Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Makarewicz rozejrzał się przezornie, poczekał chwilę i cichaczem wśliznął się do rudery.
Nie spoczynku w niej szukał, bo szelest zwiastował, że odnalazł potłuczoną latarkę, zapalił ją i, kryjąc blask, przyczołgał się w kąt, gdzie pracował Czaplic. Zwyczajem ludzi nawykłych do samotności, monologował pocichu.
— Tyle razy tu byłem i nigdy mi na myśl nie przyszło, że pilnuję skarbów pana. Aha, to on tu stracha udawał! Hm, nic nie szkodzi, jak zobaczę, co tam leży w tym dole. Człowiek nigdy nie wie za wiele! Oho, skrzynka ciężka i — ech — a toż herby nieboszczyka mego pana! Taak — pan oddał pani, pani opiekunowi — no, grzechu w tem nie będzie, jak Makarewicz odniesie to pudełko na właściwe miejsce, do panienki. Pan Czaplic bardzo skrzętny i porządny, ale człek podlega zapomnieniu, i staćby się mogło, że wskutek tego nigdyby nie wróciły do rąk właścicielki.
Po tem tłumaczeniu swego czynu, Makarewicz zajrzał, świecąc latarką w wykopany otwór, pokręcił głową, zaśmiał się, wreszcie ręką machnął.
— Niech to sobie leży — mruknął — to nie nasze, choć się pewnie Graby przyłożyły do zbioru. Niech się on już o to z Bogiem rozprawi! Panienka nie weźmie nic, co do niej nie należy, i miałbym tylko kłopot zagrzebywać na nowo.
To mówiąc, stary zdmuchnął światło, zasunął deski swej nory, i poniósł szkatułkę do pałacu, rad, że się nie spotka z właścicielem.
Garstka żandarmów wieszających za granicą parku rozdzieliła się. Jeden ze zbrojnych ustąpił swego