Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wierzchowca Świdzie i odszedł do domu, pozostali, w milczeniu, raźnym kłusem jechali za powstańcem, który wiózł przewieszone poprzez szyję końską bezwładne ciało Czaplica.
Zdrajca miał dobrą straż, a honoru tego nie ustąpiłby Świda nikomu.
Orszak po chwilowem błądzeniu wśród zarośli wyszedł na jakiś źle utarty szlak, który chyba kocie oczy naszego bohatera mogły odszukać w noc tak ciemną, i posuwał się jego śladem, nie troszcząc się o resztę. Oprawcy drzemali zmęczeni, wódz ze Świdą rozmawiali zcicha o kraju, nie bali się szpiega w mroku i pustce zapadłej okolicy, gdzie ich pochód płoszył tylko zwierzę jakie lub ptaka. O szarym świcie sen oprawców i rozmowę starszyzny przerwał głos niewidzialnego posterunku.
Zbliżali się do obozu.
Pierwsze zaraz ognisko powitało ich wrzawą i ruchem. Sztandar wbity pod drzewem zwiastował obecność naczelnika, a o kilkanaście kroków dalej czuwał Żelisławski wśród grona kolegów, bawiąc ich jakąś wesołą anegdotą.
Obóz wyglądał porządnie, spokojnie, znać tam było karność żołnierską i zapał triumfu.
Pod chorągwią, na świeżo ściętym pniu, siedział Kazimierz, rozmawiając z chudym, młodym księdzem... Był to wikary ze Studzianki, kapelan partji.
Aleksander wjechał w sam środek ze swym szczególnym, żywym ładunkiem, zatrzymując swą eskortę w cieniu. Żelisławski poznał go pierwszy i powitał radosnem „hurra!“, po chwili otoczyła go gromada kolegów.