Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zajutrz Moskale schwycili sześciu oskarżonych o zamach, dwóch wyzionęło ducha pod pletniami, czterech powieszono, choć nie wyznali nic i może byli niewinni.
Ludzie o twarzach poczernionych sadzą spojrzeli po sobie. Znali ów wypadek zapewne, bo ręce im opadły, odstąpili o krok, patrząc zaniepokojeni to na przewódcę, to na zdławionego nawpół skazańca. Myśleli o rodzinach i domach ze zgrozą.
— Zabierajcie go, żywo! — rozstrzygnął wódz kwestję. — Zrobimy, jak radzi pan Świda, a jeżeli się to nie podoba rządowi, będzie jutro czas na egzekucję. Ruszajcie! Pan pójdzie z nami?
— Owszem, mam nawet rozkaz dla wodza.
Wszyscy wyszli z oranżerji, unosząc ofiarę. Aleksander wydostał się ostatni, kopnięciem nogi gasząc latarnię.
— Ha, zapłacisz mi za podpalacza, mości Dominiku! — mruknął ponuro, patrząc na swego prześladowcę, co się kołysał tu i tam przy ruchu dwóch oprawców. Nagle poczuł, że go ktoś szarpnął za połę.
— Paniczu. — wyszeptał dobrze znany głos Makarewicza, — proszę zaczekać chwilczynę. Mam ważne wiadomości.
Przystanął. Sprzysiężeni poszli dalej, kierując się w głębię parku, strażnik uśmiechał się chytrze, wiodąc za nimi wzrokiem. Można było przysiąc, że dopomógł im do wynalezienia Czaplica i ułatwił schwytanie.
— Byłem w miasteczku — mówił półgłosem, — coś strasznego się gotuje. Aresztowano Niemkowskiego, wzięto Rudnickiego, posłano po czwartą rotę