyscy pójdą za tymi, nie dziś, to jutro!
— Dla was przywiozłem go na pastwę. Zabijcie go bez stryczka i kuli... niech żyje katowany obejściem, słowem, spojrzeniem!
— Moskal! — zasyczał zajadle Żelisławski z niedającym się opisać tonem.
— Gdzieś go pojmał? — zagadnął Kazimierz, odwracając oczy od drzewa.
— Nie ja. Rząd kazał go powiesić. Przyduszono go nam trochę. Hej, koledzy! wódki mu łyk w gardło, niech się obejrzy po miłem towarzystwie!
— Rafinujesz zemstę, Aleks! Czy się to godzi? — szepnął Kazimierz smutno.
— Nic nie rafinuję! Bierz go sobie... w obrębie partji ja nie rozkazuję. Wroga ci rzucam pod nogi... możesz go wieszać czy strzelać! Wolna wola!
— Nigdy! Jam nie sędzia. Dobrześ zrobił, Aleks, zostawiłeś mu czas do pokuty! Niech zostanie, strzec go będziemy, by nie szkodził. Może przejrzy i uzna winę.
Aleksander zaśmiał się ironicznie na idealny optymizm brata, spojrzał wbok.
Czaplic pod wpływem wódki właśnie oprzytomniał. Podniósł powoli głowę, rzucił krótkie spojrzenie zabiegłemi krwią źrenicami, a spotkawszy na sobie wzrok Świdy, zamknął natychmiast oczy i osunął się na ziemię, zaciskając zęby. Nie rzekł słowa, ale wyrazu jego oczu nie zapomniał Aleksander.
— Koledzy — zawołał — dniem i nocą pilnujcie go jak ognia w stodole! Spokój wasz i bezpieczeństwo braci zależy od jego tu pobytu! Biada, jeśli go wypuścicie!
— Tego ptaszka! ho, ho, będzie miał pilną opiekę, bądź spokojny!
Głos tych ludzi na wszystko zdecydowanych drżał nienawiścią bez granic i uspokoił Aleksandra.
Było ich tu wszakże tysiąc na jednego.
Skinieniem ręki odprawił swój orszak nocny, oczekujący nieruchomo rozwiązania tej sceny. Na to hasło, zwalniające ich z obowiązku, poniknęli jak widma w gęstwinie.
Czaplic nieznacznie spojrzał w tę stronę, lecz już nic nie zobaczył — odwrócił głowę i nie poruszył się więcej. Czuł, że po chwili skrępowano mu nogi, a rozluźniono nieco sznury z rąk, postawiono obok jedzenie i flaszkę z wódką i zostawiono w spokoju.
Dawał z sobą robić wszystko bez najmniejszego oporu, można było zaręczyć, że spał.
Nie ufano mu jednak.
Za radą przezornego Aleksandra sztandar i punkt zboru przeniesiono w drugi koniec obozowiska, powstańcy usunęli się od dębu, mówili ciszej.
Po godzinie nieruchomości sądząc, że go nikt nie śledzi, więzień podniósł głowę i rozejrzał się.
Spotkał utkwione w siebie oczy Żelisławskiego i czarny otwór lufy.
Zacięty chłopak był pierwszym na straży.
— Czego pan potrzebuje? — zapytał drwiąco. — Nudno, co? wśród takich oberwańców jak my! Bodaj to tamto towarzystwo, com widział w miasteczku, w domu zarządu.
Czaplic zazgrzytał zębami, odwrócił się mozolnie od zuchwałego wyrostka.
Po drugiej stronie znowu para wstrętu pełnych oczu i znowu czarny otwór lufy.
— A, witam pana! Pan mnie nie poznaje? Hipolit Rudnicki do usług! Ileż to panu Moskale dali za wydanie mojego brata?! Nie pamięta pan! Zginęło w ogólnym rachunku!
Szkoda! Świda miał słuszność.
Dla winowajcy zaczynała się powolna, moralna tortura. Wnurzył twarz w mech leśny i pomimo drętwienia członków nie zmienił postawy. Straszno byłoby w tej chwili zstąpić w tajniki jego mózgu.
A wśród obozu tymczasem po krótkiej naradzie z bratem stanął Aleksander Świda, zawsze czynny, zawsze gotów do dzieła, i spytał donośnie:
— Koledzy, kto ze mną na ochotnika, w ciężką drogę?
Powstało pół partji. Bóstwem ich był ten gwałtowny, nieustraszony towarzysz.
— Dwu mi trzeba i to takich, coby znali kraj tam pod Żytniarką. Pójdziemy do Osięcin!
— Do Osięcin pana Szpanowskiego? — zagadnął ktoś z tłumu.
— Tak, zabierzemy stamtąd trzy furgony amunicji.
— Ja znam Osięciny! — rzekł tenże głos. — Służyłem za rządcę u pana Szpanowskiego.
Na wzmiankę o amunicji, kilkunastu usiadło napowrót u ognia, nie ryzykowali swej skóry na taką wyprawę.
— Wystąpże, kolego! — zawołał Świda. — A drugi kto? Waść, Topolnicki, no, dobrze! Hej, krzyż na piersi, strzelby na ramię, i za mną!
— A zpowrotem kiedy? — wtrącił Kazimierz.
— Zpowrotem... — były rządca pana Szpanowskiego zasępił się i ociągał z odpowiedzią, — albo ja wiem, kiedy i jak wrócimy. Staniemy tam pojutrze wieczorem.
— Powrót, to już rzecz mego brata!
Aleksander spojrzał na rumiany wschód na niebie, poprawił dubeltówkę na plecach, raźno podniósł głowę.
— Będziemy z bronią w niedzielę, chyba padniemy w przeprawie! — rzekł stanowczo. — Wy tylko pilnujcie Czaplica! W drogę, bracia!
— Niech was Bóg prowadzi! — krzyknięto chórem.
Topolnicki z towarzyszem przeżegnali się nabożnie, skłonili się wodzowi i ruszyli za przewodnikiem wyprawy.
Wtem Świda przystanął.
— Księże wikary — rzucił — smutną wieść zapomniałem wam oznajmić. Proboszcz nasz u Moskali, oskarżony o błogosławienie partji.
Trzy cienie zmalały wśród zarośli i zginęły.
Ksiądz blady, z ogniem w oczach stał chwilę jak gromem tknięty, potem bez słowa ruszył w tym samym kierunku.
— Gdzie idziecie? — wołał wódz za nim.
Obejrzał się raz ostatni, wielkim krzyżem znacząc gromadę bohaterów.
Mijał już Żelisławskiego. Chłopak zatrzymał go z poszanowaniem za sutannę.
— Zostańcie, ojcze! — prosił. — Oni was obu zabiją!
Wikary uśmiechnął się łagodnie, gładząc jasny włos wyrostka.
— To niech i mnie, synu, dane będzie szczęście ofiary dla Ojczyzny! — odrzekł powoli, idąc dalej.
Żelisławski ze łzami w oczach ucałował sutannę, usunął się z drogi, schylając głowę.
Potem położył się znowu, uśmiechnął i wyszeptał półgłosem z mieszaniną entuzjazmu i rezygnacji:
— Dla Polski cierpieć, alboż to boli!
Szata księdza znikła już oddawna. Obóz się budził, zmieniano posterunki, nowi dwaj Stróże wzięli w opiekę Czaplica. Leżał jak kłoda długie godziny. O południu zaledwie dźwignął się i siadł z niesłychanym trudem. Wyglądał, jakby się z losem pogodził, był pokorny, smutny, zgnębiony.
Poprosił grzecznie o posiłek i wodę, nie odgrażał się ani miotał. Spokojnie siedział pod drzewem, pilnie oglądając każdy szczegół obozowiska.
Żeby tu był Aleksander, bez zaprzeczenia nałożyłby zasłonę na te oczy przenikliwe, chytre i ciekawe, ale Kazimierz zaniechał tej ostrożności, zabraniając nawet urągań z więźnia.
Nikt się doń nie odzywał i nie zaczepiał, obchodzono niechętnie zdrajcę, miał zupełną swobodę myśli i wzroku.
Śledził też wszystko z jakąś zajadłą chciwością, widział, kto przynosił rozkazy, skąd dostawiano prowjant i broń, kto odwiedzał partję.
Patrzał niestrudzenie, notując każdą twarz i słowo, orjentując się w nieznanej miejscowości, badając fizjognomje straży.
Wieczorem wydał się zmęczonym. Wyciągnął się na mchu, w braku rąk, zębami nasunął płaszcz na głowę i zapadł znowu w nieruchomość. Wiedział już, co wiedzieć pragnął.
Na drugi dzień Żelisławski, wysłany na przeszpiegi, przyniósł wieść straszną: u wrót miasteczka widział trupy obu księży powieszone, już sztywne. Z narażeniem życia podkradł się pod szubienicę i przyniósł z sobą za kurtą szmat sutanny wikarego. Powstańcy rozebrali ją po szczątku, jak relikwję męczennika...
Dzwon w Studziance zamilkł, drzwi kościołka zamknięto, nikt już nie śmiał iść do Męki cudownej, tylko stary dzwonnik opowiadał i wieść szła po okolicy, że o zachodzie, z oczu Chrystusa padały wielkie łzy i zamieniały się w krople krwi na śnieżnym obrusie ołtarza.
Nad krajem wisiało nieszczęście lub zatrata!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .