Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do Sośnianki. Ten tam — wskazał ręką orszak czarny, ginący w oddali — musiał wszystkich wydać. Aprasjew pojechał do Olekszy, a co najstraszniejsze, wracając, spotkałem asaułę z kilkudziesięciu kozakami! Prowadzili wśród koni, pod gradem nahai, proboszcza ze Studzianki.
— Staruszka świętego! Zaco?
— Nie wiem. Podobno część partji była wczoraj u spowiedzi. Ksiądz ich pobłogosławił na śmierć.
— To fałsz! Błogosławił wikary, trzy dni temu, i poszedł razem! Widziałem go w obozie.
— Co ich fałsz obchodzi. Studzianka bogata, a pan Czaplic już pewnie wyliczył, ile z wotów po przetopieniu będzie rubli.
— Ohydne!
— Mówili ludzie, że dziś rano, gdy Czaplic się zjawił w kwaterze asauła go pięścią poczęstował, pułkownik zwymyślał, a Aprasjew coś gadał o areszcie! Zjadł uderzenie i przekleństwa, a po godzinie już pili razem, a sztafety latały na wsze strony, roznosząc nieszczęście. Źle będzie, panie!
— Wiem, poczciwcze. Nie z przekonania się biję, ale dla panienki, że tak chciała. Pozdrów ją ode mnie i opowiedz wszystko. A tymczasem bądź zdrów i pilnuj jej!
— Niech się panicz nie lęka; włos jej z głowy nie spadnie. To wy się szanujcie, paniczu; nie zapominajcie, żeście teraz jej narzeczonym, i że ona sierota!
Świda objął i uścisnął starego jak brata za to przypomnienie i pobiegł za drużyną, wezwany kilkakrotnie stłumionym gwizdem.